Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 21.10.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
NOWE ŻYCIE, NOWY KRAJ, STARE KŁOPOTY…
Marta Kuleczka miała prosty plan: wyjechać do Belgii, zacząć od nowa i nareszcie złapać oddech. Jednak rzeczywistość szybko rzuca jej pod nogi martwego znajomego i stertę problemów, których nie sposób upchnąć do żadnej walizki. Gdy policja zaczyna przyglądać się jej rodzinie – a zwłaszcza mężowi – Marta, wspierana przez zdystansowaną sąsiadkę i nieco zbyt pewną siebie szwagierkę, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.
Tropy prowadzą przez szemrane budowy, żydowskie zakamarki Antwerpii i miejsca, które tylko z pozoru wydają się niewinne. Z każdym dniem Marta odkrywa, że choć emigracja miała być ucieczką od chaosu, to właśnie w nim odnajduje odwagę, o jaką nigdy siebie nie podejrzewała.
Czy uda jej się odnaleźć spokój, gdy wszystko inne wymyka się spod kontroli?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 266
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkich kobiet, które myślą, że nie mogą.
Możemy.
PONIEDZIAŁEK
Rozdział 1
Marta Kuleczka spełniła marzenia, ale teraz zmagała się z ich konsekwencjami. Czytała ostatnio o procesie wazektomii. Jądra nie przestają produkować nowych plemników, ale Martę ciekawiło, co się z nimi dzieje, jeśli w wyniku przerwanego nasieniowodu nie mogą się przedostać dalej. Otóż po pewnym czasie po prostu znikają. Marta czuła się jak plemnik uwięziony w jądrze. Stworzona do wielkich rzeczy, ale pomału znikająca.
Fakt, że czytała ostatnio dużo różnych treści, bo odkąd pół roku temu przeprowadziła się wraz z rodziną do Belgii, dysponowała sporą ilością wolnego czasu. Od zawsze też tak miała, że gdy zaciekawiła ją jedna rzecz, jej mózg nie odpuszczał, dopóki nie dowiedział się wszystkiego, co możliwe, na dany temat. Błogosławiony internet z jego zakątkami, który pozwalał robić Marcie niemal doktorat z przypadkowych rzeczy.
Chwile, w których nie była mamą na pełen etat, bo dzieci znajdowały się w szkole, upływały jej na nudnych obowiązkach domowych. Urozmaicała je słuchaniem podcastów true crime. Szorowanie kabiny prysznicowej nabierało innego znaczenia, gdy towarzyszył mu mniej lub bardziej makabryczny opis zwłok młodej kobiety. Czytała też, dlaczego to przeważnie jest kobieta, i wnioski z lektury nie świadczą najlepiej o mężczyznach. Nie wszystkich, oczywiście.
Dziś jednak nie chciała słuchać podcastów. Od dwóch godzin siedziała w ogrodzie botanicznym, do którego przyszła z solennym postanowieniem nauki języka niderlandzkiego. Wypadałoby już zacząć mówić więcej niż tylko „dzień dobry” i „dziękuję”. Aplikacja do nauki języków nie ułatwiała sprawy, z niejasnych dla niej powodów jednym z pierwszych słówek, które program podsuwa do nauczenia się, jest: „żółw”, „gazeta” albo „nosorożec”. Dzięki temu w dalszej kolejności mogła ćwiczyć takie konstrukcje gramatyczne jak „Żółw nie mówi po niderlandzku”. Co akurat pokrywało się ze zdolnościami językowymi Marty Kuleczki. Tym razem poczuła silną więź z powolnym gadem. Plątanina myśli i wątków w jej głowie poszybowała niebezpiecznie w stronę poszukania informacji o tych stworzeniach.
Zdawała sobie sprawę, że wszystkie te zabiegi służyły zwykłej prokrastynacji i miały odciągać ją od nauki języka. W nowym państwie złośliwie niewiele osób zna polski. Zatem to ona, jeżeli chciała ruszyć z miejsca z innymi życiowymi kwestiami, musiała nauczyć się wydawać z siebie te gardłowe chrobotania i gulgotania, które oficjalnie nazywają się językiem niderlandzkim.
Tylko czy tak naprawdę chciała ruszać z miejsca? Na razie czas półrocznego zawieszenia pomiędzy burzliwymi wydarzeniami ostatnich lat i leniwymi tygodniami upływającymi jej w tym spokojnym mieście był dla niej cudowny. Rozkoszowała się brakiem napięcia i tym, że nie musi podejmować już żadnych ważnych decyzji. Spokój, stagnacja, powolne życie. Wynagrodzenie rodzinie tego, przez co musiała przejść z powodu jej złych wyborów i bezmyślności.
Twarde części ławki, na której siedziała, wbijały się w ciało, co sprawiło, że Marta porzuciła rozmyślania o własnym losie i wróciła do rzeczywistości. Czas zbierać się do domu. Wstała Z ulgą i lekko się krzywiąc przy rozprostowaniu kości, najpierw spojrzała na swoje blade nogi w lnianych szortach, po czym strzepnęła Z nich resztki zjedzonej kanapki, a potem rozejrzała się dookoła.
