Słońce w lwie - Wioletta Milewska - ebook

Słońce w lwie ebook

Wioletta Milewska

0,0
57,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zaufaj swojemu sercu, a wtedy wszystko stanie się prostsze.

Malwina, Sylwia i Wiktoria to trzy przyjaciółki z małej mazurskiej wsi Pietruchy, które próbują wyjść na prostą i wreszcie rozpocząć nowy rozdział w życiu. Malwina zmaga się z bezdusznym systemem sądowniczym i prawniczą sitwą, Sylwia – z nieuleczalną chorobą, a Wiktoria – z byłym partnerem, który ponownie pragnie wkupić się w jej łaski. Każda z tych niezwykle silnych kobiet szuka sposobu, by pokonać własne demony, jednocześnie starając się doceniać każdą chwilę szczęścia. I nie wiadomo, co pomaga im w tym bardziej – przyjaźń czy… kosmiczna energia.

Sylwia wyglądała na szczęśliwą. Kręcone jasnoblond włosy miała upięte wysoko w pociągającym artystycznym nieładzie, a mimo to robiła wrażenie nad wyraz uporządkowanej. Malwina dorównywała jej dziś wzrostem, ale wyłącznie dlatego, że włożyła buty na sześciocentymetrowych obcasach, a jej przyjaciółka miała na stopach baleriny. Juliusz i Maks żywo dyskutowali. Prawdę mówiąc, docinali sobie jak za dawnych, szkolnych lat, używając swoich starych przezwisk, co widocznie bawiło ich obu. Tylko Malwina była małomówna.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 585

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Moim Nauczycielom Z miłością

Nie możemy rozwiązywać problemów, używając takiego samego schematu myślowego, jakim posługiwaliśmy się w trakcie ich pojawienia się.

Albert Einstein

Prolog

Życie człowieka utkane jest z różnego rodzaju przędzy.

Pastelowy, żywy kordonek to wypad na lody z kimś, kogo darzy się dużym szacunkiem lub miłością. Każda kolorowa kulka lodów odpowiada innemu smakowi, a słodycz barwy może odzwierciedlać różnorodne walory smakowe delikatesu. Konsystencja lodowej masy zależna jest od jej temperatury, a my w ramionach ukochanej osoby topniejemy jak te lody bądź kostniejemy, jeśli relacja jest wyjątkowo chłodna. Rozpływamy się w marzeniach nam tylko znanych, każde z tych marzeń natomiast ma określony zapach, fakturę, temperaturę, smak i wszystkie przymioty, jakie tylko jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

Mulina to relacje raczej luźne i łatwiejsze do rozdzielenia na pojedyncze włókna, a więc lody z kolegami z pracy i spotkania integracyjne. Mulina jest bardziej połyskliwa niż kordonek, ale w praniu może stracić blask, a nawet puścić farbę.

Zwykłe, bawełniane, lniane lub poliestrowe nici do szycia to dni powszednie, z których powstaje mocne połączenie wszystkich wątków naszego życia, czasami urwanego, kiedy przeciągniemy lub za mocno pociągniemy za sznurek, a bywa, że człowiek ma żywot przyciasny, jakby nosił źle skrojony płaszcz przeciwdeszczowy. Gdy taki przyodziewek uszyć z niewłaściwej materii, zbiegnie się potem pod wpływem wilgoci naszych łez lub spłowieje w kurzu zapomnienia.

Lniany szpagat, gęsto najeżony raniącymi dłonie wypustkami to praca i relacje natury zawodowej. Kiedy za dużo bierzemy w swoje ręce, oczekując, że doceni to ten, kogo być może odciążamy, to po wszystkim możemy czuć się bardzo niepocieszeni. Praca zbyt ciężka czyni nasze dłonie szorstkimi, i ani się obejrzymy, jak podobnie niedelikatne staną się nasze słowa. Lniany sznur jednak jest niezbędny, gdy chcemy utkać sobie mocną i dobrze trzymającą podstawę pod nasz przyszły arras. Ten niestety będziemy mogli podziwiać i docenić dopiero pod koniec życiowego dzieła.

Życie to trudne rzemiosło. Bywa, że początkowo nasze wybory zdają się w pełni logiczne i dokładnie przemyślane, a gdy patrzymy na określony fragment z perspektywy czasu, widzimy w tej tkaninie liczne braki, urwane nici lub wielkie dziury, bo tych części widzieć nie chcemy, a może wręcz nie możemy na nie patrzeć, jak na ludzi tam przedstawionych.

Różnej grubości nici, sznury i liny nas wiążące to tak zwane więzy. Rodzinne, zawodowe… najczęściej jednak rodzinne – te trzymają najsilniej. Choć przywykliśmy do rozumienia tych powiązań w znaczeniu czysto pozytywnym – bo mówi się, że im silniej jesteśmy z kimś związani, tym lepiej – to życie może zweryfikować tę wartość i wyraźnie unaocznić nam prawdę. Więzy bywają krępujące lub blokujące nam rozwinięcie skrzydeł czy choćby odejście od tego, do czego jesteśmy tak mocno przywiązani, a co nie służy ani nam, ani tym, z którymi jesteśmy związani, bo nieraz trudno na pierwszy rzut oka ocenić, że sprawa grubymi nićmi szyta. Rodzinne pęta trzymają nas nieraz w przestarzałych i niszczących przekonaniach, a mniej ścisłe – zabraniają od nich zbyt daleko odejść.

Bzdura? Przypuśćmy, że od urodzenia słyszymy, iż z dziada pradziada chłopcy w naszej rodzinie zostają lekarzami. W rzeczywistości być może dopiero od dwóch pokoleń tak jest, ale nasz los jest z góry przesądzony i biada chłopcu z takiej rodziny, który marzy o karierze baletowej. Możliwe, że taki człowiek będzie dobrym lekarzem, ale czy tak dobrym, jak ten, który lekarzem jest z zamiłowania?

Mocne liny są jednakże niezbędne do stworzenia solidnych ram, którymi okalamy nasze rzemiosło, nie zawsze potrzebnie, bo to tak czy inaczej swoiste ograniczenie nakazujące się w tych ramach trzymać i nie ważyć się ich przekroczyć.

Jesteśmy tkaczami mającymi czółno we własnych rękach, a tymczasem normy społeczne ukształtowane są w ten sposób, że gdy już wolno nam – w pełni odpowiedzialnie i zgodnie z obowiązującym prawem – podejmować samodzielne decyzje, co determinuje mityczna „osiemnastka”, mamy za sobą cały szereg decyzji podjętych za nas, nierzadko wbrew naszej woli lub z jej pominięciem, i wówczas wolno nam iść własną drogą, ale tylko tam, dokąd nam każą, bo wciąż jesteśmy zależni finansowo, mieszkaniowo, emocjonalnie i na dziesiątki innych sposobów.

Takie życie – mówimy często, wzruszamy ramionami, jakbyśmy jednak chcieli coś z siebie strącić, i ruszamy wyszywać. Gdy się za bardzo zapędzimy, głos z tyłu głowy zaczyna nagle gadać i przypominać, że nie tak cię wychowano. I gada on tak jak ojciec lub matka. Gada to, co tamci sami słyszeli i co ich samych ograniczało. Gada w autobusie, pod prysznicem, dniem, nocą, rano i wieczorem. Nie słychać go, a gada. Bez przerwy przypomina, co robił dziadek w twoim wieku, jak należy albo nie wypada, w co się ubierać, a co zdjąć, jak siedzieć, chodzić i co jeść.

Lody. Kiedy chcesz sobie w spokoju zjeść twoje ulubione kordonkowe lody koloru beżowego, o smaku orzechowym i lekko już rozpływającej się konsystencji, lody pachnące jak nic innego tego dnia lub nawet w ciągu kilku ostatnich dni, lekko śmietankowe i wyczekane od rana, nagle dopada cię ten pieprzony głos i gada, że znajomy stryja twojego kolegi zjadł kiedyś orzechowe lody, dostał uczulenia i umarł w okrutnych męczarniach. Kolor lodów blednie. Konsystencja przypomina cieknące z kartonu zepsute mleko. Delikatny w dotyku kordonek zmienia się w drapiący gardło szpagat i nagle dusi cię i zbiera ci się na wymioty, a orzechowy smak wydaje się w ustach lepką serwatką. I już wiesz! Znajomemu stryja też w ten sposób obrzydzono lody! Obrzydzono mu je tak bardzo, że ze złości rozwalił krosno i przestał tkać!

Ileż razy obrzydzano nam rzeczy, z którymi samemu sobie nie radzono? Do dziewczyny bez kwiatka?! Kto to słyszał? Z jednym kwiatkiem?! Jak to wygląda? Z różami?! Za wcześnie na róże! Z tulipanami?! Zwiędną, zanim doniesiesz. Zanim wszystkim dogodzisz, ze szczęśliwego związku nici, bo ktoś jednak nie słuchał rad i poszedł do niej raz z różami, raz z jednym kwiatkiem, raz z tulipanami, a raz bez kwiatków. Dostajesz zaproszenie na ślub i nie wiesz, co zrobiłeś nie tak. Potem spotykasz ich mniej lub bardziej szczęśliwych i może kurwica cię bierze, że on liże twoje lody.

Patrzymy wstecz na nasz wyrób, a tam jakaś poszarpana plama, bo gdy człowiek tak się miota, to i ścieg byle jaki, i wytrzymałość mocno wątpliwa. Nici neuronowe w mózgu zaczynają się żarzyć, przepalać, a potem tlą się i gasną niczym jasne latarnie wzdłuż drogi, którą już nie pójdziemy. Aktywujemy nową ścieżkę, ale w pamięci pozostaje kwaśny smak zimnych ogni i ostry zapach dymu wypalenia. Już wiemy, że żadna scena wyszyta na naszej tkaninie nie będzie dla nas tak ważna, w żadną nie włożymy tyle starania i do żadnej nie będziemy tak często wracać z pytaniem, czemu wzór nie wyszedł taki, jak tego chcieliśmy. Poprawki nie będzie. Teraz czas zająć się wypełnianiem kolejnej, nieozdobionej jeszcze przestrzeni. Lniany sznurek, choć szorstki i nieraz raniący, odpowiednio mocno, ale niezbyt gęsto spleciony daje solidną bazę pod to, co wydziergamy jako następne oraz jakiego rodzaju, kolorów i grubości przędzy użyjemy.

Rzucasz się więc w wir pracy. Dzieło twojego życia upstrzone jest teraz setkami, tysiącami, milionami śladów szczurzych łap, a z rzadka odcisku ciężkiej łapy szefowskiej na twoich plecach, przypominającej, że dobra robota. Robota nie zawsze jest dobra, bo znienacka zauważasz, że nie masz czasu na terapię, z której wynika, żeś pracoholik. To byłyby złote nitki ozdabiające twój gobelin, złote myśli i idee tych, którzy już poznali to, czego ty jeszcze nie znasz.

