Smokieł - Paweł Głuch - ebook

Smokieł ebook

Paweł Głuch

4,0

Opis

Recenzja sponsorowana:
„Obrazoburcza, prześmiewcza, pełna analogii i nawiązań do świata realnego, świata bajek i legend, ale także filmu, literatury i sceny, także politycznej, z elementami czarnego, oraz innych barw humoru”. Napisałby o tej książce Tacyt, gdyby żył.
 
 
O czym jest ta książka:
Michi jest właścicielem karczmy, lekko podstarzałym, korpulentnym i marzącym tylko o spokojnym życiu.
Los jest jednak przewrotny.
Los to kawał drania, można by nawet rzec!
Taki drań potrafi rzucić pod nogi kłodę, albo skórkę od banana... albo magiczny smoczy kieł, przynoszący koszmary.
Co spotka Michiego po jego znalezieniu? Czy odważnie stawi czoło przeznaczeniu, czy popłynie z prądem, czy raczej będzie rozpaczliwie wiosłował, chcąc uciec przed zbliżającym się wodospadem wydarzeń?
Jakie spotka przeciwności, a kto poda mu pomocną dłoń, lub inną kończynę? W jakie zabawne perypetie się wplącze?
Odpowiedź jest właśnie tu! W książce "Smokieł"!
 
 
Od autora:
Zaczęło się niewinnie od paru zdań, a potem już nie mogłem się zatrzymać. Miała to być krotochwila dla moich dzieciaków, żeby zachęcić je do czytania, nie planowałem więc niczego, fabuła sama toczyła się dalej. Zaczynając, nie znałem końca, ba, nawet nie znałem następnego rozdziału, dokladnie odwrotnie, niż powinien czynić autor. Mimo to myślę, że się udało, a właśnie z tego powodu, jeśli tę książkę przeczytacie, lub odsłuchacie, wybaczcie niezauważone przeze mnie nieścisłości i nieciągłości.
Książka to, jak to określiła moja żona, "fantasy drogi". Trochę jak Tolkienowska drużyna pierścienia, ale bez zadęcia, za to, mam nadzieję, pełna zabaw słowem i sytuacją, która Was rozbawi. Jeśli lubicie Terrego Pratchetta, Monty Pythona, Mela Brooksa lub podobne klimaty, znajdziecie w "Smokieł" wiele nawiązań.
Nie omijam też skojarzeń z polityką, baśnią, kinem i innymi sferami życia i historii.
Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić, bo taki głównie cel przyświecał mi podczas pisania tej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 302

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sznajper

Z braku laku…

Jak na debiut wydany własnym sumptem, to język jest całkiem znośny. Humor na wannabe Pratchetta, z odniesieniami do współczesności, ale podanymi tak siermiężnie, że do właściwej historii nie dotrwałem.
00