Pieprzona sielanka z brokatem, pomyślała z zadowoleniem, wsuwając do ust znaleziony w zagnieceniu bluzki kawałek sera.
Ruszyła wzdłuż odbijającego słońce stawu. Gęstą roślinnością poruszał lekki wiaterek, a szum wody mieszał się z trzepotem ptasich skrzydeł w drzewach. Ich trele brzmiały jak z nagrań do medytacji, a całość urozmaicały pojawiające się tu i ówdzie kolorowe kwiaty, wyciągające się w stronę słońca. Lubiła tu przychodzić, bo w przeciwieństwie do polskich ogrodów botanicznych ten działał bardziej jak luksusowy park. Wejście było darmowe, a liczne ławki i stoliki gwarantowały spokój i odrobinę psychicznego wytchnienia.
Pachniało nagrzaną ziemią i charakterystycznym aromatem stojącej w miejscu wody. Nad liśćmi nenufarów latały muszki. W poprzednim życiu nagrałaby tutaj jakiś filmik i wrzuciła na stories, ale teraz przestała już myśleć, co warto pokazać obserwującym. Przystanęła na chwilę na jednym z drewnianych pomostów, by przyjrzeć się pływającym w stawie ogromnym rybom. Jedna z nich wynurzyła częściowo łeb, zgarniając mięsistymi wargami drobne roślinki z powierzchni wody. Marta zawsze uśmiechała się na ten widok, bo pysk ryby z jakiegoś względu przypominał jej pewien szczegół anatomii męskiego układu płciowego. Kiedyś nawet podzieliła się tą myślą z mężem, ale nie przyjął tego komplementu z entuzjazmem. Uśmiechnęła się z satysfakcją na wspomnienie pełnego wyrzutu spojrzenia Teodora i ruszyła dalej.
Na końcu piaszczystej alejki skręciła w stronę tropikarium. Przed wyjściem chciała jeszcze na chwilę zajrzeć do oczka wodnego z żółwiami, skoro to właśnie one sponsorowały jej dzisiejszą lekcję niderlandzkiego. Poza tym leniwe gady w pewien sposób pasowały do błogiego nastroju, który towarzyszył jej tego dnia. Nie miałaby nic przeciwko, gdyby jej życie wyglądało podobnie. Brak akcji, proste przyjemności, decyzje do podjęcia dotyczyłyby tylko podstawowych kwestii.
Przed bramą znajdował się mały kranik z pitną wodą. Napiła się, łapiąc jednocześnie zsuwające się z czubka głowy okulary przeciwsłoneczne, i nacisnęła zielony guzik otwierający drzwi. Kiedy odwiedza to miejsce z dziećmi, guzik zawsze jest dobrym powodem do wyścigu, kto pierwszy go dosięgnie. Miała na swoim instagramowym koncie kilka tekstów o tej dziecięcej rywalizacji. Cieszyły się dużą liczbą lajków. Lubiła to uczucie, gdy jej wpisy komuś pomagały, ale teraz to nieważne. Musi skupić się na nowej roli.
W środku dość szybko uderzyły ją zapach mokrej ziemi i podmuch cieplejszego powietrza. Liście wielu gatunków roślin, które od lat próbowała bezskutecznie wyhodować w domu, poruszały się delikatnie, a w środku panowała cisza. Skrzydłokwiaty, fikusy i monstery o ogromnych liściach zdawały się zamykać za nią, gdy szła w głąb pomieszczenia. Myślała dalej o tym, jak dobrze jej w tym miejscu życia. Nie jest już sławną instamamą, ale cieszyła się, że ten etap jest już zamknięty.
Być może sprawiła to faza cyklu, kiedy łzy są trochę bliżej powierzchni oka, ale poczuła wielkie wzruszenie. W jej życiu nie mogłoby się już wydarzyć nic, co sprawiłoby, że chwile, które teraz przeżywa, byłyby piękniejsze. Złe już za nią. Zdusiła w sobie chęć zapisania w notatniku tych przemyśleń, jak to miała w zwyczaju, gdy chciała się nimi potem podzielić na Instagramie. Nawet gdyby miała świetną karierę, gdyby mniej jej strzykało w biodrze, gdyby mówiła w tym dziwnym języku, wcale nie byłoby lepiej. Już teraz jest doskonale i nic nie może tego zepsuć.
Może poza mężczyzną z długą siwą brodą, leżącym w sadzawce z żółwiami.