Wydarzenia szczególnie trudne, jak rozstania, śmierć bliskich, utrata pracy czy nadużycia seksualne, wymagają wzmocnienia psychicznego. Bez tego ani rusz. Na dobre zarzucimy szycie. Tu już bawełniane przędziwo nie wystarczy. Nie wytrzyma. Tu niezbędne okazuje się użycie nici stalowej. A kiedy już raz użyjemy tego twardego materiału, będzie on przetykał nasz dywanik coraz gęściej, aż ślady jego użycia dostrzeżemy w postaci stalowych pasm we włosach.

Niekiedy przystanie obok jakiś typ, popatrzy na nasze dzieło, potem na swoje, a następnie znowu na nasze, na podobieństwo przechodnia, co to na skraju jezdni rozgląda się raz w lewo, potem w prawo, a następnie jeszcze raz w lewo, by zapewnić sobie bezpieczeństwo, i stwierdza z całą pewnością, że twoje bardziej się nadaje do zapewnienia bezpieczeństwa, materialnego choćby. Może twoje jest bardziej ozdobne, a może charakteryzuje się daleko większą dbałością o szczegóły, może twój wyrób jest bardziej szykowny, bo inwestujesz weń znacznie więcej energii i zaangażowania. W każdym razie gap, kierowany zawiścią, zazdrością bądź krwawą żądzą zysku bez ponoszenia kosztów, dochodzi znienacka do wniosku, że pała żarliwą chęcią posiadania takiego jak twoje, a dokładniej rzecz ujmując: twojego. I dzieje się rzecz nieprzewidziana. Oto grabieżca przestaje w zupełności zajmować się swoim, co doprowadza to, co już stworzył, do stopniowego upadku. Ty wciąż pracujesz nad swoim dziełem, zatem, choć drań nici ci plącze i kądziel po kryjomu rwie, a wątek supła, sam traci więcej niż ty. Teraz przechodzień wkłada starania w twoje. Pomimo iż to trud daremny, lisem podszyty i wątpliwie moralny, energia złoczyńcy, cała jego moc, płynie w twoją stronę. W przyrodzie nic nie ginie, a żądza niszczenia to bardzo energochłonne stworzenie. Kiedy już się nasyci czynami tamtego, musi to gdzieś zwrócić, a zwróci tobie, bo rzecz dzieje się tutaj. Na twoim. Tak czy inaczej się dzieje, prawda stara jak świat unaocznia, że ten, kto niszczy, sam niczego nie miał, nie ma i mieć nie będzie. Waśnie na każdą skalę, czy to międzyludzkie, czy międzypaństwowe, chłoną mnóstwo energii. Podwórza pustoszeją, infrastruktura podupada, a wszędzie tylko ruiny, kurz i chwasty. I niejednokrotnie krew. Tej nie sposób zmyć z rąk. Potem nadchodzi pora odbudowy i tu konfrontujemy się z drugą, jak świat starą, prawdą: ten, kto dobrze gospodarował przed wojną, staje na nogi o własnych siłach. Jak często wymaga się potem, a przynajmniej oczekuje, że dźwignie i tego drugiego. Bo albo bierzemy się do dzieła i gospodarka wre, albo siedzimy bezczynnie, gramy rolę nieporadnego dziecięcia i beznamiętnie czekamy na wyręczenie we wszystkich lub co najmniej w większości obowiązków. Bo atakowanie, zawłaszczanie cudzego i niszczenie atakuje, zawłaszcza i niszczy agresora, co wydaje się go niepomiernie dziwić. Narobił się taki, nasnuł planów, nocami nie sypiał, a potem spracowane niecnymi czynami dłonie ma aż popękane. Ze złości. Budzi się któregoś ranka z ręką w nocniku.

Żadna praca nie idzie na marne. Choć miewamy silne wrażenie, że świat, los lub inne pojęcie, jest niesprawiedliwe, to jednak jakaś niepojęta zasada czuwa i widzi wszystko. Wszystko, a szczególnie dba o czyny podłe. Te, najchętniej i pod różnymi groźbami ukrywane za kotarą milczenia, strachu, poczucia winy czy wstydu, z boku zasłonięte, doskonale widać z góry, a logiczne jest, że coś – lub ktoś – co intuicyjnie określamy siłą wyższą, patrzy na wszystko z góry, wszystko widzi, wszystko wie i wszystko rozumie. Podobno również o wszystkim decyduje, a ponieważ tak jest, a siła wyższa – jakkolwiek ją nazwać – posiada mądrość (tak mówią) wielokrotnie przekraczającą pojmowanie człowieka, warto zaufać, że wie, co robi. Szydełkujemy, gdy mamy szydełkować, kiedy naszą robótkę trzeba ozdobić kilkoma perłami łez, czynimy to, a jak trzeba, tkamy, szyjemy lub dziergamy na drutach, bo różnorodność jest fascynująca, nie jest monotonna, jest ciekawa, a nie nudna.

Co parę lat przydarza się przymus odpoczynku. Intensywne poczynania, choć pełne animuszu i skupienia, wymagają odskoczni i albo rozumiemy to sami, albo nastąpi akt przymusu. Rzucamy wszystko i jak w transie poddajemy się czemuś, czego początkowo może zupełnie nie rozumiemy. Oddalamy się od tego, co dotąd tworzyliśmy, a to po to, aby doznać olśnienia. Otóż to, co doskonale widać z odległości, umyka naszemu postrzeganiu, choćbyśmy wytężali wzrok i inne zmysły, bo z bliska, owszem, dokładnie widać szczegóły. Weźmy taki gobelin, na który gapimy się jak sroka w gnat, z nosem przytkniętym do materii. Widzimy wówczas powierzchnię nitek, a nawet mocne sznureczki osnowy. Czuć nawet ich zapach, łatwo sprawdzić nasze dokonanie palcami i posłuchać, jak szeleści, gdy się je pociera. Im bardziej wnikliwie badamy jego detale, tym bardziej umyka nam wzór całości. Pojęcia nie mamy, jakie sceny czy wzory przedstawia, kto gra pierwsze skrzypce, a kto pociąga za sznurki. Z dystansu – a nabieramy go wprost proporcjonalnie do siły przymusu – widzimy, kto zanieczyścił nasz produkt, wlazłszy ubłoconymi buciorami w nasze, oraz kto, co i czym przekonując, wyciągnął coś z naszego. Widzimy również, kto tu i ówdzie podskubał nasze bez naszej woli i wiedzy, a także kto i ile zamiótł pod dywan. Doznajemy oświecenia i widzimy wszystko, co umykało naszej uwadze, gdy zaślepieni dzierganiem i troską o dostatek przędziwa, angażowaliśmy się za bardzo. Widzimy potrzebujące naprawy rozdarcia, przyglądamy się bezwzględnie żądającym rozwiązań supłom i zaczynamy rozumieć. Próbując zadowolić innych, nie skupialiśmy wcale się na tym, co sami pragnęliśmy stworzyć. Z dystansu paru, parunastu lub kilkudziesięciu lat wyraźnie dostrzegamy, jak często wybór włókna należał do tych, którym uwierzyliśmy, że takie będzie dla nas najlepsze. Dostrzegamy i to, że nożyczki, naparstek i krosno ktoś podmienił nam na wysłużone i zupełnie nieprzydatne, ale w głębi duszy czujemy, że bezczynność jest nieznośna i pewnie w końcu nas zabije. Rozglądamy się. Parę narzędzi jednak zostało. Urywamy nici trzymające nas przy starym i zaczynamy nowe. Teraz już nie przetniemy nożyczkami, więc przegryzamy nić jak zbyt długo trzymającą pępowinę i plujemy sobie w brodę. Lepiej późno niż wcale – wzdychamy, a potem łatamy, uzupełniamy, cerujemy, zwężamy lub poszerzamy. Toż to nasze i chcemy, żeby było jak najlepsze!

Nie poddajemy się. Szyjemy dalej. Teraz już nie szastamy materiałem – wszystko musi być skrojone na miarę naszych potrzeb. Nauczyliśmy się, jak dociąć, żeby nie pruć. Nauczeni błędami i poprawkami chcemy coś skroić. I to dobrze. Czasu coraz mniej i wszystkie łatki widać jak na dłoni. O, tam ktoś dał plamę, a gdzie indziej rzucił taką wiązankę, że do dziś kichamy od alergii na jej pyłki. Ładne kwiatki! Lepiej wszystko umiemy i rozumiemy, bo szyjemy nie pierwszy raz i już wiemy, że czasami szkoda fastrygi. Już wiemy, że noc, którą zmarnowaliśmy na haftowanie, nieraz odbija się nam czkawką. Teraz ani naparstka! Bo to było przegięcie. Spróbuj szyć skrzywioną igłą, to zrozumiesz. Już nie prujemy jak szalony krawiec. Delektujemy się dotykiem muliny, a i kordonek doceniamy coraz bardziej. Każdy kolejny szew przeszywamy z rozwagą i dobroczynną wdzięcznością.

Tamci już nie szyją, więc cieszmy się szyciem!

Żeby było nieco łatwiej, czasami używamy ostrego rylca kształtującego coraz to wyraźniejszą geomorfologię naszej twarzy. Zaczyna się wokół oczu i mawia się, że to ze śmiechu. A ty, jeśli nie dasz się wpuścić w maliny, dostrzeżesz łatwo, że twoja twarz podczas gorzkiego płaczu wykrzywia się niemal identycznie jak przy radosnym śmiechu. Usta się rozciągają na boki i widać między nimi zęby, powieki mocno się przymrużają. Nawet dźwięki artykułowane przez twoje struny głosowe mogą być do siebie podobne zarówno przy rzęsistym śmiechu, jak i przy spazmatycznym szlochu. Może w tym drugim przypadku nieco niższe.

Emocje towarzyszą nam bowiem bez przerwy niczym profesjonalny serwis. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Siedem dni w tygodniu. Jeszcze przed narodzeniem odczuwamy humory matki, a nawet osób znajdujących się w jej otoczeniu. Stwierdzili to naukowcy, a nam pozostaje im wierzyć. We śnie emocje nas nie opuszczają. Nie ulega wątpliwości, że tak jest, kiedy śnimy koszmar, ale jeżeli sen mamy spokojny, to towarzyszy nam spokój, a ten również jest emocją. Obserwując śpiące dzieci, zyskujemy dowód na to, że we śnie nasze pociechy się uśmiechają i robią przeróżne miny, a zatem coś dzieje się w ich polu emocjonalnym. Coś przeżywają. Sami nieraz budzimy się spoceni, przerażeni lub rozanieleni. Nawet gdy budzimy się zmęczeni, to dopisuje nam uczucie zniechęcenia. Coś czujemy.

Dopóki dotyczą nas emocje, dopóty doświadczamy, odbieramy bodźce – żyjemy, a więc czółno i wątek w dłonie! Imajmy się wszelkich narzędzi, jakie mamy pod ręką! Urozmaicajmy nasze dzieło na każdy sposób, jaki tylko sobie wymarzymy! Niech to będzie najdoskonalsze dzieło, na jakie nas stać!

Niech to będzie arcydzieło!

1.