Popularność




*

Im prostszy weźmiemy pod uwagę organizm, tym bardziej ma on wyostrzony umysł. Umysły prostych istot koncentrują się na kilku, czasem kilkunastu rzeczach, wprawiają się i doświadczają w myśleniu tylko o nich i są ostre jak żyletka. Pies myśli o jedzeniu, spaniu, merdaniu ogonem i, przy niektórych okazjach, o obsikiwaniu drzew lub butów stojących niewinnie w sieni. Wiewiórka myśli o orzechach, ziarnach i o tym, gdzie, do cholery, są skrytki przygotowane w zeszłym roku. Znacznie prostsze organizmy, takie jak na przykład dżdżownica, mają jeszcze ostrzejsze umysły, niesamowicie skoncentrowane na pojedynczych myślach: „Dobra ziemia! Om, om, om”, „Zła ziemia! Tfu!” a niektóre, bardziej pechowe dżdżownice również: „Ała! Haczyk? Woda!!!”. Nabrzeże w portowym mieście, o wdzięcznej nazwie Burakura, śmierdziało rybami, moczem, wczorajszymi kolacjami, a niekiedy dzisiejszymi śniadaniami. Najbardziej na poziomie gruntu. Na gruncie tym stała tawerna sklecona z drewnianych bali, ociężale wspierająca się na podmurówce z nierównych kamieni, zlepionych ze sobą w doskonale losowy sposób rozsypującą się zaprawą. Budynek otoczony był mniej lub bardziej malowniczymi plamami niestrawionej gastronomii, która konkurowała z rzadkim i podejrzanie wyglądającym błotem w ściekaniu do rynsztoków i dalej do zatoki portowej, gdzie stada ryb już szykowały sztućce i zakładały pod brody serwety. Przed tawerną stał bez ruchu olbrzymi mężczyzna o barach tak szerokich, że przez drzwi musiał wchodzić bokiem, a i tak czasami zabierał ze sobą futrynę. Był całkiem łysy, ale z jego masywnych łuków brwiowych zlewały się jak wodospady kępy czarnych włosów, niemal przesłaniając oczy. Wodospady te łączyły się ze sobą nad potężnym, kartoflowatym nosem. A może nad kalafiorowatym? Nie znam się na warzywach… niech będzie: bulwiastym? Dobrze? Ok… Jego zwalista jak góra sylwetka i marsowa mina sugerowały jednoznacznie, że wejście do tawerny należy się tylko gościom, którzy posiadają własne buty i obiecywał, że gdyby klient wszedł i nie miał zamiaru płacić za strawę, mógłby tawernę opuścić, szybko, nieelegancko, bez butów i prawdopodobnie bez dużej części uzębienia. Jego twarz nie wyrażała żadnych innych, prócz groźby, uczuć ani myśli. Nazywał się Bob Bilder, ale wszyscy mówili na niego Bog lub Bogo, a 1 ci, którzy woleli nie spotkać się z jego pięścią, także Panem Bogo, a nawet, po kilku głębszych, Panem Bogiem. Życie wykidajły nie wymaga geniuszu, wystarczy przeciętny rozum. Albo nawet mniej. Bogo pasował tu idealnie. Miał umysł ostrzejszy niż dżdżownica. Właścicielem tawerny był Michi de Buyter, zwany nie wiadomo dlaczego Admirałem. W przeciwieństwie do pilnującego drzwi ochroniarza był niski, korpulentny, rumiany i pyzaty, a głowę zdobiły mu gęste pukle blond loków. Wyglądał trochę jak podstarzały cherubinek. Knajpkę otworzył ponad rok temu w budynku odziedziczonym po jakimś bardzo dalekim krewnym, tak dalekim, że możliwe jest, że miał on jedną parę chromosomów więcej niż Admirał. M ichi postawił sobie za cel stworzenie przybytku (w miarę możliwości) eleganckiego, a przynajmniej mniej (w miarę możliwości) przypominającego portowe sąsiedztwo. Dzieło rozpoczął od najważniejszej w jego mniemaniu rzeczy, czyli od nadania nazwy, odrzucając na wstępie takie jak „Załatany bęben”, „Kuternoga Katarzyna” czy „U Fukiera”, które proponowali mu marynarze przyglądający się remontowi budynku, w którym miała rozpocząć działalność tawerna. Uznał —słusznie —że nazwy te nie licują z prawdziwą klasą, st ylem i dystynkcją, jaka miała zapanować w jego lokalu. Pomyślał natomiast, że „Jaśminowa bryza” brzmi wystarczająco elegancko, widział bowiem kiedyś butelkę po perfumach o takiej nazwie, prawie niezbitą, oczywiście pustą, ale sugerującą swoimi ciętymi w szkle damskimi