Slewfoot. Opowieść o wiedźmie - Brom Gerald - ebook + książka

Slewfoot. Opowieść o wiedźmie ebook

Brom Gerald

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„SLEWFOOT” TO OPOWIEŚĆ O MAGII I MROCZNYCH SIŁACH, O ZWYCIĘSTWIE I GROZIE, JAKĄ POTRAFI SNUĆ TYLKO BROM — MISTRZ GOTYCKIEJ FANTASTYKI.

Jego imię to szept. Jego obecność — klątwa.

Kolonialna Nowa Anglia, rok 1666. W głębi mrocznych lasów Connecticut budzi się pradawny duch — dla dzikich mieszkańców znany jako Ojciec, dla osadników zaś jedynie jako Slewfoot — demon, diabeł.

Abitha, młoda wdowa wykluczona z pobożnej purytańskiej społeczności, stoi samotna na krawędzi świata, którego nie rozumie. Jego dzika moc staje się dla niej jedyną nadzieją na przetrwanie.

Rozpoczyna się nieuchronna walka między pogaństwem a puritanizmem — konflikt, który może zmieść całą wioskę, pozostawiając po sobie jedynie popiół i krew.

Nie bój się diabła, którego znasz. Bój się tego, który zna ciebie.

PEŁNOKOLOROWE ILUSTRACJE AUTORA SPRAWIĄ, ŻE KAŻDY CIEŃ W NOWEJ ANGLII STANIE PRZED TWOIMI OCZAMI.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 503

Data ważności licencji: 10/8/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Slewfoot: A Tale of Bewitchery

Projekt okładki i ilustracje: © 2021 by Brom

Redaktorka prowadząca: Agata Then

Redakcja: Beata Kostrzewska

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Beata Kozieł-Kulesza (Lingventa), Kamil Kowalski

© 2021 by Gerald Brom

Published by arrangement with Tor Publishing Group.

All rights reserved.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025

© for the Polish translation by Anna Standowicz-Chojnacka

ISBN 978-83-287-2817-2

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

Książkę tę dedykuję mojej mamie,

Catherine Shirley Brom.

Ona zawsze mówiła, że mogę, kiedy inni twierdzili, że nie.

Stąpaj rozważnie między temi kamieniami świętemi, albowiem tu 5 października roku Pańskiego 1666 diabeł Kozłonogi pozbawił żywota 112 dobrych ludzi z osady Sutton.

Niechaj miłościwy Bóg zbawi ich nieśmiertelne dusze.

Tablica pamiątkowa zamontowana na ruinach kamiennej elewacji starego domu modlitwy w Sutton.

ROZDZIAŁ 1

Nowy Świat Sutton, Connecticut, marzec roku Pańskiego 1666

Cień w głębi mroku.

Szept…

I jeszcze jeden.

– Nie.

Więcej szeptów, ponaglających.

– Nie słyszę was… Słyszeć was nie mogę. Albowiem umarli nie słyszą.

Chór szeptów.

– Ostawcie mnie w pokoju.

Musicie się zbudzić.

– Nie. Jestem martwy. I martwym pozostanę.

Nie możecie dłużej się ukrywać.

– Nic tam mnie już nie czeka.

Jest krew.

– Nie… już dość. Skończyłem z tym.

Oni przyjdą.

– Dla dobra wszystkich, ostawcie mnie w pokoju.

Oni już tu są, u twych wrót.

– Nie dbam o to.

Przynieśliśmy ci podarek.

– Niczego mi nie trza.

Krew… Powąchaj.

– Nie, niczego nie czuję. Jestem martwy.

A jednak cień poczuł woń krwi, która się wokół niego unosiła, wnikała w niego, stawała się jego częścią. Wraz z nią przyszedł głód, z początku ledwie chrapka, która potem, w miarę jak zapach przenikał powietrze, zaczęła boleśnie szarpać pazurami jego trzewia.

– Och – jęknął cień. – Słodka krew.

Cień otworzył oczy, zamknął je, ponownie rozwarł powieki.

Na ziemi przed nim leżał czworonogi zwierz, nie jeleń ani żadne inne stworzenie, które by rozpoznawał, lecz kosmata istota z rozszczepionymi kopytami i grubymi, krętymi rogami. Leżała poraniona, z jej brzucha wylewały się wnętrzności, oczy gasły, oddechy były płytkie, urywane.

Cień popłynął w stronę zwierzęcia. Stworzenie zawiesiło na nim dziki wzrok i zaczęło dygotać, a potem pobekiwać. Karmiąc się strachem, cień przesuwał się coraz bliżej i bliżej, wpychał niby utkane z dymu macki w ciepłą krew, spijając jednocześnie i posokę, i przerażenie.

Cień zaczął nabierać kształtu, krew formowała tętnice i żyły, chrzęści, kości, ścięgna i mięśnie. Zaczął chłeptać juchę, a gdy zdał sobie sprawę, że ma zęby, wgryzł się w zwierzę, wciskając pysk w ciepłe wnętrzności. Pożerał na równi i mięso, i kości. Naraz poczuł w piersi łomot, potem kolejny, jakoweś drżenie, potem bicie serca, które tłukło się szybciej i szybciej. I wówczas cień, który nie był już cieniem, podniósł głowę i wydał z siebie przeciągłe wycie.

Dobrze, powiedziała druga istota.

– Dobrze – odparł cień, który stał się bestią. Po raz pierwszy od stuleci usłyszał, jak jego własny głos odbija się echem od ścian jaskini.

Wciąż jesteście głodni?

– Tak.

Chcielibyście jeszcze krwi?

– Tak.

Na górze jest jej więcej.

Bestia podniosła wzrok, który padł na widoczny na końcu długiego urwistego szybu skrawek światła.

Jak wam na imię?, spytał ten drugi.

– Nie pamiętam – odparła bestia.

Przypomnicie sobie. Ależ przypomnicie… i oni także.

– Samson! – zawołała Abitha, usiłując poskromić wzbierającą w głosie panikę.

Poruszała się prędko, podążając za śladami rozszczepionych kopyt, które wiły się wśród snopków zeschłych łodyg kukurydzy. Wiedziała, że kozioł nie mógł odejść daleko, gdyż nie minęła jeszcze godzina, odkąd ostatni raz go widziała. Dotarła na skraj pola i zatrzymała się, by przeczesać wzrokiem gęste lasy Connecticut. Nawet w środku zimy drzewa, choć zrzuciły na zmarzniętą ziemię wszystkie liście, pochłaniały światło i sprawiały, że nie szło nic zobaczyć na więcej niż kilkaset kroków naprzód.

– Samson – zawołała ponownie. – Sam! – Chłodne powietrze zmieniało jej słowa w parę wodną.

Zauważyła nad głową ciężkie chmury, wiedziała, że wkrótce zapadnie zmrok. Jeśli do tego czasu nie znajdzie Samsona, to z pewnością zrobią to wilki albo dzicy. A mimo to się zawahała, wiedząc, jak łatwo człowiekowi zagłębić się w ten las, by już nigdy z niego nie powrócić. Spojrzała przez ramię na chatę, rozważyła zabranie muszkietu. Stwierdziwszy, że nie ma na to czasu, wciągnęła ze świstem powietrze, podkasała rąbek szarej wełnianej spódnicy i zmusiła się, żeby wejść w mroczny labirynt drzew.

Poszła za śladami wokół splątanych, płożących się jeżyn i w dół skarpy, z całych sił starając się nie poślizgnąć na liściach i na wpół rozmarzniętym błocie. Gałęzie i kolczaste krzewy czepiały się płaszcza i długiej spódnicy. Konar złapał jej czepek i zdarł go z głowy, uwalniając długie kasztanowe włosy. Kiedy po niego sięgnęła, stopy straciły przyczepność i Abitha poleciała w dół zbocza, do bagnistego jaru.

– Do diabła! – Załkała, po czym rozejrzała się ukradkiem dookoła. W pobliżu nie było żywej duszy, ale ostrożność weszła jej w krew, bo dobrze wiedziała, jaką cenę przyszłoby jej zapłacić, gdyby jeden z członków sekty został świadkiem, jak kobieta bluźni.

Chwyciła się gałęzi i spróbowała wstać, lecz drewno pękło, a ona wylądowała na czworakach. Została boso, bo błocko wessało jej buty.

– Kurwi synu! – wrzasnęła, tym razem nie dbając o to, kto mógłby ją usłyszeć.

Wypluła drobinę błota i zaczęła kopać w poszukiwaniu obuwia. Gdy je znalazła, wyciągnęła je z bagna i usiłowała wytrząsnąć z nich błoto. Gdy to nie zadziałało, zaczęła wygarniać je ze środka, kalecząc na wpół zamarznięte palce o twardą skórę. Kiedy ból stał się nieznośny, przestała, przycisnęła odrętwiałe dłonie do piersi, by chociaż częściowo przywrócić im ciepło.

– Samson – zawołała, przeczesując wzrokiem rozmok­ły, grząski grunt, lustrując niekończącą się dzicz. Zastanowiła się, jakim cudem dziewczyna z Londynu mogła wylądować w tak okrutnej, bezlitosnej krainie. Poczuła, jak szczypią ją napełniające się łzami oczy, i wytarła ich kąciki grzbietem dłoni, jednocześnie rozsmarowując po policzkach brud.

– Skończ z tymi łzami. Nie jesteś już dzieckiem.

Zaczekała chwilę, aż prawdziwy sens tych słów dotrze do jej świadomości.

Ba, na wiosnę będzie dwadzieścia roków. Dorosła kobieta… do tego zamężna. Zmarszczyła brwi, kiedy próbowała zliczyć miesiące i zdała sobie sprawę, że od zaślubin minęły już prawie dwa lata. Dla niej to wszystko było takie trudne do zaakceptowania: małżonek, farma, purytanie, szczególnie purytanie z ich surowym stylem życia. Wcześniej cały czas pozwalano jej wierzyć, że zostanie służącą u jakiegoś lorda lub jakiejś lady. Wprawdzie nie byłby to zbyt dobry żywot, ale przynajmniej z nastaniem zimy nie musiałaby się kłopotać, czy uda jej się nie zemrzeć z głodu. Ale wyszło inaczej, nieprawdaż, Abi? Już ojciec się o to postarał.

Jej ojciec usłyszał o nagrodach od króla dla kobiet, które poślubią osadników w nowych koloniach, i sprzedał ją rządowi za garść monet. Została przyrzeczona swemu małżonkowi, Edwardowi Williamsowi, jeszcze zanim opuściła brzegi Anglii jako zaledwie siedemnastoletnia dziewczyna.

Ojciec Abithy jako nauczyciel nalegał, by uczyła się czytać i pisać na równi z dwoma młodszymi braćmi. Stąd potrafiła bez trudu odczytać ślubną promesę, którą podczas długiej morskiej przeprawy wyciągała za każdym razem, gdy odczuwała potrzebę, by się porządnie uśmiać lub porządnie wypłakać.

Cnotliwa, posłuszna młoda kobieta, o nadobnym licu, jasnej cerze i kształtnej figurze, która wyniosła porządne wychowanie z nabożnego domu, w którym panują dobre maniery.

Nabożny, też coś, pomyślała. Chyba że można za taki uznać dom, gdzie ojciec więcej grosza wydawał na gorzałkę niż na chleb, zaś matka wyniosła sztukę przeklinania do rangi poezji. A nazwanie jej cnotliwą? Cóż, jeśli przymknęło się oko na wiązanki przekleństw, sporadyczne złodziejstwo i skłonność do wszczynania awantur, to być może dało się ją uznać za odpowiednią kandydatkę do ożenku z członkiem purytańskiej osady. Co się tyczyło „nadobnego lica”, to nikt wcześniej nie mówił jej niczego podobnego, nie przy tym jej łobuzersko zadartym nosie, nie przy cerze, która wykwitała czerwienią wraz z każdym wybuchem złości i robiła się rumiana od mrozu. Przypuszczała także, że słowo „kształtny” musiało mieć jakieś inne znaczenie dla człowieka, który skreślił to zdanie, bo jej niezgrabna figura rzadko kiedy sprawiała, że oglądał się za nią mężczyzna, na którego ona zwróciła uwagę. Lecz notka straciła całą swą zabawność, jak tyl­ko statek wpłynął do przystani w New Haven. Gdy wszystko stało się realne, Abitha nabrała pewności, że jej przyszły mąż z miejsca ją odprawi. Ale jeśli Edward poczuł się zaskoczony, to ona także, gdyż okazał się zupełnie inny, niż liczyła. Był atrakcyjnym mężczyzną, może nawet przystojnym, około dziesięciu lat starszym od niej. Jego głowę porastały gęste, ciemne, pofalowane włosy, lecz miał łękowate plecy, przez które chodził przygarbiony.

A co on pomyślał sobie o niej, tego powiedzieć nie umiała, przynajmniej nie wtedy, bo nawet jeśli Edward poczułsię zawiedziony, to nie dał tego po sobie poznać, tylko przywitał Abithę z płochliwym uśmiechem. Potem, po wymianie niezgrabnego uścisku dłoni i krótkim, rzeczowym wzajemnym przedstawieniu się, wziął jej jedyną torbę i poprowadził ją do zaprzężonego w muła wozu, by powieźć ją ku nowemu życiu.

I oto jestem, pomyślała. Wydłubuję z trzewików zmarzłe błocko i ganiam za głupim kozłem po głębokiej, ciemnej dziczy.

Dobiegające z oddali wycie wyrwało Abithę z rozmyślań. Zaprzestała wygrzebywania brudu z butów, wsunęła je z powrotem na stopy i z trudem się podniosła. Długa spódnica była teraz pokryta błotem i przemoczona, ciągnęła ją w dół, sprawiała, że poruszanie się stało się jeszcze trudniejsze. Dla zachowania równowagi Abitha wyrwała z bagna gruby kij, po czym rozejrzała się w poszukiwaniu śladów, które szybko dostrzegła. Poprowadziły ją one na drugi koniec wąwozu, do grupki sterczących ze zbocza głazów.

Przyjrzała się ciemnym skałom, uderzona myślą, jak bardzo przypominają olbrzymi kruszejący pień, i zaczęła się zastanawiać, czy mogą to być skamieniałe szczątki pradawnego drzewa. Próbowała sobie wyobrazić, jak wielkie musiałoby ono być, by pozostawić po sobie coś tak ogromnego. Zauważyła coś jeszcze – mniejsze głazy stojące prosto i rozmieszczone w równych odstępach, tworzące szeroki krąg wokół pnia. Naliczyła ich dwanaście. Było coś osobliwego w ich pozycji, jak gdyby zostały tam umieszczone przez jakiegoś olbrzyma z minionych czasów.

Ślady kopyt znikały w zagłębieniu u podstawy skamieliny. Abitha widziała, że było to wejście do nory bądź niewielkiej jaskini, i zbliżyła się do niego ostrożnie, wypatrując oznak bytności niedźwiedzi czy wilków. Ale wyglądało na to, że jedyne stworzenie, które w ostatnim czasie przeszło po mokrych liściach, to kozioł.

Podeszła bliżej i położywszy dłoń na skalnym występie, zajrzała do wnętrza jaskini, jednak dojrzała jedynie ciemność i zalegające cienie. A mimo to poczuła niepokój, jakby patrzyły na nią czyjeś oczy, i pożałowała, że nie wzięła ze sobą muszkietu.

– Samson?

Żadnej odpowiedzi, nic poza tą niepokojącą ciemnością.

– Ty zwierzu przeklęty, czemuś wlazł w taką dziurę? – I wtedy Abithę uderzyła myśl, jakie to dziwne, że ślady szły prosto jak strzelił od samej obórki, jakby kozioł wiedział o istnieniu owego miejsca.

– Samson – zawołała znowu.

Nic.

– Samson! Wyłaź stamtąd… natychmiast! Nie zmuszaj mnie, bym po ciebie poszła. – Łagodnym szeptem dodała: – Proszę, nie zmuszaj mnie, bym tam schodziła. – Rozważała powrót do chaty i powtórne przyjście tutaj z Edwardem, lecz nie wiedziała, kiedy mąż będzie w domu, być może dopiero za kilka godzin. Nie możemy stracić kozła, zmartwiła się, gdyż wiedziała, że zwierzę słono ich kosztowało, kolejny dług na dokładkę do piętrzących się zobowiązań. Ale chodziło o coś więcej, chodziło o świadomość, że stało się to z jej winy, gdyż była jedyną osobą, która tego dnia zaglądała do zagrody dla kóz, a zniknięcie kozła odkryła dopiero wówczas, gdy przyszła wydoić na kolację dwie kozy. Ale tym, co budziło w niej największy lęk, była perspektywa ujrzenia twarzy Edwarda, kiedy mu powie, co zrobiła, konieczność zniesienia malującego się na niej wyrazu klęski na wieść o stracie. Nie, tego ciężaru nie da rady udźwignąć.

– Samsonie – błagała. – Proszę.

Zagryzła zęby, przygięła plecy, wetknęła głowę w otwór i czekała, aż oczy powoli przyzwyczają się do ciemności. Jaskinia była większa, niż się spodziewała, mniej więcej tych samych rozmiarów co wóz, i miała niski strop. Wymacała przestrzeń znalezionym kijem, natrafiła na dno i wślizgnęła się do środka.

– Samson – zawołała, a jej głos odbił się echem od tylnej ściany jaskini. Oczy nadal przyzwyczajały się do ciemności, lecz teraz widziała już drugą komorę. Nie, pomyślała. Tam nie pójdę. Nie ma takowej rzeczy, co by mnie zmusiła, bym tam się zbliżyła.

Głębiej z wnętrza doleciał delikatny szelest, a po nim prychnięcie, podobne do odgłosu, jaki wydają kozy. Abitha się spięła, gotowa umknąć.

– Kto tam jest? – zawołała, dzierżąc kij niczym włócznię. – Samsonie? Powiedz, proszę, czy to ty? – Czekała, ścis­kając kostur z taką mocą, że rozbolały ją ręce. Kiedy minęła minuta, a dźwięk się nie powtórzył, powoli wypuściła powietrze z płuc. Przestań się zachowywać jak wystrachana gęś. Przygryzła wargę i zrobiła ostrożny krok do przodu, potem kolejny i nagle runęła w dół.

Wylądowała na boku i młócąc powietrze w poszukiwaniu oparcia, zjechała jeszcze głębiej. Wbijała paznokcie w luźną ziemię, by znaleźć coś, cokolwiek, co by ją zatrzymało. Jedną ręką udało jej się chwycić wystającej skały, potem złapała się jej też drugą i trzymała mocno, usiłując znaleźć oparcie dla nóg. Krzyknęła z przestrachu, gdy zdała sobie sprawę, że pod spodem nie ma gruntu, a tylko ciemna jama.

Abitha wisiała, oddychając szybko, z trudem, i wsłuchiwała się, jak luźne kamienie odbijają się od ścian szybu, jak zdają się spadać w nieskończoność. I właśnie wtedy znów usły­szała ten szelest. Tym razem bez trudu zlokalizowała jego źródło – dźwięk dochodził z ziejącej pod nią dziury. Wówczas zrozumiała, co stało się z kozłem, zrozumiała, że wpadł do jamy.

– Och, ty głupi zwierzu – powiedziała. – Ty bezrozumna niedojdo! – Była pewna, że uciekinier ma skręcony kark albo przetrącony kręgosłup, a co za tym idzie, nie będzie już zdolny do rozmnażania, a z tego, co wiedziała, kozły nie nadawały się do dojenia. – Och, przerobię cię na potrawkę, głupcze. Jak tylko…

Ucichła.

Z dołu dobiegł kolejny dźwięk.

Wpatrzyła się w mroczny szyb.

Dźwięk się powtórzył i Abitha z absolutną pewnością wiedziała, że tym razem nie słyszy kozła. Rozległy się szepty. Brzmiały, jakby wydawały je dzieci. Nie rozumiała słów, zdawało jej się, że mówią w obcym języku. Tubylcy, pomyślała, lecz nie, to było coś innego, bo nie tylko słyszała słowa, ale też je czuła, jak gdyby pełzały jej pod skórą. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz i nagle zaczęła rozumieć.

Puść się. Złapiemy cię.

Abitha podwoiła wysiłki, by uciec, walcząc z ściągającą ją w dół ubłoconą spódnicą.

Ponownie usłyszała głos, tym razem bliżej. Rzuciła okiem w dół, lecz niczego nie dostrzegła, jej stopy niknęły w potwornej ciemności. Udało jej się podeprzeć o skalny występ łokciem, po chwili rozkołysała nogę i przerzuciła ją przez krawędź jamy. Odtoczyła się od dziury, zdołała uklęknąć i pogramoliła się w stronę wyjścia i światła dnia tak szybko, jak umiała. Nagle straciła równowagę, potknęła się… i wtedy coś ją dotknęło! Wrzasnęła, ale nic tam nie było.

– Precz ode mnie! – krzyknęła i wypadła na czworakach z wylotu jaskini, po czym poleciała na łeb na szyję w dół zbocza. Przekręciła się na brzuch, uklękła i wpatrzyła się w wylot jaskini w oczekiwaniu, aż to coś, czymkolwiek było, wylezie ze środka.

– Nie jesteś prawdziwy – wyszeptała i pokręciła głową. – Nie jesteś!

Odgarnęła włosy z oczu i wtedy to zobaczyła – wśród zwodniczych cieni zmierzchu górowało nad nią olbrzymie drzewo, niewiarygodnie ogromne, ze szkarłatnymi liśćmi kolorem przypominającymi krew. Abitha nie mogła się ruszyć, nie mogła nawet zamrugać. Gdzieś z oddali usłyszała swoje imię, potem kolejny raz, już gdzieś bliżej, głośniej.

– Abitha!

Odwróciła się gwałtownie i po drugiej stronie trzęsawiska zobaczyła trzymającego latarnię Edwarda, którego przygarbiona sylwetka odcinała się na tle gasnącego światła.

Zerknęła z powrotem na drzewo, ale już go nie było, a w jego miejscu z wielkiego pnia wyrastało młode drzewko.

– Wcześniej tam nie rosło – wyszeptała. Nie, nie mogłam go przeoczyć, nie z tymi czerwonymi liśćmi.

– Abitha!

Podniosła się, podbiegła do Edwarda, omijając bagno. Nigdy się tak nie cieszyła na widok męża.

– Abitha. Co… – Uniósł latarnię i przyjrzał się jej od stóp do głów szeroko otwartymi z przerażenia oczami. Ubrudzona ziemią, pokryta liśćmi, bez czepka, który zgubiła po drodze, ze zwisającymi wzdłuż twarzy mokrymi, posklejanymi błotem włosami i – jak się przed chwilą zorientowała – bez jednego buta stanowiła straszliwy widok.

– Biedactwo, co…

– Postradał przeze mnie życie, Edwardzie – mówiła szybko, łamiącym się głosem. – Postradał przeze mnie życie!

– Kto? Kto postradał życie?

– Nasz nowy kozioł, Samson. Straciłam go. Wybacz.

Edward przebiegł wzrokiem ciemność.

– Znajdziemy go.

– Nie, nie rozumiesz mnie. Samson nie żyje. Wpadł do dziury. Jego już nie ma, Edwardzie… po prostu przepadł. – Ujrzała na twarzy męża, jak dociera do niego, co to dla nich oznacza. Bez kozła, z którym mogliby rozmnożyć kozy, na wiosnę nie będzie koźląt.

– Pewna jesteś?

– Tak, Edwardzie. Tam jest jama. – Głos jej się załamał, kiedy wskazała za siebie. – On leży na dnie. Tak ogromnie mi przykro. Ja… ja…

Edward wyciągnął ku niej ręce i zrobił coś niespotykanego, objął ją. Uścisk był niezdarny i ojcowski. Próby bliskości z jego strony na ogół wyglądały właśnie tak, lecz Abitha wiedziała, że mąż stara się jak może, by ją pocieszyć.

Odsunęła się od niego.

– Edwardzie, czy ty mnie nie słyszysz? Samson zginął przeze mnie. Przeze mnie. Powinieneś być na mnie zły. Masz prawo się gniewać.

– Jutro się tym pomartwimy – odparł. – W świetle dnia. Skoro taka wola boża, to… to sobie poradzimy.

Abitha poczuła, jak palą ją łzy gniewu, gniewu, który czuła na męża i który czuła za niego, bo on się nie wściekł, nie na nią, nigdy mu się to nie zdarzało. Lecz pragnęła, by było inaczej, pragnęła, by ją przeklął. Może wtedy nie musiałaby być taka zła na samą siebie.

– To nie Bóg zostawił otwartą furtkę – warknęła – tylko ja. To moja wina. Nie możemy przez całe życie obwiniać Pana Boga. W ten sposób się nie…

– Dość! – powiedział Edward głosem, który nagle stał się oschły. Lecz ona dosłyszała czającą się tuż pod powierzchnią kruchość i musiała się upomnieć, by nie naciskać zbyt mocno, by dać mu wystarczająco dużo przestrzeni, by mógł dojść do własnych wniosków. – Dość – szepnął, po czym odwrócił się i zaczął iść z powrotem w górę zbocza. Wyglądał na pokonanego i zmęczonego.

Abitha zerknęła przez ramię na mroczną jaskinię, po czym ruszyła za nim.

Kiedy zbliżali się do chaty, zauważyła uwiązanego do ganku białego ogiera. Och, nie, nie dziś wieczór.

Edward się zatrzymał i przez chwilę Abitha myślała, że zawróci i odejdzie, lecz zamiast tego wziął głęboki wdech i wszedł do środka. Poszła za nim.

Wallace, starszy brat Edwarda, siedział z nogami opartymi o stół. Obaj mężczyźni mieli falowane włosy, ciemne oczy i nadające im ponury wygląd brwi, ale na tym podobieństwa się kończyły i Wallace wydawał się wszystkim tym, czym jego brat nie był – wielkim, szerokim w barach mężczyzną, aroganckim w mowie i zachowaniu, o kwadratowej szczęce. Mężnym człekiem, jak mawiali inni.

– Edward! – zawołał Wallace z szynką w ustach.

Abitha nakryła do stołu, nim wyruszyła do lasu, i szwagier uznał za stosowne poczęstować się jednym z dwóch skromnych plasterków szynki. Teraz z trudem się powstrzymała, by na niego nie nawrzeszczeć, gdyż były to ostatnie resztki solonego mięsa, jakie mieli, i trudno było przewidzieć, kiedy będzie ich stać na więcej.

Wallace przyjrzał się błotu na ubraniach i we włosach Abithy.

– Mogę zapytać, co się stało?

– Kozioł nam zginął – odparł Edward zwięźle i nie dodał nic więcej.

– Och… rozumiem – powiedział Wallace i wziął kolejny kęs szynki. – Przykro mi to słyszeć. – Uniósł kawałek mięsa. – Obstaję, że nie masz nic przeciw, bracie. Za mną długa droga, a nie jadłem jeszcze kolacji.

Doskonale wiesz, że mamy wiele przeciwko, pomyślała Abitha i popatrzyła na męża, próbując siłą woli skłonić go, by wygarnął Wallace’owi prawdę. Nie ułatwiaj mu tego, Edwardzie. Powiedz mu przynajmniej, że byłoby uprzejmie z jego strony, gdyby pierw zapytał. Choć raz w życiu nie pozwól, by wchodził ci na głowę.

– Och – powiedział Edward. – Cóż… nie, dobrze jest móc się dzielić darami Pana.

– Abitho – odezwał się Wallace – przynieś mi kapkę tego słodkiego miodu pitnego, co go Edward nasycił. Muszę gardło przepłukać. Wieści przynoszę.

Zawahała się. Nie była w nastroju do spełniania rozkazów tego człowieka, nie tego wieczoru, nie we własnym domu. Lecz kryło się za tym coś więcej: miód był już na wyczerpaniu. Jako że zbliżał się koniec zimy, zaczynało im brakować niemalże wszystkich produktów, a siedzący przed nimi mężczyzna walnie się do tego przyczynił.

Wallace czekał niecierpliwie. Otarł rękawem usmarowane tłuszczem usta i spojrzał na Edwarda.

– Coś z nią nie tak?

– Abitho – powiedział Edward – kapkę miodu.

– Ależ, Edwardzie, zostało tylko…

– Abitho – powtórzył surowo.

– Edwardzie, ja…

– Abitho! – warknął. – Natychmiast.

Wallace przyglądał się wymianie zdań z wyrażającym zakłopotanie uśmiechem.

– Twoja cierpliwość do tej kobiety nie zna granic, bracie. Pobłażliwy z ciebie człek, bez dwóch zdań. Niektórzy twierdzą, że zanadto. Nie mam zamiaru wtrącać się do tego, jak dom prowadzisz, lecz trzymanie Abithy twardą ręką mogłoby jej zaoszczędzić cięgów we wsi. To wszystko.

Abitha oblała się rumieńcem, odwróciła i pomaszerowała do kredensu. Wiedziała aż za dobrze, że purytanki i ryby głosu nie mają i że te pierwsze powinny zawsze być posłuszne oraz pełne szacunku wobec wszystkich mężczyzn. Wpajano jej to od dnia przybycia i nie potrzebowała, by Wallace ponownie jej o tym przypominał. Wzięła głęboki wdech, by nad sobą zapanować, otworzyła kredens i wyciągnęła z niego dzban miodu. Był to ich ostatni, a sądząc po wadze – teraz niemalże już pusty. Złapała kubek, napełniła go do połowy i grzmotnęła nim o stół przed Wallace’em.

– Po takiej to od razu widać, jak się rozwścieczy – powiedział i uśmiechnął się złośliwie. – Twarz jej się robi czerwona jak malina.

– Mówiłeś, że wieści przynosisz? – przypomniał Edward.

Uśmieszek Wallace’a zbladł i mężczyzna opróżnił kubek jednym haustem.

– Posłuchaj, Edwardzie, usiądź. Abitho, podaj mężowi kubek.

Edward zajął miejsce przy stole, a Abitha przyniosła mu naczynie i napełniła je miodem.

Wallace postukał w swój kubek.

– Jeszcze kapkę.

Abitha posłała Edwardowi pytające spojrzenie. Kiedy skinął głową, nalała resztę miodu szwagrowi. Trunku ledwie starczyło, by zakryć dno.

Wallace nie krył rozczarowania.

– Więcej nie ma – powiedziała zwięźle. – To już reszta.

Westchnął w odpowiedzi.

– Ano, ciężkie czasy nastały wokół. – Zamilkł, szukając odpowiednich słów. – Edwardzie, wygląda na to, żeśmy się znaleźli w trudnym położeniu.

– Ach tak?

Wallace odchrząknął.

– Zrobiłem, co w mej mocy, w sprawie tytoniu… Wszyscy to wiedzą, nieprawdaż?

– Jedynie Bóg ma władzę nad pogodą – odparł Edward.

– Tak – ciągnął jego brat. – W rzeczy samej. Jak dobrze wiesz, nie szczędziłem wysiłków… Podjąłem trud i poczyniłem wydatki, by sprowadzić odpowiednie sadzonki, nową odmianę, która tak wielkie nadzieje dawała. Wszystko zrobiłem jak trzeba. Ale tak, dobrze prawisz, deszczu sprowadzić nie potrafię. To… może tylko nasz Pan uczynić.

Aha, czyli teraz to pogoda jest wszystkiemu winna?, pomyślała Abitha, z trudem się powstrzymując, by go nie wydrwić. Ta sama pogoda, która cię skłoniła, byś nabył tytoń, chociaż tak wielu ludzi cię ostrzegało, że ta roślina źle sobie radzi w tutejszej glebie. Ale czy zważałeś na ich słowa? Nie, bo ty zawsze wiesz lepiej, Wallasie. Lepiej niż wszyscy.

Wallace milczał przez chwilę, a jego twarz była poznaczona bólem, jakby wracał myślami do koszmarnych przeżyć.

– W każdym razie nie przyjechałem tutaj, ażeby znów ci to wszystko wyjaśniać. Plony nie obrodziły i przedsięwzięcie spełzło na niczym. I tyle. Teraz liczą się okoliczności, w jakich znalazła się nasza rodzina. Nabyłem tytoń dla nas wszystkich. Dla ciebie i Abithy również. Jak ci wiadomo, miałem nadzieję, że wprowadzę cię do interesu… że rozwinę uprawę także na waszej ziemi. Aby uhonorować dziedzictwo naszego ojca i wszystko to, co dla nas uczynił, zakładając rodzinne przedsięwzięcie.

Wlepiał wzrok w Edwarda, jakby się domagając, by ten się z nim zgodził.

Edward kiwnął głową.

– Cóż, wygląda na to, że przez to przedsięwzięcie jesteśmy w opałach. – Wallace umilkł. – Wygląda na to… wygląda na to, że mamy pożyczkę do spłacenia.

– Pożyczkę? Ale… sądziłem, żeś wszedł w ten interes jako partner lorda Mansfielda.

– Owszem… w pewnym sensie. Ale… cóż… kiedy koszty ciągle rosły, zażądał dodatkowego zabezpieczenia.

– Twoja farma. Wallasie… powiedz, żeś tego nie uczynił!

Wallace zajrzał do pustego kubka.

– Nie… nie, tego nie zrobiłem. Nigdy bym nie zaryzykował utraty farmy naszego ojca.

Na twarzy Edwarda odmalowała się ulga.

– Zastawiłem tę.

Edward się wyprostował.

– Tę? Masz na myśli moją farmę? Miejsce, w którym mieszkamy?

Wallace pokiwał powoli głową.

Abitha oparła się o szafkę.

– Co… co masz na myśli?

Szwagier posłał jej ostre spojrzenie.

– Nie waż się w to wtrącać, kobieto.

Abitha ugryzła się w język, wiedziała, że kobietom surowo zabraniano angażować się w interesy, bo tak stanowiło prawo.

– Bracie – powiedział Edward – wytłumacz mi to, proszę. Nie rozumiem.

Twarz Wallace’a poczerwieniała z gniewu.

– Jak mam ci to jaśniej wyłożyć? Zastawiłem to gospodarstwo jako dodatkowe zabezpieczenie. Przykro mi. Nigdy nie sądziłem, że do tego dojdzie.

– Ale… nie możesz tego zrobić. To moja ziemia.

– Bracie, jak dobrze wiesz, to nie takie proste.

– Wręcz przeciwnie. Mamy… mamy umowę. Wszystkich spłat dokonałem na czas. Został tylko jeden sezon.

– Nie mówię, że to w porządku. To, co się stało z tytoniem, nie było w porządku wobec nikogo z nas. Sądzisz, że nie czuję się z tym źle? Mówię tylko, że staram się działać na tyle sprawiedliwie, na ile mogę. Nie tylko wobec ciebie, ale wobec nas wszystkich.

A kiedyż to stałeś się taki sprawiedliwy, Wallasie?, chciała spytać Abitha. Czy to było sprawiedliwe, żeś odziedziczył obydwa gospodarstwa tylko dlatego, że jesteś pierworodnym synem, a potem żeś przymusił Edwarda, by odkupił od ciebie to… to jałowe poletko pośrodku dziczy? I to na podstawie umowy, która niemal uczyniła z nas nędzarzy. Pięćdziesiąt buszli kukurydzy na sezon. Pięćdziesiąt! Przynajmniej dwa, być może nawet trzy razy tyle, ile te grunty są warte. Czy to było sprawiedliwe?

– Ale posłuchaj – ciągnął Wallace. – Wysłuchaj mnie. Sytuacja nie jest tak niewesoła, jak mogłoby ci się wydawać. Wypracowałem z lordem Mansfieldem porozumienie.

– Jakie porozumienie?

– Możecie tu zostać. Nie musicie się wynosić. Tyle że teraz będziecie płacić Mansfieldowi, nie mnie.

– Czyli ostatnią spłatę mam dać jemu?

Wallace pokręcił ze smutkiem głową.

– Nie będzie ostatniej spłaty, braciszku. Ta nieruchomość należy teraz do lorda Mansfielda. Będziesz obrabiał ziemię i co roku oddawał mu połowę plonów.

– Niczym jakiś dzierżawca – powiedziała Abitha pod nosem.

Wallace obrzucił ją zjadliwym spojrzeniem.

– Edwardzie, broniłem twej sprawy… wyjaśniałem sytuację. Lord Mansfield to człek sprawiedliwy. Powiedział, że jest gotów negocjować warunki, na jakich mógłbyś w końcu stać się właścicielem gruntów.

– Za ile czasu?

Wallace wzruszył ramionami.

– Być może za dwadzieścia lat.

Dwadzieścia lat?, pomyślała Abitha. Dwadzieścia lat! Edwardzie, nie pozwól, by nam to uczynił.

Edward nic nie odrzekł, tylko wpatrywał się w stół, jakby zdezorientowany.

– Mamy szczęście, że udało nam się tyle uzyskać. Starałem się, jak mogłem. Mówię ci.

Abitha zaczęła się trząść. Zorientowała się, że obie dłonie ma zaciśnięte w pięści. Edwardzie, czyż nie widzisz, że ten człek cię zwodzi, że on cię cały czas zwodzi? Ale wiedziała, że niezależnie od tego, ile razy by mu to wytknęła, on i tak pozostanie ślepy. Edward rzadko kiedy potrafił odczytać prawdziwe intencje, którymi kierowali się ludzie, co czyniło go wobec nich bezbronnym, a ona musiała się przyglądać, jak jego rodzony brat raz po raz to wykorzystuje.

– Musi być inny sposób – odezwał się Edward. – Być może gdybyśmy obaj co sezon dawali trochę więcej, pomogłoby to spłacić twe zobowiązania.

– Nie. Próbowałem wszystkiego. To jedyny sposób.

Musisz mu się postawić, Edwardzie, pomyślała Abitha i zrobiła krok naprzód. Edward podniósł na nią wzrok, dostrzegł jej oburzenie. Wtedy gwałtownie potrząsnęła w jego kierunku głową.

– Wallasie – powiedział Edward – przykro mi, ale to twój dług. To niesprawiedliwe, byś prosił mnie o coś takiego. Wszystko włożyłem w to gospodarstwo. Nie możesz tak po prostu oddać komuś mojej ziemi.

– Edwardzie, do kogo ta ziemia należy?

– Co masz na myśli?

– Braciszku – odezwał się Wallace łagodnym tonem, jakim dorosły zwraca się do dziecka. – Starałem się, jak mogłem, ażeby rzec to tak, byś nie poczuł się głupi, chociaż obaj wiemy, że nie zawsze widzisz pełen obraz sytuacji. Lecz zmuszasz mnie, bym mówił bez ogródek. – Pochylił się do przodu. – Do kogo należy ta ziemia?

– Cóż, to nie takie proste. Ta ziemia…

– Ależ to jest takie proste – stwierdził Wallace stanowczo. – Tylko ty nie potrafisz tego dostrzec. Powiedz mi, czyje imię widnieje na akcie własności?

– Ależ… oczywiście, że twoje.

– Oczywiście. W związku z tym nieruchomość ta należy do mego majątku, a co za tym idzie może być, i jest, dla mnie dostępna na spłatę moich długów. To aż tak proste.

Nie, pomyślała Abitha. Nic z tego nie jest aż tak proste, Wallasie Williamsie. Zawarłeś umowę na te parcele. Lecz oto został nam do spłaty jeden sezon, a ty… ty co? Zdaje ci się, że możesz nam tak zwyczajnie wszystko zabrać?

– Nie! – zawołała bez zastanowienia. – Dlaczego to musi być ziemia Edwarda? A co… co z twoją ziemią, Wallasie?

Wallace zerwał się z miejsca. Wyglądał, jakby był gotów ją spoliczkować.

– Dlaczego ta kobieta się odzywa?

– Abitho – warknął Edward. – Wystarczy. Proszę. Wallasie, przepraszam.

– Dość już od niej usłyszałem, więcej nie zdzierżę.

– Zajmę się nią. Lecz ta sprawa jest przykra dla nas wszystkich. Musisz przyznać, że to pytanie jest zasadne.

– Jakie pytanie?

– Dlaczego nie oddasz na poczet długów swych własnych hektarów?

– Czego nie rozumiesz? To są moje własne hektary.

– Nie, mam na myśli twoje gospodarstwo.

– Jak możesz w ogóle o to pytać? – zapytał Wallace. Wydawał się urażony. – Chciałbyś, żebym oddał dom, w którym się urodziliśmy i wychowaliśmy? Farmę, którą papa zbudował, wypruwając sobie żyły? Zresztą to nie miałoby za grosz sensu, bo moje hektary są warte dziesięć razy więcej niż to miejsce.

– Edward zbudował tę farmę, wypruwając sobie żyły – zauważyła Abitha. – Ta ziemia nie była nic warta, zanim jej nie oczyścił i nie nawiózł tutaj urodzajnej gleby. To jego krwawicą, nie tą ziemią, spłacasz swe długi. Wstydu nie masz!

Mąż spojrzał na nią przerażony.

– Abitho!

– Mam tego dość! – warknął Wallace. – Przepisałem tę ziemię na Mansfielda. Koniec, kropka!

– Nie! – krzyknęła. – To ci się nigdy nie uda. Zawarłeś z Edwardem umowę i zostaniesz ukarany za jej zerwanie! – Wiedziała, że powinna była przestać. – Wiesz, co zrobiłeś? Sprzedałeś swego brata w niewolę, żeby spłacił twoje długi.

– Abi! – wykrzyknął Edward. – Dość!

– Edwardzie, nie pozwól, by cię zastraszył. Nie po tym, ile ciężkiej pracy tu włożyłeś. On…

– Abitho! Ani słowa więcej!

Abitha widziała, że Edward się trzęsie, że wygląda, jakby miał lada moment czmychnąć z pokoju. Zamknęła usta.

– Tym razem posunęłaś się za daleko, smarkulo – wyrzucił z siebie Wallace, jego oczy pałały wściekłością. – Niewyparzonym językiem zapracowałaś sobie na to, że staniesz przed wielebnymi. Zobaczymy, co oni sobie pomyślą o twoim wybuchu.

Wzdrygnęła się, bo wiedziała, że to nie była bezpodstawna groźba. Widziała już kilka kobiet, które zostały zakute w dyby za to, że mówiły, co myślą, a jedną nawet wysmagano batem za o wiele mniej niż to, czego sama się przed chwilą dopuściła. Być może groźba Wallace’a miałaby mniejszą wagę, gdyby była to jej pierwsza przewina, lecz Abithę oddano pod nadzór za to, że nie umiała trzymać języka za zębami.

– Wallasie – błagał Edward. – Proszę… nie. Jestem zbulwersowany jej zachowaniem. Proszę, przebacz jej. Ma ognisty temperament… i nadal się uczy, jak postępujemy. Ja…

– Nie… Dość już wymówek. Została wielokrotnie ostrzeżona. Jutro postawię ją przed sądem. Najwyższy czas, ażeby się nauczyła, gdzie jej miejsce. – Podniósł kapelusz i ruszył do wyjścia.

Edward stanął większemu od siebie mężczyźnie na drodze i uniósł ręce.

– Proszę, Wallasie, nie rób tego. Dla mnie, proszę.

Abitha trzęsła się, patrząc, jak jej mąż błaga, by brat go wysłuchał. To moja wina. Kiedyż się w końcu nauczę, by trzymać buzię na kłódkę?

Wallace przepchnął się obok niego.

– Dobrze, jestem skłonny z tobą na niej pracować – dał za wygraną Edward. – To znaczy na farmie.

Wallace się zatrzymał i obrzucił brata takim wzrokiem, jakim patrzy się na skruszone dziecko.

– Słucham cię uważnie.

– Muszę tylko pozbierać myśli. To wszystko. Dużo tego naraz. Z pewnością to rozumiesz.

Wallace czekał.

– Ja… – zaczął Edward, zerkając niespokojnie na żonę. – Jestem pewien, że uda nam się dojść do porozumienia. A raczej wiem, że nam się uda. Musi istnieć jakiś sposób.

Wallace się uśmiechnął.

– No proszę, oto i mój młodszy braciszek, którego znam i cenię. Czasem zapominasz, że papa nie bez powodu zostawił to wszystko w spadku mnie. Dobrze wiedział, że słabujesz na umyśle, i uwierzył mi, że się o ciebie zatroszczę. Ty także musisz uwierzyć. Nie możemy go zawieść.

Edward spuścił wzrok.

Wallace westchnął.

– I, Edwardzie, muszę przyznać, że być może mogłem lepiej to rozegrać. – Dźgnął palcem Abithę. – Jednak trudno zachować spokój, kiedy ta jędza zrzędzi człekowi nad głową.

– Przypilnuję jej. Pozwól mi tylko zająć się nią na własny sposób. Proszę, nie wspominaj o niczym wielebnym.

– Ale czy dasz radę ją opanować, bracie? Zaczynam sądzić, że wręcz przeciwnie. Czyż nie widzisz, jak ona wykorzystuje twą łagodną naturę, jak tobą manipuluje, jak nagina cię do swej woli tym jadowitym, zrzędliwym językiem? Spójrz na nią choćby teraz, jak na nas łypie z takim gniewem, z taką złośliwością. Zdaje mi się, że najlepszym dlań lekarstwem byłoby zakuć ją na kilka dni w dyby i sprawić porządne lanie.

– Nie, poradzę z nią sobie. Abitho – powiedział surowo Edward – przeproś… błagaj Wallace’a o wybaczenie. Natychmiast!

Abitha wciągnęła gwałtownie powietrze. Choć wiedziała, że Edward chciał jedynie oszczędzić jej kary, i tak się poczuła, jakby ją spoliczkował. Nie ufała własnemu językowi, więc tylko stała i się trzęsła.

– Abitho! – Edward niemal na nią warknął.

Wallace uśmiechnął się z wyższością. Rozumiała, że liczył na to, że ona zacznie wrzeszczeć i przeklinać, że czymś w niego ciśnie, że zrobi cokolwiek, co pozwoli mu dalej wywierać na brata nacisk. Wbiła paznokcie w dłonie, żeby powstrzymać wzbierające w oczach łzy. Musisz, Abi. Nie masz wyjścia.

– To na nic, bracie – stwierdził Wallace. – Ona nigdy…

– Błagam o wybaczenie, Wallasie – powiedziała Abitha, niemal wypluwając te słowa. Drżała na całym ciele i była pewna, że jej twarz płonie szkarłatem. – Nie powinnam była tak się do ciebie odzywać. Proszę, wybacz, że okazałam ci brak szacunku.

Edward spojrzał na większego mężczyznę.

– Widzisz? Stara się.

– Wejrzenie ma przeszywające jak sztylety – odparł Wallace. – Nie podoba mi się, jak się we mnie wpatruje.

– Abitho – odezwał się Edward – spuść głowę.

A ona nie przestawała piorunować szwagra wzrokiem.

– Abitho!

Przeniosła spojrzenie na męża, pragnęła go spoliczkować za to, jak ją potraktował na oczach tej bestii. Lecz kiedy ujrzała na jego obliczu strach, strach o nią, nie udało jej się dłużej wstrzymywać łez, które popłynęły po policzkach gorącymi strugami. Wbiła wzrok we własne stopy.

– Wallasie, czegóż więcej chcesz? Okazała skruchę. Proszę. Nadchodząca noc będzie dla wszystkich udręką. Przyrzekłem z tobą pracować, więc zostawmy to już za nami.

Abitha podniosła ukradkiem wzrok i dojrzała na twarzy szwagra szelmowski uśmiech.

– Być może masz rację, braciszku, musimy się zająć ważniejszymi sprawami. Nie pozwólmy, by niestosowne zachowanie tej tutaj nas poróżniło. Ale przyrzekam ci, że jeśli następnym razem wtrąci się w nasze interesy, to zostanie wychłostana. Czy wyrażam się jasno?

– Tak – odparł Edward. – Jak najbardziej.

– Rozumiemy się, Abitho? – spytał jeszcze. Było oczywiste, że rozkoszuje się każdą chwilą. – Znasz swoje miejsce? Na pewno? Muszę to usłyszeć od ciebie, ażeby następnym razem nie było pomiędzy nami nieporozumień. Czy… znasz… swoje… miejsce?

– Znam – wycedziła Abitha przez zęby, wbijając wzrok w podłogę.

Wallace uśmiechnął się z wyższością, wyraźnie tryumfował. Abitha nie wątpiła, że podczas tej wizyty uzyskał wszystko, co chciał, a nawet więcej.

– A zatem do jutra, braciszku – powiedział nadspodziewanie lekkim tonem. – Spotkamy się po nabożeństwie. Dogadamy szczegóły i poinformujemy wielebnych, jak się sprawy mają. – Założył kapelusz i wyszedł z chaty.

koniec darmowego fragmentu zapraszamy do zakupu pełnej wersji