Pakowanie zawsze zapowiada zmianę. Bez względu na to, czy pakujemy się przed przeprowadzką do nowego domu, zamierzamy wyjechać na parę dni zasłużonego urlopu, na kilkuletnie studia czy też jedziemy do szpitala, pakowanie walizek to etap, który bezsprzecznie wnosi coś nowego. Poznanie nowego miejsca, nowych ludzi, nowych możliwości czy prawdy o sobie samym. Pakowanie to zawsze zapowiedź nowego.

Duża torba, w połowie już spakowana, leżała na dwuosobowym, nienagannie zaścielonym łóżku, a przez uchylone drzwi sączyła się do sypialni skoczna muzyka. Będzie! Będzie zabawa! Będzie się działo i znowu nocy będzie mało… – śpiewało z głośnika.

Malwina, z wilgotnym ręcznikiem na świeżo umytych włosach, wtargnęła do pokoju i umieściła na starannie ułożonych ubraniach kosmetyczkę, wciąż otwartą, by móc jeszcze wrzucić do niej niezbędne akcesoria. Jeszcze raz przejrzała kupkę spakowanych w ciągu kwadransa rzeczy, jakby ważyła, czy taka ilość jest odpowiednia, potem dołożyła do nich jeszcze ciepły, rozpinany sweter i dodatkowy top. Wykonała energiczny skłon, sprawnym ruchem odwinęła ręcznik, przetarła nim włosy i zniknęła za drzwiami. Po chwili dźwięki muzyki zakłócił odgłos pracującej suszarki do włosów.

Kolejne ukłucie dopominało się uwagi. Malwina nie narzekała na zdrowie, odkąd zamieszkała w tym miejscu, a skoro zdrowie zaczynało szwankować, ciało dawało znać, że duch jest smutny. Tak twierdziła Sylwia, liderzy rozwoju osobistego, a nawet lekarze, przynajmniej ci dotknięci przekonaniem, że to nie nasze ciało choruje, lecz nasza dusza, ciało zaś jest obrazem dolegliwości wnętrza. Uzdrów duszę, a ciało przestanie chorować – tak to mniej więcej brzmiało.

Malwina nie kłóciła się z tą prawidłowością. Już niejednokrotnie poczuła na własnej skórze, jak ta się sprawdza, kiedy Malwina jest zmęczona, niewyspana lub mocno czymś przejęta. Co jak co, ale skóra wyraźnie odzwierciedlała niedobory witamin, snu, a nawet dłuższe braki pogody ducha. Kiedy Malwina była rozdrażniona – skóra Malwiny była podrażniona, bo przecież była częścią Malwiny. Zatem ponieważ pogoda ducha odbijała się na skórze, to pewnie i na pozostałych częściach ciała. Na przykład na prawym uchu. Jej samej trudno było powiązać jakikolwiek incydent z ostatnich dni własnego życia z uchem wewnętrznym, ale podobno istnieli specjaliści wprawieni w tej sztuce. Potrafili bezbłędnie wskazać, co przyczyniło się do dysfunkcji chorującego organu. W tej chwili problemem nie było zaczynające się choróbsko, ale to, że Malwina wyjeżdżała. Pragnęła tego wyjazdu, chciała go całą sobą, a skoro tak czuła, to skąd tu sprzeciw rzekomo obrazowany przez chorobę?

– Choroba jasna! I to właśnie teraz – syknęła po następnym dźgnięciu bólu. Pulsujące kłucie przeszło, gdzieś w kanale słuchowym zaczęło szumieć, do nosa zaś zaczął wpływać coraz bardziej wyraźny zapach aromatycznego naparu.

Wypadła z pokoju wprost na… filiżankę kawy.

– Kur… No i masz! – wycedziła półgłosem przez zaciśnięte zęby, odklejając przylepiony do skóry materiał koszulki. – Co mi tam, wpadłam tylko na filiżankę kawy. – Wściekłość nagle ustąpiła miejsca rozbawieniu wywołanemu dwuznacznością zdania, choć zbędne było fizyczne doświadczenie, by tę niejednoznaczność wyłapać.

– Wołałem cię, ale nie przyszłaś. Nie chciałem, żeby wystygło. – Juliusz już panował nad sytuacją. Odstawił naczynie i papierowym ręcznikiem wycierał z podłogi kałużę, zanim Malwina zdołała zareagować. – Po co tak przeżywasz? To tylko parodniowa wizyta.

– Łatwo ci powiedzieć… – Malwina, mówiąc do znikającego w drzwiach Juliusza, była na skraju płaczu. – Wizyta jest w porządku. To ja jestem w rozsypce. I nawet nie wiem, o co chodzi.

– A co mówi na to Sylwia? – Juliusz nalał do czystej filiżanki świeżej kawy z dzbanka i podał jej.

– Sylwii jeszcze nie mówiłam. Zaczęło się dopiero dwa dni temu i myślałam, że mi przejdzie.

– Malwinko… – Cmoknął ją w kosmyk umytych włosów. – Tam też są lekarze.

To zaskakujące, jak pozytywnie wpływają na nasze samopoczucie pokrzepiające słowa bliskich nam osób – myślała Malwina, zmieniając zalane kawą biustonosz i podkoszulkę.

– Właściwie… – Wzruszyła ramionami i weszła do kuchni. – Lepiej, że wylało się teraz, a nie w drodze.

– No widzisz – poparł ją z pogodnym uśmiechem Juliusz, obserwując, jak upija duży łyk kawy. – Masz piękne włosy – zauważył, co skutecznie rozproszyło resztki jej gniewu. Odruchowo dotknęła dłonią kasztanowej, wilgotnej kaskady.

Juliusz był niezwykły. Doskonale wyczuwał, co i kiedy należy powiedzieć, jakby odbierał jej napięcia i odczuwał jej potrzeby. Paradoksalnie ona nie wiedziała, co trzeba uczynić, żeby złagodzić przykre doznania, a on robił to od ręki.

Kwadrans później Malwina zapięła torebkę, zdjęła z wieszaka lekką kurtkę, którą przewiesiła przez przedramię, i obejrzawszy się badawczo, czy zostawia za sobą porządek, wyszła z domu.

Na zewnątrz panowała pełnia lata. Kończył się lipiec i parę minut po ósmej słońce świeciło już wysoko ponad horyzontem, a lekko spowite wysokimi chmurami niebo nie zapowiadało opadów. Ale w dalszej drodze mogło być różnie.

Samochód sprawnie skręcił w wąską wyżwirowaną drożynę, po kilkudziesięciu metrach zamigał kilkakrotnie pomarańczowym światłem, choć nikt nie nadjeżdżał, był jeszcze jakiś czas widoczny na tle ciemnej leśnej zieleni, po czym zniknął za uchem igielnym.

***

To był długi dzień. Kilkunastogodzinna jazda dawała się we znaki unieruchomionym na ten czas członkom, a najbardziej – wciśniętym w siedzenie fotela pośladkom dzielnie utrzymującym ciężar całego ciała i nadwerężonemu kręgosłupowi, któremu było już chyba wszystko jedno. Słońce znajdowało się mniej więcej na tej samej wysokości, co w chwili wyjazdu i gdyby nie pewność, że tym razem jest to przeciwna, bo zachodnia, strona nieba, można by próbować sobie wmówić, że była to ledwo króciutka przejażdżka. Poza tym tutaj słońce podobno zachodziło godzinę później. Dzisiejszy dzień był więc dłuższy mniej więcej o godzinę od dnia poprzedniego, co samo w sobie wprowadzało zmysły w jakiś rodzaj dysonansu, pogląd zaś, że czas jest pojęciem względnym, nabierał naraz pewnej prawdziwości i niemal fizycznej postaci.

Nawigacja pokazywała, że do celu podróży zostało kilka minut, i Malwina ze zniecierpliwieniem obserwowała ekran, wiercąc się w fotelu jak dziecko, któremu za wysiedzenie paru minut w spokoju obiecano lizaka.

Samochód zatrzymał się przy krawężniku i ledwo Malwina wysiadła, znalazła się w mocnym uścisku przyjaciółki. Zmęczenie i oszołomienie nowym miejscem sprawiło, że zakręciło się jej w głowie, a ciało zachwiało się lekko. Potrzeba odpoczynku pozwalała tylko na krótkie odpowiedzi dotyczące przebiegu podróży. W uchu znowu zakłuło. A może to błędnik. – zdążyła tylko pomyśleć, a już gospodyni prowadziła ją do domu.

Oszołomienie stopniowo przechodziło w podziw, podczas gdy – nie wiedzieć czemu – w pamięci Malwiny przewijały się obrazy wspomnień dawnych odwiedzin przyjaciółki, gdy jeszcze mieszkały w Pietruchach, a wzrok rejestrował wygląd jej obecnego domu.

Sylwia wyglądała na szczęśliwą. Kręcone jasnoblond włosy miała upięte wysoko w pociągającym artystycznym nieładzie, a mimo to robiła wrażenie nad wyraz uporządkowanej. Malwina dorównywała jej dziś wzrostem, ale wyłącznie dlatego, że włożyła buty na sześciocentymetrowych obcasach, a jej przyjaciółka miała na stopach baleriny. Juliusz i Maks żywo dyskutowali. Prawdę mówiąc, docinali sobie jak za dawnych, szkolnych lat, używając swoich starych przezwisk, co widocznie bawiło ich obu. Tylko Malwina była małomówna. Mimochodem dotknęła czoła, bo zdawało się jej, że ma podwyższoną temperaturę. Mógł to być efekt wyczerpania podróżą lub rozwijającego się w jej uchu stanu zapalnego. Łudziła się, myśląc, że ujdzie to uwadze Sylwii.

– Malwinko, źle się czujesz? – zagadnęła opiekuńczo.

– Nie wiem. Może to tylko przez tę telepaninę…

– Paplaninę? – upewniła się Sylwia, wiedząc, że czasami nieświadomie używamy podobnie brzmiących słów na określenie czegoś, czego świadomości jeszcze nie mamy.

Malwina mierzyła ją wzrokiem, jakby coś wnikliwie analizowała. W gruncie rzeczy zawsze ją podziwiała. Widziała ją jako osobę otwartą, odważną i mądrą, i o ile ta kobieta zawsze miała w sobie mnóstwo animuszu, to teraz był w niej jakiś inny rodzaj życia, a Malwina nie potrafiła tego zrozumieć. Choć widywały się, od czasu do czasu ucinając sobie pogaduszki przez komunikator, to w Sylwię wstąpił widocznie jakiś nowy żywioł, jakiś nieokiełznany rodzaj wewnętrznej siły, chęci i czegoś, co nie dawało się łatwo określić, o ile w ogóle jakoś się dawało.

– Miałam na myśli podróżne telepanie – sprostowała w końcu – ale może masz rację. Może to przez paplaninę i nie wiem czemu, ale myśl moja biegnie niepowstrzymana do Pietruch. I od dwóch dni kłuje mnie w uchu.

– Telepatię! – Sylwia natychmiast znalazła słowo niezwykle podobne do użytego przez Malwinę. – Tak. Czuję, że chodzi o telepatię. O, masz! – Machnęła ręką. – Myślałam, że coś ci dolega, a ty jesteś zupełnie zdrowa! – roześmiała się, znając zwyczaj przyjaciółki. Malwina mianowicie mówiła w ten sposób, gdy coś jej doskwierało, owszem, ale raczej ludzka podłość i parę innych ludzkich cech, a nie choroba. – Maks, zaparzysz kawy? – rzuciła do mężczyzny, który, nie przerywając rozmowy z Juliuszem, skinął głową.

