Zatracenie - Katarzyna Berenika Miszczuk - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Zatracenie ebook i audiobook

Katarzyna Berenika Miszczuk

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

64 osoby interesują się tą książką

Opis

Magia bieszczadzkich lasów i dalszy ciąg pewnej kuszącej historii

Remont pensjonatu to przecież nic takiego, prawda? Tu trochę farby, tam kilka desek i wiekowy budynek będzie wyglądał jak nowy. Tyle że nie wszyscy mieszkańcy Mnichówki chcą zamiany położonej w jaskini mrocznej piwnicy na nowoczesne spa.

Ewa nie ma lekko. Jak nie łamiące się wiertła, to bolące korzonki i budząca się powoli rodzinna magia. Razem z Adamem i ekipą remontowo-budowlaną pana Ryszarda będzie próbowała zdążyć z większością prac przed swoimi urodzinami, które wypadają w Noc Kupały. Tak się składa, że jest to również rocznica śmierci pewnego japońskiego mnicha.

Ewa ma nadzieję, że przyjęcie urodzinowe przebiegnie bez zakłóceń. Niestety, w Ostrówku właśnie zaginął pewien emeryt, a ona usłyszała przepowiednię o swojej rychłej śmierci: „Po pięciu dniach ciemności umrzesz!”. I jak w takich warunkach organizować imprezę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 22 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Ewelina Oleś

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Mężczyzna biegł. Biegł, a ciemność próbowała go dogonić i połknąć. Wyciągała się do niego, lepiła do ciała. Chciała objąć go ciasno i już nigdy nie wypuścić ze swojego uścisku. Dać mu ukojenie, którego tak szukał, którego tak pożądał.

On jednak biegł. Uparcie parł do przodu i się nie zatrzymywał, chociaż w piersiach brakowało mu już oddechu, a mięśnie protestowały, paląc ogniem. Nie zdobył się nawet na zerknięcie za siebie. Za bardzo bał się tego, co było tuż za nim.

Cały czas słyszał za plecami złośliwy chichot swojego prześladowcy. Odbijał się echem od nieistniejących ścian. Mężczyzna przebierał nogami coraz szybciej, ale miał wrażenie, że stoi w miejscu. Ciemność mamiła jego zmysły.

– Nie! – krzyknął, gdy jej ramiona po raz kolejny go dotknęły.

Śliskie, zimne. Pełzły po skórze niczym macki ośmiornicy, by po chwili zamienić się w delikatnie kłujące owadzie nóżki.

Chichot niósł się dookoła niego. Rósł, potężniał. Mężczyzna był przekonany, że głowa zaraz eksploduje mu od napierającego hałasu.

Stało się.

Potknął się ze zmęczenia. Nogi straciły rytm, ciało zgubiło równowagę.

– Nie, nie, nie! – zawodził, padając na kolana.

Skulił się, czekając na to, co za chwilę się z nim stanie. Zasłaniał uszy, ale to nic nie dawało. Czuł, że od ogłuszającego śmiechu zaraz pękną mu bębenki.

Odnóża ciemności sięgnęły już do jego ramion, powoli sunęły po karku i szyi. Dotykały twarzy. Chropowate, zimne, kłujące.

Jego rozwarte w krzyku usta pochłonął mrok. Wlewał się do przełyku i płuc, wypełnił go. Mężczyzna drżał, szarpiąc paznokciami swoje policzki i szyję. Czerwone linie zadrapań od razu czerniały. Nawet jego oczy pochłonęła ciemność.

Chichot zamilkł.

Mężczyzna przestał oddychać.

A potem był tylko mrok.

On był mrokiem.

1

– Koty jako stworzenia o dużym wdzięku, uroku, pełne elegancji, o doskonale rozwiniętym instynkcie łowieckim były wielbione nie tylko w starożytnym Egipcie. W odległej przeszłości w Japonii koty trzymano na łańcuchach. Miały za zadanie walczyć z gryzoniami, głównie szczurami, które dokonywały zniszczeń na farmach jedwabników. W tysiąc sześćset drugim roku w Kioto nakazem władz spuszczono koty z łańcuchów, by służyły całemu miastu. Co ciekawe, za najbardziej łowne uważano koty białe w łaty, a najmniej zdolne w tej dziedzinie osobniki pręgowane. Do dzisiaj koty, te nigdy do końca nieudomowione drapieżniki, są darzone w Japonii olbrzymią miłością. – Ewa Wrzosówka odczytała na głos fragment bogato ilustrowanego albumu o kotach w Japonii i zerknęła na swojego kocura, który leżał obok niej. – Stworzenia o dużym wdzięku, uroku i pełne elegancji, słyszałeś? Gdzie jest twoja elegancja? A urok?

Białe kocisko, które pojawiło się w jej pensjonacie w tajemniczych okolicznościach, całkowicie ją zignorowało. Wiekowy kocur w żadnym razie nie grzeszył urodą i nijak Ewie nie pasował do tego opisu. Miał naderwane ucho, bielmo, wystający kieł, lekko spłaszczony pysk i przykrótkie nogi. No na nadmiar wdzięku to on zdecydowanie nie narzekał.

– Śnieżynek? – zapytała zaniepokojona.

Znowu nie zareagował. Leżał nieruchomo na poduszce z lekko uchylonym pyskiem, z którego wystawał czubek różowego języka.

Ewa nachyliła się nad nim, ale przez dźwięki piły tarczowej nie słyszała, czy zwierzak oddycha. Pomimo że razem z kotem uciekli od remontu najdalej, jak tylko się dało, to nawet na końcu ogrodu było wyjątkowo głośno.

Remont pensjonatu, mimo fantastycznego początku i wyjątkowej szybkości prac, gwałtownie wyhamował w momencie, gdy zabrano się do roboty w piwnicy, która znajdowała się w naturalnej jaskini. Skała stawiała robotnikom opór w każdy możliwy sposób. Narzędzia się łamały, żarówki tłukły, deski pękały. Nawet codzienna obecność Adama i jego piekielnych fluidów nic nie dawała. Zupełnie jakby piwnica była przeklęta.

Co zapewne nawet nie było dalekie od prawdy.

Powolne posuwanie się prac nie groziło na razie opóźnieniem oficjalnego otwarcia pensjonatu. Była dopiero druga połowa czerwca, a pierwszych gości Ewa i tak chciała zapraszać najwcześniej jesienią, ewentualnie zimą. Poza tym wciąż nie wiedziała, kogo i w jakim wymiarze zatrudni. Na razie zanosiło się na to, że wszystko będzie robić sama. Ogłoszenia, które rozwiesiła i zostawiła we wszystkich sklepach i knajpach w Ostrówku, pozostały bez odpowiedzi. Wszyscy bali się pensjonatu i rzekomo wiszącej nad nim klątwy starego mnicha.

– Śnieżynek? – Dźgnęła kota palcem.

Zwierzak uniósł sennie łebek. Zmierzył ją ponurym spojrzeniem swojego jednego oka i wrócił do drzemki. Ewa odetchnęła.

– Wybacz, kocie. Myślałam, że ci się zdechło ze starości – mruknęła i wróciła do lektury.

Chciała zrozumieć nekomatę, tajemniczego japońskiego demona, który opętał ją pod koniec wiosny. W tym celu czytała na temat kotów i Japonii wszystko, co tylko wpadło jej w ręce. Adam Iskrzycki, jej księgowy, doradca, a także najprawdziwszy diabeł z piekła rodem, zapewniał ją, że już po wszystkim. Było opętanie, minęło, nie ma co do tego wracać. A mimo to widziała go nieraz, jak przegląda internet w telefonie, szukając informacji o yōkai, japońskich demonach.

Adam ją okłamywał. Nie rozumiała tylko dlaczego.