kształtami, że co jak co, ale tak wyglądające butelki to szczyt elegancji, a przynajmniej podniecającej perwersji. Dla Admirała elegancja i podniecająca perwersja to prawie synonimy. Pierwotnie planował wyposażyć tawernę w wyściełane ławy, okrywane narzutami w kolorowe(!) wzory, okrągłe żyrandole, być może nie z koła od wozu, ale takie lśniące, cynowe, a może nawet (ahhh!) mosiężne, a także drewniany, polerowany woskiem kontuar, a za nim regał z wybornymi trunkami w kolorowych, fikuśnych butelkach z dalekich krain. Niestety, remont kamienicy okazał się kosztowniejszy, niż przypuszczał w najśmielszych snach, a były to sny często śmielsze nawet od przedwyborczych obietnic polityków. Na początku okazało się, że korniki przeżarły belki stropowe i trzeba połowę z nich wymienić. „Będzie waćpan zadowolony!” powiedział mu majster przed wymianą belek, ale Michi de Buyter nie był zadowolony. Na pewno nie z ceny — belki kosztowały krocie. Majster twierdził, że są z prawdziwego cedru. 2 — Czy drewno cedru na pewno powinno być czarne? — pytał Michi de Buyter. — A, bo widzi pan, panie Admirale — odpowiadał majster, ćmiąc niedopałek papierosa —to drewno cedrowe jest specjalnie opalone. Aby nie gniło i żeby korniki nie żarły. — Mrrr, mrrr, mrrr — mruczał pod nosem Michi i łypał podejrzliwie na majstra. —Wyglądają jak z pogorzeliska. A w zeszłym tygodniu zgorzał młyn i spichlerz w Stockton i spalone belki wyglądały kubek w kubek jak te… — Nic mi o tym nie wiadomo. — Na twarzy majstra nie zadrgał nawet jeden mięsień. — To jest opalany cedr, drogi panie! Pierwsza klasa! BędzieWaćpanZadowolony! Michi nie był zadowolony, bo słowo „drogi” w „drogi panie!” okazało się prorocze. Potem również nie działo się lepiej. Glina i słoma do uszczelniania ścian musiała być ściągana aż z odległego o 120 mil Bouden. — To specjalna glina krzemionkowa! Innej się zastosować nie da! BędzieWaćpanZadowolony! —twierdził majster. —A słoma? —Słomę ściągniemy przy okazji, po drodze. Z Latenmound. — Mrr, mrr, mrr. A nie ma pan czasem szwagra w Latenmound, panie majster? — No mam. Słoma właśnie od niego. Pierwsza klasa! Trzy lata sezonowana! BędzieWaćpanZadowolony! Michi de Buyter nie był zadowolony. Ani z gliny, ani ze słomy, ani później z „rustykalnych” ław z popękanego drewna, ani z „vintidżowych”, kolebiących się jak łajba w sztormie stołów, ani w końcu z „marmurowych” płyt na podłogę. —To marmur? Wygląda trochę jak gips… —pytał wtedy. — Aaa, bo to specjalny marmur gipsowy. Ściągnęliśmy go barką aż z Gydunsk! Na dworze króla Henryka takie są! A jak łatwo się go sprząta! Ha! BędzieWaćpanZadowolony! Majster w jednym miał rację —sprzątało się bardzo łatwo, bo po tygodniu „marmur” popękał i pokruszył w drobny mak, a po zamieceniu jego resztek podłoga była jak dawniej — klepiskiem. I tak już zostało. Przynajmniej słomy miał na tyle dużo, że można było posypywać nią podłogę przez kilka miesięcy. 3 Po remoncie jedyne co pozostało z marzeń o elegancji, to kontuar polerowany woskiem, co prawda kapiącym ze świec z zawieszonego nad nim żyrandola (z koła od wozu), ale zawsze to coś! Jednej rzeczy Admirał nie odpuścił —do tawerny wchodzą tylko klienci w butach! Po części wynikało to z tego, że tak kojarzył sobie Michi eleganckich gości, a po części z tego, że pierwsi nieobuci klienci narzekali, a to że „klepisko zimne”, a to że „słoma im w palce wchodzi”, a to wreszcie, że wszyscy chcieli miejsca przy kominku, gdzie mogli ogrzać bose stopy i gdzie wniesioną sprzed tawerny okrutnie śmierdzącą mieszaninę błota i innych ingrediencji zamienić w szkliwioną glazurę, cuchnącą dalej jak błoto, tyle że przypalone. Dlatego też Admirał zatrudnił Bogo, który za jednego grosza dziennie pilnował drzwi jego „Jaśminowej bryzy”. Z punktu widzenia prawa taka zapłata była właściwie niewolnictwem, jednak