Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Wojna sprzed ośmiu lat zakończyła się utworzeniem Trzech Zjednoczonych Królestw. Od tamtej pory władzę sprawuje król Malin, który zaniedbuje swe ziemie i przymyka oko na bezprawie panujące poza stolicą. By poprawić wizerunek monarchów w oczach obywateli, książę Conall decyduje się poślubić zwykłą dziewczynę, a jego wybór pada na córkę farmera, Elorę.
Bren, zrozpaczony ojciec dziewczyny, zbiera grupę ludzi, którym jest gotów zapłacić majątek za pomoc w odzyskaniu córki. Zatrudnia przy tym najbardziej niebezpiecznych przestępców ze Streny. Każdy z nich potrzebuje pieniędzy, więc choć misja wygląda na samobójczą, wszyscy decydują się przyjąć zlecenie. Dołącza do nich także tajemniczy chłopak, który ma własne powody, by dostać się do stolicy.
W sześcioro wyruszają w trudną podróż przez pół kraju, a śmierć podąża ich śladem, tylko czekając, aż zdecydują pozabijać się nawzajem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KAROLINA GRYPIŃSKA
Spis treści
Copyright © by Karolina Grypińska, Korsze 2023
Copyright © by Wydawnictwo Mroczna Puszcza
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie niewielkich fragmentów książki jest dozwolone pod warunkiem podania źródła.
Redakcja i korekta: Aleksandra Bednarek, Ortograf
Skład i łamanie: Wiktoria Piotrowska, Wydawnictwo Mroczna Puszcza
Projekt okładki: Agnieszka Zawadka
Projekt mapy: Aleksandra Skrzycka
Ilustracje: Agata Konefał
Przygotowanie e-booka: D.B. Foryś www.dbforys.pl
mrocznapuszcza.pl
Wydanie drugie
Szczecin 2025
ISBN: 978-83-975289-3-2
OSTRZEŻENIE
W książce znajdują się treści mogące wywołać niepokój bądź dyskomfort. Są to między innymi: śmierć, wulgarny język, przemoc cielesna i psychiczna, nienawiść, manipulacje.
Zalecany wiek czytelnika to minimum 15 lat.
CZĘŚĆ I
Wszystko dla pieniędzy
Rozdział 1
BREN
Nazwa „Pod Królewskim Dachem” nijak miała się do miejsca, które ją nosiło. Bren wątpił, by ktokolwiek z rodziny królewskiej odwiedził kiedyś tak odległe, wschodnie tereny kraju, a co dopiero zaniedbaną Strenę i jej sławetną karczmę. Nikt tutaj tak naprawdę nie wiedział, jak wyglądają władcy ani ich synowie, chyba że podróżował do stolicy i miał okazję jakimś cudem natknąć się na któreś z nich na ulicy lub wślizgnąć na jakąś uroczystość.
Bren nigdy nawet nie widział morza, które trzeba było przebyć, aby dostać się do stolicy.
Zawahał się przed wejściem do karczmy, która nie zachęcała swoim wyglądem, jednak jednocześnie bardzo pasowała do tego, jak prezentowała się reszta miasta. Drzwi skrzypiały tak, że niemal potrafiły zagłuszyć dobiegające ze środka hałasy. Tynk odrywał się od ścian i zalegał na ziemi pełnej szczyn i wymiocin, w które mężczyzna starał się nie wdepnąć. Karczma miała lata świetności już dawno za sobą, a mimo to wciąż ciągnęły do niej tłumy.
Bren domyślał się, że nie każdym bywalcem kierowały te same zamiary. Większość oczekiwała tego, czego oferowała pierwsza lepsza gospoda: dobrego jedzenia i miejsca, żeby porządnie wypić. Sam też czasem odwiedzał ją z tak prostego powodu, ale nie tym razem. Tego późnego wieczora przywiódł go tutaj inny cel. Ten sam, który ściągał w to miejsce najbardziej podejrzanych i niebezpiecznych ludzi.
Kiedy otworzył ledwie trzymające się w zawiasach, drewniane drzwi i wkroczył do środka, nie w głowie mu była pyszna kolacja. Tak się składało, że oprócz przyjmowania głodnych klientów karczma „Pod Królewskim Dachem” oferowała usługi całkowicie innego rodzaju, a mianowicie umożliwiała zatrudnienie łowców głów, złodziei, szpiegów, płatnych zabójców i innych łotrów.
Właśnie po to zjawił się tam tego wieczoru Bren Gorefist. Potrzebował drużyny gotowej przelać za niego krew.
Podszedł do baru, przy którym jeden z trzech pracowników polerował szklankę na błysk. Był młody; Bren nie widział go tu wcześniej i przez chwilę zastanawiał się, jak zacząć. Co prawda, powszechnie wiedziano o pobocznych interesach prowadzonych przez właściciela, Ramina Ranę, ale klientów zainteresowanych takowymi usługami przyjmowano w prywatnych pokojach, z dala od zgiełku panującego w głównym pomieszczeniu lokalu. Wiedział o tym z opowieści znajomych farmerów. Do tej pory nie potrzebował poznać szczegółów.