Niewielkie mieszkanie Ewy, położone na parterze pensjonatu, było już odnowione. Miała w nim niezbędne meble i wszystkie swoje rzeczy. Mogła spokojnie mieszkać tutaj podczas remontu, co było odrobinę uciążliwe, ale też tańsze od wynajmowania pokoju w hotelu. Choć noce spędzała sama, teoretycznie nie groziło jej niebezpieczeństwo. Spokój miały jej zapewnić porządne drzwi antywłamaniowe. A jednak Adam uparł się, że nadal będzie nocował w namiocie na podwórku. Nie było to dla niego miłe ani wygodne. Tłumaczył, że pilnuje materiałów budowlanych, bo okazja czyni złodzieja, a u nich wszystko leży na podwórku, ale Ewa w to uzasadnienie nie wierzyła.

Pilnował jej. Cały czas, codziennie, nieustannie. Z jednej strony było to miłe, że tak się nią przejmuje. Z drugiej jednak mocno ją niepokoiło. Domyślała się, że spodziewa się czegoś bardzo złego.

Adam Iskrzycki był diabłem. Najprawdziwszym upadłym aniołem, któremu obcięto skrzydła i którego wykopano z nieba po buncie Lucyfera. Za swoje dobre serce i chęć pomocy ludziom został ukarany przez szatana diabelskimi przymiotami znanymi z legend. Jako jeden z nielicznych ze swojego rodzaju miał rogi, kopyta i ogon, które chował pod kowbojskim kapeluszem, równie kowbojskimi butami i szerokimi spodniami. W kieszeniach tych spodni dzięki diabelskim sztuczkom skrywał mnóstwo przydatnych przedmiotów.

Teoretycznie, będąc diabłem, powinien umieć doskonale kłamać, ale czy to z powodu tego, że wiele tysięcy lat spędził z ludźmi, czy może dzięki swojemu szóstemu zmysłowi Ewa prawie zawsze wiedziała, kiedy Adam mija się z prawdą. A jego zapewnienia o dobrym zakończeniu przygody z nekomatą śmierdziały jej oszustwem na kilometr. Humor poprawiało jej jedynie to, że on nie wie, że ona wie. Była to mała rzecz, ale powodowała, że miała przewagę.

Ewa poprawiła poduszki pod plecami i rozsiadła się wygodniej na kanapie z palet, którą sama nie tak dawno zbudowała. Zirytowała się. Powinna dzisiaj odpoczywać po tym, jak wczoraj podniosła w centrum ogrodniczym doniczkę ze śliwą karłową i coś jej strzeliło w plecach. Ewa miała jednak problem z odpoczywaniem. Nie umiała niczego nie robić. Od razu szukała sobie pracy.

Ból w plecach odezwał się ponownie, gdy tylko zawiesiła wzrok na opakowaniach płytek do łazienek gości pensjonatu. Mogłaby pomóc i zanieść je na piętro, gdyby nie plecy. Sapnęła zirytowana.

– Skandal, Śnieżynku – powiedziała do kocura pogrążonego w głębokim śnie. – Nie wiem, jak ty dajesz radę cały dzień nic nie robić. To nudne.

Ewa obserwowała Iskrzyckiego znad okularów przeciwsłonecznych. Adam właśnie rozmawiał o czymś z Ryszardem, szefem ekipy budowlańców. Starszy mężczyzna z brzuchem udającym piłkę do siatkówki ukrytą pod koszulą ściągnął właśnie żółty kask, z którym nigdy się nie rozstawał, i otarł chusteczką spocone czoło. Wrzosówka nie miała szans, by usłyszeć ich rozmowę z tak dużej odległości, już pomijając nawet dźwięki piły i młota. Mogła się jednak domyślić, czego dotyczy. Obaj mężczyźni wyglądali na zrezygnowanych i zmartwionych. Raz po raz wskazywali na budynek i wzruszali ramionami.

Ewa była przekonana, że rozmawiają o piwnicy, w której zamierzała otworzyć spa, a w której najwyraźniej mieszkał onmoraki, demon powstały ze zmarłego tu mnicha. Mnich Satō zdecydowanie nie chciał zmian w swoim domu. O ile jeszcze przełknął modernizację łazienek i dobudowanie oranżerii, o tyle pomysł zamiany piwnicy w ośrodek oferujący zabiegi pielęgnacyjne chyba okrutnie ubódł jego dumę.

Ewę ciekawiło, jak bardzo się wkurzy, kiedy zobaczy gości w puchatych szlafroczkach spacerujących sobie z drinkami po jego tajemniczej samotni.

Wrzosówka odłożyła książkę obok białego kocura, wsadziła na głowę czapkę z daszkiem i powoli ruszyła przez zalane słońcem podwórko na tyły posesji. Trzymała się cienia, żeby tylko Adam jej nie zauważył. To on kazał jej siedzieć cały dzień na poduszkach i oszczędzać plecy. Wolała uniknąć jego narzekania i biadolenia.

Gdyby mógł, to zamknąłby ją w klatce, żeby tylko niechcący nie zrobiła sobie krzywdy.

Ewa stawiała kroki ostrożnie, pilnując, by jej brzuch był lekko napięty. Wolała się nie potknąć, bo wiedziała, że wtedy mogłaby już nie wstać. Ból mocno dawał jej się we znaki, nawet mimo leków przeciwbólowych.

– Pff… kto by pomyślał, że śliwy karłowe są takie ciężkie – burknęła do samej siebie.

Zerknęła na wyświetlacz swojego telefonu, gdy zabrzęczało powiadomienie. Czas w Ostrówku powinien biec inaczej, wolniej, zwłaszcza biorąc pod uwagę przedłużający się remont. Jednak Ewa miała wrażenie, że dni pędzą jak szalone.

Zbliżały się jej urodziny, a wraz z nimi wizyta mamy, babci i prababci. Kobiety miały zatrzymać się na piętrze pensjonatu na kilka dni. Do tego czasu powinny się już skończyć najgłośniejsze prace związane z wybijaniem okien w kamiennych ścianach piwnicy.

Niestety w ogóle się na to nie zapowiadało.

Ewa sapnęła i schowała telefon do kieszeni szortów, nie zaszczycając uwagą reklamy najnowszej kolekcji strojów kąpielowych, która przyszła jej na maila.

Wyglądało na to, że przyjęcie, które zaplanowała, nie będzie zbyt udane.

Ominęła dom, a następnie przeszła przez niedawno naprawioną furtkę, która prowadziła do lasu. Tuż za granicami posesji rozciągała się piękna puszcza, poprzecinana trasami, którymi wędrowały dzikie zwierzęta, i dawnymi szlakami przemytniczymi.

Nie minęła chwila, gdy Ewa stanęła przy pokrytym mchem głazie, na którym wyryto krzywy napis: „Hiroshi Satō, 21 czerwca 1965 roku”.

– Ciekawe, kiedy naprawdę umarłeś – odezwała się do kamienia. – I co się znajduje pod głazem. Bo mnie się wydaje, że tam wcale nie ma twoich kości. To by było za proste.

Adrian Korycki, agent nieruchomości, który sprzedał jej Mnichówkę, podzielił się z nią opowieścią o mnichu Satō, który zniknął przed laty w tajemniczych okolicznościach. Dziadek Koryckiego razem z innymi mieszkańcami wykopali ten grób po tym, jak ksiądz z Ostrówka odmówił pochowania innowiercy na poświęconej ziemi.

Niestety Adrian nie wiedział, czy faktycznie zakopano tu szczątki. Dziadek nie chciał mu o tym mówić, a inni mężczyźni, którzy wtedy zajęli się rzeczami Satō, już dawno umarli ze starości.

Adam podejrzewał, że pod głazem naprawdę znajdują się kości. Zapytał o to wszystkich najstarszych mieszkańców Ostrówka, ale nikt nie potwierdził tej tezy. Diabeł upierał się, że skoro ksiądz odmówił pochówku, to znaczy, że jakieś szczątki zmarłego musiały istnieć. Nie było jednak nikogo, kto mógłby poświadczyć prawdziwość tego przypuszczenia.

Ewa usłyszała między drzewami szelest. Zamarła w bezruchu, pewna, że zaraz zobaczy sarnę lub jakiegoś ptaka. Gałęzie buku, który rósł kilkanaście metrów dalej, poruszyły się, mimo że nie było wiatru.

Nagle zrobiło się ciemniej i ciszej. Na jej przedramionach pojawiła się gęsia skórka. Ewa zdjęła okulary przeciwsłoneczne i czapkę, ale nadal nie mogła niczego wyłowić wzrokiem w oddali. Czuła, że coś na nią patrzy. Coś na pewno tam było. Gałęzie przestały się ruszać. Drzewo stało nieruchomo. Ciemna zieleń przeplatała się z brązami gałęzi. Nic się nie wyróżniało, a jednak coś było obce.

Nie bała się, ale niepokoiło ją, że nie wie, co to jest.

– Czemu nie odpoczywasz? – rozległo się za jej plecami.

– Jezusie najświętszy! – krzyknęła przestraszona Ewa i upuściła okulary.

Plastikowe oprawki odbiły się od głazu-nagrobka i wylądowały w trawie. Iskrzycki sięgnął po nie szybko, żeby Ewie nie przyszło nawet na myśl się pochylić.

– Starczy Adam – zażartował i stanął obok niej. – Co robisz?

Z całej siły trzepnęła go w ramię, a następnie wyrwała mu okulary.

– W łeb bym ci wolała dać, ale jeszcze rękę sobie uszkodzę przez te różki – burknęła. – Czego się skradasz?

– Normalnie szedłem, to ty się zamyśliłaś – bronił się, masując ramię. – Myślisz o Satō?

– Tak… ale…

– Co?

– Coś usłyszałam, o tam… – Pokazała palcem na buk, który teraz wyglądał jak najzwyklejsze drzewo. Przestała czuć tajemniczą obecność. Cokolwiek to było, już sobie poszło.

– Pewnie jakieś zwierzę. Może ryś? – zasugerował Adam. – Są bardzo rzadkie, to takie duchy lasu.

– Duchy lasu? – zdziwiła się.

– W całej Polsce jest ich tylko kilkaset. To samotniki, które unikają ludzi. Trudno jest spotkać rysia. Jeśli to był on, to miałaś niebywałe szczęście.

– Aha…

– Ale chyba nie przyszłaś tu oglądać dzikiej przyrody, co? – zapytał Adam.

– Onmoraki nie chce, żebyśmy zmieniali coś w piwnicy. Może jakby ekshumować szczątki i wynieść je na cmentarz, to demon pójdzie za ciałem? – powiedziała Ewa i wskazała okularami na omszały głaz.

Diabeł westchnął ciężko. On też od dłuższego czasu głowił się nad wyjściem z impasu, w jakim się znaleźli.

– Wiesz… to zadziała tylko pod warunkiem, że pod tym kamieniem są jego szczątki – zauważył trzeźwo. – A to wcale nie jest takie pewne.

– Może jednak powinniśmy pogadać z księdzem? – zapytała. – Może wystarczy, że przyjdzie i skropi wszystko wodą święconą…?

– Mówię ci, tu jest potrzebny raczej jakiś japoński mnich. Ciągle jeszcze nie znalazłem nikogo, kto by się nadawał.

Adam był tym bardzo zmartwiony. Nie spodziewał się, że w Bieszczadach okaże się to tak trudnym zadaniem. Wyglądało na to, że będzie musiał wyruszyć w dalszą podróż, do Krakowa lub Warszawy.

– Poza tym nie wiem do końca, jaki to powinien być mnich – marudził dalej diabeł.

– Nie rozumiem – odparła.

– Japonia jest… – Urwał, szukając odpowiedniego słowa. – Ona jest złożona. U nas to proste: woła się księdza, ewentualnie egzorcystę, i tyle, a tam…

– Chyba nadal nie rozumiem – przyznała Ewa.

– Odkąd się dowiedzieliśmy, że mamy problem z japońskim demonem… – zaczął.

Ewa w duchu westchnęła. Znała ten bajarski ton. Zapowiadało się na dłuższą pogawędkę. Jednak nie miała przecież niczego ciekawszego do roboty.

– Przeczytałem bardzo dużo różnych źródeł na temat wierzeń Japończyków. Obiecałem ci, że się dokształcę, i się dokształciłem. Powiem ci, że mają tam z mojego diabelskiego punktu widzenia lekki bałagan. Bo zobacz, w shintoizmie wierzą głównie w kami, czyli bóstwa należące do, teoretycznie, świata duchów. Tylko że tych kami to jest podobno osiem milionów. Rozumiesz? Osiem milionów bogów i bogiń.

– To nasz jeden Bóg wypada trochę blado – zażartowała, ale Iskrzycki pozostał poważny.

– Kami żyją w niebiosach i na ziemi. W dużym skrócie: wszystko może się stać kami, bo oni wierzą, że wszystko ma ducha. Zwierzę, człowiek, kamień, góra, czajnik, nawet okulary. – Wskazał na te, które trzymała. – Oczywiście są kami ważniejsze i mniej ważne. W shintō istnieje też panteon bóstw takich jakby główniejszych. Wiesz, klasyka: powstały z chaosu, a potem wszystko stworzyły: ziemię, zwierzęta, ludzi i tak dalej.

Ewa dyskretnie oparła się o drzewo w pobliżu głazu. Plecy dokuczały jej coraz bardziej. Ból promieniował do biodra w dół uda. Skóra na kończynie zaczynała jej drętwieć. Nie chciała jednak przerywać Adamowi.

Od tamtej koszmarnej nocy, gdy opętał ją nekomata, miała wrażenie, że Iskrzycki w ferworze poznawania wszystkich ciekawostek o Japonii całkiem się od niej odsunął. Niby był blisko, dosłownie w zasięgu wzroku, ale właśnie… patrzył na nią zupełnie inaczej.

Wspólnie ustalili, że mimo przyjemnej nocy w namiocie do niczego więcej między nimi nie dojdzie. Ewa nie chciała się angażować, bo po pierwsze, Adam był diabłem, a po drugie, zrozumiała, że dzieli ich dość istotna różnica wieku: milenia versus jej trzydziestka. To trąciło lekko powieściami o wampirach dla nastolatek. Iskrzyckiego ratowało tylko to, że przez zakaz spółkowania z kobietami miał niemalże zerowe doświadczenie we flirtach i romansach. Dzięki temu, mimo nieoznaczalnego PESEL-u, wciąż zachowywał się jak uroczy nerd, co to nie wie, jak stanik rozpiąć.

Diabeł rozejrzał się dyskretnie, czy aby na pewno są w lesie sami. Zsunął z głowy wyświechtany kowbojski kapelusz i wzburzył lekko spocone włosy, które poskręcały mu się w czekoladowe sprężynki. Ewa zerknęła na dwa nibykoźle różki, które dyskretnie wysuwały się z loków Iskrzyckiego. W rozchełstanym niemoralnie dekolcie jego lnianej koszuli zagrały mięśnie.

Wrzosówka przełknęła ślinę. Przez myśl przemknęło jej, że diabeł jest grzechu wart.

– Teraz powiem coś, co cię zainteresuje. Jedną z najważniejszych bogiń jest u nich Amaterasu, bogini słońca. I, uważaj, była ona protoplastką rodziny cesarskiej, a dokładniej: głównych rodów, które władały Japonią – mówił dalej.

– To chyba nie jest żadna nowość. Większość królów na całym świecie uważała, że zostali albo poczęci przez boga, albo przez bogów namaszczeni – zauważyła Ewa.

– Tak, tak, ale zobacz, że tutaj ludzie pochodzą od kobiety. Od bogini szamanki, która była też wojowniczką. To nie jest takie częste. Japończycy przez to, że praktycznie do tysiąc osiemset pięćdziesiątego czwartego roku byli zamknięci i odseparowani od reszty świata nie tylko geograficznie, ale też politycznie, niewiele się zmienili. Jasne, teraz z Japonią kojarzą się głównie technologia, bajki i komiksy…

– Anime i manga – przerwała mu rozbawiona. – Chyba za nimi nie przepadasz.