Po kilku minutach rzeczy gości zostały ulokowane we wskazanym przez gospodarza pokoju, a zapach kawy dobrego gatunku wypełnił dom.

Lekki poczęstunek podano na tarasie, a Malwina nie mogła usiedzieć w miejscu. Chodziła tam i z powrotem jak zwierzę w potrzasku, rezydent więziennej celi lub ktoś, kto intensywnie myśli.

– Dokąd się tak spieszysz, Malwinko? – żartowała Sylwia. – Usiądź, odpocznij.

– Całą drogę odpoczywałam. Dupy nie czuję. Chyba muszę to teraz jakoś rozchodzić. – Malwina nie rozstawała się z filiżanką kawy, podczas gdy Juliusz zachwycał się drewnianą architekturą ogrodową wykonaną przez Maksymiliana.

– Blokada czakry podstawy – rzuciła niedbale Sylwia, zakładając najwyraźniej, że każdy człowiek to rozumie.

– Blokada? – Malwina zastygła w bezruchu.

– Tak myślę, choć dopiero się uczę. Czakra podstawy to to, na czym stoisz… albo na czym siedzisz. Finanse też, i… siła wewnętrzna. Rzuciłam hasło: blokada czakry podstawy, a ty się zatrzymałaś i stoisz.

– Życiowo? – Malwinę olśniło. – Rzeczywiście nie mogę ruszyć z miejsca, odkąd… – Obrazy wspomnień prowadziły na posterunek policji i do okoliczności, w których prawdę zamieciono pod dywan. – Od rozwodu i spraw powiązanych. – Wyślizgnęła się konkretom jak zwykle, gdy dotyczyć miały tej tematyki. – Ale masz fajny ogródek! I taras taki duży…

– Ucho środkowe to nasze wewnętrzne ucho. – Sylwia nie dała się zbyć.

– No jasne, że ucho w środku to ucho wewnątrz.

– Nie. Ucho wewnętrzne to jasnosłyszenie. Życiowo stoisz w miejscu, czyli utknęłaś. Coś się zablokowało. Sprawa utknęła w martwym puncie. To jest właśnie jasnosłyszenie. Słyszenie innego sensu wypowiedzi. Widać, że masz tę zdolność, ale stan zapalny ma ją ograniczyć, czyli… ktoś nie chce, żebyś coś usłyszała.

– Tak, tak, to się zgadza. Mam wrażenie, że ktoś mi nalał wody do ucha i teraz słyszę jak spod wody. – To spostrzeżenie zaskoczyło samą Malwinę.

– Posłuchaj, co mówisz. Lanie wody to…

– Zagadywanie – ucieszyła się Malwina, odgadnąwszy metaforę, i przeszła parę kroków.

– Po co?

– Żeby ugasić ogień.

– Czyli?

– Chyba komuś grunt palił się pod nogami, a lanie wody miało przygasić… czujność! Tak mi przyszło!

– Zobacz. Ruszyło się! – uradowała się Sylwia. – Jak tylko zrozumiałaś, że ktoś lał wodę, ruszyłaś się. Już nie stoisz w miejscu. Pytanie: kto leje wodę?

– Hydraulik.

Żart Malwiny bynajmniej nie rozśmieszył Sylwii.

– Kto jest hydraulikiem? – zapytała poważnie.

Choć Malwina nie umiała tego racjonalnie wytłumaczyć, w jej wyobraźni pojawił się Błażej. Był ubrany w kraciastą, flanelową koszulę, bejsbolówkę i dżinsowe ogrodniczki, a na nogach miał zniszczone sportowe buty – takie, w jakich zwykle chodził. Błażej szybko niszczył buty. W tym wyobrażeniu był tak wyraźny, że dało się dostrzec każdy szczegół. W prawej ręce miał pomalowany na czerwono klucz francuski, a w lewej zwykły klucz płaski – tego drugiego używali raczej mechanicy, ale być może hydraulik czasem też się takim posługiwał. Nawet jego zapach doszedł do wrażliwego nosa Malwiny.

– Śmierdzi gorzałką i tanimi fajkami.

– I cóż on tam robi?

Ledwo padło pytanie, a hydraulik wziął się do dzieła.

– Kręci – oświadczyła Malwina zgodnie z tym, co pokazała jej wyobraźnia. – Raczej odkręca.

– A odkręcać coś, to znaczy… – Cierpliwość Sylwii nie znała chyba granic.

– Wyłgać się! Leje wodę i kręci. Kręci, żeby się wykręcić od odpowiedzialności… albo odkręca coś, w co się przez nieostrożność albo umyślnie wkręcił. A żeby się wykręcić, leje wodę. – Malwina westchnęła z ulgą i uniosła opróżnioną filiżankę do toastu. – Możemy się przejść? – zmieniła temat.

– No proszę! Zrozumiałaś i teraz możesz iść dalej. Świetnie! Chłopaki, idziecie z nami na spacer? – zareagowała natychmiast Sylwia.

Żeby dotrzeć do lasu, należało przejść kawałek opustoszałą w niedzielny wieczór ulicą, potem minąć parę dwupiętrowych, kilkurodzinnych bloków i ciąg garaży. Trójka dzieciaków urządziła sobie tam wyścigi hulajnogami. W las wnikała wydeptana przez piechurów ścieżka, której szerokość pozwalała na marsz gęsiego. Sylwia prowadziła, za nią maszerowała Malwina, a mężczyźni ciągnęli z tyłu. Teren był tu pagórkowaty, ale zadrzewienie niczym się nie różniło od przeciętnego lasu. Stare dęby, buki i smukłe brzozy na pewno pamiętały dawne czasy. Wąska, wijąca się ścieżka, ledwo widoczna na wzniesieniach, zaprowadziła ich do szerszej dróżki, którą mógłby przejechać czterokołowy pojazd, ale tylko do miejsca, gdzie ustępowała ścieżynie, którą tu dotarli. Tu i ówdzie rosły połacie zaborczych jeżyn i trzeba było uważać, żeby nie zahaczyć się o ich zaczepne kolce.

Malwinie bardzo się ta niedostępność podobała. Wspinali się właśnie na kolejne wzniesienie i w dali widać było rząd ułożonych w poprzek drewnianych bali, umacniających podłoże, a jednocześnie ułatwiających wspinaczkę. Nie był to w każdym razie widok spodziewany w środku, nawet niewielkiego, miasteczka. Przed wyjazdem Malwina sprawdziła na mapie: miasteczko było przytulone do lasu, tworzyło z nim harmonijną całość. Spodziewała się jednak raczej ukształtowanego ręką ludzką parku lub czegoś w tym rodzaju. Zaskoczenie nie minęło, kiedy, przeciąwszy szerszą żwirówkę, zaczęli się wspinać po widocznych z dołu balach. Owszem, Malwina spodziewała się gatunków drzew występujących regionalnie. Wiedziała, że buki nie rosną na Mazurach, bo mieszkała tam latami i żadnego nie widziała. Tutaj widocznie warunki im służyły, jak i rozsianym gdzieniegdzie ostrokrzewom, których skórzaste, błyszczące liście ostrzegały zadziornymi wypustkami, że ten, kto wyciągnie po nie rękę, może tego boleśnie pożałować. Rosły tu dziko drobnolistne żarnowce oraz porozrzucane tu i ówdzie naparstnice, których liście tworzyły charakterystyczne rozety.

Piechurzy dotarli do szczytu wzniesienia, a dająca się we znaki stromizna ustąpiła miejsca nieco szerszemu traktowi. Wszyscy oddychali głęboko, a Malwina była zrelaksowana i nie było w niej śladu po całodziennym unieruchomieniu.

– No dobrze, wracamy! – oznajmiła Sylwia, zaczerpnąwszy głęboko powietrza. – Zaraz zacznie się ściemniać, a w lesie, jak to w lesie, ściemnia się szybko.

Malwina spostrzegła, że zatoczyli pętlę, bo wracali inną drogą. Ta dużo łagodniej biegła w dół i nie było na niej ułożonych z bali schodków, a w marsz wkładało się zdecydowanie mniej wysiłku.

Mężczyźni wrócili do wspomnień z czasów szkolnych.

– Pamiętasz, jak Gocławska wstawiła nam wszystkim pały? – zaczął Maks. Szedł teraz obok Sylwii. Malwina i Juliusz kroczyli tuż za nimi.

– Gocławska? Matematyczka? – szukał w pamięci Juliusz.

– Ta sama. Twierdziła, że dostaliśmy pracę domową, ale nikt nie mógł sobie przypomnieć żadnego zadania.

– A! Pamiętam! – zawołał Juliusz. – Pamiętam, jak wrzeszczała, że robimy ją w balona. Ale była wściekła. No tak, wszyscy dostaliśmy pały, bo Chudy i Zulus zaczęli się z nią drażnić. Potem pogrzebała w swoim notesie i okazało się, że zadała coś nie nam, tylko klasie równoległej.

– A dwóje w dzienniku zostały – skwitował Maks.

– Kara za przynależność klasową – wtrąciła Malwina i ta myśl wymagała rozwinięcia, co odczytała w oczekujących spojrzeniach całej trójki. Zatrzymali się nawet, jakby chcieli oznajmić: dalej z tym tematem nie ruszymy, dopóki nie powiesz, co masz na myśli. – No co tak patrzycie? Ukarała was za przynależność do tej samej klasy. Byliście wszyscy w tej samej klasie – powiedziała w końcu, najprościej jak umiała, i natychmiast sobie uświadomiła, że każda z tych form jest dwuznaczna. – To znaczy… Być może… Wszyscy dostaliście dwóje, bo pochodziliście z klasy robotniczej, a nauczycielka zaliczała się do inteligencji. Zdenerwowała się, że ktoś z klasy niższej jej podskakuje i tyle. – Uśmiechnęła się i po prostu ruszyła dalej.

– Patrz, jakie to proste! A my tygodniami wymyślaliśmy przyczynę. Bo za coś się na nas uwzięła – zgłębiał Juliusz.

– Chyba każdy ma za sobą taką historię – podsumowała Malwina. – W każdym razie z czasów mojej edukacji pamiętam kilka takich sytuacji, w których cała klasa dostała lufy, bo jedna osoba wkurzyła nauczyciela.

– Opłata solidarnościowa – stwierdziła Sylwia.

Określenie tak się wszystkim spodobało, że – jak zwykle w podobnych przypadkach – jeszcze parę razy tego dnia go użyto.

Letni wieczór, zgodnie z zapowiedzią Sylwii i wiedzą każdego człowieka, zapadł, a ostatnie promienie słońca zniknęły za rzędem zabudowań, zanim czwórka przyjemnie zmęczonych wycieczkowiczów wróciła do domu.