* * *
Marta znieruchomiała. Zatrzymała wzrok na falującej na powierzchni wody białej brodzie, która tworzyła fantazyjne wzory. Fala gorąca rozeszła się po jej ciele, a ścisk w brzuchu zatrzasnął swoją stalową obręcz. Uświadomiła sobie, że być może jest tu sama z martwym mężczyzną. Ocknęła się i z pełnym impetem wystartowała w stronę sadzawki. Impet i siła startowa były do tego stopnia duże, że w połączeniu z wilgotnymi kamieniami, na których stała, przyczyniły się do spektakularnego klapnięcia do wody. Szamocząc się z niewidzialnym przeciwnikiem, jakim jest grawitacja i właściwości powierzchni płaskich, Marta próbowała ponownie stanąć na nogi. Wspierając się o gałęzie i drewniane elementy ogrodzenia, podniosła się z ziemi. Kolano mocno ją szczypało, a z rozbitego łokcia ciekła krew. Klatka piersiowa poruszała się w rytm rozpaczliwie łapanych oddechów. Zielone ściany zdawały się napierać na nią swoim mokrym ciężarem. Cisza ciasno otaczała i zabierała powietrze.
Znowu spojrzała na mężczyznę i właśnie wtedy jej mózg przypomniał sobie wszystkie usłyszane w podcastach makabryczne szczegóły oraz to, że rozsądnym dla przetrwania może być krzyk. A skoro mózg wszedł już w swój niezmieniony przez tysiąclecia tryb przedłużenia łańcucha ewolucji, zażądał od Marty natychmiastowej ucieczki. W takim stanie z mózgiem się nie dyskutuje i kobieta dokonała w tył zwrot, rozrywając sobie bluzkę o ostre liście draceny. Wypadła z tropikarium i zaczęła biec słonecznymi alejkami. Ogród otwierał się przed nią, ukazując kolejne puste ścieżki. Bieg, który dobrze znała i lubiła, pozwolił jej się na chwilę uspokoić. Do tego stopnia, by zaczęła trzeźwo myśleć. Dotarło do niej, że przecież mężczyźnie potrzebna może być pomoc i niekoniecznie jest tak martwy, na jakiego wygląda. Jak zwykle podjęła złą decyzję.
Akurat w tym momencie wbiegła do alejki prowadzącej do budynku z paprociami i natknęła się na pracownika ogrodu botanicznego. Kółko taczki z brunatną ziemią skrzypiało lekko, gdy mężczyzna z wyraźnym wysiłkiem prowadził ją przed sobą. Był jej dobrze znany z widzenia, bo odwiedzając to miejsce co tydzień, rozpoznawała już jego pracowników. Widok mężczyzny bardzo ją ucieszył, dopadła zatem do niego, śmiejąc się z ulgi. Ten jednak cofnął się o dwa kroki, wykorzystując taczkę jako barierę.
Jednocześnie Marta uświadomiła sobie dwie rzeczy.
Po pierwsze, że mężczyzna w wodzie to też znany jej pracownik ogrodu, a po drugie, że może, do jasnej cholery, wykorzystać zdobytą w bólu i pocie wiedzę językową. Stanęła prosto i podnosząc dumnie głowę, powiedziała do mężczyzny:
– Ik spreek geen Nederlands. Schilpaden! Schilpaden kapot, kom![1]
Po czym wiedziona człowieczym odruchem, ruszyła z powrotem w stronę tropikarium, by nieść może jeszcze niespóźnioną pomoc.
* * *
Luc, który od trzydziestu lat pracował w ogrodzie botanicznym i bardzo cenił sobie leniwe dni, kiedy mógł spokojnie poświęcić się grzebaniu w ziemi, sadzeniu i doglądaniu roślin, był w kropce. I choć przyroda przez te wszystkie lata nie raz zaskoczyła go, pokazując swoje nieoczywiste oblicze, teraz sam nie wiedział, co zrobić. Kobieta, którą dobrze kojarzył z widzenia ze względu na zaskakujące u młodej przecież osoby siwe włosy, zachowywała się zdecydowanie inaczej niż zwykle. Zazwyczaj spacerowała sama lub z rodziną, rozmawiając z nimi tym swoim szeleszczącym językiem.
Przed chwilą jednak stanęła przed nim cała zdyszana, w mokrych szortach i podartej bluzce. Najpierw się do niego uśmiechnęła, potem zrobiła coś dziwnego z ciałem i zaczęła wydawać jakieś dźwięki, z których udało mu się wychwycić tylko coś o żółwiach. Następnie machając rękami, odwróciła się i odbiegła, dość niezgrabnie, bo i sandały miała mokre.
Luc podrapał się po czole, nie wiedząc, co teraz zrobić. Czy ta kobieta powiedziała, że któryś z żółwi jest zepsuty, i stwierdziwszy, że gad potrzebuje pomocy, próbowała go ratować? I stąd mokre ubrania? Mężczyzna westchnął, uświadomił sobie, że cały czas trzyma w rękach ciężką taczkę, i odstawił ją na bok. Grudki ziemi rozsypały się dookoła. Nadal niepewny i zadziwiony tym, co właśnie zobaczył, pomału ruszył w stronę tej części ogrodu, w której swój basen miały żółwie.
