Śmierć w głowie - Cedric Sire - ebook + książka

Śmierć w głowie ebook

Sire Cedric

4,4

Opis

Trzecia i ostatnia część serii o czerwonookiej policjantce Evie Svärcie.



W Paryżu pod osłoną ciemności odbywa się przerażający rytuał. Ośmioletni chłopiec jest poddawany brutalnym egzorcyzmom. Wszystko filmuje znany dziennikarz i łowca sensacji, Dorian Barbarossa. Tej nocy dziecko umiera.

Komendant Eva Svärta rozpoczyna śledztwo. To zapewne ostatnie tygodnie jej pracy w policji – białowłosa policjantka jest w czwartym miesiącu ciąży. Nie wie jeszcze, że zwróciła na siebie uwagę niebezpiecznego mordercy, który nie spocznie, póki jej nie dopadnie.

Eva i jej partner Alexandre muszą uciekać nie tylko przed psychopatycznym zabójcą, ale także przed policją. Zmierzają prosto do piekła…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (23 oceny)
14
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: La Mort en tête

Tłumaczenie z języka francuskiego: Marzena Dupuis

Redakcja: Agnieszka Pietrzak

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Skład i redakcja techniczna: Ryszard Bryzek, Jarosław Hess

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: Shutterstock © Cookie Studio, © FWStudio, © NikhomTreeVector

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

 

Copyright © Cédric Sire, 2013

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Dragon, 2021

 

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworami wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

 

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

 

ISBN 978-83-8172-709-9

 

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

 

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

 

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Biada, jeśli wzrok jego – – łupu nie ominie!…

Paul Valéry, Młoda Parka

Część I

Spotkanie

1.

Drancy, departament Sekwana-Saint-Denis

Dorian Barbarossa filmuje demona.

Na ekranie jego kamery lśnią – jakże niepasujące do mebli z Ikei – porozstawiane po całym pomieszczeniu świeczki płonące obok zabawek i ułożonych w stosy komiksów. W drżącej poświacie kandelabrów wyłania się z mroku wypłowiała zielona mata, do której przypiętych jest kilka plakatów ze Spidermanem i z Supermanem.

Pokój dziecinny.

Właśnie to miejsce demon obrał sobie za domostwo i teraz wszyscy oni znajdują się w piekle.

Piekło cuchnie kadzidłem i kwaśnym potem. Piekło jest hałaśliwe. Dochodzą z niego krzyki. Liczne krzyki. Szarpanina, skargi i jęki. Potem znów wycie i szlochy. Są to dźwięki nieludzkie, zmienne, to ochrypłe i umęczone, to wysokie i wściekłe, tnące niczym sztylety, a po nich kolejne, nadchodzące falami, jakby przypuszczanymi na nowo atakami.

Chłopiec na łóżku nie chce się uspokoić. Podskakuje, wykręca się, kuli, a potem rozpręża w daremnych próbach wyswobodzenia się z uścisku, w którym z wielkim trudem utrzymują go wuj i ciotka.

Chłopcu pozostaje jedynie ciągłe wycie. W szokującym zdziczeniu wypluwa z siebie bezecne przekleństwa, rysy twarzy zniekształca mu grymas, a z kącików ust spływa piana.

Aby przebić się przez ten wrzask, ksiądz nachylający się nad dzieckiem musi krzyczeć równie głośno jak ono, więc gwałtownie wyrzuca z siebie słowa, ściskając w wyciągniętej dłoni duży pozłacany krzyż.

– Zaklinam cię, szatanie, który zwodzisz na pokuszenie ludzki ród! Ugnij się przed Duchem prawdy i łaski odpierającym twoje zakusy i rozwiewającym kłamstwa! Opuść to Boże stworzenie!

Głos starca drży, łamie się i ginie. Ksiądz jednak się nie poddaje, chociaż leżące na łóżku dziecko krzyczy głośniej niż on. Chłopiec sprowadza się teraz do tego wycia, do uzewnętrznianej wściekłości i niemocy, które wprowadzają w drżenie jego ciało, łóżko, wręcz całe pomieszczenie.

Rozwścieczony demon.

Wyrywa się, gryzie i pluje.

Pętają go jedynie ramiona jego wuja i ciotki.

– Léo – błaga ciotka z oczami wypełnionymi łzami. – Proszę cię…

– Mój Boże – mruczy wuj. – O mój Boże. Mój Boże… Błagam cię…

Dziecku udaje się uwolnić prawe ramię. Uderza ciotkę w twarz. W następnej sekundzie wuj chwyta siostrzeńca za nadgarstek i ponownie przykuwa mu rękę do materaca, wykręcając ramię. Przyciska pierś chłopca, żeby go unieruchomić.

– Och, mój Boże – szlocha mężczyzna, przygniatając dziecko całym swoim ciężarem. – Boże… Mój Boże…

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – powtarza niezmordowanie ksiądz egzorcysta. – Wyjdź z ciała tego dziecka, demonie! Opuść to Boże stworzenie! – Nachyla się jeszcze bliżej i przyciska krzyż do twarzy chłopca. – Opuść to Boże stworzenie, ono do ciebie nie należy! Wyjdź teraz z Léo!

Chłopcem wstrząsa gwałtowny szloch. Potem kolejny.

A potem wyje na całe gardło. Wydaje z siebie bardzo wysokie, nieludzkie krzyki, które zdają się być w stanie potłuc lustra, tak są przeszywające.

Zbliżenie.

Kamera Doriana Barbarossy nie traci ani sekundy z tego przedstawienia.

Wszystko toczy się dokładnie tak, jak się tego spodziewał.

Dziennikarz przesuwa się, ostrożnie stawiając stopy, aby lepiej uchwycić wykrzywioną w grymasie i ociekającą pianą twarz.

2.

Widzi wszystko.

Wszystko rejestruje.

Z maniacką dokładnością.

Dorian Barbarossa wykonuje ten zawód od wielu lat i wykonuje go dobrze. Można nawet powiedzieć, że lepiej niż większość kolegów po fachu. Tajemnica jego powodzenia jest prosta: Dorian niczego się nie boi. Jeszcze nikomu nie udało się go zatrzymać. Co powoduje, że waży się na rzeczy, na jakie nikt nigdy się nie poważył.

Tak zdecydowało za niego życie. Ryzyko przyciąga go niczym magnes.

Za każdym razem coraz bliżej ognia…

Cyfrowa kamera mieści mu się w ręce. To niezwykle praktyczne narzędzie pracy, miniaturka, którą może bez wysiłku trzymać w wyciągniętej ręce. Kamera ma wbudowany mikrofon kierunkowy, a do tego nagrania z niej są równie dobre jak te z używanych zazwyczaj do reportaży kamer telewizyjnych, które trzeba nosić na ramieniu albo stawiać na statywie. Te duże pudła są za ciężkie jak na gust Doriana, nie dość poręczne jak na jego potrzeby. On chce bez problemu zabierać swoją kamerę wszędzie: czy to do serca faweli w Rio, na uliczki lizbońskiej Alfamy, czy – jak dziś wieczorem – do ostatniego z domków szeregowych na paryskim przedmieściu, do biednych ludzi przekonanych, że ich siostrzeńca opętał demon.

Durnie.

Gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo się ich robi w konia.

Dziennikarz przykuty do jarzącego się ekranu kamery uśmiecha się, poświęcając całą uwagę kadrowaniu obrazu.

Wykonuje swoją pracę, o tak.

Uchwytuje twarz demona w zbliżeniu.

Zaczyna mu się kręcić w głowie od duszącego zapachu kadzidła. Chyba że to raczej za sprawą nieustających jęków i wrzasków? Ten poroniony cyrk trwa już od przeszło dwóch godzin. Barbarossa nie okazuje jednak żadnych oznak zmęczenia. Unosi w lewej ręce kamerę, okrążając łóżko. Automatyczna funkcja wyłapywania ostrości ledwo nadąża za dzieckiem. Obraz stabilizuje się na nowo, lecz tylko na chwilę. Ruchy chłopca są zbyt gwałtowne. Ale to nie jest problem. Wręcz przeciwnie. Szarpiące ruchy wzmagają wrażenie, że kamera znalazła się tuż-tuż, nadają nagraniu efekt realizmu, jakby chodziło o film z ukrytej kamery. Widzowie delektują się tego typu rzeczami. Otoczka rzeczywistości, ot i cały sekret jego programu.

Leżące na łóżku dziecko zaczyna kaszleć.

A potem znów wyje.

Ksiądz nadal recytuje swoje hipnotyczne modlitwy.

Dziennikarz powolutku robi zbliżenie.

Liczył na coś spektakularnego. Dostał aż zbyt wiele. To jest najmocniejszy materiał, jaki do tej pory nakręcił. A widział już sporo egzorcyzmów. Na końcu świata, w sektach, które wykluwają się wszędzie po trochu.

Zupełnie bezkarnie…

Zalążek uśmiechu rysuje mu się w kąciku ust.

Zbliżenie. Twarz chłopca poruszana spazmami, wykrzywiona w bezgranicznej wściekłości. Ślina pieni mu się na ustach. Oczy – w tej chwili wywrócone białkami do góry – drgają, jakby mogły w każdej chwili wybuchnąć od wewnętrznego ciśnienia. Twarz dziecka ma ściągnięte rysy, jego skóra przybrała trupią bladość. Aż strach na nie patrzeć.

Jego wrzask narusza posady wszystkiego.

Spojrzenie dziennikarza pozostaje chłodne. Jego radość jest lodowata. Niewidoczna.

Przenosi obiektyw kamery na księdza zgiętego nad łóżkiem niczym wierzba płacząca. Mężczyzna także wygląda, jakby był w transie.

– Usuń się, szatanie! – wykrzykuje, być może po raz setny, ojciec Guillaume, a jego głos przechodzi w wysokie rejestry i ginie na jedną sylabę, do tego stopnia ksiądz nadwyrężył struny głosowe zbyt długo trwającym krzykiem. – Opuść to Boże stworzenie! Usuń się!

Dorian Barbarossa wolno odsuwa się krok do tyłu, potem jeszcze jeden, aż opiera się plecami o ścianę i może dać odpocząć ramieniu ściskającemu kamerę. Ujęcie całej sceny. Dzieciak drze się na całe gardło. Zintegrowany z kamerą mikrofon kierunkowy zbiera ten dźwięk aż w nadmiarze. Drugi mikrofon ustawiony na komodzie – podobnie, gdyż Dorian widzi, że wskaźnik na jego konsoli nie wychodzi z czerwonego pola. To by się nie podobało żadnemu innemu dziennikarzowi, lecz oczywiście on nie jest zwykłym dziennikarzem. Dla programu, który tworzy, to bardzo dobra rzecz. Efekt będzie tym bardziej wciągający. To jest jego przyczynek do stylu gonzo, przeładowana ścieżka dźwiękowa, voyeuryzm w czystej postaci. Dyrektorowi stacji, Matheo Durandowi, na pewno się to nie spodoba. Za to widzom spodoba się na bank. I koniec końców stary, dobry Matheo będzie musiał przyznać, że podoba mu się, jak tym idiotom się podoba. Tak się to odbywa. Pogratuluje Dorianowi po trosze dobrej pracy, ale głównie rekordów popularności. Natomiast jeśli chodzi o Barbarossę, dostanie dokładnie to, na czym mu zależy. Kolejny raz.

Na samą myśl o tym krew napływa mu do serca.

Przyspiesza jego rytm.

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – recytuje ksiądz. – Usuń się, demonie, przez wzgląd na wiarę i modlitwę Kościoła!

Dorian kieruje obiektyw na księdza. Zbliżenie. Ojciec Guil­laume dopiero przekroczył sześćdziesiątkę, ale wygląda starzej o jakieś piętnaście lat. To chudy niczym wiecheć starzec. Jest kompletnie łysy, a skórę na czaszce ma pomarszczoną i upstrzoną plamami, co upodabnia go do zapuszczonego byłego skinheada, tylko bez tatuaży. Oczy nabiegły mu krwią. Zgięty wpół nad łóżkiem, z krzyżem w wyciągniętej ręce, cały się trzęsie. Recytuje swoje modlitwy, rozdygotany i poczerwieniały, chociaż zmęczenie coraz bardziej zniekształca jego wypowiedzi, a głos nieustannie mu się łamie.

– Zaklinam cię, szatanie, nieprzyjacielu ludzkiego zbawienia! Uznaj dobroć i sprawiedliwość Boga Ojca, który słusznym wyrokiem napiętnował twoją pychę i zawiść! Opuść to Boże stworzenie!

Dorian Barbarossa nagrywa wszystko.

Starannie. Skrupulatnie.