Po dwóch godzinach pobytu w tym miejscu Malwina i Juliusz znali już fragment okolicy. Architektura budynków różniła się od poznanej dotąd i obserwacja ta domagała się wewnętrznej refleksji Malwiny. Każdy region, kraj, miejsce charakteryzowało się czymś szczególnym. Inaczej budowano domy w Anglii, inaczej we Francji, a jeszcze inaczej w Polsce. Na Podlasiu ludzie mieszkali w innych domach niż na Podhalu i wszystko to miało swoją stronę praktyczną. W okiennice wyposażano okna tam, gdzie mocno wiało lub prażyło słońce. Miejsca mroźne i śnieżne wymagały dobrej izolacji termicznej. Tam ściany były z reguły grube, zadaszenia spadziste, a otwory okienne niewielkie. W regionach typowo rolniczych obejścia charakteryzowały obory i stodoły, co mijało się z celem tam, gdzie ludzie zajmowali się głównie rybołówstwem lub choćby wydobyciem węgla. Żeby zatem zgadnąć, do czego służą budynki i budowle w danym gospodarstwie, wystarczyło wiedzieć, czym zajmują się mieszkający w nim ludzie. Coraz częściej jednak budowano przy domu tylko garaż, co było wyraźną wskazówką, że mieszkańcy nie żyją z tego, co wytwarzają w obejściu, ale do pracy dojeżdżają samochodem. Tak czy inaczej, budowano praktycznie, co zmieniało się nie tylko regionalnie, ale również z biegiem czasu oraz pod względem dostępności materiałów.

To był wyjątkowo wyczerpujący dzień, a lekka kolacja i dobra ziołowa herbata Sylwii po energetyzującym prysznicu działała odprężająco, regenerująco i chyba nasennie, bo po paru minutach oczy Malwiny zaczęły się same zamykać.

Spała twardo i nadzwyczaj ufnie. Raz tylko przebudziła się w środku nocy z lekkim uczuciem zagrożenia i potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, gdzie się znajduje. Rozkojarzenie wzmacniała ciemność, wyjątkowo głęboka jak na letnią noc. Przez zasłonięte firaną okno nie widać było księżyca, a na zachmurzonym niebie dostrzegła Malwina jedną tylko gwiazdkę – odległe słońce, które dodawało otuchy, podczas gdy to najbliższe Ziemi wędrowało teraz gdzieś po drugiej stronie globu. Uczucie niepokoju ustąpiło, gdy Malwina stwierdziła, że obok jest Juliusz. Wątłe światło przenikało przez filuterny wzór na firance i kładło się na jego spokojnej twarzy. Wyglądał, jakby miał na sobie leciutki woal snu. Malwina uśmiechnęła się na to skojarzenie. Zarys kołdry na wysokości jego klatki piersiowej rytmicznie podnosił się i opadał. Juliusz najwidoczniej spokojnie spał. Nie było powodu do lęku, który ją obudził. Nie było zatem realnego zagrożenia. Być może zachował się jakiś lęk przestarzały i dopominający się zrozumienia lub uwagi, ale pora na analizę była zdecydowanie nieodpowiednia. Z takim wnioskiem opatuliła się kołdrą i ponownie zasnęła.

Sen miała dziwny.

Podobno pierwszy sen w nowym miejscu może być ważny, ale ten był absolutnie abstrakcyjny, o ile jakikolwiek sen taki nie jest. Śniło się jej, że była na terenie przypominającym pustynię. Wokół był tylko piach, ale suchy i jakby sztucznie rozsypany na czymś, co znajdowało się pod nim. Nie było tam słońca. Wszystko wyglądało raczej jak scenografia jakiegoś filmu, a nie naturalny krajobraz. Naraz miała Malwina przed sobą budowlę przypominającą platformę. W każdym razie przypominało to zbitą z desek scenę, na którą prowadziły cztery schodki. Z przodu, wzdłuż tej prostej budowli, znajdowała się obramowana balustradą rampa, cała scena zaś była kompletnie zabudowana na wzór drewnianego baraku. Po małych przeróbkach mogło to przypominać dom z australijskich filmów, taki zbudowany na drewnianym podeście, z werandą bez dachu przyklejoną wzdłuż frontowej ściany. We śnie jednak budynek nie miał okien, lecz od strony przypominającej niekończący się korytarz rampy odchodził rząd równo od siebie oddalonych drzwi. Malwina, z poczuciem zagrożenia – podobnym temu, z jakim się wcześniej wybudziła – weszła po drewnianych schodkach na podest. Była czujna. Ktoś mógł nadejść, a to nie wróżyło niczego dobrego. Malwina była tam kimś w rodzaju intruza. Zajrzała przez pierwsze drzwi w rzędzie, który nie miał końca. Za drzwiami znajdowały się świnie. Stado świń. Niezliczona ilość świń. Jak okiem sięgnąć, w lewo, w prawo i na wprost, masa, tabuny, mrowie świń. I w tym śnie wiedziała Malwina, że czas ją goni, a właściciele prowizorycznej platformy nie życzą tu sobie osób niepowołanych. Zamknęła zbite z surowych desek drzwi, ale tak, żeby nikt nie poznał, że je otwierała. Ze dwa metry od nich znajdowały się kolejne drzwi. Były identyczne i – tak samo jak tamte – zamknięte na skobel. Gdyby świnie wiedziały, jak liche jest mocowanie skobla, mogłyby się bez problemu uwolnić. Ale świnie, jak to świnie, były widać głupie i przekonane, że nie mają żadnego wyjścia. Kiedy Malwina otworzyła następne drzwi, zobaczyła za nimi… kury. Jak okiem sięgnąć kury. Podobnie jak w świniarni – kurom nie było końca. I nawet we śnie wiedziała Malwina, że to niemożliwe, bo zaglądając przez sąsiednie drzwi, w tym miejscu widziała świnie. A tu – same kury. Tam, gdzie wcześniej były świnie – teraz tłoczyły się kury, jedna przy drugiej, tak ciasno, że nie widać było podłoża. Ot, typowy kurnik. Masowy chów drobiu. Kiedy niepokój kobiety wzmógł się jeszcze bardziej, bo usłyszała, że ktoś nadchodzi, chciała wetknąć patyk w ucho skobla i uciec. Zamiast tego spojrzała na dziwną, zieloną dźwignię u góry drzwi. Tam, gdzie wisiał rząd oświetlających rampę świateł. Spostrzegła również, że metalowy uchwyt jest częścią większego mechanizmu złożonego z układu drutów. Malwina pojęła, że urządzenie to miało służyć do jednoczesnego otwarcia całego szeregu drzwi, a było niezabezpieczone, bo nikt nie mógł do niego sięgnąć. Nie żeby był bardzo wysoko. Wystarczyło podskoczyć, żeby zwolnić blokadę. Po prostu nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby to zrobić. Kiedy bowiem opuszczało się dźwignię, wszystkie drewniane bolce unosiły się i wysuwały z trzymającego je jarzma. Wtedy można było otworzyć drzwi, ale ten, kto dopuściłby się tego czynu, mógł zostać stratowany przez wydostające się z budynku zwierzęta. Tamci nadciągali, ale Malwina miała dość czasu, żeby podskoczyć i pociągnąć za dźwignię. Zrobiła to. Nie otwierała jednak drzwi. Teraz wystarczyło jedynie, żeby któreś ze zwierząt, przez nieuwagę nawet, popchnęło drzwiczki od środka, a już wszystkie mogły wyjść na wolność, przy czym nikt nie mógł się domyślić, że to Malwina otworzyła im drzwi, a tak mogło się stać, gdyby nikt jej tu nie zobaczył. Zwinnie zbiegła więc po drewnianych schodkach i skryła się w nieoświetlonej części tego dziwnego miejsca. Z odległości kilku metrów obserwowała jeszcze strażników. Tak. To nie byli właściciele. To byli ludzie nadzorujący. Ktoś taki jak pracownicy ochrony, którzy poszli coś zjeść wbrew regulaminowi. Przekonani, że nikt tu nie wtargnie, byli czymś rozbawieni i jakby pewni, że pracodawca jest idiotą, obstawiając teren, któremu nikt nie zagraża. Byli to dwaj mężczyźni ubrani w szkolne mundurki i uzbrojeni w karabinki z patyków. Z bezpiecznej już odległości Malwina stwierdziła, że są to ludzie bardzo prymitywni w obyciu. Świadomość, że odkryła coś niezgodnego z prawem, coś na skalę handlu narkotykami, jeśli nie poważniejszego, towarzyszyła jej, gdy obudziła się rano. I nie miała zielonego pojęcia, co sen mógł oznaczać – o ile niósł jakiekolwiek przesłanie.

Za oknem stał już jasny dzień, a słońce świeciło radośnie przez plecionkę lekkiej firanki, której wzór malował się teraz na ścianie przy łóżku. Malwina przeciągnęła się i spojrzała na miejsce obok. Było puste. Nasłuchiwała chwilę, po której dotarły do niej stłumione głosy. Drzwi były zamknięte, a przez zamknięte drzwi dźwięk rozmów tracił na sile. Zarzuciła na siebie lekki szlafrok i po paru minutach spędzonych w łazience dołączyła do pozostałych.

Juliusz przywitał ją całusem, a Sylwia i Maks zwyczajowym „dzień dobry”, do którego Sylwia dołączyła pytanie, czy Malwina dobrze spała.

Kiedy z filiżanką kawy w ręce i po zapewnieniu, że spała wyśmienicie, opowiadała swój sen Sylwii, gospodyni mierzyła ją wnikliwie wzrokiem, po czym stwierdziła:

– Parę razy użyłaś określenia „patyk w uchu”. Wczoraj mówiłaś o zatkanym uchu. Dzisiaj we śnie jest patyk w uchu. Nie wiem, czy to ma jakiś związek, ale to bardzo możliwe.

– Tak myślisz? – Malwina zatrzymała się na chwilę przy tym oczywistym skojarzeniu. – Rzeczywiście, kłuło mnie, jakbym miała patyk w uchu, a teraz czuję, że ucho jest zatkane, boli i pulsuje. Nie wiem, czy wytrzymam tydzień. – To był czas, przez jaki zamierzali tu gościć.

– Nie ma problemu. – Sylwia wzruszyła ramionami. – W wiosce obok – było to określenie sąsiedniego miasteczka – jest dobra laryngolog. Homeopatka. Neumannowie przyjeżdżali do niej z Nicolą.

– Może jakoś wytrzymam. – Malwina nie chciała robić gospodarzom dodatkowego kłopotu.

– Maks, zadzwoń, proszę, do tej przychodni. Pewnie numer jest w Internecie – rzuciła Sylwia. – Jak będą mieli wolny termin w tym tygodniu, to bierzemy. O każdej porze. W końcu od czego jest urlop. – Uśmiechnęła się rozbrajająco.

Malwina nie śmiała oponować. Być może broniłaby się do upadłego, gdyby nie ustawiczny ból rozsadzający jej ucho od wewnątrz. Patrzyła z wdzięcznością na Sylwię i podziwiała ją. Malwinie chyba brakowało jeszcze tej stanowczości, a pewnie i poczucia wartości. Poczucia, że należy o siebie zadbać, i to bez względu na okoliczności. Sylwia była świeża i taka jakaś swawolna. Tego również jeszcze Malwinie brakowało. Chyba.