* * *
Marta zdążyła już wrócić do tropikarium i tym razem bez przeszkód dobiegła do oczka wodnego. Jej kondycja była przyzwoita, mimo to potrzebowała chwili, by złapać oddech i pochylić się nad ciałem. Tak jak zobaczyła to wcześniej, głowa i znaczna część tułowia rosłego mężczyzny znajdowały się w wodzie. Z bliska jednak widać było, że twarz, a zwłaszcza nie tak mały nos, wystawała ponad powierzchnię wody. Usta częściowo przykryte były przez gałęzie, które blokowały dopływ wody.
W momencie, w którym Marta uświadomiła sobie, że rosły trup być może wcale nim nie jest, jeden z żółwi wreszcie wspiął się na wyspę z kamieni, spychając z niej swojego towarzysza, a ten, spadając, poruszył kolejne kamienie. Żółwie przepychanki sprawiły, że niedoszły topielec postanowił jednak odegrać rolę do końca, osuwając się delikatnie w głąb wody. Teraz twarz była już zupełnie zanurzona i nawet jeśli wcześniej mężczyzna żył, pozostanie w tym stanie nie wróżyło dalszego sukcesu w kwestii zachowania funkcji życiowych.
To otrzeźwiło Martę. Sama mierzyła sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, a zatem jej możliwości manewru były dość ograniczone. Priorytetem było wyjęcie głowy spod wody, co natychmiast uczyniła, wchodząc do płytkiej sadzawki. Jednocześnie trzymając głowę mężczyzny, próbowała przepychać nieruchome ciało bliżej wyłożonego kamieniami brzegu oczka. Obecność drewnianego płotka i żółwi nie pomagała. Miała tylko nadzieję, że jej wysiłki nie zrobią obojętnym na jej zmagania gadom krzywdy. Długa broda oblepiła jej ręce, pozostawiając niemiłe wrażenie kontaktu z czymś obślizgłym. W końcu udało jej się wyciągnąć tułów pracownika ogrodu na brzeg. Już w trakcie podnoszenia ciała zauważyła, że ten nie oddycha, ale nie przestała tracić nadziei, że coś może zrobić. Poza tym przez ułamek sekundy przebiła jej się do świadomości myśl, że może w Belgii pójdzie do więzienia, jeśli nie przeprowadzi resuscytacji trupa, a to nie mogło się wydarzyć. Czeka ją tylko spokojne życie, zero wyzwań.
Napędzana adrenaliną wzięła głęboki oddech i zaczęła śpiewać przebój Bee Gees Stayin’ Alive. Pamiętała, że to ten utwór nadaje idealny rytm uciskom klatki piersiowej. Po trzydziestym uciśnięciu, teraz już płacząc z emocji, pochyliła się, by przekazać mężczyźnie życiodajny oddech.
* * *
Właśnie w tym momencie do budynku dotarł Luc. Tropikalne liście o różnych kształtach i fakturach ruszały się nienaturalnie, a między nimi migała postać nieznajomej kobiety. Słychać było jej rytmiczne stękanie i sapanie wymieszane z jakąś melodią, którą Luc kojarzył, ale nie mógł przypomnieć sobie nazwy utworu. Ta szamotanina nie uspokajała, więc stawiając ostrożnie i cicho kroki, ruszył bezpośrednio do legowiska żółwi. Zatrzymał się kilka kroków przed płytką sadzawką, a jego szczęka opadła bezwiednie.
W na poły zanurzonym w płytkiej wodzie, na poły leżącym na rozgniecionych roślinach mężczyźnie rozpoznał swojego kolegę Marca. Nad nim pochylała się nieznajoma, przysłonięta częściowo przez gąszcz skrzydłokwiatów, których białe kwiaty w tym roku rozkwitły wyjątkowo bujnie. Dookoła nóg Marca pływało kilka żółwi, reszta trwała w swoich nieruchomych pozach na kamiennej wyspie. Czyżby przyłapał parę w niedwuznacznej sytuacji? Poczerwieniał na całej twarzy, był bowiem mężczyzną raczej skromnym i nienawykłym do oglądania współpracowników w intymnych chwilach. Nikogo zresztą nie nawykł oglądać, bo zarówno on, jak i jego żona oddawali się małżeńskim obowiązkom raczej przy zgaszonym świetle. Chciał się wycofać, obiecując sobie, że porozmawia z kumplem, bo jednak pewnych rzeczy w pracy robić nie wypada, tym bardziej że kobieta miała męża i małe dzieci.
Tak się po prostu nie robi.
Na przyszłość będzie się też trzymał raczej mniej uczęszczanych zakątków ogrodu, żeby nie natknąć się na tę szaloną Ukrainkę, Rosjankę lub Polkę. Luc wiedział, że nie powinien tak myśleć, bo teraz kobiety mogą zażywać przyjemności seksualnej, jak sobie życzą, ale widać to jednak prawda, co mówią o rozwiązłości mieszkanek Europy Wschodniej.
Wtedy jednak kobieta wyprostowała się, szybkim ruchem odgarnęła te swoje mleczne włosy i ponownie się pochylając, zaczęła uciskać Marcowi klatkę piersiową, wkładając w to sporo siły.