Obraca kamerę ku dziecku rozciągniętemu na łóżku w cieniu rzucanym przez gestykulującego i wypluwającego z siebie inwokacje starca. Mały Léo nadal wrzeszczy, jakby całe jego ciało stało w ogniu. Wyrywa się i obraca z prawej strony na lewą i z lewej na prawą. Nadaremnie.

Kolejne ujęcie twarzy dziecka. Zbliżenie. Léo, usiłując gryźć, rozciął sobie wargę i wygląda, jakby upaprał się czerwoną szminką. Kopie, napręża się, aż trzeszczą mu stawy, a jednocześnie jego wuj i ciotka potrząsają nim z podobną siłą, jakby sami znajdowali się w transie, upojeni litanią księdza. Dla tych ludzi diabeł jest czymś rzeczywistym, diabeł żyje pod ich dachem od miesięcy w ciele tego dziecka i gotowi są na dosłownie wszystko, żeby się go pozbyć ze swojego domu.

Barbarossa nie mógł marzyć o lepszym scenariuszu.

Teraz wysuwa do przodu trzymany w prawej ręce mikrofon, żeby zebrać jeszcze więcej jęków i szlochów.

Kiedy dzieckiem wstrząsają torsje, dziennikarzowi udaje się odruchowo cofnąć o krok na czas, nie tracąc jednak nic z kadrowanego obrazu.

W następnej sekundzie chłopiec zaczyna obficie wymio­tować żółtą cieczą, obryzgując nią ciotkę i wuja.

– Szatanie, odstąp od tego Bożego sługi! – powtarza ojciec Guillaume, nie zwracając uwagi na żółć, która poznaczyła jego marynarkę. – Léo do ciebie nie należy! Nigdy nie będzie twój! Opuść natychmiast to ciało!

Dziecko krztusi się i pluje. Przyciskające go do łóżka ręce wuja nie pozwalają mu nabrać powietrza do płuc, ale nikt nie zdaje sobie z tego sprawy.

Nikt oprócz Barbarossy.

A on nadal filmuje.

Z zimnym spojrzeniem.

Z niezmiennym uśmiechem.

3.

Paryż, XX dzielnica

Siedząca na kanapie w salonie kobieta o białych włosach westchnęła przeciągle.

– Coś jest nie tak – mruknęła lekko zachrypniętym głosem. – Jeszcze nie wiem co, ale czuć to w powietrzu…

Męczyło to ją już od jakiegoś czasu. Na próżno się zastanawiała, nie potrafiła określić, o co chodzi. I tym bardziej ją to złościło.

Eva Svärta zamrugała szkarłatnymi oczami. Zapadał zmierzch; światło schodzącego nisko słońca wpadło przez okno naprzeciwko niej i ją oślepiło. Podniosła okulary przeciwsłoneczne leżące tuż obok i wsunęła je na nos, kryjąc wrażliwe oczy albinoski. Westchnęła ponownie. Czuła otumaniającą ją senność. Znowu. Miała ochotę na kieliszek alkoholu. Albo na amfetaminę. Wiedziała jednak, że nie zdecyduje się ani na jedno, ani na drugie. Nie ma mowy. Obiecała to sobie. Zmusiła się do obiecania sobie tego. I będzie się tego trzymać, cokolwiek się wydarzy.

Przez dziewięć miesięcy nie pozwoli sobie na żaden wyjątek. Ani jeden.

Położyła ręce na brzuchu. Kula, w którą się zamieniał, zaokrągliła się jeszcze bardziej. Było jej zdecydowanie za gorąco. Tegoroczny sierpień wydawał się jej najduszniejszym ze wszystkich, jakie do tej pory przeżyła. Była prawie dziesiąta wieczorem, a nie wyglądało na to, żeby temperatura zamierzała się obniżyć. Rozpięła guziki bluzki, która kleiła się do jej mokrego od potu ciała. Powachlowała się gazetą, bez skutku. Powietrze było ciężkie i wilgotne.

Jej partner wystawił głowę przez framugę kuchennych drzwi.

– Jakiś problem, kotku?

Był nieuczesany, a nawet mocno potargany, zresztą jak zwykle. Jego surowa twarz poznaczona starymi bliznami sprawiała wrażenie twardej jak skała. A jednak za każdym razem, kiedy wzrok Alexandre’a Vauverta spoczywał na Evie, jego rysy twarzy łagodniały, a cała jego postać emanowała dziecięcą delikatnością, pomimo dwóch metrów wzrostu i imponujących barów.

– Naprawdę nie znoszę, jak mnie tak nazywasz. – Zignorowała pytanie.

– A poza tym?

Przechylił głowę na bok i Eva poczuła, jak cała mięknie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi dostrzegała w nim swoistą urodę, w typie iście zwierzęcym, mieszankę drapieżności i niewinności. I jeszcze to spojrzenie. Oczy Alexandre’a zdawały się zdolne czytać w najgłębszych odmętach każdej duszy. Albinoska znów zaczęła się energicznie wachlować.

– No i? – nalegał oparty o framugę, z bicepsami napinającymi materiał koszulki. – Dawaj, co cię tak męczy?

– Co mam ci powiedzieć, Alexandre? Nie wiem, co jest nie tak. Mam złe przeczucia i nie potrafię myśleć o niczym innym. Wiem, że to idiotyczne.

– Jesteś kłębkiem nerwów, ale to całkiem normalne.

– Co takiego?

– I nawet mi nie mów, że nie. Tego typu rzeczy… to przecież jeden z objawów…

Eva potrząsnęła głową. Na jej drobny nos opadł kosmyk włosów. Odsunęła go z twarzy, wsunęła długie białe loki za ucho i opuszkiem palca wskazującego poprawiła okulary przeciwsłoneczne.

– Tego typu rzeczy? – powtórzyła z ironią. – Od kiedy robisz za ginekologa?

– Wszyscy to wiedzą! – powiedział, znikając na nowo w kuchni. – Huśtawka nastrojów jest jednym z zupełnie normalnych objawów…

– Co za bzdury – szepnęła, teraz zupełnie nie w sosie.

Wiedziała, oczywiście, że jej partner miał rację. Natura oszczędziła jej nudności, migren i reszty niedogodności typowych dla ciąży, ale za to jej humor skakał z jednej skrajności w drugą. W jednej chwili była w euforii, a moment później miała ochotę posiekać wszystkich dokoła. To było silniejsze od niej. Jakich wysiłków by nie wkładała w panowanie nad sobą, stawała się coraz podatniejsza na irytację, do tego stopnia, że sama się zastanawiała, jak Alexandre’owi udawało się ją znosić. Wiedziała również, że ma prawdziwe szczęście, że on przy niej jest, po tym wszystkim, co przeszła w życiu przez tych kilka ostatnich lat.

Znów musnęła dłońmi zaokrąglony brzuch.

Zdała sobie sprawę, że upłynęły już prawie cztery miesiące, od kiedy zaszła w ciążę.

Dopiero cztery miesiące.

Koniec tego stanu wydawał jej się odległy o lata świetlne.

Co gorsza, za każdym razem, kiedy myślała o przyszłości, nie czuła nic poza irracjonalnym strachem. Dlatego przestała o tym myśleć. A przynajmniej sama siebie o tym przekonywała.

– Nie jestem kłębkiem nerwów – dodała cicho tonem niemalże winnej. – Po prostu umieram z gorąca, to wszystko!

– Aha! A ja jestem Lana Del Rey! – zawołał Vauvert z kuchni. Nadał głosowi przesadnie nosowy ton. – Elvis to mój tata, Marilyn to moja mama…

– Litości, tylko nie śpiewaj! – rzuciła, powstrzymując tym razem prawdziwy uśmiech.

Usłyszała jego głośny, szczery śmiech rozbrzmiewający w kuchni i zdała sobie sprawę, jak było jej z tym dobrze. Jak bardzo potrzebowała obecności tego mężczyzny, tej trwającej przy niej, niezachwianej skały. Za to jego nieobecność podczas całego tygodnia była nieznośna. Mówi się, że ciąża pomaga dorosnąć, lecz w jej przypadku stało się odwrotnie. Miała wrażenie, że cofnęła się do etapu nastolatki. Etapu, którego w rzeczywistości została pozbawiona, a którym teraz, w wieku trzydziestu trzech lat, mogła się cieszyć do woli. Musiała przyznać, że nie było to niemiłe, zupełnie nie. Pozwalało oddalić od siebie pewne lęki. Po raz pierwszy od tak dawna… a przy tym zupełnie niespodziewanie.

– No, dobra, może i masz rację – przyznała. – Zadręczam się bez powodu. Ale to dlatego, że weekendy z tobą wydają się takie krótkie…

– I komu to mówisz! Tyle że póki co nie mamy wyboru. Jeżdżenie w tę i z powrotem co weekend mi nie przeszkadza. A potem… zobaczy się, jak się sprawy będą mieć, co nie?

Kiwnęła głową dla samej siebie. Kiedy Alexandre mówił o ich przyszłości, wszystko wydawało się takie proste, podczas gdy w jej własnej głowie nigdy nic takie nie było. Ostatecznie musiała się z nim zgodzić: nie mieli wyboru. Ani jedno, ani drugie nie mogło pozwolić sobie na odejście z pracy. Byli identyczni, jeśli chodzi o tę kwestię, jak i o wszystkie inne.

Oboje byli policjantami. Oboje poświęcili temu zawodowi swoje życie. Nawet do ich spotkania doszło podczas pewnego śledztwa trzy lata temu. Alexandre Vauvert był komendantem brygady policyjnej w Tuluzie, gdzie kierował własną grupą dochodzeniową, ona zaś wchodziła w skład paryskiej brygady kryminalnej. Dwa miasta oddalone od siebie o siedemset kilometrów. Dwie wymagające ścieżki zawodowe, które nie zostawiały czasu na związek na odległość. A jednak… to zaistniało. Oni zaistnieli. Pomimo przeszkód. Pomimo jej początkowej odmowy. Mieli szansę to przeżyć. Przeznaczenie. Szczęście. Nareszcie.

Kiedy zaszła w ciążę, której ani przez chwilę się nie spodziewała, nawet się nad tym nie zastanawiali. Wszystko wydawało się takie naturalne: wystarczy, że zweryfikują swoje priorytety i… poczekają, żeby zobaczyć, co będzie dalej – jak to zawsze mawiał Alexandre. Miał rację. Okazało się, że ich związek nie zmienia tego, kim są, ani jedno, ani drugie. A byli glinami związanymi do reszty z pracą, uzależnionymi od adrenaliny. Eva złożyła wniosek o przeniesienie do Tuluzy, wiedząc dobrze, że mogą upłynąć lata, zanim jej prośba zostanie zatwierdzona. Póki co Alexandre wsiadał co piątek w samolot lecący do Paryża, a potem pierwszym poniedziałkowym lotem wracał na południe do swoich śledztw, krwawych historii i ludzkich dramatów. I może było to dziwne, ale funkcjonowało. Jak do tej pory. Funkcjonowało nawet bardzo dobrze.

Eva zadała sobie pytanie, ilu mężczyzn byłoby gotowych żyć w ten sposób. Dla niej. Bez wątpienia żaden. Żaden poza nim.

– W każdym razie przez cały dzień nikt nam nie przeszkadzał! – zawołał do niej z kuchni.

– No, właśnie – westchnęła. – Jeszcze nikt nie dał się zabić w ten weekend.

Spojrzenie policjantki pofrunęło ku służbowej broni leżącej na sekretarzyku po drugiej stronie pomieszczenia. Do pistoletu gotowego do wsunięcia do torebki.

Telefon komórkowy leżał tuż obok.

Była niedziela, ale ona miała dyżur na wypadek, gdyby coś się wydarzyło.

– Rozumiem! – zaśmiał się jej partner. – Tego ci brakuje, co? Jakiejś dobrej strzelaniny? Przyznaj, że strasznie się tu ze mną nudzisz…

– Ale ty jesteś głupi! – parsknęła.

Nie spuszczała jednak wzroku z telefonu.

Wciąż równie niespokojna, choć sama nie wiedziała dlaczego.

4.

Drancy, departament Sekwana-Saint-Denis

– Teraz musi się napić – rozkazuje zdyszany ksiądz.

Ciotka zostawia mężowi unieruchamianie dziecka i podnosi butelkę święconej wody czekającą na podłodze.

– Znowu? – wyrywa się Barbarossie, który jednocześnie wyciąga mikrofon w stronę księdza, żebym niczego nie uronić z odpowiedzi.

Starzec wyraźnie się wzdryga. Kieruje czarne spojrzenie na kamerę, a potem na samego dziennikarza.