z punktu widz enia Bogo była to sytuacja idealna, tak więc Michi miał na straży swego przybytku praktycznie za darmo wykidajło. I to jakiego! Bogo nie pytał o nic i wystarczyło wskazać palcem, a niechciany klient dowiadywał się, że umie latać przez całą długość tawern y. Szczęśliwcy trafiali w drzwi i lądowali na zewnątrz. Pechowcy lądowali na ścianie i mieli okazję sprawdzić celność Bogo ponownie. Czasem nawet kilka razy. Co więcej, po opornych gościach zostawały jeszcze buty, a czasem, kiedy dopisało szczęście, także srebrne i złote zęby. Bogo natomiast miał co robić cały dzień (kiedy nie pracował, myślał tylko o tym, żeby oddychać), a wieczorem mógł za jednego grosza zjeść w tawernie wielką michę zupy! „Rzucać ludźmi fajnie! I płacą za to! Suuuper!” —na tym umysł Bogo kończył rozważania o życiu. Obaj zainteresowani, Bogo i Admirał, uważali, że taka współpraca to czysta sielanka! Regułą jest, że każda sielanka się kończy i tak było i tym razem, bo pewnego dnia nastąpiło wydarzenie, które wszystko zmieniło. Po małej awanturze i opuszczeniu gospody lotem horyzontalnym były klient pozostawił po sobie złoty ząb. Bliższe oględziny wykazały, ku zdziwieniu Admirała, że nie jest to zwykły twór ortodontyczny wykonany z cennego kruszcu, ale kieł, wokół którego mieniły się po potarciu ogniste, malutkie literki zapisane w nieznanym Admirałowi języku. —Mrrr, mrrr, mrrr. Magiczny jak nic —mruknął i pomyślał, że powinien to 4 zanieść do Ratusza, gdzie zawsze urzędował przynajmniej jeden mag. Prawo nakazywało: nikomu nie wolno było posiadać magicznych przedmiotów bez zezwolenia magów. Na wielu tablicach informacyjnych i plakatach ostrzegali oni: „Przed użyciem zapoznaj się z wykazem kar bądź skontaktuj z magiem lub alchemikiem, gdyż każdy przedmiot magiczny niewłaściwie stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu”. Za nielegalne posiadanie magicznych przedmiotów faktycznie można było stracić zdrowie, życie albo nawet coś więcej. Takie było prawo panujące w Boomerii, a Michi nie zamierzał się przeprowadzać do innego kraju. Wahał się je dnak z decyzją, najczęściej bowiem magowie konfiskowali magiczne przedmioty; co najwyżej można było za nie dostać wzamian figę i to na dodatek bez maku. „Powinienem go oddać —myślał. —Będę miał kłopoty jeśli tego nie zrobię, z drugiej strony jednak…” —Potarł złoty kieł. Świecące, ogniste litery wyglądały tak ładnie i ciepło na złotym tle. Prawdziwy skarb! „Jutro — zdecydował. — Jutro pójdę i go oddam”, ale jak to bywa, nie oddał kła ani na drugi dzień, ani na trzeci, ani na czwarty, ani… no nie oddał i już! Zamiast tego często siadał po zamknięciu knajpy przy dogasającym kominku i obracał złote precjozum w palcach, przyglądał się płomiennym grawerom i uśmiechał. Nigdy z błyskotką się nie rozstawał, podczas dnia nosił ją w małym mieszku, a w nocy zasypiał z kłem pod poduszką. Po mniej-więcej tygodniu (raczej po mniej) zaczął miewać SNY. Nie były to jednak ani sny o potędze, ani sny o stali, ani nawet sny o Warszawie. W snach widział pannę Zofię, praczkę z pralni obok, szorującą w przewiewnym gieźle gacie na tarce… A nie… to nie ten sen! Chodzi o ten, w którym widział kosmos, miriady gwiazd, a wśród nich wielką żabę, na której plecach stały cztery hipopotamy, a może świnie? Nie było widać dokładnie. Na plecach tych hipopotamów czy tam świń, leżał kwadratowy w kształcie, płaski świat. Michi śnił, że w oszałamiającym tempie pędzi w kierunku tego świata, geografia terenu zbliża się gwałtownie, już widzi góry, już widzi rzeki, już las i to całkiem wyraźnie, już widzi chatkę w lesie, już hamuje tak gwałtownie, że żołądek przewraca mu się jak po parówkach od Majstra Szwa z ulicy Ferdynanda Wspaniałego (niczego tam nie jedzcie!!!). Przed chatką na sporym głazie — śnił dalej Admirał — siedziała postać okutana w szary, płócienny płaszcz z kapturem nasuniętym głęboko na głowę. Kiedy Michi podchodzi do postaci, ta podnosi lekko kaptur i widać płonące 5 zielenią oczy i jak z głębi studni, takiej przynajmniej na 15 metrów głębokiej, dobiega dudniące proroctwo: — Weźmij swój trzos, idź szukać gór, co sięgną chmur, taki twój lo s. Usłyszysz głos, zobaczysz zamek, pod zamkiem jamę, taki twój los. Tam zanieś trzos, nagroda twa, gdy zwrócisz kła, taki twój los. Michi próbuje coś powiedzieć, o coś zapytać, ale nie może, jakby miał w gardle komplet igieł do cerowania i trzy szpulki nici, charczy tylko niewyraźnie jak baba z gruźlicą, a kiedy wydaje mu się, że już-już uda mu się coś wydukać — świat oddala się od niego coraz szybciej i szybciej, nie tak szybko jednak, jak niechciani klienci oddalają się od pięści Bogo, wciąż ma bowiem swoje buty. Budzi się zlany mokrym (bo przecież nie suchym!) potem. Potem długo siedzi na łóżku. Potem wyciera pot z czoła rękawem szlafmycy, kładzie się i zasypia ponownie i śni SEN. I tak całą noc, i tak noc za nocą. Przez tydzień schudł pół cetnara, a była to ta lepsza połówka, jaką miał. Chodził niewyspany jak człowiek cierpiący na sąsiada, który uwielbia robić nocne remonty. Podkrążone oczy, chwiejny i lekko szurający chód, mętny wzrok, ziemista cera i zgarbiona sylwetka spowodowały, że otrzymał oficjalne zaproszenie do Gildii Zombi z Gallowswill. To nim trochę wstrząsnęło i postanowił wziąć się poważnie za rozwiązanie problemu. Zaczął od zakupu w małym, eleganckim sklepiku, mieszczącym się przy Placu Wesołych Kaletników, substancji znanej jako kofa. Nie była stricte magiczna, ale wielu ją za taką uważało. Dlatego kosztowała krocie. Napar z kofy zadziałał na Admirała doskonale! Przez trzy noce. Przez trzy noce nie zasnął ani razu, ale czwartej, mimo starań, sen zakradł się po cichutku i zdzielił go zza węg ła grubą lagą prosto w potylicę. Michi zasnął na stojąco, gdy czyścił kieliszek brudną szmatą.* Po obudzeniu się Michi był zły jak diabli (a diabli tego dnia byli jeszcze gorsi niż wizyta u szkolnego dentysty). Wykosztował się na kofę, a tu takie coś! Zasnął! Już miał zamiar udać się do „Zamorskych Ingrediencyj”, *To taki rytuał barmanów —czyszczenie kieliszków, a nie zasypianie na stojąco oczywiście. W każdym uniwersum, bez względu na czas i miejsce, pewnikiem jest sytuacja, że gdy wchodzicie do baru, knajpy, czy tawerny, to zobaczycie barmana polerującego jakieś szkło. Aksjomatem jest także, że ścierka wygląda, jakby służyła do czyszczenia wychodków przez przynajmniej dekadę. 6 by powiedzieć sprzedawcy, gdzie może sobie schować taki produkt, oraz wykrzyczeć kilka niepochlebnych słów o jego rodzinie, w tym o matce w szczególności, gdy jego wzrok padł na instrukcję, wypisaną starannie na kawałku świńskiej skóry. Przeczytał ją uważnie. Wcześniej jakoś nie miał na to czasu. Tak to jest, że instrukcję użycia zawsze czyta się na końcu, już po użyciu. —Aha —mruknął —to tak to działa… Westchnął, siadł na ławie, która uszczypała go pękniętą deską w zadek, co zauważył mimochodem i zignorował i markotnie patrząc przed siebie, zastanowił się nad możliwymi opcjami. Jedną z oczywistych było oddanie złotego kła magom z Ratusza; nie miał wątpliwości, że świecidełko jest przyczyną jego koszmarów, więc taka opcja rozwiązałaby problem raczej permanentnie, jednak dziwna niechęć, wręcz niemoc do pozbycia się tak wspaniałego przedmiotu powodowała, że odrzucił ją od razu. „A może, gdybym schował go dobrze, np. w lesie, daleko ode mnie —dumał —sny by także mnie opuściły?” Ale i ten wariant budził w nim zdecydowaną awersję. „Ukryć? Daleko? No to jak go oglądać? Głaskać? A może ktoś znajdzie? Ukradnie?” Na taką myśl aż się wAdmirale zagotowało! Gdyby był bohaterem z kreskówki, puszczałby uszami parę! 7