– Środa o ósmej piętnaście – oznajmił Maksymilian, rozłączywszy rozmowę.

– Dziękuję. – Malwina posłała mu uśmiech mówiący: przepraszam.

– No to co dziś robimy? Na co macie ochotę? – Gotowa do działania Sylwia zatarła dłonie, po czym wskazała na zastawiony stół. – Oczywiście po śniadaniu!

Świeże bułeczki, dwa rodzaje twarożku, pachnące konfitury domowej produkcji, parę gatunków sera i ugotowane na miękko jajka. Do tego liście zielonej sałaty, cząstki pomidora, ogórka i żółtej papryki. Sok jabłkowy i pomarańczowy. Oprócz tego w niedużej salaterce było coś, czego Malwina nie umiała rozpoznać, a nie śmiała zapytać. Wszystko to zachęcało nie tylko zapachem, ale i wyglądem. Iście królewska mieszanka smaków, konsystencji, zapachów, barw i zachęta dla najbardziej wybrednego podniebienia.

– Przepyszne – pochwaliła pastę rybną. Była to tajemnicza potrawa z owej salaterki, a ponieważ Malwina była ciekawa jej smaku, cokolwiek to było, musiała spróbować. Okazało się, że naprawdę warto. Poza tym ciekawość Malwiny domagała się zaspokojenia bez względu na dziedzinę. Jeśli bowiem Malwina czegoś nie wiedziała, a była tego ciekawa, szukała informacji i zwykle do nich docierała. – To może katedra w Kolonii? To chyba niedaleko – odpowiedziała na pytanie gospodyni.

– Odradzam zwiedzanie w poniedziałek. Muzea na przykład są często w poniedziałki nieczynne – poinformowała Sylwia.

– To może dzisiaj zostaniemy w domu, a na wycieczkę pojedźmy jutro? – zasugerował Juliusz.

Propozycja została przyjęta bez sprzeciwów i dwie godziny później we czworo wracali ze spaceru po lesie, który okazał się dość rozległym obszarem. Po powrocie zaś ucho Malwiny upominało się o spokój i ciszę.

– Sylwia, masz może coś przeciwbólowego? – zagadnęła cicho, kiedy gospodyni parzyła świeżą kawę.

– Ibuprofen, ale tylko w dawce maks. – Sylwia otworzyła jedną z kuchennych szuflad i wydobyła listek tabletek, po czym położyła go na kuchennym blacie. Wszystko zajęło jej nie dłużej niż wypowiedzenie powyższej informacji.

– Dziękuję ci. Nie spodziewałam się, że to się nasili. – Malwina połknęła lek i popiła wodą z kranu. Sylwia tymczasem rozlała kawę do kubków i wyjęła z opakowania świeże pączki.

Popołudnie minęło na przyjemnym leniuchowaniu. Malwina szczegółowo obejrzała ogródek ładnie urządzony ręką Sylwii i ciekawą aranżację przed tarasem. Była to kępa roślin, a w niej kilka najwyraźniej starszych iglaków. Żurawki i naparstnice nadawały temu ciekawy kontrast i przyciągały wzrok, a wszystko to przycupnęło sobie na trawniku niczym wielkanocny koszyk.

Potem Maks zabrał się za przyrządzanie obiadu, a na deser był sernik na zimno, wieczór natomiast przeminął niepostrzeżenie na rozmowie o marzeniach z czasów młodości i o tym, ile z tych marzeń się ziściło, a ile jeszcze może się ziścić.

Nazajutrz, po śniadaniu i kolejnej porcji cytrynowego sernika, pełni energii i ciekawości, ochoczo realizowali jedno z marzeń, jakie można było urzeczywistnić tego dnia i w tym miejscu.

Była to kolosalna świątynia. Podobno druga co do wielkości w Niemczech, po katedrze w Ulm, zbudowana w stylu gotyckim. Jej przepych i potężne wnętrze zapierało dech w piersi. Strzeliste łuki, złoto zdobione elementy, wszechobecne ołtarzyki, figury świętych, wyniosłe filary i części, których fachowe nazwy znali tylko architekci – i ludzie spoza branży ciekawi tych nazw – w ilości niezliczonej i imponującej. Szczególną uwagę Malwiny przyciągnął grobowiec królowej Polski Rychezy Lotaryńskiej, chyba głównie dlatego, że Malwina nie miała pojęcia o istnieniu takiej królowej.

Sylwia zaś czas jeszcze jakiś studiowała informację na tabliczce umieszczonej przy grobowcu.

Oprócz całego, niespotykanego na co dzień, dostojeństwa zgromadzonych tu świętości, drugą rzeczą, jaka szczególnie zaciekawiła Malwinę, był Krucyfiks Gerona. Przyglądała mu się ze szczególną wnikliwością. Rzeźba miała imponujące rozmiary i nie sposób było obojętnie ją minąć. Gdy Juliusz dogonił Malwinę, ta oznajmiła, wskazując na dzieło:

– Zobacz. Jezus jako słońce promieniste.

Skalski przeniósł wzrok we wskazanym kierunku. Za wizerunkiem Jezusa wielkości równej wzrostowi dorosłego mężczyzny rzeczywiście widoczne było podobnej wielkości owalne słońce z rozchodzącymi się na wszystkie strony falistymi promieniami.

Z katedry Malwina wyszła oszołomiona, z ogromnym poczuciem przesytu i lekkimi mdłościami. Na deptaku minęła kilku mimów, ktoś grał na gitarze, ktoś inny na saksofonie, a trzech młodych mężczyzn dawało pokaz breakdance’u. Wokół nich właśnie zgromadziła się największa liczba gapiów, a po kilkuminutowym występie jeden z artystów zdjął kapelusz i zaczął zbierać nieobowiązkową opłatę. Nieopodal na płytach chodnikowych ktoś malował Michaela Jacksona, a używał do tego zmywalnej kredy. W innym miejscu widniały namalowane taką samą kredą flagi różnych państw i przechodnie kładli darowiznę na flagę symbolizującą kraj, z którego pochodzili. Najwięcej pieniędzy, nie tylko waluty europejskiej, ale i innych, leżało na fladze rosyjskiej. Oznaczało to, że albo dzisiaj to miejsce odwiedziło najwięcej Rosjan, albo że ludzie z Rosji są najbardziej skłonni do darowizn. Jeszcze dalej był chłopak, może piętnastoletni, który taką samą kredą malował Ziemię. Nie było to żadne dzieło sztuki, a kontynenty ledwo przypominały kształtem formy, jakie znamy z lekcji geografii lub telewizyjnych prognoz pogody, ale to jemu przydzieliła Malwina monetę przeznaczoną na dzisiejszą darowiznę.

Kiedy Malwina i Juliusz wspinali się na katedralną wieżę, Sylwia w towarzystwie Maksa przyglądała się jeszcze ulicznym pokazom artystycznym. Ich różnorodność była olbrzymia. Nawet jeśli dwoje twórców reprezentowało tę sama dziedzinę, każdy robił to na swój własny sposób.

Po półgodzinie wśród głów turystów Sylwia wypatrzyła srebrną czuprynę Juliusza, a dopiero potem jej wzrok uchwycił sylwetkę przyjaciółki. Oboje wyglądali na znużonych, a temperatura powietrza tylko potęgowała uczucie zmęczenia. Było dopiero krótko po południu i prognoza pogody odczytana w telefonie Juliusza upierała się przy dwudziestu ośmiu stopniach Celsjusza.

Malwinie jednak nie było jeszcze dość.

– Zobacz. – Wyciągnęła przed siebie rękę. – Oryginalna woda kolońska! – Do przykatedralnego placu tulił się bowiem niewielki sklepik ze znanymi chyba na całym świecie pachnidłami. – A to ciekawe. Dopiero teraz skojarzyłam, że woda kolońska to woda z Kolonii. Dziwnie działa nasz mózg. Nigdy specjalnie nie zastanawiałam się nad tym, skąd taka nazwa.

– Dla mojej babci – przypomniała sobie Sylwia – wszystkie wody toaletowe czy perfumy nazywały się koląska i odmieniały się jak rzeczownik o tej nazwie. – Uśmiechnęła się, spojrzawszy raz jeszcze w kierunku sklepiku. Turkusowy kolor i liczba 4711 były bardzo charakterystyczne dla tej marki. – Chcecie wejść do środka?

– Niespecjalnie. – Malwina czuła już w kościach wspinaczkę na wieżę i teraz marzyła o filiżance kawy i odpoczynku dla zmęczonych nóg.

Juliusz zgodził się z nią, zaprzeczając głową.

Z zaciekawieniem weszli natomiast do sklepiku z pamiątkami. Było tam mnóstwo przedmiotów przedstawiających kolońską świątynię, ale pawilonik nie cieszył się popularnością. Turyści zaglądali doń z rzadka, a jeśli już, to z reguły tylko po to, żeby pooglądać bibeloty i niczego nie kupić. Chrześcijańskie krzyże, a nawet krzyże egipskie, ceramiczne kubki, magnesy na lodówkę, miniaturki katedry z przeróżnych materiałów i tym podobne akcesoria nie były czymś niespodziewanym w takim miejscu. Były to głównie przedmioty z nadrukiem katedry i kolońskiego godła – dwugłowego orła z rozpostartymi skrzydłami. Malwina rozglądała się za czymś nieoczywistym, a ponieważ nic takiego w tym miejscu nie było, wyszła ze sklepiku, jak większość turystów – bez nowego nabytku.

Potem szli schodkami w dół. Maks przejął dziś rolę przewodnika, ale to nic dziwnego, bo któż z całej czwórki tak dobrze znał okoliczne zabytki i miejsca warte zobaczenia? Nie dało się ukryć, że czuł się w tej roli jak ryba w wodzie, tak jak nie dało się ukryć, że patrzył na Sylwię z miłością.

Trzy godziny minęły jak z bicza strzelił i w końcu wszyscy bez wyjątku zgodzili się na zasłużoną przerwę na posiłek i odpoczynek dla zmęczonych nóg. Poza tym słońce prażyło niemiłosiernie i choć od Renu zawiewał przyjemny wietrzyk, dwa kwadranse na przykatedralnym placu zostawiły już swoje rumiane ślady na dekolcie Sylwii. Włożyła prosty, ciemnozielony top z krótkim rękawem i dość dużym wycięciem pod szyją. Odcień ten świetnie pasował do koloru jej blond włosów. Dekolt nie ochronił przed opalenizną, którą coraz częściej zakrywała Sylwia dłonią, jakby chroniła duszę przed porwaniem. Spojrzała na Malwinę i przyznała jej dużego plusa za dobór stroju składającego się z rozpinanej długiej bluzki z długim rękawem i legginsów. Jak na prawdziwą turystkę przystało, przyjaciółka włożyła też sportowe buty. W takich nogi nie męczyły się szybko, zapięte pod szyję guziki chroniły delikatny dekolt przed nadmierną opalenizną, a legginsy były wygodne i świetnie się sprawdzały podczas wspinaczki na wieżę.