– Pan nie powinien się wtrącać! Wyjaśniliśmy to sobie, prawda? Przez pana cała ceremonia może zostać zaburzona!

Uśmiech Barbarossy poszerza się. Tylko ociupinkę. Jego oczy pozostają zimne jak lód.

– Ale po co zmuszać go tyle razy do picia? – nalega, wiedząc dobrze, co tu się tak naprawdę dzieje.

Rozzłoszczony ksiądz kręci z przyganą głową. Z trudem łapie oddech.

– A czy to nie jest jasne? Święcona woda oczyszcza jego ciało. Duch Boży przegoni demona. A teraz niech pan zamilknie!

Barbarossa kiwa głową i tym razem odpuszcza wszelkie komentarze. Dostał to, czego chciał. W ciągu ostatnich dwóch godzin ksiądz kazał wielokrotnie poić dziecko. W sumie zmusił je do połknięcia dwóch pełnych butelek święconej wody. W tej chwili ciotka otwiera trzecią, ostatnią i niesie ją w kierunku chłopca. Barbarossa zauważył, że tę butelkę ojciec Guillaume wyciągnął z torby na samym końcu, po tym, jak mały Léo wypił zawartość dwóch pierwszych. Jej kształt jest nieco inny niż pozostałych. Ale poza tym nic nie odróżnia jej od zwykłej butelki po wodzie mineralnej.

– Teraz dajcie mu się napić.

Chłopiec wyrywa się i jęczy.

– Nie chce – szepcze wuj. – Już nie daje rady pić…

– Tak trzeba. To jedyny sposób.

Pan Martel poddaje się. Przyciskając chłopca, jedną ręką chwyta go za buzię i zmusza do rozwarcia ust. Dziecko płacze. Rzęsistymi łzami. Ponownie wydaje rozdzierający krzyk, który jest jak kapitulacja.

– Demon, który go opanował, wie, że woda święcona jest boskim znakiem. Dlatego się buntuje – wyjaśnia ojciec Guillaume, rzucając z ukosa spojrzenie w kierunku kamery.

Ciotka nie zastanawia się nad niczym i leje dziecku do gardła strumyczek wody.

Léo wypluwa od razu sporą jej część. Krztusi się. Kaszle. Usiłuje złapać oddech i coraz trudniej mu to przychodzi.

Barbarossa zauważa to i rejestruje w myślach.

Lecz jego uśmiech się nie zmienia.

Spojrzenie pozostaje lodowate.

– Za mało! Musi wypić więcej! – rozkazuje ksiądz. – Dalej!

W jego tonie jest aż za dużo przynaglania.

Dorian Barbarossa doskonale wie dlaczego.

Ponownie nakierowuje kamerę na dziecko, żeby niczego nie stracić z tej sceny. Pan Martel odbiera butelkę z rąk żony i wpycha szyjkę do ust siostrzeńca. Wolną ręką zatyka mu nos, uniemożliwiając mu oddychanie, dopóki się nie napije. I chłopiec pije. Tym razem musi. Pije dużymi haustami. Ksiądz ciągnie swoją litanię. Wzywa w niej Boga i Jego aniołów. Powtarza te same zdania, które od kilku godzin wykrzykuje ze wzrastającą żarliwością.

Ten cyrk doprowadziłby do szaleństwa każdą normalną osobę.

Dorian Barbarossa wciąż starannie wszystko nagrywa.

Wie już, że to wideo będzie dla niego bardzo cenne.

Ponieważ to będzie jego najlepszy reportaż.

A nawet więcej.

Oczywiście nie może ostrzec tych durniów. Nie może wyjaśnić im, że facet, który odprawia dla nich ceremonię, podając się za księdza, nie jest w żaden sposób związany z Kościołem, przeciwnie do tego, co im powiedział. Franck Guillaume rzeczywiście został wyświęcony trzydzieści lat temu – i to jedyny prawdziwy szczegół w jego wywodzie – ale został zmuszony do opuszczenia zakonu z powodu dość wstrętnej sprawy dotyczącej nieobyczajnego zachowania. Od dwudziestu lat działa w Kościele Braterstwa Nazaretu, który absolutnie nie jest uznawany przez Watykan. Guil­laume nie ma żadnego powierzonego mu miejsca kultu ani prawa do odprawiania jakiejkolwiek ceremonii Kościoła rzymskokatolickiego. Jednym słowem to zwykły oszust. Wykorzystuje ludzką słabość, gotowy na wszystko, żeby wyłudzić od nich pieniądze. Dużo pieniędzy. Oczywiście ludzie, którym proponuje swoje usługi, są naiwni. Nikomu z nich nie przyjdzie do głowy sprawdzić jego opowieści o powierzonej mu parafii znajdującej się w regionie paryskim czy o tym, że Watykan upoważnił go do przeprowadzania egzorcyzmów.

Jego kariera wkrótce dobiegnie końca, choć on jeszcze o tym nie wie.

Dorian Barbarossa sam się do tego przysłuży. Taka jest między innymi misja jego programu. I zawsze się z niej wywiązuje.

Dziennikarza przybiega rozkoszny dreszczyk.

Żadna ze znajdujących się tutaj osób nie może się domyślać, co chodzi mu po głowie.

Myśli o swoim programie.

Myśli o tym dziecku. Że wciąż wyrywa się z całych sił.

O tej bladej twarzy.

Twarzy demona, o tak. I jak w to nie wierzyć? Jak nie widzieć piekielnych mocy w tym wijącym się i wrzeszczącym stworzeniu?

On jednak nie daje się oszukać.

Nadal kręci film.

Serce bije mu coraz mocniej, im bliżej jest tego momentu.

5.

Trwa to jeszcze wiele długich minut.

W rysach twarzy chłopca pojawiła się zmiana. Wuj i ciotka małego jeszcze nie zdają sobie z niczego sprawy, ale Dorian wie, czego się spodziewać. Potwierdza to, że się nie mylił.

– Szatanie, Bóg cię przepędza! – recytuje ojciec Guil­laume. – Powtarzajcie za mną, niech Bóg wysłucha naszych modlitw! Bóg cię przepędza, demonie, nie chcemy cię tutaj!

Zmotywowani do dalszych wysiłków wuj i ciotka powtarzają, co się im każe:

– Bóg cię przepędza! Bóg cię przepędza, demonie!

Dziennikarz spogląda na zegarek.

Ta maskarada trwa już od dwóch i pół godziny.

Przedstawienie wkrótce się zakończy. Finałem starannie przygotowanym przez tego egzorcystę od siedmiu boleści.

W miarę jak upływają kolejne minuty, a głosy mieszają się ze sobą, ruchy dziecka stają się coraz powolniejsze. Dla kobiety i mężczyzny trzymających siostrzeńca w uścisku to bezdyskusyjny dowód na to, że modlitwy okazały się skuteczne.

Dziesięć minut później obydwoje tracą głos. Oni także kaszlą, bo ich gardła podrażnia dym kadzidła.

Unieruchomione przez ich ramiona dziecko usnęło.

Ksiądz triumfuje.

– Demon wyszedł! Widzicie to? Boski spokój wypełnił Léo! Alleluja!

– Alleluja! – powtarzają wuj i ciotka, nadal w transie. – Alleluja!

Zapanowała cisza. Nareszcie.

Dorian podchodzi o krok bliżej. Nakierowuje kamerę. Zbliżenie. Rysy twarzy mężczyzny i kobiety są ściągnięte, a mimo to jakby rozświetlone głęboką radością. Do ich oczu napływają łzy szczęścia i ulgi.

Kamera jedzie w lewo. Zbliżenie na twarz nieruchomego dziecka. Léo ma jeszcze na twarzy grymas, usta drgają w nerwowym tiku, ale on sam głęboko śpi. Jeśli wierzyć księdzu, to modlitwa pokonała demona. I rzeczywiście na to wygląda.

Modlitwa – myśli Dorian – albo raczej zawartość tej butelki. Co dokładnie było w tej wodzie święconej?

Niezmiernie silny środek, nie ma co do tego wątpliwości. Narkotyk zdolny powalić konia.

Nie pierwszy raz dziennikarz spotyka się z tego typu oszustami.

Już kiedyś był świadkiem podobnej manipulacji na Haiti w wykonaniu oszusta tego samego pokroju. Wydarzenia potoczyły się według identycznego scenariusza. Ksiądz egzorcysta – a przynajmniej ktoś, kto się za niego podaje – zaczyna od pojenia wodą święconą dziecka, które podobno jest opętane przez diabła. W wodzie rozpuszczono jeden z najsilniejszych halucynogennych narkotyków; mikstura wywołuje coś w rodzaju ataku padaczki. Oczywiście rodzina widzi w tym dowód na to, że demon zareagował oporem na próbę wygnania go z ciała ich niewinnego dziecka. Wtedy ksiądz kontynuuje swoje pranie mózgu – ze smrodem kadzidła, z wciąż i wciąż powtarzanymi modlitwami  – aż doprowadzi ich do stanu kompletnego otumanienia.

Oszustwo zasadza się na drugim składniku, równie ważnym co pierwszy.

W pewnym momencie ksiądz musi podać opętanej ofierze kolejną dawkę wody święconej. Tym razem zawiera ona silny środek nasenny. On też musi być potężny, żeby pokonać efekt pierwszej mikstury. Środek nasenny mogący zwalić z nóg każdego w ciągu zaledwie kilku minut. Rzecz jasna, tego typu leki zawsze narażają zdrowie ofiary, ale na to przecież oszust nie zwraca najmniejszej uwagi. Jego celem jest wywołanie spektakularnej reakcji. Sztucznego cudu.

I efekt rzeczywiście jest powalający.

Potrafi przekonać, jeśli ma się łatwowierną naturę.

Mężczyzna i kobieta podnoszą się. Oni są łatwowierni, jeszcze jak! To oni prosili ojca Guillaume’a o interwencję, znalazłszy w internecie jego stronę. To oni nie chcieli słuchać przyjaciół zapewniających ich, że chłopiec ma po prostu depresję, że warto by oddać go w ręce jakiegoś kompetentnego lekarza i że w jego wahaniach nastroju na pewno nie należy dopatrywać się niczego diabolicznego.

Oni są przekonani o czymś zgoła przeciwnym. A raczej to tych kilka spotkań z ojcem Guillaume’em przypieczętowało ich decyzję. Ksiądz egzorcysta jest nader wymowny. Brzmi cholernie przekonująco.

A teraz drżą, chociaż letni upał jest duszący. Trzęsą się ze zmęczenia, wciąż w transie, ale i z nieopisanej radości – jakżeby inaczej. Ponieważ ich siostrzeniec został ocalony. Został ocalony, bo tak im powiedział ksiądz.

Leżący na łóżku Léo otwiera usta i tak pozostaje. Jego pierś unosi się i opada w nieregularnych odstępach. Śpi głęboko.

– Więc to już koniec? – pyta pani Martel, a do oczu napływają jej łzy. – Teraz to już naprawdę koniec?

– To się nigdy nie kończy – odpowiada jej ojciec Guil­laume konfidencjonalnym tonem, ścierając z marynarki bryz­gi wymiocin. – Kiedy demon zostaje przepędzony, idzie na pustynię, zbiera sześć innych demonów, a potem wraca razem z nimi…

Natychmiast na twarzach obojga małżonków pojawia się przerażenie.

– Ale póki co nie troskajcie się o to – ciągnie ksiądz. – Dziecko prześpi wiele godzin. Może nawet cały jutrzejszy dzień. To normalne. Boże działanie ma wielką moc. Demony nie powrócą od razu. Dopiero później…

Dorian Barbarossa walczy ze sobą, żeby się nie roześmiać.

Ksiądz zdaje sobie z tego sprawę. Odwraca się ku niemu ze ściągniętymi brwiami.

– A teraz proszę to wyłączyć! Słyszy mnie pan?

– Co się stanie? – pyta dziennikarz, wyciągając ku niemu mikrofon.

– Niech pan przestanie filmować, jak panu każę! Ceremonia jest zakończona. Zobaczył pan wszystko, co chciał widzieć, prawda? Teraz trzeba dać temu Bożemu dziecku odpocząć. Zgadza się, Josie?

– Ehm, tak – szepcze pani Martel. – Niech pan przestanie filmować, bardzo proszę.

Barbarossa kiwa głową. Wyłącza najpierw kamerę, a następnie także mikrofon.

Dostał wszystko, czego chciał.

Program będzie niesamowity. Po prostu doskonały.