I nagle Luc zrozumiał, co próbowała przekazać mu kobieta i co właśnie robi. Rumieniec na jego twarzy spełzł niżej, na szyję. Wstyd, który go ogarnął, mieszał się z przerażeniem, ponieważ każda sekunda jego kosmatych myśli opóźniała pomoc dla Marca. Rzucił się w stronę pary, jednocześnie wyciągając z kieszeni telefon.
* * *
Marta siedziała na ławce pod wielką wiśnią japońską. Słońce ogrzewało jej mokre ubrania i trzęsące się ręce ułożone na udach. Odmówiła pomocy, której chciała jej udzielić załoga karetki. Wciąż jeszcze ciężko oddychała, mimo że minęła już dłuższa chwila, odkąd ratownicy wynieśli na noszach nieprzytomnego, ale żywego trupa z wody. Wspólne działania przyniosły nieoczekiwany efekt. Podczas gdy ona uciskała klatkę piersiową, mężczyzna, którego wcześniej prosiła o pomoc, gdzieś pobiegł i po chwili wrócił z przenośnym defibrylatorem. Jak przez mgłę pamięta plątaninę kabli i przylepce na piersi nieprzytomnego mężczyzny. Wstrząsnął nią dreszcz na wspomnienie ciała rażonego prądem. AED zrobiło swoją robotę i z niedowierzaniem oboje patrzyli, jak siwobrody łapie pierwszy oddech. Co działo się potem, pozostanie dla Marty tajemnicą, bo z emocji i szoku przestała już ogarniać rzeczywistość. Pojawili się inni pracownicy, a wkrótce także karetka. Widziała siebie, jak stoi pośrodku tego chaosu, w którym każdy biegał i robił jakieś ważne rzeczy. W końcu ktoś podszedł i do niej, po czym oddał jej porzuconą torbę i telefon. Naprawdę myślała, że tamten mężczyzna nie żyje. Gdyby zwlekała jeszcze dłużej, być może tak właśnie by się stało. Dlaczego taka jest? Zawsze coś nie tak.
[1] Ik spreek geen Nederlands. Schilpaden! Schilpaden kapot, kom! (nl) – Nie mówię po niderlandzku! Żółwie! Żółwie zepsute, chodź!
Rozdział 2
Ulice centrum jej nowego miasta przypominały wąwozy. Długie i wąskie kamieniczki, zbudowane z czerwonej cegły, przytulały się do siebie z obu stron. Wrażenie potęgował fakt, że chodniki również były wąskie, a na jezdni znajdowało się miejsce na jeden pas ruchu. Wystarczająco dla pieszych i rowerów. Dźwięki otwieranego okna, turkoczące na chodniku wózki dostawcze i dzwonki rowerów wypełniały miasto życiem. Minęło już południe i czerwcowy dzień pomału zmierzał do swojego najcieplejszego momentu.
Marta szła środkiem ulicy, bo w tej części Leuven obowiązywało mocne ograniczenie prędkości i bezwzględne pierwszeństwo dla rowerzystów. Takie nakazy, wraz z drogim parkowaniem, sprawiały, że aut nie było bardzo dużo, a jeśli się pojawiały, to jechały wolno, przepuszczając wszystkich innych na drogach. Marta pokochała to od pierwszych dni w jej nowym mieście. Teraz krzepiące było dla niej otulenie tymi dobrze znanymi budynkami i dźwiękami. Komuś przypalił się obiad, ale i tak woń była smakowita. Idąca przed nią nastolatka w luźnych jeansach zostawiła za sobą delikatną smużkę zbyt słodkich perfum.
Uratowała życie człowieka, niewiarygodne. Adrenalina pomału z niej schodziła, sprawiając, że nieoczekiwanie raz po raz chichotała, by za chwilę zalać się łzami. Tuż przed wyjściem z ogrodu podała jeszcze pracownikowi namiary na siebie, gdyby potrzebne były jakieś dodatkowe wyjaśnienia. Nie była z tego dumna, ale zmieniła numer telefonu i adres, bo bała się, że może będzie musiała zapłacić za zniszczenia, które zrobiła. A może zadziałał odruch, z którym żyła jeszcze nie tak dawno temu? Ukrywanie namiarów na siebie było podstawą jej codzienności po wielkim krachu instagramowego konta i wszystkiego, co nastąpiło wcześniej.
Miała nadzieję, że w szpitalu nie wydarzy się już nic niepokojącego i niedługo znowu zobaczy tego brodacza w ogrodzie botanicznym. Ale czy będzie mogła tam teraz chodzić? Kołatała jej się gdzieś w tyle głowy myśl, jakieś drapanie wstydu, cichy głosik wyrzutów, że może coś zrobiła nie tak, że za długo zwlekała z pomocą, nie pomogła wystarczająco, zniszczyła rośliny i kto wie, czy któryś z żółwi właśnie przez nią nie zakończył swojego długiego życia. Może znowu zrobiła coś źle?