Wzdłuż Renu pełno było różnego rodzaju knajpek, restauracyjek i lodziarni, ale Maksymilian odradzał kuchnię typowo niemiecką. Podobno była dość tłusta i ciężkostrawna, a to nie zawsze służyło przywykłemu do lekkich dań żołądkowi. Po krótkiej naradzie i solidarnym przyznaniu Maksowi racji, zdecydowano się więc na pizzerię i nietrudno było się domyślić, że o miejsce przy stoliku nie będzie łatwo. Na szczęście jakaś para właśnie skończyła jeść lody, które widocznie tu również serwowano, więc można było w końcu usiąść i rozprostować strudzone kończyny.

Zabiegany kelner – sądząc z wymowy, rodowity Włoch – rzucił na stolik notes, w którym zbierał zamówienia, oparł się o blat łokciem, jakby to było zupełnie naturalne i kulturalne, a potem – niespecjalnie uprzejmym tonem – polecił danie dnia. Nikt z obecnych jednak nie miał ochoty na danie dnia, więc kelner odrzucił zaczesaną do tyłu i pokrytą czymś śliskim ciemną fryzurę, wyprostował pięćdziesięciokilkuletni tułów i przyjął zamówienia na napoje, po czym podał menu. Wszystko to wyglądało dość zabawnie, zwłaszcza gdy nie za dobrze zna się język, w którym odgrywa się przedstawienie, a Malwina miała właśnie to szczęście.

Zamówiła spaghetti, bo kilka oryginalnych włoskich dań z makaronu jadała już wcześniej i je znała. Żeby mieć pewność, co zje, wolała nie ryzykować wyboru czegoś, czego składu nie była pewna. Szczerze mówiąc zamówione danie nie było szczególnie wykwintne, ale organizm domagał się uzupełnienia energii i porządna dawka węglowodanów wyśmienicie wypełniła zadanie. Współbiesiadnicy również wyglądali na w dużym stopniu zregenerowanych, a Maks i Juliusz wrócili nawet do przekomarzania się, co było sygnałem, że odpoczęli i czas ruszać dalej.

– Ponieważ już tu jesteśmy, to może muzeum czekolady? – Spełniający się dziś w roli przewodnika Maks pokazał widoczny w oddali przeszklony budynek, w którym prawdopodobnie mieścił się wspomniany obiekt.

– Ponieważ już tu jesteśmy, to chodźmy – zgodziła się Malwina.

Mijali ludzi różnych narodowości, o różnych kolorach skóry, ubranych czasami w tak dziwne stroje, że nie sposób było odgadnąć, z jakich krajów owi ludzie pochodzą. Nie żeby takich przechodniów było szczególnie wielu. Najwięcej było tam ludzi ubranych w zwykłe dżinsy i T–shirty. Zarówno chłopaki, jak i dziewczyny nosili takie wygodne ubiory, ale od czasu do czasu zdarzało się mijać kogoś charakterystycznie ubranego i to ci turyści zwracali na siebie szczególną uwagę.

Mężczyzna o ciemnej karnacji, w dziwnych ciżemkach z zagiętymi do góry czubkami, szerokich spodniach z nogawkami zebranymi przy kostkach i czymś w rodzaju długiej katany przypominał nieco Sindbada z kreskówek, które Malwina oglądała w dzieciństwie. Gdyby miał jeszcze zawój na głowie – Sindbad jak malowany. Mężczyzna ten był prawdopodobnie Hindusem i może w swoim kraju ubierał się jak dzisiejsza młodzież na całym niemal świecie, to znaczy w dżinsowe spodnie i wygodny T–shirt. Tutaj jednak był turystą i może chciał podkreślić swoją narodowość, włożył więc swój odświętny strój, bo w domu ubranie było bezużyteczne.

Potem minęli młodą kobietę z dzieckiem – około dwuletnią dziewczynką w spacerowym wózku, w towarzystwie dużo starszego mężczyzny. Wszyscy mieli skórę jeszcze ciemniejszą niż Hindus, czarną, niemal granatową. Kobieta i dziecko nosili stroje uszyte z tego samego materiału. Tkanina wyglądała na dość sztywną i śliską w dotyku. Wzór na niej był wielobarwny i niezwykle radosny, kwiatowy, a dominującym kolorem był żółty. Zarówno kobieta, jak i dziecko mieli nakrycia głowy – kobieta rodzaj zawoju zawiązanego nad czołem na uroczy węzeł, a dziewczynka coś podobnego do grubej opaski z ozdobną kokardą. Spod zawoju kobiety nie wydobywał się ani jeden kosmyk włosów, dziewczynka zaś miała widoczną czarną czuprynkę gęsto zwiniętych loczków na czubku głowy. Resztę zakrywał wielobarwny obwarzanek opadający na uszy i brwi dziecka. Płeć zresztą Malwina przydzieliła dziecku po nakryciu głowy i typowo dziewczęcych oczach, ale równie dobrze mógł to być chłopczyk. Ich towarzysz mógł być ojcem kobiety, kimś w rodzaju przyzwoitki lub dużo starszym mężem, a może ochroniarzem. Jego ubranie stanowił typowy garnitur uszyty z dobrej jakości materiału i biała koszula, której pierwszy od góry guzik był rozpięty. Kreacja mężczyzny w zestawieniu z ubiorami pozostałej dwójki wprowadzała pewien dysonans. Innymi słowy pasowała jak wół do karocy. Bądź co bądź ta trójka pochodziła pewnie z któregoś z afrykańskich krajów i albo tak ubierano się tam na co dzień, albo strój miał reprezentować tych ludzi jako mieszkańców określonego regionu świata.

Czasu na analizę nie było dużo, bo czwórka piechurów dotarła do celu wędrówki. Przed wejściem do obszernego pawilonu, w którym ulokowano muzeum, cisnęło się kilka jarmarcznych straganów z różnościami i spora liczba zwiedzających. Jedni wchodzili po prowadzących do środka schodkach, inni schodzili, a nie było w tym żadnego porządku. Przydałaby się tam tabliczka z nakazem ruchu prawostronnego lub lewostronnego, a także wymóg przestrzegania nakazu.

Czas długiego oczekiwania w ogonku po bilety – a zadania tego podjął się oczywiście Maks – kobiety wykorzystały na toaletę. Tam zresztą ustawiła się chyba równie długa kolejka kobiet i widocznie wszystkie one wpadły na ten sam pomysł, co Sylwia i Malwina, bo zanim obie załatwiły fizjologiczną potrzebę, Maks i Juliusz czekali już z biletami. Jak to zwykle w takich miejscach bywa – do toalety męskiej nie było kolejki.

W muzeum można było poznać budowę ziaren kakaowca, historię ich pozyskiwania i przetwarzania na czekoladę i na pożywny napój, nazwiska prekursorów w tej dziedzinie, które jednak zapominano, zanim wycieczka dobiegła końca. Było tam rzecz jasna sporo maszyn i urządzeń do przerobu ziaren i wytwarzania z nich czekolady, były wzory starych opakowań i wszystkiego, co kojarzy się z kakao. Mała taśma produkcyjna miała dawać zwiedzającym ogólne pojęcie o procesie powstawania czekoladowych kostek, a po przyciśnięciu guzika można było sobie nawet taką kostkę wziąć.

Za przezroczystą ścianką oddzielającą ciekawskich gości kilkoro ludzi ręcznie wytwarzało tabliczki czekolady. Na małe matryce ustawione na wadze wlewali oni wymaganą w przepisie ilość czekolady, precyzyjnie dodawali ściśle określoną na karteczce porcję dodatków, a potem gotowe tabliczki czekolady wkładali do chłodziarki. Ci ludzie produkowali czekolady z bakaliami, a nawet lukrowanymi groszkami, żelkami i słodkimi piankami.

Było to tylko na pokaz, bo gdyby fabryka, z której wyroby trafiają do sklepów na całym świecie, wykorzystywała takie rozwiązanie, należałoby zatrudnić masę ludzi. W tych wielkich fabrykach ludzi już dawno zastąpiono pewnie maszynami, ale tutaj było to bardzo ciekawe widowisko.

Znajdowały się tam też czajniczki i imbryczki do parzenia kawy i herbaty, i to nawet takie, z których kiedyś podobno pili słynni ludzie.

Malwina i Juliusz zostali gdzieś z tyłu, a Sylwia miała już dość atrakcji na dziś. Zeszli z Maksem do znajdującej się na dole restauracyjki i zamówili zasłużone cappuccino. Zanim tamci dołączyli, ich filiżanki były już puste.

Widoczne na twarzach zmęczenie udzielało się już wszystkim, a po niedługiej rozmowie zgodnie ustalili, że Kolonii mają na dzisiaj dość.

***

W środę pojechali do laryngologa.

Pojechała Malwina, a Juliusz jej towarzyszył, bo stwierdził, że przyda się jej otucha. Sylwia pojechała na wypadek potrzeby tłumaczenia i tylko Maksymilian nie pojechał. Mówił coś o wysłaniu papierów, ubezpieczeniu i poczcie, a potem cmoknął Sylwię na pożegnanie.

Choć wizyta była umówiona na określoną godzinę, czas w poczekalni dłużył się niemiłosiernie i było już po dziewiątej, kiedy Malwina usłyszała swoje nazwisko.

Lekarka pochodziła z Rosji. Zdradzał ją wyraźny akcent i coś w jej urodzie również na to wskazywało.

Kiedy Sylwia opisała występujące u Malwiny objawy, ucho pacjentki zostało obejrzane przez specjalny wziernik i okazało się, że nie rozwija się tam stan zapalny ani nic niepokojącego, co można by zobaczyć przy użyciu dostępnej doktorce aparatury. Potem sprawdzono, czy Malwina dobrze słyszy. Zaprowadzono ją do małej, dźwiękoszczelnej kabiny i kazano naciskać na guzik, jak tylko usłyszy dźwięk. Dźwięki były różne. Wysokie i niskie, dźwięczące i stłumione, pipczące i chroboczące – do znudzenia. Wyszła w końcu z kabiny i kazano jej czekać, a w poczekalni niecierpliwił się Juliusz i paru pacjentów.

Kiedy znowu poproszono ją do gabinetu, serce jej łomotało. Było to dziwne odczucie, bo właściwie nie było powodu do strachu. Stanu zapalnego brak. A może był i minął – pomyślała Malwina. Jednak serce tak mocno tłukło się w jej piersi, że prawie nie słyszała tego, co mówi lekarka, i tego, co mówi Sylwia przekładająca jej słowa. Wszystko było właściwie potwierdzeniem, że nic złego Malwinie nie dolega. Prócz tego, że na prawe ucho Malwina niedosłyszy w trzydziestu procentach. I oprócz tego, że słyszenie niskich dźwięków w tym uchu jest bardzo ograniczone. I oprócz tego, że skoro nie widać uszkodzeń, to mogą one być, ale głębiej, gdzieś w Malwiny głowie – a więc przy mózgu – uzupełniała sobie Malwina. Zatem mógł to być krwiak lub guz, który uciskał na nerw słuchowy. Żeby mieć pewność, należałoby zrobić inne badania. A serce tłukło się cierpliwie, czym uzupełniało przerwy między pytaniami, tłumaczeniem i odpowiedziami.