Dorian obserwuje, jak wuj i ciotka wychodzą z pomieszczenia, chmurni, zataczający się, jakby byli pijani. Oboje są przekonani, że uczestniczyli w cudzie, i jeszcze nie mogą się otrząsnąć. Płaczą i wspierają się jedno na drugim. Barbarossa dostrzega drapieżne spojrzenie, którym odprowadza ich ksiądz. Jaka by nie była cena, staruch będzie mógł zażądać od nich jeszcze więcej i wydrzeć wszystko, co zechce. Bez wątpienia powoła się na ubóstwo swojej nieistniejącej parafii, na rozdział państwa i Kościoła sprawiający, że osoby zakonne nie mają prawa do żadnego rządowego wsparcia finansowego, co trzeba kompensować darami wiernych, które w oczach Boga są prawdziwym obowiązkiem, i tak dalej, i tak dalej. Ale to nie interesuje dziennikarza. Jeszcze nie.

Wzdychając, odkłada swój ekwipunek na meble obok łóżka.

– Dziękuję, ojcze.

Ksiądz patrzy na niego krzywo. Kraciastą chusteczką wyciera łysą czaszkę.

– Proszę raczej podziękować Bogu. To On ocalił to nieszczęsne dziecko.

– Skoro tak ksiądz mówi. – Barbarossa ma niezgłębiony uśmiech. – Przeproszę pana na kilka chwil – dodaje. – Muszę skorzystać z toalety. Chyba nie ma pan nic przeciwko…?

– Oczywiście, że nie – mówi ojciec Guillaume, zadowolony z końca tej dyskusji. – Ja z kolei pójdę zająć się tymi ludźmi, są nadal w szoku…

Czeka jednak, aż dziennikarz zamknie się w łazience, i dopiero wtedy rusza korytarzem, ścierając pot z twarzy fioletową stułą.

6.

Paryż, XX dzielnica

Alexandre Vauvert przyniósł wreszcie tacę ze szklankami i z mnóstwem miseczek z różnymi warzywami, oliwkami, kawałkami kurczaka i owczym serem. Eva zebrała ze stolika gazety, żeby mógł to wszystko rozstawić. Pojawiła się także butelka whisky Jack Daniel’s dla niego i butelka schweppesa light dla niej. Otworzył tę drugą butelkę i skierował strumyczek schweppesa do szklanki, w której już były kostki lodu. Przezroczysty napój zaczął się pienić i gazować.

Albinoska ściągnęła ciemne okulary. Słońce zaczęło schodzić za horyzont. Złożyła dłonie na brzuchu i wykrzywiła się w grymasie.

– Ja tak nie wytrzymam dziewięć miesięcy. Uprzedzam cię.

– Już tylko sześć – mruknął Vauvert, stawiając przed nią szklankę.

– Pięć – poprawiła go. – To już czwarty miesiąc.

– Sama widzisz. I po co tak narzekasz?

Uśmiechnęła się.

– Ale jesteś głupi.

– Nie, właśnie że jestem głosem rozsądku – powiedział, sadowiąc się obok niej. – A tak szczerze, to gdzie jest problem?

– Umieram z gorąca, tu jest problem.

– W takim razie powinnaś zdjąć ubrania…

Wybuchła śmiechem.

– Idiota!

– No, proszę… Same komplementy dzisiaj! – podsumował.

Zachichotała, przytulając się do niego. W kontakcie z jego potężnym ciałem czuła się maleńka. Tak było od pierwszego dnia. Podobało jej się to wrażenie.

Podał jej szklankę schweppesa. Zbliżyła ją do ust i z wahaniem upiła łyczek.

– Jasny szlag, nigdy bym nie pomyślała, że tak bardzo będzie mi brakować alkoholu – westchnęła po chwili. – Jak można to pić bez wódki?

– W dniu porodu dostaniesz ode mnie butelkę Grey ­Goose na wyłączny użytek.

– Oj, cicho bądź! Już sama myśl o tym jest dla mnie torturą!

Oboje wybuchli śmiechem i upili po łyczku, każde ze swojej szklanki.

– No więc? Co to było? – zapytał wreszcie.

– Co takiego?

Przechylił głowę na bok i sondował ją spojrzeniem.

– Nie baw się w to ze mną. O jakie przeczucie ci chodziło przed chwilą? Przecież widzę wyraźnie, że coś cię męczy… Oczy ci się zwężają, kiedy coś się nie dzieje tak, jak byś chciała.

Zastanawiała się przez chwilę. Aż tak łatwo było w niej czytać? I co mogła mu powiedzieć? Wciąż nie potrafiła tego zidentyfikować. Miała paranoję i tyle.

– To nic takiego.

– Uważam, że jak na glinę to kłamiesz raczej kiepsko.

– Daj spokój – żachnęła się. – A nie moglibyśmy po prostu cieszyć się końcówką wspólnego weekendu? Przepraszam, że jestem taka rozdrażniona. Ale mam cię tylko dla siebie zaledwie przez kilka godzin i nie chcę stracić ani minuty.

Uśmiechnął się. Kiedy nachylał się, żeby ją pocałować, pod jego koszulką napięły się mięśnie, naciągając cienki materiał.

– To mi się podoba!

Stuknęli się szklankami, znów się pocałowali i upili po łyku, on swojej whisky, ona schweppesa.

– Już nic nas nie rozdzieli, wiesz o tym. Mogę ci to obiecać.

Uśmiechnęła się do niego. Kiedy Alexandre mówił jej tego typu rzeczy, ton jego głosu się zmieniał. Płynęła z niego bezgraniczna czułość.

– Alex, nikt tego nie może obiecać.

– Nieprawda. Ja ci to obiecuję. Jeśli będzie trzeba, powrócę z piekła, żeby być przy tobie.

– Czy to nie jest jakiś cytat z filmu?

– Wydaje mi się, że to z Conana Barbarzyńcy.

– To dopiero jest kultura wysoka!

Roześmiał się. Tym swoim zaraźliwym śmiechem. Był cały jej. Jeszcze przez kilka godzin. Szybko dopiła zawartość swojej szklanki i rzuciła się na niego, żeby okryć go pocałunkami, żeby nie stracić ani chwili szczęścia w jego ramionach.

Zgadza się, w jego towarzystwie znów czuła się pod­lotkiem i – co dziwne – wcale nie było jej z tego powodu wstyd. Przejechała dłońmi po jego pooranej bliznami twarzy, jakby wyciosanej siekierą. Pocałowała nos Alexan-dre’a złamany tyle razy, że jego grzbiet tworzył obecnie dziwną linię. Nie był urodziwy, co to, to nie, a jednak był najprzystojniejszym facetem na świecie. Był po prostu sobą. Vauvertem. Mężczyzną, którego kochała. Fascynował ją w sposób, jakiego jeszcze nigdy z nikim nie zaznała. To on był pierwszym facetem, przy którym mogła być sobą, ze swoimi duchami i szramami, a to dlatego, że on miał ich tyle samo co ona. On był pierwszym, z którym naprawdę miała szansę coś zbudować. Być może jakąś przyszłość.

A jednak kiedy tuliła się do niego i ściągała mu koszulkę, żeby poczuć jego nagą skórę na swojej, kiedy tonęła w jego coraz bardziej naglących pocałunkach i pieszczotach, jej wzrok nie przestawał kierować się ku sekretarzykowi po drugiej stronie pomieszczenia. Ku lśniącej beretcie i wciąż milczącemu telefonowi. W jej czerwonych oczach znów płonął niepokój.

To uczucie strachu w głębi trzewi. Z którym nic nie mogła zrobić.

Z każdą chwilą coraz silniejsze.

7.

Teraz.

Dorian Barbarossa zwilża twarz wodą i wciąga głęboko powietrze.

Stoi przed umywalką w łazience. Lustro naprzeciwko niego jest brudne i pęknięte – można by pomyśleć, że w rodzinie Martelów nikt się nie myje. Dziennikarz przygląda się swojemu podzielonemu po przekątnej odbiciu. Dwie połówki jego twarzy są jakby nieco przesunięte i nie dają normalnej całości.

Nachodzi go refleksja, że taki stan jest zgodny z rze­czy­wistością.

Serce zaczyna mu walić w piersi coraz szybciej.

Teraz albo nigdy – powtarza sobie.

Wkłada ręce pod strumień z kranu i znów oblewa sobie twarz chłodną wodą. Jest gotowy, tak.

Naga żarówka ponad lustrem daje niezdrowe białe światło. Nawet tutaj, w łazience, powietrze śmierdzi tanim kadzidłem, które ojciec Guillaume palił w pokoju dzieciaka.

Barbarossa mierzwi sobie sztywne czarne włosy.

Ile czasu mam do dyspozycji? Pięć minut?

Nie jest w stanie oderwać wzroku od swojego spojrzenia w pękniętym lustrze. Od twarzy podzielonej na dwie połowy, tak podobne i tak różne.

Pęknięcie nakłada się na bliznę na czole. Właściwie to nie potrzebuje tego uszkodzonego szkła, żeby mieć zniekształcone rysy. Nieodwracalnie.

Powiedzmy pięć minut. I ani jednej więcej.

Wypuszcza głośno powietrze.

Kroki w korytarzu. Jakieś drzwi się zatrzaskują. Słyszy stłumiony głos ojca Guillaume’a, który rozmawia z Martelami gdzieś po drugiej stronie domu.

Stary oszust właśnie ich urabia.

Barbarossa ma teraz pole do działania.

Do zrobienia tego, po co tu przyszedł.

Wie, że to istne szaleństwo. Że za każdym razem ryzykuje, że ktoś go przyłapie. Za każdym razem ryzykuje coraz bardziej. Nic nie może na to jednak poradzić. To silniejsze od niego. Ten dreszcz. Ten ogień w głowie.

Od tamtej nocy, kiedy miał siedemnaście lat. Od nocy, kiedy jego życie się odmieniło.

To po tamtej nocy ma tę zygzakowatą bliznę na czole.

I to nie jedyna rzecz, którą po tym zachował.

Jest jeszcze to coś zagłębione w czaszce.

Co sprawia, że jest inny. Inteligentniejszy. Znacznie lepszy od tych wszystkich ludzi, o tak.

I ta potrzeba.

Ta trawiąca potrzeba, która go prześladuje. Która rządzi każdym jego czynem. Która wciąż popycha go do mierzenia się z niemożliwym. Do przeżywania tego, czego żaden inny człowiek nie może przeżyć. I do wychodzenia zwycięsko z tych prób, za każdym razem z jeszcze większymi pokładami sił.

Uśmiech powraca mu na usta. Jego lodowaty uśmiech.

Pięć minut.

Teraz.

Wyjmuje z kieszeni gumowe rękawiczki i starannie nakłada je na dłonie.

8.

W sypialni panuje cisza. Świeczki porozstawiane na meblach wciąż się palą, a ich płomienie delikatnie drżą, co oznacza, że przez pomieszczenie przebiega strumień powietrza. A jednak smród kadzidła wciąż dławi w gardle.

Leżące na łóżku dziecko łapie pojedynczy suchy kaszel.

Barbarossa stoi przez chwilę na progu, a potem najciszej, jak to możliwe, zamyka za sobą drzwi.

Podchodzi do łóżka.

Przygląda się śpiącemu Léo Martelowi.

We śnie powieki dziecka się poruszają.

Barbarossa czuje, jak przechodzi go silny dreszcz. Potrzeba, ta wierna przyjaciółka, wypełnia teraz jego ciało od stóp do głów. Pożera go całego. W takich chwilach jakby mącił mu się wzrok. Kontury przedmiotów stają się ciemniejsze. Widzi tylko i wyłącznie dziecko rozciągnięte na łóżku pośród brunatnej poświaty.

Taka piękna ofiara. Oddająca mu się.

Mężczyzna powoli się nachyla.

Zbliża się tuż-tuż do tej uśpionej twarzyczki.

Mogę to zrobić i nie dać się złapać – powtarza sobie Barbarossa. Tak samo jak poprzednio. Mogę to zrobić zupełnie bezkarnie. Nikt się o niczym nie dowie, bo nie będą w stanie tego zrozumieć. Wszyscy są łatwowierni, głupi i ślepi.

Czasem zastanawia się, co by się stało, gdyby wreszcie został przyłapany. Gdyby ci kretyni zapytali go o powód jego czynów.

Tak naprawdę nigdy nie było żadnego powodu.

Po prostu ma taką potrzebę, oto jedyny straszliwy powód. Potrzebę, której nikt i nic nie może zatrzymać. Potrzebę płonącą wewnątrz niego. Ukrytą w zwojach mózgu, niezłomną i zimną.

Oczywiście dokładnie pamięta ten moment, kiedy wdarła się w niego. I to jak pamięta! Huk wystrzałów, jakby w tym małym mieszkaniu broń wydawała grzmoty. Roztrzaskiwany ekran telewizora. Kule ścinające Joego, Nicole, Michaela, Lionela, jedno po drugim, na jego oczach. To się wydarzyło w tamtej chwili. Bez żadnego powodu. Tylko dlatego, że takie było przeznaczenie, a przeznaczenie zawsze objawia się w dziwny sposób. Dorian Barbarossa mógł jedynie to pojąć i zaakceptować. Nawet jeśli ekspedycja karna dwojga Turków w tym mieszkaniu trwała zaledwie minutę, w jego pamięci wyrył się każdy jej szczegół. Ruchomy obraz. O diabolicznej precyzji. Pamięta każdego z tych nastolatków o wytrzeszczonych oczach, którzy byli jego przyjaciółmi, a których widział teraz, jak wykrwa­wiali się w jego obecności. Pamięta, jak z fascynacją przyglądał się ich przechodzeniu z życia do śmierci, gdy na ich otwartych ustach wykwitały krwawe bańki. Pamięta każdy strzał, fragmenty kości odrywające się im od czaszek i pędzące wyrysować czerwone i szare bryzgi na ścianach. Pamięta smród, kiedy jego własne zwieracze puściły, zupełnie jakby to było wczoraj i jakby jego ubrania jeszcze nie zostały uprane.

Znów widzi broń skierowaną w swoją stronę.

Śmiercionośny pysk z czarnego metalu.

I osobę, która ją trzyma, ze źrenicami rozszerzonymi przez kokainę. Nieludzka radość zniekształca jej rysy, kiedy naciska spust i świat staje się jednym wielkim oślepieniem.

Pamięta tamto dziwne uczucie, kiedy kula kalibru dwadzieścia dwa przebija mu czaszkę.

Kiedy wchodzi mu w mózg.

To uczucie zimna. Tę ogarniającą go nicość. Wciągającą go w białą śpiączkę.

Barbarossa gładzi bliznę. Lekko drży. Zmusza się do wzięcia się w garść.

Wracaj do rzeczywistości. Pospiesz się.

Teraz.

Wyciąga z kieszeni telefon, włącza aplikację do nagrywania wideo i delikatnie kładzie ten mały przedmiot na szafce nocnej. Sprawdza, czy nagrywanie działa. Tak jest. Na ekranie widać zbliżenie twarzy dziecka. Dziś wieczorem nie ma mowy, żeby użył swojej profesjonalnej kamery, z powodu tego, co nastąpi później, nie może sobie jednak odmówić nagrania, potrzebuje go, potrzebuje go nade wszystko. Aby potem ponownie przeżywać tę chwilę tyle razy, ile zechce.

Wszystko przygotowane.

Oddycha przez usta, powoli, czujnie.

Po drugiej stronie domu rozmowa ojca Guillaume’a z krewnymi małego ciągnie się w najlepsze. Fałszywy ksiądz egzorcysta nadal sączy w nich swoje słowa. Wkrótce dojdzie do tematu pieniędzy. Wszystko jest na dobrej drodze.

Barbarossa ma do dyspozycji kilka minut, żeby zrobić to, co musi zostać zrobione.

Pięć minut.

A może tylko cztery.

Albo trzy.

Poprawia gumowe rękawiczki.

Teraz.

Jego oddech przyspiesza wbrew wysiłkom, żeby pozostać spokojnym.

Puls bije mu jak szalony.

Chwyta za poduszkę.

Jedną ręką wyprostowuje głowę śpiącego chłopca, żeby zapewnić sobie lepszy dostęp do wpółotwartych ust.

Léo kaszle raz jeszcze.

Dziennikarz nakłada mu poduszkę na twarz, starannie przykrywając nią usta i nos.

Naciska.

Robił to już wiele razy. Na początku trochę po omacku, ale teraz dobrze wie, jak się do tego zabrać. Wszystko pójdzie bardzo szybko.

Reakcja chłopca jest natychmiastowa. Léo napręża się gwałtownie. Bije nogami przykrytymi lekką pościelą.

Barbarossa naciska mocniej, ostatecznie blokując dostęp powietrza.

Dziecko budzi się czy raczej próbuje się obudzić, próbuje walczyć, lecz jego umysł jest zbyt uśpiony narkotykami, które podał mu ojciec Guillaume, a mięśnie ma wyczerpane ceremonią. Jest za późno. Dla niego wszystko już się skończyło.

Barbarossa utrzymuje nacisk.

Przyciska dziecko do łóżka.

Z całych sił.

Serce wali mu w piersi aż do bólu.

Pospiesz się. No, dalej.

Prawym kolanem naciska na klatkę piersiową, żeby utrzymać ofiarę w bezruchu. Dziecko jeszcze walczy. Nagle w klatce piersiowej powstaje uskok. To złamało się jedno z żeber.

Teraz.

Chłopiec zaniechuje wysiłków.

To teraz.

Tym razem jego bezruch nie jest spowodowany żadnym środkiem nasennym.

To życie opuszcza jego ciało.

Przez kilka chwil jego nogi drżą.

A potem one także nieruchomieją.

Definitywnie.

Barbarossa nadal naciska.

Nie ma prawa do błędu.

Rozszalały puls w skroniach niemal go ogłusza.

Podnosi poduszkę dopiero w ostatniej chwili, kiedy dochodzą do niego kroki z korytarza. Minął już jakiś czas, od kiedy poszedł do łazienki, i wreszcie ktoś wraca sprawdzić, co się dzieje.

Drzwi otwierają się z trzaskiem.

– Hej! Do licha, co pan tu robi? – wybucha ojciec Guillaume.

Barbarossa odwraca się z wyrazem zaskoczenia na twarzy.

Serce bije mu w piersi z całych sił, ale na twarzy ma najnaturalniejszą minę na świecie.

– No cóż… Zostawiłem tu mój sprzęt.

Podnosi kamerę cyfrową. Miał jedynie czas, żebyś ściągnąć rękawiczkę z prawej dłoni, w którą chwyta kamerę.

Natomiast lewą dłonią, wciąż obleczoną w rękawiczkę, chowa telefon do kieszeni spodni. Jego serce wali, wali, WALI.

Ksiądz nie zauważa niczego. Naburmuszony przechodzi obok Barbarossy i nachyla się nad Léo Martelem.

– Nie może pan tu zostać – zrzędzi starzec. – Już mi się nie podobało, że uczestniczył pan w ceremonii. Tego typu rzeczy są intymne…

– Rozumiem – mówi cicho dziennikarz. – Ale czy nie zgodziłby się pan na ostatni wywiad?

Mówiąc to, naciska przycisk nagrywania na kamerze. Ekran rozświetla się i ukazuje niechętną twarz ojca Guillaume’a.

– Mowy nie ma – protestuje stanowczo zapytany. – Wcześ­niej odpowiedziałem na wszystkie pana pytania.

Wyprostowuje głowę chłopca na łóżku.

– Ustaliliśmy… że nagra pan ceremonię. I nic poza tym.

Ale już przestaje zwracać uwagę na dziennikarza. Zdał sobie sprawę, że z dzieckiem jest coś nie tak. Chodzi o jego ułożenie. Zupełny bezruch. Oczy wywrócone białkami do góry.

– Léo? Moje dziecko? – szepcze teraz z wyraźnym niepokojem w głosie. Lekko potrząsa chłopcem. – Léo? Słyszysz mnie? – Nagle odwraca pobladłą twarz ku kamerze i krzyczy: – Niech pan to zgasi! Natychmiast! Proszę się stąd wynosić, słyszy mnie pan?

Wuj i ciotka spieszą ku drzwiom sypialni zwabieni podniesionymi głosami.

– Ojcze Guillaume? Panie Barbarossa? Co tu się dzieje? – chce wiedzieć mężczyzna.

– Nie wiem – odpowiada dziennikarz, nie przestając nagrywać. – Ojcze Guillaume, czy coś jest nie tak? Czy jest jakiś problem z Léo?

Starzec nie odpowiada. Już go nie słucha. Jest przerażony, potrząsa chłopcem, szepcząc jego imię tonem pełnym strachu.

Teraz państwo Martelowie rzucają się w stronę łóżka. Nic nie mówią. Zrozumieli, że dziecko nie oddycha. Że jego ciało jest pozbawione życia. Że stało się coś strasznego.

Barbarossa wciąż nagrywa.

Jego spojrzenie jest równie zimne jak uśmiech.

Jak skrywany triumf przypominający blok lodu.

9.

Leżący na sekretarzyku telefon zadzwonił nieco po dwudziestej trzeciej trzydzieści. Salon był pogrążony w niebieskiej poświacie nocy i w ich westchnieniach.

Alexandre zaklął pod nosem, dysząc.

Eva opadła na niego, wysunęła się z jego objęć i wstała, naga i pokryta parzącym potem. Właśnie kochali się na kanapie, a dzwonek telefonu przerwał im tę przyjemność. Jednocześnie rozmyte i rozzłoszczone spojrzenie ­Alexandre’a było prawdziwie uroczym widokiem.

– Powiedz im, że ich nienawidzę! – warknął mężczyzna, rozpierając się na pogniecionych poduszkach.

Eva jedynie się uśmiechnęła, rozbawiona tym, choć równie sfrustrowana co on. Ona także wolałaby spędzić z nim całą noc. Jedną noc bez pracy. Ale zarówno on, jak i ona dobrze wiedzieli, że nie miała wyboru.

Wzięła do ręki telefon.

– Svärta… Tak… Dobrze… Gdzie?… Jasne… Przyjadę tak szybko, jak to będzie możliwe – powiedziała swojemu rozmówcy i zakończyła połączenie.

Następnie stała przez chwilę nieruchomo, zamyślona, a jej nagie ciało rysowało się na tle okna. Oddech miała wciąż przyspieszony. Zamknęła oczy. Przyswajała informacje.

– Co się stało? – zapytał Alexandre.

– Zgon w Drancy. Zastępca prokuratora jest już na miejscu. Rutynowa procedura.

Tak, znał to. Miał to samo na co dzień.

– W jaki sposób doszło do zgonu?

– Nie powiedział mi… Zobaczę na miejscu.

Vauvert ściągnął brwi.

– Nic nie wiesz? To dlaczego masz taką minę?

– A co sobie myślisz? – żachnęła się, podchodząc do niego. – Nie mam ochoty zostawiać cię samego!

Ostatecznie było to tylko częściowe kłamstwo. Wyglądało, jakby je łyknął. Tym lepiej. Zakneblowała mu usta długim, namiętnym pocałunkiem, żeby uniemożliwić mu zadawanie kolejnych pytań.

Nie mogła przecież powiedzieć, że owszem, dysponowała większą liczbą informacji i że chodziło o zgon dziecka. Biorąc pod uwagę okoliczności… wolała go nie niepokoić, to wszystko.

A może siebie wolała nie niepokoić?

Wstała ponownie i nie udało jej się oprzeć pokusie położenia ręki na zaokrąglonym brzuchu. Ten głupi gest. Tak demaskujący. Uśmiech zniknął z jej ust.

– Jadę po Erwana – powiedziała, wkładając bieliznę. – Jego mieszkanie jest po drodze.

– Pozdrów go ode mnie.

– Oczywiście.

– Sądzisz, że dasz radę wrócić najpóźniej przed piątą? Nie będę mógł zostać dłużej, jeśli mam złapać ten samolot…

– Wiem o tym! Ale wszystko będzie zależało od tego, co się tam wydarzyło. Zastępca prokuratora mówił mi o kilku świadkach znajdujących się na miejscu. To może zabrać całą noc…

Właśnie włożyła jasnoszare spodnie od garnituru, potem koszulę, której guziki zaczęła zapinać. Już czuła zapowiedź pustki. Rozstania z Alexan-dre’em były fizyczną torturą.

– Zrobię wszystko, co tylko się da, żeby wrócić, zanim wyjedziesz – dodała po namyśle. – Ale niczego nie mogę obiecać… Wiesz, jak to jest…

– Niestety – powiedział. – Tak, wiem to dobrze! Nie przejmuj się mną.

Zawiązała buty, wsunęła berettę do kabury i wrzuciła broń do torebki, a potem wyjęła marynarkę z szafy w przedpokoju. Alexandre patrzył na nią, nie mówiąc ani słowa. Włożył bokserki i zmierzwił sobie włosy, wzdychając.

– Pachniesz seksem – zauważył z szerokim uśmiechem.

– Są przyzwyczajeni.

Vauvert uniósł brwi.

– Co dokładnie sugerujesz?