– Niespecjalnie – przyznał lekko zawstydzony. – Ich autorzy mają w zwyczaju rysować takie duże oczy u swoich postaci. Jakoś mnie to… niepokoi. Ale czekaj, wróćmy do Amaterasu i współczesnych Japończyków.

Nonszalancko oparł się kowbojskim butem o głaz Hiroshiego Satō. Nic się jednak nie stało. Ziemia się nie zatrzęsła, a spod kamienia nie wysunęła się odziana w habit ręka szkieletu, żeby go capnąć za łydkę. Ewa pomyślała, że jest nawet odrobinę zawiedziona. Przynajmniej dowiedzieliby się, czy te szczątki tam są, czy nie.

– Amaterasu była szamanką. Rozumiesz? A dzisiaj Japończycy, mimo całego postępu technologicznego, wieżowców, komórek, internetu i robotów, cały czas wierzą w zjawiska paranormalne. Wypędzanie demonów, amulety, telekineza, prekognicja, myślografia to dla nich normalka przed poranną kawą.

– Nie nadążam.

Ewie coraz trudniej było się skupić. Ból się nasilał, upał tylko pogarszał, a ją ciągle nachodziły dziwne dygresje o umięśnionej klatce piersiowej Adama.

– Szamanka to jakby czarownica – dodał z uśmiechem.

– No i?

– No i ty też jesteś czarownicą. Ja tu widzę wyraźny związek. To dlatego Markowi tak dobrze poszło przekierowanie na ciebie nachodzącego go demona. Bo ty, Ewo, mimo że nigdy nie byłaś w Japonii, jesteś bardziej japońska, niż się spodziewasz.

– Och… wspaniale… chyba… – sapnęła.

– Czy ciebie bolą plecy? – zmienił temat.

– Z deczka – odparła niechętnie.

Adam obserwował ją uważnie od dłuższego czasu, ale poznał Ewę na tyle dobrze, że wiedział już, że sama za nic się nie przyzna. Teraz jednak jej porcelanowobiała cera stała się wręcz sina, a całe czoło zrosił pot.

Diabeł się wyprostował i wypiął pierś.

– Idziemy do twojej sypialni! Zaraz cię wymasuję! – oświadczył i podwinął rękawy koszuli.

Ewa parsknęła śmiechem. Bardzo się cieszyła, że jest jedną z nielicznych osób na tej planecie, którym diabły nie mogą czytać w myślach. W innym wypadku Adam szybko by się dowiedział, że w istocie ma ochotę na masaż, ale niekoniecznie masaż pleców.

2

Ewa, rozebrana do pasa, leżała z zamkniętymi oczami na swoim łóżku. Obok klęczał Adam. Raz po raz ugniatał jej plecy. Wrzosówka wcześniej wyobrażała sobie, że czeka ją miły masaż, wręcz smyranie po grzbiecie, tymczasem diabeł tylko się nad nią znęcał.

– Ajajajaj! – krzyknęła w poduszkę, kiedy wbił jej paluchy w punkt nad lewym biodrem.

– Wytrzymaj i oddychaj. Tutaj jest taki punkt spustowy… ból zaraz minie – uspokajał ją pewnym głosem. – Zobaczysz, już puszcza…

– NIC NIE PUSZCZA! – wycedziła.

– Jeszcze chwilkę…

– Ja ci dam chwilkę!

– Sekundkę… i jeszcze… i jeszcze…

Nagle ból faktycznie zniknął. Ewa zwiotczała i wypuściła z ust poduszkę, którą zagryzła, żeby powstrzymać się przed wyzywaniem Adama od najgorszych.

– A na koniec delikatny masażyk. – Iskrzycki w mniemaniu Ewy gadał raczej do siebie niż do niej, bo przecież w ogóle nie słuchał, kiedy błagała go, żeby przestał.

Dłonie Adama sunęły po jej wysmarowanych oliwką plecach. Tym razem znacznie delikatniej i jakby… czulej? Ewa przekręciła głowę w jego stronę. Iskrzycki skupiał się tylko na jej plecach. Nie zauważył, że jest obserwowany. Podwinął rękawy koszuli, więc kątem oka mogła podziwiać jego umięśnione przedramiona.

Wrzosówka miała ochotę zamruczeć niczym kotka. Dłonie diabła pieściły jej biodra, raz po raz niby przypadkiem zsuwając się na pośladki. Po głowie Ewy znowu krążyły kosmate myśli.

– Wiesz, tak sobie myślę o tej naszej rozmowie… – zagaiła. – Wiesz, tej wtedy.

Adam silniej zacisnął palce na jej pośladku, przez co aż sapnęła. Na policzkach pojawiły jej się gorące rumieńce. Ucieszyła się, że ekipa pana Ryszarda już zebrała manatki i pojechała na weekend do domów. Przed Ewą były całe dwa dni ciepłego czerwca, które będzie mogła spędzić z Adamem.

W jej głowie zamajaczyły fantazje o niekończących się masażach pośladków.

– Tak…? – zapytał Iskrzycki. – Której?

– No wiesz… bo wtedy powiedzieliśmy sobie, to znaczy niby obiecaliśmy, ale… – Ewa kręciła niemożliwie, obawiając się, czy nie wystraszy księgowego, gdy wprost zapyta o seks. Nie chciała też zabrzmieć, jakby była zdesperowana.

Bo przecież wcale nie była.

No… może troszeczkę.

Gdy mieszkała w Warszawie, nie miała problemu z randkowaniem i nieraz kończyło się ono w hotelowym łóżku. Często korzystała z różnych aplikacji, które tylko teoretycznie pozwalały znaleźć drugą połówkę. W rzeczywistości przeważnie proponowały przelotną znajomość niż długoletni związek.

Ewa była prawdziwą Wrzosówką. Nie tak wyzwoloną i głodną emocji jak jej matka Klara, która łamała męskie serca dla rozrywki. Ani tak zimną jak pragmatyczna babcia Elżbieta, która zgodnie z opowieściami traktowała mężczyzn bardzo instrumentalnie. Ewa podejrzewała, że plasuje się gdzieś pomiędzy nimi. Brała to, co chciała i kiedy chciała, na swoich warunkach, ale pilnowała się, by nikt zbytnio się nie zaangażował w związek i nie wyszedł z tego emocjonalnie pokiereszowany.

Nie udało jej się to tylko z Markiem. Co prawda nigdy nie poszła z nim do łóżka… ale może właśnie w tym miejscu popełniła błąd? Każde z nich dostałoby to, co chciało, i obrażony nie musiałby w odwecie nasyłać na nią nekomaty.

Nagle Adam klepnął ją w pośladek z takim impetem, że aż podskoczyła. Wszelkie niegrzeczne myśli w jej głowie od razu się rozwiały.

– No! Skończyłem! – poinformował ją zadowolony z siebie i zszedł z łóżka.

Zbaraniała Ewa podniosła się na łokciach i spojrzała na mężczyznę, który jak gdyby nigdy nic wycierał z palców olejek do masażu. Różowy ręczniczek w serduszka, który przyniósł w tym celu z łazienki, w jej mniemaniu wyglądał w jego dłoniach idiotycznie.

– A o czym mówiłaś? – zapytał z niewinnym i zupełnie nic nierozumiejącym wyrazem twarzy. – O której rozmowie?

Ewa leżała na brzuchu, podparta na łokciach. Jej piersi były na tyle duże, że opierały się na pościeli, więc nie błyskała w jego stronę brodawkami. Diabeł przelotnie zerknął na jej dekolt i znowu skupił się na ręczniczku w serduszka.

– No… – mruknęła, wciąż wytrącona z równowagi brutalnością, z jaką potraktował ją na koniec masażu. – Nieważne.