– Trauma? – zadała kolejne z ciągu pytań lekarka i to było pierwsze słowo, które Malwina w pełni zrozumiała. Jej wzrok wstydliwie opadł na podłogę, potem przeniosła spojrzenie na Sylwię. Pokiwała potakująco głową, przygryzając wargi, podczas gdy Sylwia ściągnęła brwi. Homeopatka znowu zadała jakieś pytanie, tym razem wymagające tłumaczenia.

– Przez męża? – Sylwia bez tłumaczenia zdania Malwinie sama mogła odpowiedzieć. Wiedziała, czuła, że tam się wtedy coś wydarzyło. Nie wolno jej jednak było kierować się przeczuciem.

– Tak – wykrztusiła Malwina i zagryzła dolną wargę. Miała nieodpartą ochotę kopać nogami jak dziecko, które chce, żeby mu dano spokój, a może uciekać. Powstrzymała ten odruch, bo było jej głupio. Spocone dłonie wytarła w materiał spodni na udach.

Naraz kobieta, która miała ją uzdrowić, ukucnęła przed nią, jak się kuca przy dziecku, co to skaleczyło kolano i trzeba je pocieszyć, i położyła rękę na jej dłoni. Wtedy… To znaczy kiedy zaczął się jej obecny stan chorobowy, nikt się nad tym nie pochylił. Tutaj pewnie nie uszłoby to płazem temu, kto się do tego przyczynił, ale wtedy Malwina była jakby w innym świecie, otoczona znieczulonymi na ludzkie cierpienie robotami. Doskonale wiedziała, jaką intencją kierował się ten policjant i jak szybko zamknął jej sprawę. Laryngolog zadała jeszcze jakieś pytanie. Malwina słyszała je jak spod wody. Potem Sylwia coś powiedziała i kobieta w białym kitlu energicznie wstała i wyszła z gabinetu. Kiedy wróciła, Sylwia znowu coś do niej mówiła, a ta pokiwała głową, z miną mówiącą, że coś pojęła, i znowu wyszła.

Sylwia patrzyła gdzieś w przestrzeń.

To było równie okropne jak przesłuchanie przed czterema laty. Co za paradoks! Minęły niemal dokładnie cztery lata! I ona, Malwina, nadal reaguje jak wtedy. Po co była ta cała żałosna psychoterapia?! Po co tam chodziła całe pół roku?! Żeby zagłaskać ranę po sercu, które bezlitośnie wydarto jej z klatki piersiowej? Psychoterapia! Gówno warte paplanie wmawiające człowiekowi, że to już nie boli. Nakleimy plasterek i nie będzie widać.

Potem nie było już tak źle.

– Najpierw uspokoimy system nerwowy – przetłumaczyła słowa lekarki Sylwia. Tymczasem Malwina obserwowała krótką blond fryzurę kobiety wypisującej receptę. – Dostaniesz tabletki i krople – tłumaczyła dalej Sylwia.

– Danke schön – powiedziała Malwina najbardziej po niemiecku, jak potrafiła. Kiedy wyszła z gabinetu i zamknęły się za nią drzwi, poczuła się jak ktoś, kto po nieludzkich torturach został wypuszczony na wolność.

– Juliusz wie? – zapytała Sylwia półgłosem, nim dotarli do poczekalni, gdzie niecierpliwił się mąż Malwiny.

– Wie – mruknęła Malwina.

– Ona chyba chciała powiadomić policję. Powiedziałam, że to był twój mąż… – Sylwia łapała oddech w drodze do samochodu. – Tutaj się z takimi nie patyczkują. Musiałam jej wytłumaczyć, że to nie ten, tylko poprzedni, i… O matko, jeszcze by zwinęli Julka. Chcesz wykupić receptę? Tu jest apteka.

– Jasne. – To było wszystko, co Malwina mogła teraz wydusić przez zaciśnięte jeszcze szczęki.

Krople walerianowe i tabletki z ekstraktem z miłorzębu, a wszystko w dawkach homeopatycznych, miały widocznie przywrócić zdolność słyszenia i psychicznego funkcjonowania Malwiny do stanu sprzed traumy. Co do tak skutecznego działania jakiejkolwiek mikstury była Malwina pełna wątpliwości, choć działanie uspokajające jakiegokolwiek preparatu było jej obecnie niezbędne. Najlepiej w połączeniu z działaniem znieczulającym i zatrzymującym funkcje życiowe. Malwina znowu pragnęła umrzeć jak wtedy. I jak wtedy nie miała pojęcia, co zdecydowało, że dotarło do niej, iż ma dla kogo żyć.

Coś w niej krzyczało: Muszę iść. Muszę iść. Do lasu! Do lasu!Muszę do lasu!

Wysiadła z samochodu i nie sprzeciwiała się wewnętrznemu głosowi. Skądkolwiek pochodził, Malwina poszła w stronę gęstwiny drzew.

– Zaraz wrócę – poinformowała niegłośno. Nie dbała o to, czy ktoś ją usłyszał. Szybkim marszem przecinała las, jakby od czegoś uciekała lub do czegoś dążyła. Pędy jeżyn zahaczały o nogawki spodni niczym niewidzialne ręce demonów, które usiłują kogoś zatrzymać, a są zbyt słabe, by móc tego dokonać. Opadają zrezygnowane, czasem tracą przy tym paznokcie, dokładnie tak jak jeżynowe latorośle gubiły lepkie liście i zaborcze kolce, ale nie zdołały zatrzymać rozpędzonej kobiety.

Zwolniła dopiero wtedy, gdy dostała zadyszki, a golenie chwycił bolesny skurcz. Nie zatrzymywała się jednak. Szła wolniej, ale nie stała w miejscu.

Zamierzała przejść tą samą trasą, którą maszerowali całą czwórką. Być może skręciła za wcześnie, a może przegapiła ścieżkę odbijającą łukiem od szerszego kawałka leśnego traktu i nie miała pojęcia, gdzie się teraz znajduje. Zabłądziła.

Potrzeba odzyskania oddechu była silniejsza niż wewnętrzny pęd, któremu wcześniej uległa. Pochyliła się, oparła dłonie na kolanach i łapała oddech, kiedy usłyszała przed sobą kroki. Uniosła wzrok, żeby zobaczyć, kto wybrał się w te ostępy, i to w porze dnia, kiedy każdy człowiek powinien pracować. Chyba że był bogaty i pracować nie musiał albo, jak ona, miał urlop.

– Hallo – rzucił opalony i dobrze zbudowany mężczyzna ubrany w strój do joggingu, kontynuując przebieżkę.

– Hallo – odparła niezbyt uprzejmie na pozdrowienie i na powrót opuściła głowę. Właściwie to nie ona, ale coś w niej było odpychające, wredne, sztywne i szorstkie, czyli nieprzystępne. Nikt się do mnie nie zbliży, więc nikt mnie już nie będzie gwałcił – powiedziało to coś w myślach Malwiny.

Chwila spędzona z głową w dół zmieniła tępe dudnienie w prawym uchu w lżejsze pulsowanie i ból jakby nieco zelżał. Przez jakieś dziesięć sekund szumiało w nim jeszcze, a potem ucichło, po czym znowu dało się słyszeć kroki kogoś, kto biegł. Podczas niedzielnego spaceru mijali tu sporo ludzi jeżdżących na rowerach, biegających lub spacerujących. Wówczas niespecjalnie to Malwinę dziwiło. Utwardzone ścieżki zachęcały do eksplorowania leśnych zakątków i dotleniania się po męczącym tygodniu pracy, ale w środowe przedpołudnie? Jak dotąd spotkała tylko jednego zwolennika leśnych krajobrazów. Z silnym postanowieniem zignorowania biegacza trwała jeszcze w swojej pozycji z opuszczoną głową. Albo ludzie tu byli naprawdę tak uprzejmi i wszyscy pozdrawiali się jak wędrowcy na szlaku, albo ktoś szukał zaczepki. No to wybrałeś sobie kiepski moment! – pomyślała, wydychając z siebie z sykiem resztki wojowniczego nastroju.

Wyprostowała się i zobaczyła przed sobą Maksa.

– Już dobrze – oznajmiła, zanim zdążył lub odważył się coś wykrztusić.

Wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer.

– Jesteśmy na tej pętli za barakiem – powiedział do aparatu. – Okej – dodał, a potem zwrócił się do Malwiny: – Chodź, ptaszku.

Szli w milczeniu. Koło drewnianej wiaty przypominającej starą szopę bez jednej ściany lub przystanek autobusowy skręcili na dróżkę, którą Malwina pamiętała z niedzielnego spaceru, a potem, nieco w dole, ukazały się im postacie Sylwii i Juliusza podążających w ich kierunku.

Nikt o nic nie pytał i nikt nie krytykował jej zachowania. Gdyby nawet pytali, to przecież Malwina i tak nie miała pojęcia, co kazało jej biec do lasu. Próbowała, ale nie umiała odpowiedzieć sobie na to pytanie. W myślach dominowało przekonanie, że chciała się ukryć. Ale przed czym? I po co?

Kiedy wrócili do domu, na elektronicznym zegarku w kuchni była jedenasta jedenaście, a podobno powtarzające się liczby miały jakieś znaczenie.

Maksymilian nastawił kawę.

– Przepraszam – wydusiła sprawczyni całego zamieszania, kuląc się na kuchennym krześle jak mała dziewczynka.

Sylwia objęła jej głowę i przytuliła do siebie. Nic nie mówiła, dopóki automat do kawy prychał i parskał, buczał i pluł. Kiedy proces parzenia napoju dobiegł końca, rozlała płyn do czterech filiżanek i bezceremonialnie zasugerowała, żeby mężczyźni obejrzeli ogródek.

Wyszli bez słowa.

– Wiedziałam – usiadła na krześle naprzeciwko – że tam wtedy coś się wydarzyło. Nie chciałaś mówić i w porządku. – Sylwia patrzyła na Malwinę. – Kiedy urazy są silne, to część naszej psychiki zatrzymuje się w czasie. Wciąż przerabia na nowo to, co się wydarzyło, do czasu aż zrozumiemy. Dopóki nie rozumiemy, jesteśmy jakby w procesie. To nas trzyma – próbowała mówić zrozumiale. Miała za sobą dwa kursy, ale komuś, kto jest nowicjuszem, trudno było wytłumaczyć pewne prawidłowości. – Bite w dzieciństwie kobiety wiążą się z bijącymi partnerami, na przykład. Jest tak, dopóki nie zrozumieją, że ich rodzice też byli bici i nie umieli inaczej. Trudno to wytłumaczyć. Często ciągnie się to przez pokolenia i działa jak automat. Czasami wystarczy postanowienie, że rezygnujemy z takiego modelu. I musi to być wewnętrznie z nami zgodne. Inaczej jakaś część nas jest w zawieszeniu.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej

13.

Dostępne w wersji pełnej

14.

Dostępne w wersji pełnej

15.

Dostępne w wersji pełnej

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:

Słońce w lwie

ISBN: 978-83-8313-538-0

© Wioletta Milewska i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Novae Res

KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz

OKŁADKA: Magdalena Czmochowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk