Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
70 osób interesuje się tą książką
Kiedy Max nie wraca ze swojej rutynowej trasy po Zimowej Puszczy, nikt nie spodziewa się, że został uprowadzony przez jedną z najbardziej niebezpiecznych dusz. Uwięziony w mrocznej jaskini, chory, wyczerpany i zdany na łaskę obłąkanej zielarki, Max musi znaleźć sposób, by przetrwać… i uciec.
Zostaje też niespodziewanie wplątany w sprawę śmierci przyjaciółki Livii, Lilianny, i przyjmuje misję odnalezienia jej ciała na owianym złą sławą królewskim Cmentarzu Grozy. Tym razem stawka jest jeszcze wyższa: dotrzymanie królewskich tajemnic, starcie ze starymi, budzącymi grozę duszami i nieufną lokalną służbą, a także zawikłane przymierza w świecie opiekunów cmentarzy. Zamek pęka od tajemnic — nie wiadomo, kto jest sojusznikiem, kto wrogiem, a kto ukrywa prawdziwą naturę pod maską uprzejmości.
Czy Maxowi i Livii po raz kolejny uda się zrozumieć dusze? Czy odkryją, co się stało z Lilianną? I czy tym razem cienka granica między życiem a śmiercią… nie zostanie przekroczona bezpowrotnie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 624
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Paulina Hendel, 2025 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka prowadząca: Aleksandra Kotlewska
Marketing i promocja: Gabriela Wójtowicz
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Beata Wójcik, Katarzyna Chmielecka
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Ilustracja na okładce: Martyna Biegała
Projekt okładki i strony tytułowe: Magdalena Zawadzka
Zwyciężczyni konkursu, autorka duszy zwanej Damą: Patrycja Mościcka
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68610-16-1
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 [email protected]@weneedya.plwww.weneedya.pl
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Izie i Mateuszowi
Otaczał mnie mrok rozpraszany przez łunę wlewającą się przez okno. Jednym okiem rzuciłem na moją sypialnię. Czasem budziłem się w środku nocy w miękkiej, ciepłej pościeli, mając wrażenie, że nadal znajduję się w Lawendowym Dworku. Po chwili jednak docierało do mnie, że otaczający mnie błękit to blask łez rosnących w Zimowej Puszczy. Tutaj, na mroźnym krańcu świata, znalazłem miejsce, które pewnego dnia może nazwę domem. Jednak jeszcze nie dziś. Minął niecały rok, odkąd przeprowadziliśmy się do Borealii, a ja wciąż czułem się tu kimś obcym.
Łuna z cmentarza nieco przygasła, co znaczyło, że zbliża się kolejny zimny, jesienny poranek. O tej godzinie łzy lśniły coraz słabiej, gdyż ich soki cofały się z zamkniętych kwiatów, tak by już za chwilę czarne płatki nakrapiane srebrem mogły otworzyć się na powitanie dnia.
Wciąż w półśnie, przewróciłem się na drugi bok i ujrzałem stojący nade mną olbrzymi cień. Barczysta, człekokształtna postać się nachyliła i poczułem zapach zgnilizny. Moje serce zatrzymało się na moment, w gardle uwiązł krzyk, a w głowie zawył alarm zmuszający do natychmiastowej ucieczki.
– Wsta... – wycharczała bestia.
Szarpnąłem się, usiłując wyplątać się spod grubej pierzyny, kiedy wielkie łapska zacisnęły się na moich ramionach. Jedno oko mrugnęło opalizująco, drugiego prawie nie było widać spod gąbczastej narośli na czole.
– ...wa – wydobyło się z gardła potwora.
Przyłożyłem rękę do klatki piersiowej, próbując uspokoić serce bijące w tempie, które groziło co najmniej zawałem.
– Wsta... wa – pospieszyła mnie dusza, wciąż potrząsając moimi ramionami.
– Już nie śpię – burknąłem, po czym zaniosłem się kaszlem.
Podparłem się na łokciach, a przed oczami pojawiły mi się mroczki i byłem pewien, że jeszcze chwila, a wypluję własne płuca.