Za całą odpowiedź dostał chichot licealistki. Mruknął niezadowolony. Żeby się zemścić, kiedy podbiegła, żeby go pocałować po raz ostatni, unieruchomił ją w swoich potężnych ramionach. Rozanielona walczyła, żeby się z nich wydobyć, ale oczywiście nie dała rady.

– Przestań! No, już! Muszę się spieszyć! Nie gniewaj się, dobrze?

– No, dobra – powiedział, wypuszczając ją z żalem. – Powodzenia, kotku.

– Dziękuję!

Wyszła z mieszkania i zamknęła za sobą drzwi.

Sekundę potem otworzyła je ponownie z impetem.

– Mówiłam ci, żebyś więcej tak do mnie nie mówił, do cholery!

Vauvert uraczył ją żarłocznym uśmiechem.

– Pospiesz się!

Na nowo zamknęła drzwi, cała rozjaśniona. Tym razem zniknęła na dobre. Ruszyła na spotkanie nowej scenie zbrodni, nowym tajemnicom, nowym potwornościom. Przedsionkom piekła, gdzie trafiali ludzie tacy jak ona – albo on – wysyłani przez społeczeństwo potrzebujące, żeby rozplatali warkocze chaosu i rzucali trochę światła w głęboką noc. Czasem im się to udawało. Nigdy nie tracili nadziei. To musiało być w ich genach.

Kolos westchnął.

Już od dwudziestu lat był gliniarzem. Przeżył tego typu sytuacje wielokrotnie. Tyle że tym razem to on miał odsunąć się w cień, podczas gdy ona prowadziła sprawę i spotykała się ze swoją ekipą w środku nocy, żeby rozpracować zebrane dowody albo przeprowadzić zatrzymanie. Gniewać się? Jak mógłby gniewać się na Evę? Nawet przez chwilę. Nie mógł sobie wyobrazić, że robi jej jakiekolwiek wyrzuty, z tego prostego powodu, że zawsze to on narzucał swoim partnerkom ten styl życia. Właśnie dlatego dziesięć lat temu zostawiła go jego była żona.

Chociaż właściwie to nie – pomyślał z nagłą goryczą. Nie było dokładnie tak. To, co się wydarzyło między nim a Virginie, było nieco bardziej skomplikowane. Ale lubił mówić sobie, że to była główna przyczyna. Że zostawiła go, ponieważ zbyt często go nie było. A nie… z powodu tego, co zrobił…

Przegnał byłą żonę ze swoich myśli.

Teraz było tu miejsce tylko dla Evy. Teraz i jutro też. I każdego następnego dnia.

Gdyby mu ktoś powiedział, że znów się tak mocno zakocha, nigdy by nie uwierzył. Po tych wszystkich latach w samotności…

A jednak właśnie to mu się przydarzyło.

Na samą myśl o tej kobiecie i o dziecku rosnącym w jej brzuchu wypełniało go światło. Przepędzając jego własne ciemności. Rozgrzewając mu serce, którego bicia zdawało mu się, że nie słyszy. A które biło teraz niczym sprawna maszyna. Dzięki Evie Vauvert ponownie czuł się niezwyciężony.

Przeciągnął się, po raz pierwszy od wielu lat znów szczęśliwy. Wpatrywał się w sufit, na który wpadające z ulicy światła rzucały czerwone i niebieskie cienie.

Dziesięć minut później spał z rozanielonym uśmiechem na ustach.

10.

23:50

– To ta uliczka – powiedział porucznik Leroy, dostrzegłszy odblaski policyjnych świateł wokół domu.

– Okej.

Skręciła. Wysadzana drzewami ulica. Po obu stronach asfaltowej drogi małe urocze domki typowe dla tej okolicy. Wokół domu Martelów stały cztery radiowozy, a około dziesięciu policjantów czekało na chodniku z poważnymi twarzami. Eva zaparkowała swoje audi jak najbliżej barierek ustawionych po to, żeby trzymać ciekawskich z daleka.

– No tak… A ja miałem nadzieję na spokojny wieczór – westchnął jej towarzysz, zakładając na rękaw podkoszulka marki Guess czerwoną opaskę z napisem POLICJA.

Sprawdził, czy broń siedzi w kaburze, i podrapał się po złotej czuprynie.

– Nie powiedziałaś Alexowi, że chodzi o martwe dziecko, prawda?

Eva westchnęła i wysiadła z samochodu.

– Wydaje mi się, że to cię nie powinno obchodzić, Erwan.

– Nie powiedziałaś mu – powtórzył, dołączając do niej na chodniku. – Wiedziałem.

– Nie uważałam, żeby miało sens niepokojenie go bez powodu. – Naciągnęła marynarkę, żeby dobrze przykrywała brzuch, i poprawiła okulary przeciwsłoneczne. – Bez przesady, Erwan, jestem w ciąży. To nie jest choroba, zgadza się? I mogę cię zapewnić, że nie zmienia niczego, jeśli chodzi o moją pracę! Widziałam już martwe dzieci.

– Taa… Co do tego to nie mam wątpliwości.

Pracowali razem od kilku dobrych lat. Byli świadkami tych samych okropieństw, ramię w ramię. Wyszli cało z tych samych krwawych zdarzeń. Niekiedy – częściej, niż którekolwiek z nich by sobie tego życzyło – ich oczy widziały rzeczy niesamowite, niewytłumaczalne. To, co zwykli ludzie brali za fantazje i przesądy. A jednak czasem to się rzeczywiście działo, w najczarniejszych strefach nocy. Oboje mieli tego świadomość.

Erwan Leroy dobrze wiedział, jakim demonom ze swojej przeszłości Eva musiała stawić czoła. Oraz że wyszła z tego silniejsza. Spokojniejsza.

– Zawsze dobrze się czułam w terenie. To leży w mojej naturze.

– Można by pomyśleć, że się słyszy Alexandre’a – parsknął. – Nie ma co, nieźle się dobraliście, ty i on! No, to do roboty. Już mnie korci, żeby zobaczyć, co nas pozbawiło nocnego odpoczynku…

Pospiesznie podążyli w kierunku domu, przechodząc obok garstki ciekawskich sąsiadów, którzy stłoczyli się razem i usiłowali wypatrzeć jakieś wskazówki pozwalające domyśleć się, co się dzieje. Nie było jeszcze żadnej ekipy telewizyjnej, ale Eva wiedziała, że niedługo się pojawią; to było pewne jak w banku. Martwe dziecko przyciągnie wszystkie grzebiące w śmieciach hieny z całego departamentu, tylko patrzeć.

Zastępca prokuratora podkreślił przez telefon nietuzinkowy charakter sprawy. Nie powiedział jednak, o co chodziło.

Podobnie jak Leroy Eva niecierpliwiła się, żeby poznać szczegóły.

– Paryska policja kryminalna – oświadczyła umundurowanemu funkcjonariuszowi pilnującemu furtki. – Zastępca prokuratora Flemming nas wezwał.

Chłopak – nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat – przez chwilę mierzył ją wzrokiem z dziwną miną. Jej białe włosy. Noszone przez nią w środku nocy okulary przeciwsłoneczne. Dostrzegła w oczach młodego policjanta, że dobrze wie, kim ona jest.

– Komendant Svärta, oczywiście… Słyszałem o pani…

To było zdanie, którym często ją witano.

Dziwadło, tak?

Zanim jednak sytuacja wymusiła na niej jakąś reakcję, potężny głos zawołał ze szczytu schodów:

– Eva! Na Boga, kupę czasu!

Podniosła wzrok i rozpoznała porucznika Hugona Garderie’ego czekającego na nich przed drzwiami. Mężczyzna miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, sto kilo wagi – same mięśnie – i ogoloną czaszkę. Nawet kiedy mówił „dzień dobry”, wydawało się, że na ciebie wrzeszczy. Eva pracowała z nim wielokrotnie, kiedy była przydzielona do jednostki zwalczającej napady w departamencie Sekwana-Saint-Denis.

– Hugo! Czy to znaczy, że ciągle jesteś na komisariacie w Drancy?

– Ciągle, kochana! Chyba lubię to gówniane życie. I oczywiście po raz kolejny przygotowałem ci robotę!

Garderie przywitał się z nią, całując w policzek, a raczej uderzając ją włas-nym policzkiem. Bez dwóch zdań w obejściu był dokładnie takim brutalem, na jakiego wyglądał. Mimo wszystko Eva zawsze go ceniła. W pracy ­niczego nie robił na odpieprz się. A przede wszystkim hołdował niegdysiejszym wartościom, których tak potwornie brakowało nowoczesnym mężczyznom. Kiedyś Eva miała okazję widzieć, jak zerwał się od stolika w kawiarni, gdzie zakamuflowali się, prowadząc obserwację, i obił mordę gościowi w garniturku, który spoliczkował kobietę na środku ulicy. Garderie był dobrym człowiekiem. O prostych manierach, w najwyższym stopniu macho, ale w pełni uczciwym. Zawsze była zadowolona ze współpracy z nim przy okazji jakiejś sprawy.

– Hugo, przedstawiam ci porucznika Erwana Leroya. Nie wiem, czy już się kiedyś spotkaliście.

– Nie, jeszcze nie! – powiedział Garderie, podając mu rękę. – Miło mi, Erwan!

– Mnie również – zareagował Leroy. – No, więc co tu mamy?

– Nie każę wam dłużej czekać. Chodźcie zobaczyć, jaką drużynę czubków udało się nam dzisiaj zgarnąć… Nie będziecie żałowali wyjścia z domu!

11.

Drzwi wejściowe znów się otwierają. Gliniarz – a raczej chodzący walec z ogoloną czaszką – wraca do salonu krokiem, od którego drży podłoga.

Dorian Barbarossa domyśla się, że coś się dzieje. Czuje to w głębi.

W głębi swojej głowy.

To zupełnie nieoczekiwane. Niemal bolesne. Nagle czarne muchy atakują jego pole widzenia. Sztywnieje. Traci pewność siebie. Walczy, żeby nie zemdleć. Aż dotąd wszystko toczyło się dokładnie tak, jak się spodziewał. Ale teraz dzieje się coś nowego. W tej właśnie chwili. Coś, czego nie przewidział, czego nigdy by nie założył, a co nagle wytrąca go z równowagi, i to tak, jakby w pełnym biegu wpadł na ścianę. Wstaje z fotela, na którym kazano mu czekać.

Przywołuje na usta uśmiech, jak to on świetnie potrafi.

Czarne plamy mrowią się jeszcze przez kilka chwil na jego siatkówce.

A potem znikają.

Wtedy widzi, że wielki zwierz jest w towarzystwie mężczyzny i kobiety. Czerwone policyjne opaski wokół ramion. Bez wątpienia przyjechali prosto z głównej komendy policji kryminalnej przy quai des Orfèvres. Spodziewał się tego. Ale to nie jest żaden problem.

Mężczyzna jest dość młody. Coś koło trzydziestki. Szczupły, ma zaczesane do tyłu włosy w kolorze miodu, wygląda jak z żurnala. Nawet jego dżinsy są markowe. Kabura wychodzi na koszulkę. Dobrze widoczna kolba sig sa-uera. Trzymać się na baczności.

Następnie Barbarossa przerzuca spojrzenie na koleżankę tamtego, białowłosą kobietę w garniturze.

Policjantka ukrywa oczy za przyciemnionymi szkłami.

To się dzieje dokładnie w tej chwili.

Wszystko się wali.

Nieodwołalnie.

TO ONA.

Mrowie czarnych plam, dużych jak motyle, powraca na jego siatkówkę. Powstrzymuje się, żeby nie odganiać ich ręką.

ONA WRÓCIŁA.

Jest taka podobna, a jednocześnie taka inna. Przez chwilę widzi ją taką, jaka jest obecnie, szczupłą i wyprostowaną, z rękami na biodrach, odwracającą się ku niemu…

Pochłaniają go wspomnienia. Miażdżą go.

Te włosy. To poczucie niebezpieczeństwa. Ta pewność, że jego życie wisi na najcieńszym włosku…

Żołądek mu się przewraca. Nie rozumie tego. Wpada w panikę. To niemożliwe. Nie mogła wrócić… Nie ona…

Już samo patrzenie na nią wywołuje w nim wrażenie, jakby ktoś lał mu kwas do oczu.

Natychmiast je zamyka, żeby nie stracić wzroku. Nawet jeśli ta myśl jest zupełnie idiotyczna. Za powiekami utrzymują się plamy. Tworzą się i rozpływają. Naigrawają się z niego.

Serce Doriana Barbarossy to wulkan plujący miarowo lawą i strumieniami ognia w jego żyły. Mięśnie zaczynają mu się gotować pod skórą.

Wspomnienia wracają w czerwonych rozbryzgach. W rozbryzgach jego własnej przelanej krwi. Jego własnej, przyglądającej mu się śmierci. Uśmiechającej się. Kpiąco.

Ten uśmiech jest twardy, otoczony białymi puklami. To ona. To znów ona. Ciągle ona.

Obrazy tamtej nocy – nocy jego siedemnastych urodzin – wciąż wirują mu w głowie niczym odtwarzający się w kółko film. Zostały uchwycone na zawsze w maleńkiej łupinie lodowatego metalu, wie o tym. Obrazy tych dwóch zabójców, którzy zjawili się z zaskoczenia. Z bronią wymierzoną w nich. Huk wystrzałów, kule wchodzące w ciało, rysujące łuki z krwi na ścianach.

To niemożliwe! – wyje do niego rozsądek. To nie może być ona. Zastanów się.

Po raz pierwszy wydaje mu się, że utraci spokój.

Otwiera na nowo oczy. Musi na nią patrzeć. Musi się dowiedzieć.

Jest pewien, że jego twarz ma beznamiętny wyraz. Że nikt nie może dostrzec jego wewnętrznego poruszenia.

Poza nią. Być może.

Kobieta o białych włosach zatrzymała się w wejściu. Nic nie mówi. Przygląda mu się zza okularów.

Kogo chce zwieść? Czy ona sobie wyobraża, że jej nie rozpoznał?

Ależ skąd. Przestań. Zastanów się. To wcale nie ona. To nie może być ona.

To tylko policjantka, która jest do niej podobna. Z powodu włosów.

Weź się w garść.

Kiedy kobieta odwraca głowę, żeby powiedzieć coś do swojego towarzysza, dostrzega błysk jej oczu. A raczej ich czerwone lśnienie. Natychmiast powraca panika. Przykuwa go do fotela.

To nie ona, a jednocześnie to nawet gorzej, niż gdyby to była ona.

Piekielny żar świeci się w spojrzeniu tej kobiety. Tej policjantki, która tak mu przypomina inną kobietę.

Tyle że tamta jest martwa. Została pogrzebana dawno temu.

Przeszłość nie może tak po prostu powrócić.

To najzwyklejszy zbieg okoliczności.

Tak.

Przełyka z trudem ślinę.

Musi zachować spokój.

Pozostać niewzruszony.

Nikt nie powinien odgadnąć, jak bardzo to nim wstrząsnęło.

Tak samo jak zawsze.

Uda mu się wyjść z tego cało.

Zawsze mu się udawało.

Może nie?

Tak – powtarza sobie, napinając mięśnie brzucha.

Kaszle raz. Tylko raz. Świat wokół niego chwieje się. Kontury rzeczy ciemnieją.

Dorian Barbarossa już nie myśli. Nie oddycha.

W jego umyśle przerwała się jakaś tama. Wybuchła wojna.

Czy tego chce, czy nie.

Narodziła się nowa obsesja.

12.

– Czy to kadzidło tak tutaj śmierdzi? – zapytał Leroy, wachlując się ręką.

– A przecież otworzyliśmy wszystkie okna – utyskiwał Garderie. – Ten cholerny smród wszędzie się wcisnął! – Następnie wydarł się na całe gardło: – To gdzie zniknął Flemming?

– Rozmawia przez telefon w sąsiednim pomieszczeniu – wyjaśnił jeden z ludzi działu dochodzeniowego tonem tak nieśmiałym, jakby za coś przepraszał. – Pójdę mu powiedzieć, że kryminalna dotarła.

Eva nic nie powiedziała. Ruchem głowy pozdrowiła resztę oficerów obecnych w pomieszczeniu i uważnie zlustrowała czworo zgromadzonych świadków. Wciśnięty w kąt chudy jak szczapa starzec w garniturze i z białą koloratką siedział na swoim krześle sztywno, jakby połknął kij. Obok niego na kanapie przyciskali się jedno do drugiego mężczyzna i kobieta w średnim wieku; widać było po nich załamanie nerwowe. W fotelu nieco na uboczu usadowił się mężczyzna poniżej trzydziestki w dżinsach i koszulce, który patrzył na nich uporczywie.

Nie. To na nią patrzył.

Eva przyjrzała mu się uważniej. Dostrzegła, jak tamten się wzdrygnął. Ale już po chwili znów był opanowany. Uśmiechnął się nawet do niej, jak gdyby nigdy nic. Eva nie spuszczała z niego wzroku. Instynkt nigdy jej nie zawodził. A właśnie teraz mówił, że z tym chłopakiem jest coś nie tak. Te rozczochrane włosy. Ten wymuszony uśmiech. Ta wielka blizna przechodząca przez czoło. Poczuła się nieswojo, nie wiedząc zupełnie dlaczego. Ten wzrok. To z powodu sposobu, w jaki na nią patrzył.

Poczuła dłoń Leroy muskającą jej ramię.

– To jest…

– Tak?

– Ten gość w fotelu. To Dorian Barbarossa. To całkiem zabawne.

– Dlaczego? Kto to taki?

– Dziennikarz. Ma swój program w telewizji. Na małym kanale, ale robiącym dużo szumu.

– Naprawdę? Nigdy o nim nie słyszałam.

Porucznik uśmiechnął się.

– Możesz uważać się za szczęściarę. Moja dziewczyna nie przepuści żadnego z odcinków. A jak nie może obejrzeć na żywo, to je nagrywa.

– To ty masz dziewczynę? Od kiedy?

– A co, jesteś zazdrosna?

– Nie gadaj głupstw – westchnęła Eva. – Czyli ten facet jest znany…

– Jeszcze jak, Barbarossa jest jedną z aktualnych sensacji.

Barbarossa – zapisała w pamięci Eva.

Dziennikarz. Zaczynała rozumieć, co tak martwiło zastępcę prokuratora. Nie było mu w smak zadzierać z mediami. Aresztowanie dziennikarza zawsze jest ryzykowne. Mogli być pewni, że najmniejszy błąd z ich strony zostanie opisany przez wszystkie stacje.

Zdała sobie sprawę, że tamten nadal na nią patrzy. Nie ruszał się w ogóle. Mogłoby się wydawać, że nawet nie oddycha. Przywodził jej na myśl krokodyla. Nieruchomo wpatrującego się w ofiarę.

– Do tego jeszcze wiąże się z nim niezła historia – dodał półgłosem porucznik Leroy. – Widzisz bliznę na jego czole? Jest jedną z niewielu osób, które…

Przerwał mu Nathan Flemming, zastępca prokuratora na okręg Bobigny, który wszedł do pomieszczenia i uścis­nął im energicznie dłonie.

– Dziękuję, że przyjechaliście tak szybko!

Był to wymuskany, już nieco starszy mężczyzna o siwej grzywie i spojrzeniu wciąż rzucającym iskry. Pomimo duszącego upału miał na sobie szary garnitur bez jednego zagniecenia i błękitny, dobrze zawiązany krawat. Na jego kościstej twarzy nie było ani jednej kropli potu.

– Reszta ekipy powinna być tu za jakiś kwadrans – poinformowała go Eva. – Dzwoniłam do nich z samochodu.

– W porządku – powiedział zastępca prokuratora. – Najważniejsze to nie tracić czasu. Jak wcześniej to pani powiedziałem, mamy martwe ośmioletnie dziecko. Jakby tego było mało, sytuacja jest… powiedzmy, że delikatna.

Eva wskazała brodą młodego mężczyznę w fotelu.

– Chodzi o tego dziennikarza?

Flemming pokiwał głową.

– Świetnie pani rozumie, pani komendant. Był tutaj przez cały wieczór. Z powodów, które są chyba jasne, trzeba będzie obchodzić się z nim jak z jajkiem.

– Super – parsknęła albinoska.

– Proszę, chodźcie ze mną… Będziemy mogli spokojnie porozmawiać w pomieszczeniu obok.

Obaj oficerowie z quai des Orfèvres oraz porucznik Garderie poszli za nim długim korytarzem biegnącym przez cały dom. Zastępca prokuratora był nadal wyprostowany jak struna. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu świadków, powrócił do wyjaśnień:

– Naświetlę wam pokrótce sytuację. Ofiara nazywa się Léo Martel, osiem lat. Jesteśmy u jego wuja i ciotki, Ludovica i Josie Martelów. Widzieliście ich w salonie, to była ta para na kanapie…

– Co zrobili dzieciakowi? – zapytał porucznik Leroy.

– Egzorcyzmowali go.

– Co takiego?

– Nie przesłyszał się pan. Ci ludzie… – Wykonał pogardliwy gest, jakby przeganiał jakiś smród. – Oni chcieli poddać siostrzeńca egzorcyzmom. Ci idioci są przekonani, że wstąpił w niego diabeł. Widzicie sami…

– Coś poszło nie tak?

– Nie mamy pojęcia, co się stało. Nie wiemy, dlaczego, w jaki sposób ani nawet w którym momencie dzieciak zmarł. Wszystko wydarzyło się w tamtej sypialni na końcu korytarza.

Kiedy szli gęsiego w kierunku wskazanego pomieszczenia, Eva zauważyła, że sypialnia dziecka znajduje się daleko od salonu. Być może nie miało to żadnego znaczenia, ale mimo wszystko zanotowała tę informację w jakimś zakamarku umysłu.

W miarę jak zbliżali się do miejsca zbrodni, czuła, jak zaciska się jej żołądek.

Zwalczyła ochotę położenia dłoni na brzuchu.

Jesteś gliną. W ciąży czy nie, jesteś gliną.

– To ten ksiądz, którego widzieliśmy pośród świadków? – zapytała tonem niezdradzającym wewnętrznego poruszenia. – To jego zaangażowali do przeprowadzenia ceremonii?

– Tak. Nazywa się Franck Guillaume. Ale tak naprawdę nie jest księdzem.

– Oszust?

– Nasze służby miały go na oku już od jakiegoś czasu – powiedział Flemming. – Spłynęło na niego wiele skarg. Dział zajmujący się kwestiami religijnymi zbierał informacje na jego temat. Tym razem udało mu się wpakować po uszy…

– A rodzice dziecka?

– Nie miał ani jednego, niestety. Ojciec nieznany. Matka zginęła dwa miesiące temu w wypadku samochodowym. Wuj i ciotka go przygarnęli. Dlatego z nimi mieszkał.

Zastępca prokuratora zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami sypialni. Smród kadzidła wypełniał powietrze. Smród śmierci, adekwatny do sytuacji.

Flemming pchnął drzwi. Dławiący zapach jeszcze się wzmocnił.

Eva odruchowo położyła czubek wskazującego palca na okularach. W pomieszczeniu było włączone światło, które nieco ją oślepiało. A jednocześnie oświetlało wszystkie szczegóły.

Wszędzie na meblach poustawiane były powykręcane od gorąca woskowe świeczki i podstawki do palenia kadzideł. Wokół łóżka porozrzucane poduszki. I oczywiście drobne nieruchome ciało na łóżku. Szeroko otwarte oczy. Buzia umazana krwią. Mały chłopczyk. Ci nawiedzeni debile zabili własnego siostrzeńca.

Zadrżała. Zacisnęła zęby z całych sił.

Obiecywała sobie, że nie pozwoli, żeby to ją wyprowadziło z równowagi. A jednak było jak fizyczny cios. Silne uderzenie. W sam brzuch. Dostrzegała coraz to nowe szczegóły: zmoczoną pościel, kropelki krwi przy nozdrzach, czerwonawe ślady po nacisku na całym ciele ofiary. Ze straszliwą dokładnością wyobrażała sobie, co przeszło to dziecko. Męczyli je. Zakneblowali. Przykuli. Do szczętu przerazili.

– Wszystko w porządku, Evo? – szepnął Leroy.

– Oczywiście, dlaczego pytasz?

– Tak sobie…

Porucznik nie dopytywał więcej. Zajęli pozycję w nogach łóżka i wszyscy wyjęli gumowe rękawiczki, żeby nie zatrzeć żadnych śladów.

– Można by pomyśleć, że znaleźliśmy się w tym filmie… – powiedział Garderie.

– W jakim filmie?

– No, wiecie… Egzorcysta!

Flemming rzucił porucznikowi spojrzenie pełne soczystej nagany, a tamten natychmiast załapał, że ma się zamknąć. Nie próbował już więcej dzielić się swoją wiedzą z zakresu kinematografii. Jeśli chodzi o zastępcę prokuratora, to strzelił kilkakrotnie rękawiczkami o nadgarstki, a następnie wskazał ciało Léo Martela i oświadczył:

– Oto nasza ofiara w pozycji, w jakiej ją znaleźliśmy. Państwo Martelowie zadzwonili w pierwszym rzędzie po karetkę i lekarz z pogotowia stwierdził zgon. Dokładnie o dwudziestej drugiej dwadzieścia cztery.

Leroy pochylił się nad pokrytymi sińcami zwłokami dziecka, zdziwiony tym, co widzi.

– Pobili go na śmierć czy jak?

– Według Martelów miał właśnie atak demona, który w niego wstąpił. Innymi słowy: pewnie wpadł w histerię. Siłą przykuli go do łóżka, żeby się nie ruszał. Zgodnie zaprzeczają, jakoby znęcali się nad siostrzeńcem.

– To nieźle się z nas nabijają – rzucił Leroy. – Widać urazy na całym ciele. Spójrzcie na ramiona! Mamy tu bardzo wyraźne czerwone ślady po ucisku. Dzieciak wygląda, jakby przejechał go walec! Zmarł podczas egzorcyzmów?

– Martelowie przysięgają, że tak się nie stało. Twierdzą, że po wszystkim zostawili go samego na kilka minut. Według nich dziecko spało. Kiedy wrócili, żeby sprawdzić, jak się ma, zdali sobie sprawę, że nie oddycha.

– Ale kiedy go zostawiali, wciąż jeszcze żył? Są tego pewni?

– W każdym razie tak uważają.

Eva wzięła głęboki oddech. Kadzidło drapało ją w nozdrzach. Kręciło jej się w głowie. Pomyślała o dziecku w jej własnym brzuchu. Czuła nieokreślony strach, kiełkujące poczucie niebezpieczeństwa, choć nie wiedziała, dlaczego i skąd miałoby nadejść. To było idiotyczne. Była gliną. Nie miała najmniejszego powodu, żeby czuć się zagrożona.

Nieco opanowana nachyliła się nad ciałem. Widywała trupy co tydzień albo prawie, to było częścią jej pracy. Pracy, w której była najlepsza. Nie miała najmniejszego powodu, żeby w siebie wątpić. Jej obleczona w rękawiczkę dłoń spoczęła na piersi Léo Martela. Tutaj. Zrobiła to, co potrafiła najlepiej. Wyobraziła sobie siebie na miejscu ofiary. Nałożyła się na nią, wślizgnęła w jej skórę, aż poczuła się intymnie z nią połączona. Ujrzała siebie samą leżącą na tym łóżku, z nogami i rękami w uścisku, poczuła strach i wściekłość, szarpała, żeby się oswobodzić, ale wysiłki okazywały się daremne. Była na miejscu ofiary… sama… przerażona… usiłująca uwolnić się z uchwytu… walcząca o oddech… niezdolna go złapać…

Zamrugała powiekami, wracając do rzeczywistości.

Jej palce wyczuły lekkie zagłębienie na środku klatki piersiowej.

– Ma złamane żebro. Jego rodzina zrobiła to w starym stylu: bezwzględnie. Tak samo jak w średniowieczu uspokajano chorych psychicznie… Prześcieradła są zmoczone, założę się, że dawali mu wodę do picia… być może nawet soloną…

– Tak było – potwierdził Flemming.

– Znaleźliśmy tutaj trzy puste butelki – włączył się porucznik Garderie. – Ustawiłem tabliczki pobrania dowodów.

– Doskonale. Trzeba będzie je wciągnąć do rejestru i zabezpieczyć. Podobnie jak poduszki i pościel, oczywiście… Ekipa badawcza pobierze próbki DNA. Dziecko wymiotowało wodą i żółcią… w dużych ilościach…

Eva mówiła beznamiętnie, jej uważne spojrzenie spoczywało na nieruchomym ciele, na bałaganie wokół łóżka, na najdrobniejszych szczegółach. Była w swoim żywiole. Sekty, zboczenia, wszelkie mroki ludzkiej duszy – znała je dobrze. Dogłębnie. Od lat były jej specjalnością. Pozwoliła własnym odruchom się poprowadzić. Za tarczą z okularów przeciwsłonecznych była gliną i tylko gliną.

– Trzeba będzie określić, co dokładnie zrobili, zanim doszło do tego, co tu widzimy. Na przykład czy przywiązali go, a potem rozwiązali, zanim zadzwonili po pogotowie. Dzieciak musiał być przerażony tym, co mu robili… Być może miał atak serca…

– Na szczęście jest sposób, żeby się tego dowiedzieć – oświadczył zastępca prokuratora. – Jesteśmy w posiadaniu nagrania wideo.

– Dorian Barbarossa? – zapytał Leroy.

– Tak. Przyjechał tu, żeby nagrać całą tę maskaradę. Jak sam twierdzi, po to, żeby zdemaskować oszustwo ojca Guil­laume’a. Słyszał pan o nim, poruczniku?

– Cóż, pewnie tak samo jak wszyscy. Właśnie opowiadałem o nim komendant Svärcie… o tym, co mu się przytrafiło…

Flemming podniósł brew.

– O czym pan mówi?

– Nie wie pan o niczym?

Leroy patrzył kolejno na każde z nich z oczami okrągłymi ze zdumienia.

– Żadne z was o tym nie wie? Ten facet jest prawdziwą gwiazdą. I to z jakiego powodu! Chodzi sobie z kulą w czaszce. To niezwykle rzadki przypadek.

Na moment zapadła cisza.

Hugo Garderie pokręcił głową.

– Co to za bzdury? – warknął.

– To najprawdziwsza prawda – zapewnił Leroy. – Nie widzieliście jego blizny na czole? Kiedy Barbarossa był nastolatkiem, znalazł się w centrum strzelaniny. Dostał kulkę w głowę. Jakimś cudem lekarzom udało się go uratować, ale nie śmieli wyciągnąć pocisku. Operacja byłaby obarczona zbyt dużym ryzykiem, mogliby go zabić zamiast ocalić. Zostawili więc nabój w jego czaszce…

– To znaczy, że przez cały ten czas żyje z kulą w głowie? – szepnęła wciąż sceptyczna Eva.

– Żyje i nawet ma się bardzo dobrze, zapewniam cię. Jest jedną z niewielu osób, które nie mają z tego powrotu żadnych efektów ubocznych. Chociaż jest jedna rzecz… Podobno od tego wypadku nie jest w stanie odczuwać strachu. Jego program telewizyjny właśnie na tym się zasadza. Podróżuje po całym świecie, skacze ze spadochronem… Robi wszystko, co można sobie wyobrazić, raz po raz rzucając wyzwanie śmierci… No i oczywiście wyspecjalizował się w demaskowaniu oszustów, którzy wykorzystują łatwowierność prostaczków… takich jak ci Martelowie z ich fałszywym księdzem. Nie ma żadnej litości wobec religii, a właściwie szerzej: wobec jakichkolwiek przesądów, co ściąga na niego również wiele krytyki. Trudno mi uwierzyć, że jestem tu jedynym, który o tym słyszał. Tak jest?

Wnioskując po zdziwionych minach trzech otaczających go osób, najwyraźniej tak właśnie było.

– To zupełnie nieprawdopodobna historia – westchnął Garderie. – Ja tam nie wierzę w ani jedno słowo.

Zastępca prokuratora zrobił gest wyrażający zniecierpliwienie, ucinając wszelkie dalsze dyskusje.

– To i tak nie ma najmniejszego znaczenia. Barbarossa jest dziwakiem, mogę to przyznać. Jednak jeśli chodzi o naszą sprawę, dostaliśmy od niego nieoczekiwaną pomoc. Nagrał to, co się tutaj działo.

– Którą część? – zapytała Eva.

– Absolutnie wszystko! Na potrzeby swojego programu nagrał od początku do końca ten seans egzorcyzmów. Przejęliśmy jego sprzęt, wszystko leży tutaj. Jeszcze sam na to nie patrzyłem…

Flemming skierował się ku meblowi, na którym leżały mała kamera cyfrowa, konsola do dźwięku, mikrofon i kilka kabli. Dłonią w gumowej rękawiczce ujął kamerę.

– Oto, co mamy…

Rozłożył ekran aparatu, który włączył się automatycznie. Jaskrawoniebieski prostokąt.

– To dziwne – powiedziała Eva. – Nie wygląda na kamerę dziennikarza.

– To efekt zamierzony – znów pospieszył z wyjaśnieniami Leroy. – Amatorska otoczka to cecha rozpoznawcza jego programu. Barbarossa robi to specjalnie. Zawsze też nagrywa swoje programy bez pomocy kamerzysty czy dźwiękowca. Sam robi wszystko od A do Z. Podobno nawet własnoręcznie zajmuje się montażem programów…

– Widzę, że jest pan jego prawdziwym fanem – powiedział zastępca prokuratora z porozumiewawczym uśmiechem.

Porucznik Leroy wzruszył ramionami.

– Moja dziewczyna za nim szaleje. W związku z tym byłem zmuszony obejrzeć niemal wszystkie jego programy…

– Rozumiem… Moja żona ma podobnego hopla na punkcie The Voice. A teraz spójrzmy…

Flemming przełączył na menu. Pojawił się nieruchomy obraz. Zbliżenie Léo Martela siedzącego na łóżku z naburmuszoną miną.

– Plik wideo ma dwie i pół godziny…

– Tyle filmu? – zdziwiła się Eva.

– Obecnie jest do dyspozycji całkiem niezły sprzęt. Jak już wam mówiłem, pan Barbarossa nagrał wszystko, co się działo w tym pomieszczeniu. Od pierwszej do ostatniej sekundy.

– Innymi słowy, dysponujemy nagraniem pokazującym śmierć małego – powiedział Garderie.

Zastępca prokuratora pokiwał głową z poważną miną.

– Tak. I od razu wyświetlimy kawałek…

13.

Dziecko siedzi na łóżku. Okrągłe policzki, potargane włosy. Podkrążone oczy. Léo Martel jest zdenerwowany, ale nie zdradza najmniejszych oznak histerii. Po prostu wygląda na bardzo zmęczonego. Rzuca nieufne spojrzenie na ojca Guillaume’a, który unosi przed nim krzyż, wypowiadając słowa łacińskiej modlitwy. Chłopiec kręci głową. Coraz bardziej zdezorientowany. Naburmuszonym, nieobecnym tonem mówi:

– Zostawcie mnie w spokoju. Nic nie zrobiłem…

Jego ciotka siada przy nim na łóżku. Głaszcze go z czułością po włosach. Widać, że płakała. Wciąż ma czerwone oczy.

– To dla twojego dobra, mój skarbie. Wiesz, że cię kochamy, prawda? To demon wszedł w twoje ciało.

– Nie, ciociu. Nic mi nie jest…

Niepokój zniekształca twarz dziecka. Jego usta obnażają zęby, jakby dla obrony. Léo potrząsa głową i usiłuje zrzucić rękę ciotki ze swojej głowy, ale Josie Martel uczepiła się go i ciągle głaszcze, jakby był pieskiem.

– Nie wiesz, co mówisz, skarbie. Pomożemy ci. Ojciec Guil­laume jest tutaj właśnie po to. Zobaczysz…

– Ale… Nie… Ja nie chcę…

Starzec zbliża się. Twarz ma poważną. Przysuwa krzyż do dziecka, które stara się uchylić, jakby bało się, że zostanie uderzone tym przedmiotem.

– Zostawcie mnie!

– Widzicie – szepcze ksiądz ze zwycięskim uśmiechem, wymachując krzyżem nad przerażonym dzieckiem. – Obecność Ducha Świętego przeszkadza demonowi! Opór jest całkowicie naturalny. Demon chce się ukryć. Ale go wypędzimy… Czy tego chce, czy nie…

Pochyleni nad małą kamerą policjanci wpatrywali się w obraz zadziwieni tym, co widzieli i słyszeli.

– Jak w naszych czasach można być tak zabobonnym? – westchnął Leroy.

– Przewinę do przodu – zaproponował Flemming.

Przez chwilę wyświetlał film w przyspieszonym tempie, następnie odtworzył go normalnie. Było pół godziny później. Dziecko leżało na łóżku. Wuj i ciotka siedzieli po obu jego stronach i trzymali chłopca za nadgarstki. A raczej wykręcali je ze wszystkich sił, żeby utrzymać go nieruchomo. Im bardziej starał się wyrwać, tym mocniej się na nim opierali.

– Oto są wasze ślady krępowania – westchnął zastępca prokuratora. – Trudno im będzie uchylić się przed zarzutem stosowania przemocy…

– Istna tortura – powiedział Garderie.

– To obciążające dowody.

Evie zwęziły się oczy. Była zaintrygowana.

Jasne było, że zachowanie dziecka zmieniło się dia­metralnie.

– Mały jest teraz o wiele bardziej zdenerwowany. Widzicie to?