Z płóciennej torby w delikatną różową kratkę wyciągnęła telefon. Torba była upaćkana błotem, które teraz pojaśniało wysuszone słońcem. Telefon ocalał z wszystkich przygód, a z tapety spoglądały na nią uśmiechnięte buzie dzieci. Wybrała z ostatnich numerów kontakt Teodor Belgijski, pod którym ukrywał się jej mąż. Lubiła tę nazwę, brzmiała królewsko, a miała przecież tylko odróżniać ten numer od polskiego.
– Halo, jesteś?
Nie zdziwiła się specjalnie, że mąż nie zrozumiał niczego, co mu właśnie opowiada.
Pochylał się pewnie nad jedną ze swoich excelowych tabelek, a to, co się jej przydarzyło, nie należy do codzienności pracy w korporacji. Marta z emocji aż stanęła w miejscu, nie zwracając uwagi na to, że jadąca za nią grupa rowerzystów musi ją wyminąć.
– A poza tym rozmawiałam po niderlandzku.
– Z tym ożywionym trupem?
Przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami.
– Z tym innym pracownikiem, jak prosiłam go o pomoc.
– Po niderlandzku?
– No tak!
– A nie mogłaś z nim po angielsku, przecież znasz angielski i byłoby ci łatwiej.
Marta już brała oddech, żeby się obronić, ale wypuściła tylko powietrze i pokręciła głową. Ruszyła z miejsca i rozglądając się, minęła skrzyżowanie, by skręcić już w swoją ulicę.
– Dobra, nieważne, zaraz będę w domu, to ci wszystko opowiem. Ty jesteś?
– Tak, kończę jedno tutaj i idę na dół. I trochę nie wiem, o co chodzi, ale słyszę, że działo się wiele, więc wracając, uważaj.
Marta uśmiechnęła się, kończąc rozmowę. Niski głos męża, choć wyraźnie zdezorientowany, dodał otuchy. Miłe ciepło rozgrzało jej brzuch. Byli małżeństwem prawie dziesięć lat, parą jeszcze dłużej, ale mąż drobnymi gestami czułości nadal sprawiał, że czuła się po prostu dobrze. Razem przetrwali największe zawieruchy, które na nich sprowadziła. Nie miała nic przeciwko, by teraz opiekował się nią do końca życia. Ogarniał sprawy i głaskał po głowie. Bardzo potrzebowała, by ktoś jej mówił, co ma robić. Nie jest pewna, czy Teodor podzielał jej spojrzenie na nadchodzące lata, ale ona wiedziała, czego chce.
Rozkojarzona wpadła na ustawiony przy drodze słupek, zakazujący tymczasowo parkowania. Przeprosiła go odruchowo i trochę przyspieszyła, by jak najszybciej być w domu. Plaskanie mokrych sandałów i regularne pryki, które wydobywały się z podeszwy buta, wybijały rytm kroków. Ulica była dość długa, a dom, jeden z tych starych, wąskich, ceglastych szeregowców, znajdował się pod numerem osiemdziesiąt osiem. Minęła kontener ustawiony przy chodniku i odruchowo zajrzała do środka. Tak wiele domów jest remontowanych, że na ulicach raz po raz ustawiane są kontenery na gruz, a Marta wyrobiła sobie zwyczaj zaglądania do środka w poszukiwaniu niechcianych przez nikogo skarbów. Jej najlepsza zdobycz to dzbanek bez pokrywki, którego cena w internetowym sklepie przekraczała kilkadziesiąt euro. Tym razem nie znalazła nic ciekawego poza rozbitymi cegłami, kawałkami styropianu i potłuczonymi skorupami jakiegoś naczynia, więc kontynuowała podróż.
Pozostało jej przejść ostatnie skrzyżowanie, kierowca pojedynczego auta przepuścił ją, przyglądając się intensywnie. Przyzwyczaiła się, że ludzie tak reagowali na jej siwe włosy. W połączeniu ze zniszczonym strojem musiała wzbudzać podwójną ciekawość. Rowerzystka w mocno różowym kasku, nadjeżdżająca z bocznej uliczki, również patrzyła z zainteresowaniem, ale uśmiechnęła się sympatycznie, gdy Marta posłała jej zmęczone spojrzenie. Senne powieki zaczęły ją szczypać, a ociężałość w rękach i nogach utrudniała dalszy spacer. To pewnie efekt szoku. Prawie czuła miękkość kanapy i przyjemną szorstkość kocyka, smak owocowej herbaty podanej przez męża. Była już niemal na miejscu. Potarła piąstkami szczypiące oczy i akurat kiedy ponownie je otworzyła, jej wzrok padł na drzwi wejściowe do domu.
– No bez jaj – szepnęła na widok tego, co miała przed sobą. Krew odpłynęła jej z twarzy, a serce ruszyło w galopie w stronę gardła.
Marta Kuleczka nie napije się herbaty.
* * *
Thérèse Goossens mieszkała w tym miejscu od ponad czterdziestu lat, kiedy wprowadzili się tu z Marcelem krótko po ślubie. On zmienił już adres na ten wieczysty, a ona została sama w wielkim domu z ogromną liczbą schodów. Kochała ten dom i planowała w nim mieszkać aż do swojej śmierci, która znowu nie miała nastąpić tak szybko. Przekroczona siedemdziesiątka nie gwarantuje może wielu dziesięcioleci w perspektywie, ale Thérèse wciąż jeszcze liczyła na chociaż dekadę, a może nawet dekadę i pół, zanim dołączy do swojego męża, rodziców, rodzeństwa, większości przyjaciółek, choć tych akurat nie miała za wiele, bo jednak jej tolerancja na głupotę ludzką była ograniczona. Tęskniła za nimi wszystkimi, ale nie przeszkadzała jej specjalnie samotność.
Miała swoje krzyżówki, ulubione kryminały, a ostatnio z dużym zaciekawieniem odkryła również serię książek, w których to ona, czytelniczka, mogła rozwiązywać zagadkę. Dawkowała sobie kolejne rozdziały Murdle, by przyjemność logicznego myślenia nie skończyła się zbyt szybko. Książki odkryła w dziale literatury angielskiej, bo nie ukazały się jeszcze po niderlandzku ani francusku[2], ale to nawet lepiej. Mogła odkurzyć swój lekko zapomniany angielski, ćwicząc tym samym szare komórki, a jak mawiał jej ulubiony detektyw wszech czasów, te są niezwykle ważne. Czytanie szło też wolniej, ale tym samym wystarczy zagadek na więcej wieczorów.
Postanowiła iść na spacer i właśnie szykowała się do wyjścia. Starannie dobrany czarny strój prezentował się nienagannie. Mówił dokładnie to, co chciała przekazać światu. Jestem piękną kobietą, która pozostaje wierna swojemu nieboszczykowi mężowi. Półmrok korytarza przecinała jedna smuga słońca, w której wirowały drobinki kurzu. Thérèse wyciągnęła do nich rękę i przez chwilę patrzyła zafascynowana na swoją dłoń. Cienka blada skóra, powyginane palce i dobrze widoczne żyły. Doskonale znane i tak obce jednocześnie. Krótko i starannie utrzymane paznokcie. Ach, ilu oczom ta ręka dała na powrót przyjemność oglądania świata. Dla Thérèse nie ma bowiem nic piękniejszego niż patrzenie, zachwycanie i zadziwianie się rzeczywistością. Dlatego uważnie obserwuje to, co dookoła niej, patrzy i nie przestaje trwać w zachwycie, choć najczęściej zachowuje to zdziwienie dla siebie.
Dziś też coś zobaczyła, a raczej usłyszała, i to właśnie był problem. Nie była pewna co. Mogło jej się wydawać. Mogła źle zinterpretować, w końcu w tym mieście tyle różnych kultur. Potrzebowała uwolnić umysł, a nigdzie nie myśli jej się tak dobrze jak na żwawym, długim spacerze, zakończonym porcją ulubionego deseru, gruszkami w czekoladzie. Poires Belle Helene, od lat jadła je w tym samym miejscu, a Marcel, zamawiając je dla nich, zawsze przekręcał nazwę, prosząc o gruszki pięknej Thérèse. Kobieta dotąd na to wspomnienie czuła przyjemne ciepło w podbrzuszu, bo mąż nie miał wtedy na myśli tylko deseru i nie zwracał się bezpośrednio do kelnera, a patrzył jej głęboko w oczy.
Wsunęła na nogi wypastowane czarne pantofle i uśmiechając się do tych przyjemnych wspomnień, otworzyła ciężkie drzwi, porządnie naoliwione, sunące bezszelestnie. Trzy strome stopnie wymagały od niej pełnej koncentracji przy wychodzeniu z domu. Patrząc pod nogi, stąpała pomału schodek za schodkiem. Kiedy podniosła głowę, stała na wprost swojej nowej sąsiadki, tej z siwymi włosami, która blada jak ściana wpatrywała się w wejście do swojego domu. Thérèse podążyła za jej spojrzeniem i westchnęła przeciągle.
Dla tego nieszczęśnika trzy wejściowe schodki okazały się ostatnimi, które pokonał. Na progu drzwi leżał mężczyzna w średnim wieku. Nie wyróżniałby się szczególnie wyglądem, gdyby nie krew spływająca z jego łysej głowy. Ubrudziła nie tylko skórę i zarost, lecz także ścianę i kamienne schody. Nieboszczyk zdawał się tym nie przejmować, wpatrując się martwym spojrzeniem w dachy wysokich kamienic.
Nici z gruszek w czekoladzie.