– Słuchaj, mnie w weekend nie będzie. Muszę jechać w interesach – oświadczył diabeł.

– To znaczy?

Usiadła na łóżku i niby niechcący upuściła bluzkę, na której wcześniej leżała. Jej sterczące piersi momentalnie skupiły na sobie wzrok Adama.

– E, no… – zająknął się, ale mężnie odwrócił spojrzenie. – Muszę pomóc staremu kumplowi, wiesz… z piekła. Kroi się tam grubsza afera…

– Coś jak apokalipsa? – zainteresowała się.

Włożyła bluzkę, pomijając koronkowy stanik w kolorze burgunda, który jak wiedziała, podobał się Adamowi. Ewa nie miała pojęcia, dlaczego aż tak się uparła, by kusić diabła. Na pewno wspólnie spędzona noc była niezwykle przyjemna. Żaden ludzki kochanek nie dał jej tyle przyjemności co diabeł, ale… ale no właśnie. Przecież to był diabeł!

Niby to ona kusiła jego, lecz może tak naprawdę została do tego podpuszczona? Już całkiem się w tym pogubiła. Miała tylko nadzieję, że nie trafi za to do piekła. Iskrzycki opisywał je jako całkiem sympatyczne miejsce, zwłaszcza dla byłych czarownic, jednak Ewa nadal wątpiła, czy mówił prawdę. Prababcia Sylwia powiedziała jej, że diabłom nie wolno ufać. A ona zawsze się słuchała swojej prababci.

Adam tymczasem za wszelką cenę starał się nie zerkać na piersi swojej szefowej i aktualnie najlepszej przyjaciółki. Diabeł, mimo że towarzyski, przyjaciół wielu nie miał, bo mało komu mógł zdradzić swoje pochodzenie. Z tego powodu bardzo szanował każdą więź z człowiekiem, którą udało mu się stworzyć.

Oczywiście nie obraziłby się za przyjaźń z benefitami, ale Ewa wyraziła się jasno: nie życzy sobie więcej zbliżeń, a dla diabła ekonoma polecenie to rzecz święta. Bez seksu to bez seksu. Postanowił, że będzie wzdychał do Ewy czysto platonicznie. Co nie zmieniało faktu, że jeśli pojawiała się okazja, żeby złapać ją za pośladek podczas masażu lub zerknąć na koronkę stanika, a nawet gołą pierś, to korzystał, bo czemu nie? W końcu był diabłem. Powinien oszukiwać.

Bał się tylko, że jeśli zbytnio się rozochoci, to nie poprzestanie na nieszkodliwych gestach czy podpatrywaniu. Dlatego i te przyjemności starał się ograniczać niemalże do minimum.

– Nie, nie, apokalipsa już kiedyś nam groziła, ale w końcu do niej nie doszło – odpowiedział.

– Och, miło wiedzieć… czy raczej nie wiedzieć.

Ewa zeszła z łóżka i przepchnęła się między Adamem a szafą, ocierając się o niego nieskrępowanymi stanikiem piersiami. Iskrzycki przełknął ślinę i zaczął deklamować w głowie zasady rozliczenia podatkowego dla firm, żeby chociaż trochę ostudzić krew w żyłach.

Ręczniczek w serduszka opuścił na wysokość bioder, bo nawet luźne spodnie nie ukrywały tego, że na razie nie powinien wychodzić do ludzi, a nie chciał, żeby Ewa się zorientowała.

– To… wracasz w poniedziałek? – zapytała z miniaturowego zakątka kuchennego, gdzie włączyła ekspres do kawy.

– Taki jest plan. Dasz sobie radę sama przez weekend?

Adam w końcu wyszedł z sypialni i odłożył ręczniczek na niewielki stół nieopodal lodówki, przy którym mogły usiąść naraz maksymalnie dwie osoby. Ostatnio codziennie rano pili tu kawę, zanim robotnicy przyjeżdżali do pracy z hotelu. Bardzo to lubił. Mimo że przez wszystkie tysiąclecia wygnania współpracował z ludźmi i często z nimi mieszkał, to chyba pierwszy raz czuł się aż tak chciany i lubiany.

Ewa naprawdę była jego przyjaciółką.

– A z czym niby miałabym nie dać sobie rady? – Zaśmiała się.

– A jak znowu coś podniesiesz?

Wrzosówce zrzedła mina. Diabeł miał rację. Tak szybko przecież plecy nie przestaną jej boleć. Westchnęła ciężko.

– Wygląda na to, że czeka mnie weekend odpoczywania w cieniu – burknęła niezadowolona.

– A jak się czujesz po masażu?

Kobieta na próbę przechyliła lekko ciało na boki. Powoli odzyskiwała elastyczność, ale tępawy ból w dole pleców nadal dawał o sobie znać i ani myślał całkiem zniknąć. Było jednak o niebo lepiej niż rano. Miała nadzieję, że odpoczynek, masaż i leki przeciwbólowe do jutra załatwią sprawę.

– Nawet znośnie – powiedziała. – Gdzie się nauczyłeś tak masować?

– Kiedyś studiowałem rehabilitację. Nawet dwa razy. Wiesz… długo już żyję. Nudzi mi się czasem.

Ewie trudno było sobie wyobrazić, że można z nudów dwa razy studiować ten sam kierunek, więc przeszła nad tą rewelacją do porządku dziennego i przestała o tym myśleć. Iskrzycki zerknął na zegarek i westchnął ciężko. Wiedział, że powinien się już zbierać.

Nie miał ochoty brać udziału w diabelskich machlojkach, ale obiecano mu przywrócenie części jego mocy. Nie mógł sobie podarować, że gdyby tylko je posiadał w momencie ataku nekomaty, to Ewie nic by się nie stało. Chciał… Nie! On musiał odzyskać moce, by Wrzosówka była bezpieczna.

Dla niej był gotowy nawet wziąć udział w kolejnym piekielnym przewrocie.

Kobieta pochodziła z ostatniego rodu czarownic. Jej prababcia Sylwia była słynna wśród istot z innego świata. Nie wiadomo dlaczego, ale następne pokolenia Wrzosówek nie odziedziczyły pełni jej daru. Diabeł podejrzewał, że Ewa, która dopiero co dowiedziała się o swoim dziedzictwie, nawet jeśli pozornie urodziła się bez mocy, nie jest zwykłym człowiekiem. A to czyniło ją jeszcze bardziej narażoną na ataki innych istot.

Musiał ją chronić. Nie tylko dlatego, że wiązał ich kontrakt. Adam po prostu był beznadziejnie, po uszy, bez pamięci zakochany we Wrzosówce. Tylko cały czas uparcie to wypierał.

– To dzisiaj wyjeżdżasz? – spytała Ewa, wysuwając spod ekspresu kubek pełen aromatycznego napoju. Na jej twarzy pojawiło się rozmarzenie.

– Tak, niezwłocznie. A ty nie za późno pijesz kawę? Już po osiemnastej.

– Nie, spokojnie. Zamierzam zrobić sobie dzisiaj maraton filmowy. Może dzięki temu prześpię jutro większość dnia i weekend mi szybciej minie.

– Zobaczę, czy uda mi się wrócić w niedzielę… – powiedział niepewnie.

Ewa parsknęła śmiechem.

– Adam, daj spokój! Załatw, co masz załatwić, uratuj świat czy co tam zamierzasz i zobaczymy się w poniedziałek. Naprawdę nie rozumiem, z czego wynika twoja nadopiekuńczość. To jakaś część tej twojej klątwy czy co?

Zaśmiał się cicho.

– Nie, nie. Tak po prostu nie chciałem, żebyś się nudziła. No dobra. To idę.

– Jasne, do zobaczenia.

Ewa upiła łyk kawy i zmierzyła go długim spojrzeniem. Iskrzycki przez chwilę się wahał. Nie wiedział, czy pomachać, pocałować ją w policzek, czy też może uścisnąć jej rękę na pożegnanie. Każde rozwiązanie niosło ze sobą jakąś niezręczność.

Postanowił nie robić niczego.

– To pa – powiedział w końcu i po prostu wyszedł.

Ewa wyjrzała przez okno i w zamyśleniu obserwowała stary samochód Adama. Jeep wytoczył się majestatycznie z posesji i chwilę później zniknął za rozpadającą się bramą. Myślała, że Iskrzycki nie będzie zawracał sobie głowy jej zamykaniem, jako że i tak w stadium zaawansowanego rozkładu przed niczym nie chroniła, ale porządnicki Adam nie mógł jej zostawić otwartej, a jeszcze na koniec ją poklepał, jakby zapewniał drewno, że świetnie sobie radzi.

Śnieżynek otarł się o jej łydki, zupełnie jakby dawał jej znak, że przecież nie będzie sama.

– Szykujesz się na wieczór z filmami na laptopie? – zagadnęła zwierzaka. – Poprzytulamy się i obejrzymy jakiś slasher. Co ty na to?

Kot miauknął w odpowiedzi, jakby rozumiał jej słowa.

– Ale najpierw kolacja. Może podjadę do Mychy po coś pysznego? Co sądzisz, kocie? I chyba włożę stanik, bo głupio tak przy obcych świecić cyckami przez bluzkę.

Z tą myślą Ewa odstawiła niedopitą kawę i sięgnęła po swoją torebkę wielkości przeciętnego worka marynarskiego. Jej plecy momentalnie zaprotestowały.

Torebka Wrzosówki od zawsze była jej gwarantem bezpieczeństwa. Miała w środku, w swoim mniemaniu, wszystko, począwszy od zmiany bielizny, przez paszport, papierosy, butelkę wody, jakieś ciastka, rajstopy, ładowarki, podpaski, zapalniczki, książki, po opatrunki oraz środki do dezynfekcji – i wiele innych rzeczy. Wszystko, co byłoby jej potrzebne w każdej awaryjnej sytuacji, jaka tylko kiedykolwiek przyszła jej do głowy. Spokojnie mogła pojechać na lotnisko i tylko z nią polecieć na drugi koniec świata. Przeżyłaby co najmniej kilka dni.

Bez torby Ewa czuła się bezbronna. Po przeprowadzce do Ostrówka, nawet mimo tego nieszczęsnego opętania, wrażenie ciągłego zagrożenia odrobinę zelżało. Coraz częściej łapała się na tym, że nie pamięta, gdzie ją położyła.

Otworzyła torbę i zajrzała do środka. Na wierzchu jak zwykle leżały najpotrzebniejsze jej teraz rzeczy: portfel, kluczyki do samochodu i papierosy, których mimo szczerych chęci nie potrafiła rzucić.

– Brać cię czy nie brać? Oto jest pytanie – mruknęła do siebie.

Kocur miauknął i machając ogonem, poszedł do sypialni, żeby rozłożyć się na łóżku. Już zrozumiał, że ze wspólnego wylegiwania się nic nie będzie.

– Dobra, brać – postanowiła Ewa.

Ostrożnie podniosła torbę, napięła mięśnie brzucha i powolutku wyszła z pensjonatu. Zamknęła go na trzy spusty i wsiadła do samochodu. Powoli opadła na oparcie fotela i wypuściła ze świstem powietrze. Nie było źle. Ból w zasadzie zmniejszył się do lekkiego ćmienia.

Spuściła wzrok na stacyjkę i w tym momencie jakiś ptak przeleciał tuż za przednią szybą. Sapnęła i rozejrzała się dookoła, ale ciemny kształt zniknął tak szybko, jak się pojawił. Kontrolnie spojrzała na jabłoń przed wejściem, na której uwielbiał przesiadywać kruk, lecz nigdzie go nie widziała.

– Co, do diabła… – skwitowała. – Jakieś rysie, ptaki. Zawału człowiek może dostać… zachciało mi się natury…

Odruchowo sięgnęła po papierosy, ale nigdy nie paliła w aucie i nie zamierzała teraz zacząć. Zaklęła i z westchnięciem ruszyła. Uspokajający papieros musiał poczekać do parkingu pod knajpą.

Samochód Wrzosówki był już daleko od pensjonatu, gdy na dachu budynku zasiadł ciemny kształt. Zwinął skrzydła i uniósł łeb zakończony długim, zakrzywionym dziobem. Wypatrywał księżyca.

Stary kruk, który od wielu lat mieszkał na jabłonce i był postrachem okolicznego ptactwa i małych ssaków, skulił się na jednej z gałęzi. Postanowił nie opuszczać swojego gniazda.

3

U Mychy było otwarte do późna. Można tu było nie tylko zjeść śniadanie, które wydawano przez cały dzień, ale też napić się piwa oraz czegoś mocniejszego. Najlepsi przyjaciele Mychy mogli liczyć na bimber spod lady. Ewa do takich najlepszych przyjaciół się jeszcze nie zaliczała, ale dzielnie starała się wkupić w łaski potężnej i małomównej, choć przy bliższym poznaniu nawet dość sympatycznej właścicielki.

Idąc przez żwirowy parking, Ewa Wrzosówka ostrożnie stawiała stopy. Bardzo nie chciała wpaść dzisiaj w koleinę. Nie przy bolących plecach. Nawet ochota na papierosa jej przeszła.

– Dziwnie idziesz. Coś ci się stało? – zapytał ją głos z cienia.

– Jezusie Przenajświętszy! – pisnęła po raz drugi tego samego dnia i upuściła na parking torebkę. Coś w środku zadzwoniło, ale chyba się nie stłukło.

– Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć!

Obok Ewy otworzyły się drzwi wielkiego czarnego samochodu, a lampka podsufitowa oświetliła Adriana Koryckiego. Mężczyzna o wyglądzie młodego Brada Pitta sprawiał wrażenie zawstydzonego. Nie ukoiło to jednak nerwów Wrzosówki – była przekonana, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi.

– Czy wyście się wszyscy dzisiaj uparli, żeby mnie wystraszyć na śmierć?! – warknęła.

Adrian nie wiedział, kto jeszcze oprócz niego dybie na zdrowe zmysły kobiety, ale postanowił twardo przepraszać:

– Wybacz, naprawdę nie chciałem.

– Plecy mnie bolą, bo się przedźwigałam – odparła burkliwym tonem. – A teraz podaj mi torebkę i pomóż dojść do środka.

Adrian posłusznie zatrzasnął drzwi swojego auta i znowu zalała ich ciemność. Parking rozświetlały jedynie okna baru. Nie pomagało to przy spacerze po pełnej dziur nawierzchni.

– Jak Boga kocham, Mycha mogłaby tu zainstalować jakieś działające oświetlenie – narzekała Ewa.

Korycki tymczasem ulegle podniósł jej torebkę i aż stęknął pod jej ciężarem.

– Co ty tu nosisz? Kamienie? – oburzył się.

Ewa już miała zaprzeczyć, ale się powstrzymała, bo faktycznie istniała pewna szansa, że jakieś kamienie by się w środku znalazły. Kilka lat temu zbierała ładne okazy podczas pobytu nad morzem i na pewno je wtedy wsadzała do torebki. Pamiętała jak dziś swoją radość z odnalezienia kropkowanych kawałków granitu, paskowanych gnejsów czy błyszczących kwarcytów. Wyobrażała sobie, że będzie je malowniczo układać w doniczkach swoich domowych roślinek i cieszyć oko podczas podlewania, kiedy skały pod wpływem wody nabiorą żywszych kolorów.

Za nic jednak Ewa nie mogła sobie przypomnieć, czy te kamienie wyciągnęła potem z torebki. Wychodziło na to, że chyba nie, bo do doniczek w starym warszawskim mieszkaniu nigdy nie trafiły.

– Nie gadaj, tylko mi pomóż – rozkazała. – Przyjechałeś do Mychy na kolację? Bo ja tak.

– Tak, ale już zjadłem i wracam do domu – odpowiedział i szarmancko podał jej ramię, by pokracznie sztywna Ewa zaraz się nie przewróciła.

Prowadził ją do baru w tempie jedynie nieznacznie szybszym od ślimaczego. Ewa pomyślała, że jej prababcia, mimo że porusza się wsparta o balkonik, błyskawicznie by ich wyprzedziła.

– To świetnie się składa. Ja zjem, a ty dotrzymasz mi towarzystwa. – Ucieszyła się.

– Ja już zjadłem – powtórzył.

– To się napijesz. Chyba nie odmówisz chorej, której przed chwilą o mało nie przestraszyłeś na śmierć?

Weszli w plamę światła z popsutego neonu U Mychy, w którym na różowo paliła się jedynie co druga litera. Adrian, wyższy od Ewy o głowę, pochylił się do niej i powoli powiedział:

– Ewo, jest już późno…

Kobieta pomyślała z rozbawieniem, że nie dość, że traktuje ją jak kulawą, to jeszcze chyba sądzi, że ogłuchła.

Spojrzała na zegarek, unosząc go na tyle wysoko, żeby sam mógł zobaczyć w różowym świetle godzinę.

– Jest dziewiętnasta – poinformowała i uśmiechnęła się przekornie. – Chyba jeszcze nie idziesz spać? Taki duży chłopak? Niemożliwe, że kładziesz się tak wcześnie.

– Tak, ale ja jutro…

– Jutro sobota – przypomniała.

Zacisnął lekko usta, gorączkowo szukając w głowie jakiejkolwiek innej wymówki. Pech chciał, że Ewa wiedziała, że mieszka sam, a w weekendy stara się nie pracować.

– To jak? Napijesz się ze mną? – zaproponowała po raz kolejny. – Nie daj się prosić! Nie mam tu żadnych znajomych. Chętnie zacieśnię więzi.

Wrzosówkę szczerze bawiło zachowanie Adriana, który zwyczajowo był sztywny, jakby kij od szczotki połknął. Była ciekawa, jak długo będzie się jej opierał.

– Jestem samochodem.

– Ja też – odparła. – Mycha na pewno ma piwo bezalkoholowe. Chodź ze mną, poopowiadasz mi o Ostrówku. Może sprzedasz mi jakąś ciekawostkę, którą będę mogła się dzielić z moimi gośćmi, jak już wreszcie pensjonat zacznie działać.

Zamrugała zalotnie rzęsami do Koryckiego, gdy ten zmarszczył brwi.

– No dobrze. Przekonałaś mnie – zgodził się w końcu.

W życiu nie przyznałby się przed Ewą, ale w sumie to droczył się z nią tylko dla sportu. Faktycznie nie miał żadnych planów na wieczór ani na sobotni poranek, więc równie dobrze mógł spędzić czas z nią. Była ładna, zabawna i elokwentna. Nie będzie się przecież męczył podczas rozmowy.

– Uff, już myślałam, że mnie spławisz i pojedziesz do domu przeliczać garnitury – dogryzła mu.

Sapnął. Być może jednak przeliczył się z tą jej elokwencją. Chociaż prędzej to po prostu ich poczucie humoru nie było ze sobą kompatybilne.

Weszli do mieszczącego się w baraku baru, który lepsze lata miał już dawno za sobą. Piątek wieczór w stosunkowo niewielkiej wsi miał to do siebie, że spora część mieszkańców przychodziła tu, by zjeść kolację. Wnętrze, o którym sanepid zapomniał dawno temu, nie należało do wyszukanych, ale miało wiele uroku. Poza tym jedzenie było dobre i zawsze świeże. A to przecież najważniejsze.

Mycha przestała siekać szczypiorek i zerknęła znad baru w stronę drzwi, gdy zadzwonił powieszony tam dzwonek. Uniosła pytająco brew na widok Koryckiego, który dopiero co zapłacił za sałatkę à la Cezar i wyszedł. To był jedyny człowiek, który zamawiał u niej tę potrawę. Robiła ją wyłącznie dla niego. Nawet nie miała jej w karcie, żeby przypadkiem nikt inny nie zdziwaczał tak jak agent nieruchomości. Oczywiście sałatka tylko z nazwy nawiązywała do słynnego dania. Mycha po prostu wrzucała na talerz sałatę i co tam aktualnie miała w kuchni i podpiekała grzanki.

Zastanawiała się, czy czegoś nie zapomniał albo – co gorsza – czy nie chce złożyć jakiegoś zażalenia, choć oczywiście by je zignorowała. Dopiero widok podążającej za nim Ewy, przypominającej mocno wydekoltowaną Królewnę Śnieżkę, rozwiał jej wątpliwości.

Wrzosówka podejrzanie mało energicznie weszła do budynku, polawirowała między stolikami i podeszła do kontuaru. Adrian niczym tragarz z cierpiętniczą miną niósł za kobietą torebkę.

Mycha zrozumiała, że to miastowa go po coś ponownie tu ściągnęła.

– Cześć, Mycha! Dobrze cię widzieć! – Ewa przywitała się z nią serdecznie. – Co u ciebie słychać?

– A ujdzie – mruknęła. – A ty czego wróciłeś? Wydałam resztę.

Spocony Korycki położył torbę Ewy na wolnym stołku barowym i poprawił mankiety nieskazitelnie białej koszuli.

– Płaciłem kartą – odpowiedział.

– Wiem, żartowałam tylko – odparła jeszcze posępniejszym tonem.

Adrian pomyślał, że chyba nikt w tej wsi nie ma kompatybilnego z jego własnym poczucia humoru.

– A ty czego chodzisz jak połamana? – Mycha zwróciła się do Ewy.

– Korzonki – wyjaśniła ta, krzywiąc się z bólu. – Niedługo mi przejdzie.

– Macie wolny stolik tam, w rogu. – Właścicielka wskazała im nożem miejsce.

– Okej, to ja poproszę kanapkę z boczkiem i dwa piwa bezalkoholowe – powiedziała Wrzosówka.

– To porządna knajpa – prychnęła Mycha. – Nie mam piwa bezalkoholowego. Chcecie soczek, to sobie idźcie do kawiarni.

– To w takim razie dwa ciemne. – Ewa wzruszyła ramionami.

– Ale… – próbował zaoponować Adrian.

– To nie ciemne, pszeniczne niech będą – poprawiła się Wrzosówka, mylnie odczytując jego wtrącenie. – A my idziemy do stolika.

Odwróciła się na pięcie i powoli ruszyła do niewielkiej loży w kącie, skąd można było wszystkich obserwować lub patrzeć przez zatłuszczone firanki na tiry przejeżdżające co jakiś czas pogrążoną w ciemności szosą.

Korycki chciał powiedzieć Ance Mychowskiej, właścicielce baru, że wystarczy tylko jedno piwo, ale ta odwróciła się już do niego plecami i wróciła do walenia nożem o deskę do krojenia, jakby zamierzała zamordować szczypiorek, zamiast go tylko pokroić. Mężczyzna z westchnięciem powlókł się za Ewą, zerkając na jej krągłe pośladki, ledwie co przykryte niemożliwie krótkimi szortami. Uznał, że po tych wszystkich przykrościach wolno mu chociaż tak poprawić sobie humor.

– Co jesteś taki ponury? – zagadnęła go Ewa. – Nie cieszysz się na weekend?

Położył torbę obok niej i usiadł naprzeciwko. Zdawał sobie sprawę ze swojego pracoholizmu, ale nie chciał wyjść przed nią na ponuraka.

– Wolę pracować – odparł zdawkowo.

– Wiesz, nie rozumiem cię – wyznała z rozbrajającą szczerością.

Uśmiechnęła się do niego łagodnie, żeby się na nią nie obraził. Adrian zapatrzył się w jej otoczone długimi rzęsami piwne oczy. Usta, tym razem niepokryte krwistoczerwoną szminką, błyszczały się tylko delikatnie od pomadki ochronnej, której przed chwilą użyła. Na opakowaniu były narysowane maliny. Korycki zadał sobie w myślach pytanie, czy jej usta smakują teraz malinami.

– A co chciałabyś zrozumieć? – zapytał.

– Jesteś bardzo poważny. Nie uśmiechasz się, jeśli nie musisz. Zupełnie jakbyś nie miał takiej potrzeby. Całymi dniami zajmujesz się tylko pracą, a wolne dni spędzasz sam. Nie rozumiem cię, bo jestem zupełnie inna. Ja całe życie mieszkałam z mamą, babcią i prababcią. Ciągle w biegu, bałaganie i gwarze. Mam wrażenie, że nigdy nie byłam sama. Tutaj, gdy jestem w pensjonacie w weekendy, a Adam wyjeżdża, czuję się nieswojo – wyznała. – Uciekam do ludzi. To dlatego namówiłam cię na kolację. A ty przeciwnie, ty ludzi unikasz. I właśnie tego nie rozumiem.

– Być może gdybym mieszkał w Mnichówce jak pewna wariatka, to także szukałbym towarzystwa ludzi, a nie zjaw – odgryzł się.

Zaśmiała się głośno, czym zwróciła na nich uwagę połowy osób w sali. Mógł się założyć, że lokalni plotkarze usłużnie doniosą jutro jego rodzicom, że rzekomo był na randce. Mimo że jego matka i ojciec sami byli rozwiedzeni od ponad dwudziestu lat, to nie przeszkadzało im to w notorycznym swataniu go z kolejnymi kobietami. Tłumaczenie im, że już raz był żonaty i nie zamierza drugi raz popełniać tego błędu, spotykało się z ich kompletnym niezrozumieniem. Nie obchodziło ich, że lubi być sam.

– A tak serio to… jak ci się tam mieszka? – zapytał.

Jak spod ziemi wyrosła obok nich Mycha. Adrian drgnął zaskoczony. Tak się zapatrzył na roześmianą Ewę, że zupełnie nie zauważył, jak Anka się do nich zakrada. Kobieta miała dobre metr osiemdziesiąt wzrostu, a w ramionach była szersza od niego, mimo że chodził na siłownię dwa razy w tygodniu od jakichś pięciu lat. To, że podeszła bezszelestnie, było naprawdę imponujące.

Zdjęła z niesionej tacy dwa kufle z piwem i talerz z kanapką.

– Dzięki, Mycha! – Wrzosówka się ucieszyła i od razu złapała za chleb.

– Ta… – burknęła właścicielka baru i odeszła, nie zaszczycając ich nawet jednym spojrzeniem.

Ewa się tym nie przejęła. Przyzwyczaiła się już, że Mycha nie grzeszy wylewnością. Skupiła się na kanapce, którą pochłaniała dużymi kęsami. Sama grzeszyła często, a jednym z jej ulubionych przewinień było łakomstwo. Nic tak jej nie poprawiało humoru jak coś pysznego na kolację.

– Chyba jesteś głodna – zauważył Adrian i zanim pomyślał, upił łyk podstawionego mu piwa.

– Zjadłabym konia z kopytami – opowiedziała, przeżuwając. – A co do mieszkania w pensjonacie, to nie jest źle. Jak na razie widziałam jednego ducha. Tak jakby.

Adrian, by dodać sobie animuszu, wypił jeszcze kilka łyków alkoholu.

– Ducha? Co to znaczy ducha? – dopytywał.

Wrzosówka nie zamierzała wdawać się w szczegóły. Nie chciała, żeby Korycki miał ją za jeszcze większą wariatkę. Poza tym nie znała go dobrze. Cholera wie, czyby wszystkim nie rozpowiedział historii o onmoraki – i tyle byłoby z jej dobrze zapowiadającego się spa.

– Cień jakby. Takiego ptaka. Przywidziało mi się pewnie. – Machnęła dłonią, żeby jeszcze bardziej podkreślić, że to nic takiego.

– Jakiego ptaka? Gdzie widziałaś ten cień? W budynku? Na dworze? – Adrian zarzucił ją pytaniami.

Ewa przełknęła kęs, odłożyła kanapkę na talerz i przeklęła się w myślach za gadulstwo.

– Na dworze. A co cię tak interesuje to ptaszysko? – Postanowiła odbić piłeczkę.

Zmieszał się i skupił wzrok na szklance z piwem. Na twarz przywdział maskę nonszalancji i oświadczył:

– Po prostu się zainteresowałem.

– Twoja Zosia widziała coś takiego? – Teraz Ewa miała zamiar podręczyć jego.

Zosia była żoną Adriana. A dokładniej: byłą żoną. Rozwiedli się zaledwie po dwóch miesiącach związku, po tym, jak według wszystkich – i oczywiście Koryckiego – oszalała wskutek przebywania na terenie Mnichówki.

– Nie mówiła nic o ptakach – wyznał.

– A o cieniach?

Zanim odpowiedział, znowu napił się piwa. Nerwowym popijaniem osuszył już nieomal całą szklankę. To tyle, jeśli chodzi o powrót samochodem do domu. Adrian nie łamał prawa. Auto poczeka cierpliwie na parkingu, aż będzie trzeźwy.

– Cienie to ja widziałem kilka razy. A ptaków od tych cieni nigdy… – wyznał w końcu.

– Adrian, Mnichówka to tylko budynek – powiedziała Ewa. – Obrośnięty legendą, być może dziwny, ale tylko budynek.

– To czemu ludzie tam umierali?

Tak mocno zacisnął ręce na szklance, że aż pobielały mu kostki. Jeszcze chwila, a szkło by pękło i go poraniło. Ewa wytarła palce w serwetkę i objęła jego dłonie swoimi. Korycki zamrugał i wreszcie skupił spojrzenie na jej twarzy.

– Bo ludzie umierają, Adrian – wyszeptała. – A czasami się zmieniają i po prostu już nie chcą być czyjąś żoną. Nigdy nie wiesz, co drugiej osobie siedzi w głowie. To nie twoja wina, że Zosia wyjechała. Ani też wina pensjonatu.

– Ale…

– Zosia była dorosła. Miała dwadzieścia trzy lata. Mogła zmienić zdanie i miała do tego pełne prawo.

– Wiem – mruknął.

– To nie była twoja wina – powtórzyła.

Pokiwał głową, ale widziała po jego minie, że wcale się z nią nie zgadza. Porzucenie przez Zosię prześladowało go już od tylu lat, że jedna rozmowa przy piwie nie mogła tego zmienić. Ewa postanowiła się z nim zaprzyjaźnić i stopniowo rozbić tę skorupę, którą się otaczał przez ostatnie dwanaście lat. Adrian był sztywniakiem, który w ramach wymierzonej sobie z własnej woli kary zbudował wokół siebie mur pracy i sztywnych reguł.

Jak Ewa się dowiedziała, Zosia wyjechała, porzucając całe swoje dotychczasowe życie. Nie pożegnała się nawet z własnymi rodzicami. Oczywiście Wrzosówka nie wiedziała, w jakich stosunkach dziewczyna była z rodziną, ale łatwo się domyślić, że cała wina za wyjazd Zosi te dwanaście lat temu spadła na Adriana. Ostrówek był mały. Pewnie często plotkowano, że to on wspólnie z Mnichówką zawinili.

Adrian odwrócił od niej wzrok i wyswobodził palce. Uniósł rękę i pomachał do Mychy. Gdy tylko ta na niego spojrzała, zawołał:

– Daj nam po kieliszku swojego bimbru, Mycha!

Redakcja: Adrianna Hess

Korekta: Justyna Yiğitler, Edyta Sobótka

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Zdjęcia wykorzystane na okładce: archiwum Mariusza Banachowicza

 

Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

tel. +48 505 636 224

 

ISBN 978-83-68608-11-3