Stwór walnął mnie łapskiem w plecy, co wcale nie pomogło.
Potrzebowałem dłuższego czasu, by dojść do siebie po porannym ataku kaszlu, po czym ponownie opadłem na poduszki.
– Wsta... wa! – sapnął z wyrzutem stwór.
– Już – mruknąłem. – Sereno, ile razy mam cię prosić, żebyś najpierw pukała do drzwi...
– Ja... pu... kała!
Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, czy to możliwe, że jej nie usłyszałem.
– Ale nie możesz się tak zakradać!
Serena prychnęła coś pod nosem, odwróciła się na pięcie i skierowała ku drzwiom, a ja zapatrzyłem się na kwiecisty wzór na sukni opinającej jej szerokie plecy. Dusza wyglądała dość karykaturalnie w takiej kreacji, ale skoro jej się podobała, to nikt nie miał ani odwagi, ani serca kazać jej się przebrać. Tyle dobrego, że Penelopa obiecała uszyć dla niej nowy, lepiej dopasowany strój przy następnej dostawie materiałów.
Odchrząknąłem jeszcze kilka razy, łapiąc oddech.
– Wstawa! – Serena obejrzała się na mnie w drzwiach i zniknęła.
Odrzuciłem pierzynę na bok i usiadłem na łóżku; na przedramionach od razu pojawiła się gęsia skórka. Był dopiero początek jesieni, a ja już tęskniłem za cieplejszym klimatem łąk otaczających Lawendowy Dworek. Niemal codziennie zastanawiałem się, jak przetrwałem poprzednią zimę w tym paskudnym miejscu.
Pospiesznie się ubrałem i zaścieliłem łóżko – teraz nie miałem już osobistej pokojówki, bo Irys i tak ledwie się wyrabiała z ogarnianiem całego domu, i sam musiałem sprzątać swoją sypialnię. Oczywiście mógłbym w ogóle nie przejmować się bałaganem, ale Aster by mnie pogoniła, bo choć od ponad pół roku pomagała Dantemu w magazynie łez, dawne nawyki ochmistrzyni miłującej porządek były w niej zbyt głęboko zakorzenione.
Wyszedłem na pogrążony w półmroku korytarz i dałbym głowę, że z moich ust uleciało kilka obłoczków pary. Tej nocy to Samson miał dokładać do pieca, ale pewnie jak zwykle zbyt mocno zasnął. Zresztą cały dom był nadal pogrążony w głębokim śnie. Dopiero w jadalni dostrzegłem pomarańczowe światło wylewające się spod drzwi do kuchni. Poczułem zapach jakiegoś zielska.
– Ty już na nogach? – zdziwiłem się na widok Gaspara przy kuchence.
– Jak się czujesz? – zapytał były koniuszy.
Wzruszyłem ramionami, zaglądając do lodówki, ale zamknął mi ją przed nosem.
– Wypij to na czczo. – Wcisnął mi w dłoń kubek z podejrzanie pachnącą zawartością. – No przecież cię nie otruję! – sapnął na widok mojej skrzywionej miny.
– Celowo nie, ale... – zawiesiłem głos, po czym znów dostałem ataku kaszlu.
– Pij – rozkazał, kiedy się opanowałem.
Starając się nie wąchać tego specyfiku, wychyliłem cały kubek, aż oczy zaszły mi łzami.
– Paskudztwo – mruknąłem, wstawiając naczynie do zlewu.
Spojrzałem ponownie na lodówkę, ale odechciało mi się jeść. Gaspar od ponad dwóch tygodni leczył ten mój przeklęty kaszel. Z bardzo miernym skutkiem, co najwyraźniej doprowadzało go do szału.
– Chcę cię jeszcze osłuchać. – Sięgnął po stary stetoskop.
– Daj spokój, robiłeś to już wczoraj. – Nie miałem zamiaru ściągać koszuli, kiedy było tak zimno.
– Muszę sprawdzić, czy nie rozwija ci się zapalenie płuc.