* * *
Marta nie usłyszała wyjścia z domu swojej starszej sąsiadki, ale być może jej mózg zarejestrował jakiś ruch, a to wystarczyło, by wystartował do akcji. Taki już był, lubił działać i nie znosił nudy. Wiedziona świeżo zdobytym doświadczeniem, nie chcąc powtórzyć błędu i zwlekać z niesieniem ratunku, rzuciła się w stronę mężczyzny. Tym razem nie mogła zawieść. Życie daje jej kolejne szanse i ona się ich chwyta. Pochyliła się nad mężczyzną i próbowała go przenieść, ale ten ruch przypomniał jej siłowania w ogrodzie botanicznym i nagle jej ciało zamarło. Wyprostowała się.
Działała na autopilocie. Zostawiła mężczyznę w pozycji, w której leżał. Zerknęła na swoje ubranie, które zdążyło się ubrudzić krwią. Zrobiła kilka kroków do tyłu. Zatrzymała się i odwróciła w stronę sąsiadki.
O nie, nie ma zamiaru drugi raz przechodzić przez to samo. Poprzednio narobiła zamieszania, teraz usuwa się na bok i niech ta wyniosła starsza pani robi swoje. Zawsze patrzy na nich tak oceniająco, niech się teraz wykaże. Marta może asystować. Międzynarodowym gestem wskazała na mężczyznę leżącego na progu ich domu.
– Czemu mu pani nie pomaga? Przecież jest pani lekarką?
– Jestem okulistką, mam mu zbadać oczy? Mogę, ale obawiam się, że te oczy na tym świecie już niewiele zobaczą.
Marta z głośnym klapnięciem opadła na kamienne schodki przed drzwiami sąsiadki.
– On…
– Tak, schatje[3], on zdecydowanie nie żyje. Nie możesz mu pomóc. – Staruszka posłała jej słaby uśmiech.
Poczuła smak łez. Nawet nie wiedziała, kiedy zaczęła płakać. Zerknęła na kobietę, która stanęła w taki sposób, że zasłoniła jej częściowo widok na chodnik. Teraz widać było tylko nogi mężczyzny w ciężkich roboczych butach. Smarki spływały jej do buzi, ale było jej już wszystko jedno. Wytarła je wierzchem dłoni, jednocześnie próbując je wciągnąć do nosa i złapać oddech.
– Już dobrze hartje[4], jesteś w szoku. – Lekki grymas skrzywienia na twarzy staruszki świadczył o tym, że widziała, co stało się ze smarkami. Kobieta mówiła po angielsku z lekkim francuskim akcentem.
Marta zamrugała kilkukrotnie i przyjęła chusteczkę, którą starsza pani wyciągnęła w jej stronę. Ulica była pusta, od drogi oddzielały je zaparkowane wzdłuż chodnika auta. Nikt poza nimi nie widział, co się stało.
– Ale ja już dzisiaj pomogłam jednemu trupowi. I ożył.
Starsza pani spojrzała ciekawie.
– Jesteś w szoku, zdecydowanie jesteś w szoku. Mój angielski chyba nie jest najlepszy, bo nie jestem pewna, czy dobrze cię rozumiem, schatje. Ale posłuchaj, teraz musimy zadzwonić na policję. Ten mężczyzna nie zmarł sam, ma rozbitą głowę. Ja to zrobię. – Z małej czarnej torebki wyjęła telefon komórkowy. – Ty po prostu tu siedź i nic nie rób.
Marta posłuchała kobiety. Drugi raz w ciągu tego dnia ktoś przejmował za nią inicjatywę. Tego przecież chciała. Jej ciało ważyło dwie tony i było zrobione z ołowiu. Przy krawężniku ktoś rozdeptał różową gumę do żucia, zostawiając na niej ślady podeszwy. Zygzaki układały się w równe wzory, a między wyżłobionymi korytami szła pojedyncza mrówka. Hipnotyzujący widok sprawił, że Marta robiła się coraz bardziej senna. Powieki zaczęły jej opadać, nie było jednak mowy o ucieczce w sen, choć tak bardzo by chciała. Przed nią znowu stanęła staruszka, zaledwie milimetr od gumy i mrówki. Marta chciała powiedzieć, żeby uważała, ale nie miała siły.
– Zaraz ktoś powinien tu przyjechać i się tym zająć. Jak się trzymasz?
– Po prostu chciałam się napić herbaty.
– Ja chciałam zjeść gruszki w czekoladzie.
Marta znowu zaczęła osuwać się w objęcia snu, nagrzane od słońca ściany budynku zapraszały do oparcia o nie głowy, ale po raz kolejny nie było dane jej zasnąć. Znad zakrwawionych zwłok rozległo się donośne „O kurwa!”. Wypowiadane dobrze znanym głosem jej męża.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[2] W Belgii występują trzy języki urzędowe – francuski, niderlandzki i niemiecki. We Flandrii używa się języka niderlandzkiego.
[3] Schatje (nl) – skarbie.
[4] Hartje (nl) – serduszko, pieszczotliwe określenie, którym można się do kogoś zwrócić.
Copyright © by Marta Moeglich, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Zofia Stybor
Zdjęcie na okładce: © pandionhiatus3/depositphotos.com
Redakcja: Katarzyna Wojtas
Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-546-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.