– Nic mi nie jest, samo przejdzie. – Ruszyłem z powrotem do jadalni, a dalej na korytarz.
Gaspar niestety kroczył tuż za mną.
– Gówno, a nie samo przejdzie – mruknął. – Gdybyś przyszedł z tym do mnie na samym początku infekcji, to pewnie od razu bym cię wyleczył, a teraz dusze jedne wiedzą, co się dzieje w tych twoich płucach... A może to zapalenie zatok? Lub krztusiec? – Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi, jakbym specjalnie ukrywał przed nim chorobę.
– A skąd ja to mogę wiedzieć?
– A ja?! – Wyrzucił ręce na boki. – Bez żadnych medycznych sprzętów nic nie mogę stwierdzić! Jak ja mam leczyć was na tym zadupiu?! Leki dojeżdżają raz na dwa tygodnie. Raz na dwa tygodnie! – Zamachał mi kciukiem i palcem wskazującym przed twarzą. – W tym czasie to można się przekręcić!
Złapałem go za ramiona i spojrzałem na tę pociągłą, niemal końską twarz.
– Na razie nie wybieram się na tamten świat – zapewniłem poważnie. – Choć swoją drogą to byłaby dopiero złośliwość losu, jakbym zszedł na durny kaszel, a nie wykończony przez jakąś zdziczałą duszę... Zabawne, kiedyś byłem pewien, że zginę z rąk kasty, wiesz?
Śmierci ze starości nigdy dla siebie nie przewidywałem. Od dziecka byłem niczym magnes na kłopoty, a tacy ludzie nie umierają we własnym łóżku, no chyba że to jakaś okrutna zemsta zaplanowana przez kastę.
Gaspar posłał mi zmęczone spojrzenie.
– Staraj się nie spocić na tym cmentarzu – powiedział zniechęconym tonem.
– Tak, wiem. – Pokiwałem głową.
– Ani nie zmarznij...
– Oczywiście – przytaknąłem, wkładając kurtkę.
– A jak spotkasz tego felczera...
– To powstrzymam się przy nim od kasłania – przyrzekłem solennie.
Lokalny lekarz przypominał bardziej rzeźnika niż człowieka medycyny i od chwili, gdy Gaspar przybył do Pokosu, obaj toczyli zażarty bój o pacjentów. Nadal nie miałem pojęcia, dlaczego mój ekskoniuszy stracił uprawnienia do leczenia ludzi, ale wydaje mi się, że był w tym kiedyś dobry, i całkowicie mu ufałem.
Otworzyłem drzwi, ale znów dostałem takiego ataku, że musiałem przytrzymać się futryny. Przed oczami pojawiły mi się mroczki. Ten przeklęty kaszel potrafił ściąć mnie z nóg. Dosłownie. Raz, gdy byłem sam w sypialni, chyba straciłem od niego przytomność, bo ocknąłem się na podłodze, a raz w Puszczy puściłem pawia. Ale wolałem nie przyznawać się do tego Gasparowi, bo czasem zamknąłby mnie w domu albo, co gorsza, przykuł do łóżka i zabronił w ogóle wstawać. A ja naprawdę wierzyłem, że przejdzie samo. Jak nie, to Livia powinna za kilka dni wrócić ze swojej wyprawy w głąb cmentarza i udam się po pomoc do niej. Potrafiła robić z łez leki, które działały cuda, no i Gaspar raczej nie powinien mieć żalu, że to ona mnie wyleczy.
Powietrze było wilgotne i zimne. W każdym oddechu czułem jesień. Słońce leniwie wyjrzało zza horyzontu, ale zdawało się przyćmione, jakby jeszcze nie zrzuciło z siebie pierzyny. Zerknąłem na Zimową Puszczę, która straciła już swój nocny blask i teraz wyglądała jak ponury, groźny las. W dole zaś widziałem spowite mgłą niskie, kolorowe domki ze spadzistymi dachami. Pokos powoli budził się do życia. Nocna zmiana zbierająca łzy na cmentarzu wracała właśnie do wsi z wiadrami pełnymi kwiatów. Towarzyszyli im Norman i Yngve, którzy pilnowali, by żadna dusza ich nie zaatakowała. Muszę przyznać, że moi rękodajni bardzo szybko przywykli do pracy w Zimowej Puszczy, która przecież tak bardzo różniła się od cmentarza hrabiego Muertona.
Drogą pod górę szedł ku mnie wysoki mężczyzna z łysą głową i licznymi plemiennymi tatuażami na twarzy. Machnąłem do niego ręką.
– Cześć, Henare – powitałem go, gdy dołączył do mnie.
– Ładny dzień się zapowiada, co? – zagadnął, wręczając mi wiadro pełne starych, cuchnących ryb.
– Taa, wprost piękny – odparłem, gdy razem ruszyliśmy w stronę jeziora.
– Kaja uwędziła kilka ryb, tak jak prosiłeś. – Poklepał się po kieszeni kurtki, z której wystawało zawiniątko z papieru. – Nie sądzę, żeby smakowały Kapitanowi.
– A na to, że kiszona kapusta będzie dla niego rarytasem, to żaden z was nie wpadł – odparłem.
– No wiesz... – zająknął się Henare.
Kapitan był duszą, którą wciąż ciągnęło do wody, ale gdyby tylko zanurzył choć jedną stopę w lokalnym jeziorze, wszystkie żyjące w niej istoty by padły. Nawet gdy dostawał świeżo złowione ryby do zjedzenia, miało to negatywny wpływ na wodną florę i faunę. Jakim cudem? Nie mam pojęcia. W każdym razie dlatego właśnie biedak musiał jeść takie, które trochę dłużej leżały z dala od akwenu, przez co cuchnęły tak bardzo, że człowieka brało na mdłości. I tak sobie wywnioskowałem, że można by dać mu trochę przetworzone ryby. Niestety ugotowane nie bardzo mu smakowały, a dzień później zobaczyłem w pobliżu jego plaży całą ławicę małych rybek, które pływały przy brzegu srebrnymi brzuchami do góry. Teraz postanowiłem spróbować szczęścia z wędzonymi. Później przyjdzie kolej na pieczone i smażone. Wiem, że niektórzy uważali to wszystko za jakąś fanaberię, ale ja czułem, że jestem coś winny Kapitanowi. Nieraz pomógł mi w poprzednim roku i chciałem mu się odwdzięczyć. Poza tym pragnąłem uczynić jego egzystencję jako duszy nieco znośniejszą. Miałem wrażenie, że tylko ja widziałem rezygnację w tych jego martwych oczach. Dla większości Kapitan był tylko nierozumnym potworem.
Gdy dotarliśmy do statku zbudowanego ze starych desek i gałęzi, wdrapałem się ze wszystkimi rybami na pokład.
– Dzień dobry, Kapitanie! – zawołałem radośnie.
Henare w tym czasie stanął nad brzegiem jeziora, by wypatrywać martwych stworzeń.
Usłyszałem ciche kroki dużych, płetwiastych stóp i wkrótce wielki rybi łeb z żółtymi ślepiami wyjrzał spod pokładu.
– Jak samopoczucie? – zagadnąłem.
Dusza wydała z siebie cichy, bulgoczący dźwięk.
– Mam dla ciebie coś nowego. – Zacząłem odwijać papier z wędzonych ryb.
Kapitan z niecierpliwością zassał powietrze skrzelami i postąpił ku mnie.
– Spokojnie. – Cofnąłem się o krok. – Powoli, najpierw musimy sprawdzić, czy jedząc, nie wytłuczesz wszystkiego, co pływa w jeziorze.
Dusza zabulgotała z niezadowoleniem, po czym usiadła na deskach. Podałem jej jedną wędzonkę i patrzyłem, jak Kapitan pochłania ją całą, razem z łbem i wszystkimi ościami. A nie jadł w ładny sposób i chyba nigdy nie przyzwyczaję się do tego mlaskania.
Ręka z chudymi palcami połączonymi błoną pławną znów wyciągnęła się w moją stronę.
– Daj mi chwilę. – Podszedłem do burty i spojrzałem na Henarego.
Sierp uniósł kciuk, co oznaczało, że na razie nie wypatrzył żadnej martwej ryby.
Dałem Kapitanowi resztę wędzonek, które pożarł w zastraszającym tempie. Później, dość niechętnie, zabrał się do jedzenia surowych ryb z wiadra. Jak zwykle zaproponował mi jedną, ale grzecznie podziękowałem.
– Zatem wędzone mogą być? – zagadnąłem.
Dusza zabulgotała cicho i skinęła łbem.
– Przekażę Kai, że ci smakowały – powiedziałem i skierowałem się do burty, ale nagle poczułem lepkie łapsko na ramieniu.
Obróciłem się i posłałem Kapitanowi pytające spojrzenie. Pokazał na mnie, później na Puszczę, po czym zaczął gestykulować i wydawać z siebie najróżniejsze bulgoczące dźwięki.
– Nie rozumiem. – Zmarszczyłem brwi. – Wolniej. Coś się stało na cmentarzu?
Przytaknął.
– Komuś coś zagraża?
Przytaknął.
– Komu?
Wbił chudy paluch w moją klatkę piersiową.
– Mnie? – zdziwiłem się. Przecież każdego dnia ryzykowałem tam życie. – Co masz na myśli?
Kapitan znów zaczął gestykulować, ale za groma go nie rozumiałem. A później dostałem ataku kaszlu i musiałem przytrzymać się burty, żeby nie paść na kolana.
Dusza zabulgotała potakująco.
– Chodzi o mój kaszel? – zdziwiłem się.
Przytaknął.
– Spokojnie, Gaspar mnie leczy – zapewniłem.
Ale Kapitanowi to wcale się nie spodobało.
– Mam nie iść z tym kaszlem na cmentarz? – zgadywałem.
Dusza rozłożyła ręce, jakby chciała powiedzieć: „nareszcie”!
– Nie jest ze mną aż tak źle – powiedziałem. – Nie będę przecież z głupim przeziębieniem siedział w domu.
Kapitan pokręcił tylko głową, machnął na mnie płetwiastą ręką i zszedł pod pokład.
– Do jutra! – zawołałem za nim.
Chwilę później, gdy razem z Henarem szliśmy w stronę Puszczy, streściłem mu moją rozmowę z duszą.
– Jak Livia wróci, to pogadaj z nią, żeby uwarzyła coś na ten kaszel – powiedział sierp.
– No wiem – żachnąłem się.
Wkrótce spotkaliśmy Śnieżynkę, wielką, włochatą bestię z rogami, która wyglądała, jakby zeszła prosto z najwyższych ośnieżonych szczytów. Gdy noce robiły się coraz chłodniejsze, drobne stworzenia takie jak myszy czy kuny szukały schronienia w jej ciepłym, miękkim futrze, przez co trzeba było codziennie je rozczesywać.
Nie obyło się bez jej marudzenia, że ciągniemy, ale naprawdę czasem trudno było wyplątać z jej gęstej sierści te wszystkie patyczki, suche liście i świerkowe igły. A gdy trafiłem na grubszy kołtun i zaproponowałem ucięcie go nożyczkami, pacnęła mnie z wyrzutem w głowę.
Trochę się oburzyłem, ale tak naprawdę lubiłem tę duszę. Była łagodna i troskliwa, a w dodatku bardzo silna i często pomagała we wsi, przenosząc najróżniejsze ciężary. A jako zapłaty oczekiwała tylko słodyczy.
Gdy Śnieżynka była już usatysfakcjonowana swoim wyglądem, udaliśmy się pod spichlerz, gdzie leżał spory kosz, do którego ludzie wyrzucali zbędne, często zniszczone rzeczy, typu przepalone garnki, uszkodzone naczynia, kawałki szmat czy kości. Zabraliśmy to wszystko ze sobą wprost do Puszczy. Szliśmy wąską ścieżką, aż dotarliśmy do charakterystycznej sosny. Henare wyrzucił całą zawartość kosza na jedną stertę.
– Zauważyłeś, że Paszkot ostatnio zostawia coraz mniej śmieci? – zagadnąłem, schylając się po stare korale.
– Trochę mnie to niepokoi – przyznał Henare.
– Nigdy wcześniej nie zdarzyło się coś takiego?
Sierp pokręcił głową, wrzucając do kosza odrzucony na bok dziurawy but.
Paszkot był niebieskim, włochatym stworem przypominającym małpę o wielkich żółtych ślepiach, które zdawały się przyklejone do jego płaskiej głowy. Uwielbiał najróżniejsze śmieci, z których tworzył instalacje artystyczne niedaleko swojego leża. Co noc przychodził pod tę sosnę i wybierał to, co mu się podobało, resztę rzeczy rozrzucając dookoła. Zadaniem nas, sierpów, było to wszystko posprzątać i przynieść nowe „skarby”. Gdybyśmy o tym zapomnieli, to Paszkot wpadłby we wściekłość i poszedł do wsi, by tam grzebać ludziom w śmietnikach albo, co gorsza, włamywać się do ich domów.
Większość pokutujących dusz była dość przewidywalna – zachowywały się w utarty dla nich sposób i jeśli ktoś rozpracował, co dany stwór lubi, a co wprowadza go w szał, opieka nad nim nie była aż taka trudna. Problemy zaczynały się, gdy dusze przełamywały swoje utarte schematy. A to, że Paszkot zbierał coraz więcej gratów, mogło skończyć się poważnymi kłopotami, choć żaden z nas nie miał jeszcze pojęcia jakimi.
Paszkot nie był wielki – gdyby stanął wyprostowany, może sięgałby człowiekowi do klatki piersiowej – ale doskonale widziałem, co potrafi zrobić z człowiekiem, gdy wpadnie w zew krwi. Rok temu zabił barmana z jedynej knajpy w Pokosie i dosłownie urwał mu głowę. Ciało z rozłożonymi rękoma porzucił w kuchni barowej, wpisując je w trójkąt i koło wyrysowane krwią ofiary. Głowę zaś zabrał do swojego leża i tam powiesił na gałęzi za długą brodę.
– Zgłoszę to Livii, jak już wróci z tej swojej wycieczki – postanowił Henare.
Nasza dalsza praca polegała na wykonaniu całej serii zadań, które mogłyby się wydawać kompletnie bezsensowne. Tu trzeba było oczyścić kawałek ziemi ze świerkowych igieł, tam ułożyć stosik kamieni, zapleść wianek czy zawiesić ozdoby na drzewie. No po prostu należało zadbać o to, by żadna dusza nie wpadła w zew krwi, a tak szczerze mówiąc, to niektóre z nich mogła uruchomić byle pierdoła.
Byliśmy głęboko w lesie, gdy nagle usłyszeliśmy tętent kopyt. Doskonale znałem ten dźwięk i odruchowo sięgnąłem do kieszeni, by sprawdzić, czy mam tam przedzimki, małe fioletowe kwiaty, na które Rogacz był uczulony.
– Poczekaj – poprosiłem Henarego.
Tętent był coraz bliżej, więc wyszedłem mu kilka kroków naprzeciw.
– Aż trudno uwierzyć, że tam u was on sprawiał tyle problemów – odezwał się za moimi plecami sierp.
– Aż trudno uwierzyć, że tu jest taki spokojny – rzuciłem przez ramię. – Chłopak naprawdę się uspołecznił.
Za drzewami ujrzałem olbrzymią sylwetkę bestii przypominającej jelenia o ludzkich ramionach. Część jego ciała, pokrytego ciemnym futrem, wyglądała, jakby ktoś spróbował nieumiejętnie go oskórować i zaczynał po kilka razy na bokach, nogach i grzbiecie duszy, ale nie kończył swojego zadania, zostawiając odkryte, broczące rany, a nawet płaty skóry ledwie trzymające się ciała. Na zadzie znajdował się chyba największy ubytek i można było dostrzec mięśnie oraz żyły pod cienką, różowawą błoną.
– Cześć, Rogacz – powiedziałem spokojnie.
Bestia wyjrzała zza drzew, a ja jak zwykle poczułem respekt na widok potężnego poroża.
– Jak się masz? – Mimowolnie skierowałem dłoń ku kieszeni, ale czerwone oczy bestii uważnie obserwowały każdy mój ruch. – Jak ty zachowasz spokój, to nie będzie potrzeby użycia przedzimek, prawda?
Wciąż uważnie mi się przyglądał.
– No już, dobry chłopak z ciebie – zapewniłem łagodnie, unosząc rękę.
Podszedł do mnie i obniuchał moje palce, po czym parsknął głośno.
– Wiem, czuć mnie rybą – ciągnąłem, nie do końca pewny, kogo bardziej usiłuję uspokoić własną paplaniną: siebie czy jego. – Słyszałem, że w wyścigach z tobą żaden tutejszy rangifer nie ma szans?
Rogacz zarzucił łbem z dumą. Czasem miałem wrażenie, że na cmentarzu Muertona po prostu nie miał odpowiedniej przestrzeni.
Ogarnęła mnie głupia duma z tych kilku moich dusz, które odnalazły się w Zimowej Puszczy. A potem zaniosłem się kaszlem.
Przed oczami pojawiły mi się plamki, zgiąłem się wpół z powodu okropnego bólu w klatce piersiowej. Nic więcej nie byłem w stanie zrobić, gdy moje ciało walczyło o oddech. Nagle poczułem silne szarpnięcie, po którym wylądowałem na plecach. Słyszałem walenie w ziemię tuż obok mnie. Henare gwałtownym ruchem sięgnął ku mojej kieszeni, wyciągnął z niej przedzimki i cisnął nimi prosto w pysk rzucającego się Rogacza. Dusza zaczęła parskać, kichać i trzeć łapami pysk, po czym uciekła w głąb Puszczy.
– W porządku? – Sierp nachylił się nade mną.
Opanowałem kaszel i usiadłem, opierając się plecami o pień pobliskiego drzewa.
– Cholera jasna – wydusiłem z siebie, wycierając ślinę z ust.
– Rogacz chyba się wystraszył twojego napadu – ocenił Henare, który nie wyglądał na zbyt przejętego.
– Durne bydlę – mruknąłem. – Nie musiał od razu rzucać się na mnie z rogami.
– Dobrze, że miałeś przy sobie te przedzimki, bo chybaby cię stratował.
– Kolejny wspaniały dzień na cmentarzu w Zimowej Puszczy – rzuciłem z ironią, wstając na nogi.
– Nikt nie mówił, że będzie łatwo. – Henare klepnął mnie w ramię. – Ale na ciebie już chyba pora, żeby wracać do domu.
Zatrzymałem się w pół kroku.
– Ale mieliśmy jeszcze... – zacząłem.
– Iść do Gwiazdy, żeby obejrzeć jej występ – dokończył za mnie sierp. – A ona lubi spokój i ciszę. Jak się rozkaszlesz przy niej, to się nieźle wkurzy, a myślę, że wykazałem się już refleksem podczas ratowania ci tyłka i jak na jeden dzień wystarczy mi atrakcji.
Przez chwilę ważyłem jego słowa. Miał trochę racji, a mnie wcale nie uśmiechało się podziwiać pantomimy wystawianej raz w tygodniu przez duszę o mało reprezentacyjnym wyglądzie, która się wścieka, gdy widownia, nawet taka jednoosobowa, nie klaszcze, nie śmieje się i nie wzdycha w odpowiednich momentach.
– Niech ci będzie. – Skinąłem głową.
– Odprowadzić cię?
– Daj spokój, sam trafię do domu. – Machnąłem ręką, ruszając przed siebie.
– To na razie! – zawołał za mną jeszcze sierp.
Szedłem ścieżką w stronę Pokosu. Sam byłem trochę pod wrażeniem tego, jak zacząłem się odnajdywać w tym lesie. Przez ostatni rok przedreptałem sporo kilometrów między farmami łez i miejscami spoczynku dusz, wykonując swoją pracę. W sercu Puszczy nie byłem jednak od tamtej feralnej wycieczki, którą ledwie przeżyłem. Na razie chodziły tam tylko dziedziczka, która mi wówczas towarzyszyła, i jej możliwe następczynie.
W drodze znów miałem atak kaszlu i naprawdę zacząłem już rozważać, czy nie powinienem udać się z nim do lokalnego felczera, choć nie wiem, czy otarcie się o śmierć pod kopytami Rogacza byłoby wystarczającą wymówką dla Gaspara.
Naraz ogarnął mnie pewien niepokój, jakby ktoś obserwował mnie z ukrycia. Na cmentarzu osobliwości człowiek nigdy tak naprawdę nie był sam – zawsze znalazła się jakaś dusza, która mu się przypatrywała – ale tym razem poczułem wrogość.
Zatrzymałem się i powiodłem wzrokiem po otoczeniu.
– Potrzebujesz czegoś? – zapytałem głośno. – Jestem Max, sierp wybrany przez Livię.
Dusza się nie pokazała, ale usłyszałem trzask złamanej gałązki gdzieś w pobliżu.
– Mogę ci pomóc, jeśli potrzebujesz pomocy – zapewniłem.
Zza drzew dobiegł mnie szept, jakby ktoś recytował śmiercionośne zaklęcia.
– W takim razie nie będę ci przeszkadzał i sobie stąd pójdę – powiedziałem, mając nadzieję, że dusza nie ruszy moim śladem.
Pracowałem tu niemal od roku, a nie znałem jeszcze wszystkich bestii czających się na cmentarzu. Ba, nie miałem nawet sposobu na wszystkie te, które znałem. A gdy człowiek nie ma jakiegoś asa w rękawie, lepiej nie zadzierać z wkurzoną duszą. Za paskiem oczywiście trzymałem moją szablę, ale ostrze nie poradzi sobie ze wszystkim, zresztą dusze były przecież nieśmiertelne.
Niestety stwór podjął wędrówkę razem ze mną. Słyszałem, jak skrada się przez krzaki, a raz zobaczyłem kątem oka ciemny kształt, który natychmiast schował się za drzewem. Poczucie zagrożenia rosło we mnie z chwili na chwilę. Postawiłem wszystkie zmysły w stan alarmowy, by nie dać się zaskoczyć, gdy dusza zaatakuje. Moje serce biło w przyspieszonym tempie, oddech stał się płytszy, zdawało się, jakbym więcej słyszał, a mój wzrok znacznie się wyostrzył. Tak działa ciało w obliczu śmierci. Nieraz zdołałem się o tym przekonać.
Od wyjścia z Puszczy dzielił mnie jeszcze kawał drogi, a dusza podążała za mną, wciąż szepcząc niezrozumiale. I nagle przestałem ją słyszeć, co jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło. Zatrzymałem się, nasłuchując. Otaczała mnie martwa cisza. Odruchowo oparłem dłoń na rękojeści szabli, by dodać sobie otuchy.
Wtem dusza pojawiła się na ścieżce przede mną. Bez wahania wyciągnąłem broń.
– Kim jesteś? – zapytałem.
Stwór, odziany w porozrywane szaty, miał ludzkie, może nawet kobiece kształty. Jego skóra była ciemna – albo po prostu strasznie brudna – a ciało tak powykrzywiane, jakby cierpiał na jakąś rzadką i wyjątkowo złośliwą chorobę kości. Wielki łeb przywodził na myśl gada, może to przez te żółte oczy z pionowymi źrenicami. Strąki długich włosów drgały lekko przy każdym ruchu duszy.
Chudy palec uniósł się, wskazując mnie. Z gardła istoty dobył się chrapliwy, niezrozumiały szept. I właśnie wtedy mnie olśniło.
– Soika? – zapytałem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