Barman spojrzał na niego, nie zaprzestając swojej czynności.
– Coś podać? – zapytał znudzonym tonem.
– Chciałbym się spotkać z Raminem w sprawach… interesów.
– Był pan umówiony?
– Nie, ale jestem pewien, że Ramin zgodzi się mnie przyjąć, o ile nie jest obecnie zajęty. Jego pomoc zostanie sowicie wynagrodzona.
Dla podkreślenia swoich słów potrząsnął torbą wypełnioną pieniędzmi. Barman patrzył na niego tak, jakby się zastanawiał, czy nie wyrzucić go za drzwi. A potem przywołał gestem osiłka, który podpierał ścianę. Kenard, jeśli Bren dobrze pamiętał jego imię, pełnił rolę prawej ręki Ramina. Był wysoki na dwa metry i tak umięśniony, że interesant mimowolnie zgarbił się na jego widok.
– Proszę za mną – powiedział Kenard i ruszył na tyły karczmy.
Bren wiedział, że pójdzie łatwo. W końcu Ramin nigdy nie odrzucał żadnych propozycji, ceniąc sobie zysk bardziej niż zasady moralne, prawa ustanowione przez rodzinę królewską czy cokolwiek innego, co mogłoby powstrzymać człowieka, który miał chociażby odrobinę skrupułów. Mimo to odetchnął z ulgą, kiedy poszedł za Kenardem. Gdyby nie udało mu się z Raminem, nie pozostałaby mu już żadna nadzieja.
Ochroniarz poprowadził go stromymi schodami w dół. Weszli do wąskiego korytarza; po obu jego stronach znajdowały się pomieszczenia dla pracowników. Na samym końcu, jak Bren się domyślał, był gabinet Ramina. Kenard zapukał do drzwi i, gdy usłyszeli głośne: „Wejść”, wpuścił gościa do środka.
Pokój był mały i przytulny. Stało tu tylko biurko, ustawione przed nim dwa fotele, stolik zapełniony różnymi trunkami, a w rogu był kominek, w którym tańczyły płomienie. Ramin Rana siedział ze skrzyżowanymi w kostkach nogami zarzuconymi na biurko. Obracał w palcach cygaro, a z jego ust unosił się dym.
Bren zawsze czuł się nieswojo w jego towarzystwie, chociaż nie wiedział dlaczego. Przez jego arogancki i beztroski charakter, czy może pracę, którą się zajmował? Ramin miał krótkie szare włosy zaczesane do tyłu i twarz o znikomej ilości zmarszczek. Wyglądał młodo i choć farmer nie znał jego dokładnego wieku, podejrzewał, że nie może być więcej niż dziesięć lat starszy od niego. Kiedy jego wzrok padł na Brena, właściciel karczmy oderwał się od biurka i klasnął w dłonie.
– Kogo to moje oczy widzą! Bren Gorefist w moich skromnych progach. – Wyciągnął do przybysza rękę, a tamten podszedł bliżej i ją uścisnął. – Co cię tu sprowadza? Czyżby mój nowy kelner oblał cię piwem i przyszedłeś na niego naskarżyć? Muszę przyznać, że nie byłbyś pierwszym.
– Sądzę, że wiesz, dlaczego naprawdę tu jestem, Raminie.
– Tak, niestety tak – westchnął ciężko i opadł na fotel, wskazując ręką, by Bren także usiadł. – Przykro mi, przyjacielu. To doprawdy smutna sprawa, ale nie mam pojęcia, jak mógłbym ci pomóc.
Farmer postukał palcami o kolano, nie wiedząc, jak ująć w słowa zlecenie, z którym przyszedł. Na samą myśl o tym, co zamierzał uczynić, robiło mu się niedobrze. Jego plan był niedorzeczny, zdawał sobie z tego sprawę, jednak nie miał innego wyjścia. Albo to, albo bezczynne czekanie. Jeśli wybierze drugą opcję, już nigdy nie zobaczy Elory.
– Jesteś farmerem, Brenie – zaczął Ramin po dłuższej chwili milczenia. – Nie mordercą. Oczywiście możesz wynająć kogoś, kto pójdzie za ciebie do Atras, ale ten ktoś już nie wróci.
– Nie chcę wynająć zabójcy. Chcę wynająć zabójców.
– Aha. Liczba mnoga. To wszystko zmienia – rzucił ironicznie Ramin.
Bren spojrzał mu prosto w twarz.
– Potrzebuję drużyny, która pomoże mi dostać się do zamku i zabrać stamtąd moją córkę – wyjaśnił.
Właściciel karczmy pokręcił głową, sięgając po swoje cygaro. Wyciągnął też jedno w stronę gościa, ale ten odmówił. Bren wyłamywał sobie palce pod biurkiem, przerażony tym, że może być pierwszym człowiekiem, któremu Ramin nie zgodzi się pomóc.
– Możesz zatrudnić nawet setkę ludzi, a to i tak pozostanie niewykonalne. Pogódź się ze swoim losem, Brenie. To przykre, że już nigdy nie zobaczysz córki, ale przynajmniej zostanie księżniczką. W zamku, u boku przystojnego księcia, będzie jej lepiej niżnafarmie.
Zanim dotarło do niego, co robi, interesant był już na nogach, pochylał się nad biurkiem i zaciskał ręce na kołnierzu kamizelki Ramina tak mocno, że pobielały mu knykcie. Gniew na chwilę przysłonił rozpacz towarzyszącą mu nieustannie, odkąd stracił córkę. A może czuł obie te rzeczy i nie wiedział, która prędzej popchnie go do zbrodni? Nigdy nikogo nie zabił. Jeszcze nie.
Ramin patrzył na niego niewzruszony. Nic dziwnego, że wybuch gościa nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Miał styczność z zabójcami każdego dnia, najprawdopodobniej sam był jednym z nich. Bren musiał mu się wydawać nieśmiesznym żartem.
– Wybaczę ci to, ponieważ do tej pory byłeś przykładowym klientem. Nigdy nie wszczynałeś bójek, nigdy nie narzekałeś na jedzenie, można było z tobą pograć w karty i zawsze odznaczałeś się uczciwością. Tacy ludzie jak ty to rzadkość. – Głos Ramina pozostał spokojny, a dłonie okazały się delikatne, gdy odrywały Brena od siebie. – Jesteś zdesperowany po utracie córki. Cierpisz. Z tych powodów ci daruję, ale jeśli jeszcze raz się na mnie rzucisz, zginiesz od razu, a twoja nieświadoma niczego córka nawet za tobą nie zapłacze.
Bren osunął się na fotel, pozbawiony resztki sił. Patrzył, jak Ramin gasi cygaro, okrąża biurko, podchodzi do stolika i nalewa sobie jakiegoś bursztynowego płynu do szklanki. Nie widział nazw na butelkach ani twarzy gospodarza, gdyż ten stał do niego tyłem. Postanowił wyłożyć wszystkie karty na stół, zanim go wyrzucą za drzwi i zostanie z niczym, oprócz pieniędzy, na które nie zasługiwał.
– Chcesz trochę? – zapytał Ramin. – Importowany z Gloden. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak się wymawia jego nazwę. To chyba…
– Cztery i pół miliona gronów – przerwał mu Bren. – Po milionie dla każdego z zabójców i pół dla ciebie za stworzenie zespołu i dopilnowanie, by nikt inny nie poznał moich planów.
Przez okrutnie długą chwilę panowała cisza. A potem Ramin odwrócił się powoli i podszedł do biurka z dwiema szklankami alkoholu. Jedną postawił przed swoim gościem.
– Bez obrazy, ale trudno mi uwierzyć, że ktoś taki jak ty posiada cztery i pół miliona gronów. Musiałbyś pracować na polu przez kilkanaście żyć, by tyle uzbierać.
Oczy mu zabłysły, gdy Bren otworzył torbę i wysypał jej zawartość na biurko. Wiele banknotów z wizerunkiem króla spadło na podłogę tuż pod ich stopy. Dramatyczny gest, ale wart reakcji zabójcy, który podnosił nie tylko pieniądze, ale też własną szczękę z podłogi.
– Jak? – szepnął. – Dostałeś je za…
– To nieistotne – uciął beznamiętnie Bren. Zaczynał się niecierpliwić. – Pomożesz mi, czy mam na własną rękę zebrać ludzi?
Ramin wyglądał tak, jakby ktoś go dopiero co ogłuszył i nadal nie mógł się zorientować, co się właściwie stało. Usiadł w swoim fotelu, wypił cały alkohol jednym haustem i odstawił szklankę z głośnym brzękiem na biurko.
– Zamieniam się w słuch. Kogo potrzebujesz?
– Dwóch zwykłych ludzi, najlepiej wyszkolonych szpiegów i zabójców. Jednego oriana i jednego teranina.
Wcale się nie zdziwił, gdy Ramin wybuchnął śmiechem i przez irytująco długą chwilę nie mógł się uspokoić.
– Żartujesz, prawda? Powiedz,żeżartujesz, zanim pomyślę,żemasz mniej rozumu w głowie niż Kenard zębów w gębie. Ostatnio pobił się z takim jednym awanturnikiem i stracił dwa kolejne.
– Dlaczego sądzisz, że żartuję?
– Ponieważ sabotujesz swój własny plan – westchnął, jakby tłumaczył coś małemu dziecku, które uparcie nie chciało przyswoić wiedzy. – W jakim ty świecie żyjesz, jeśli wierzysz, że orian i teranin będą ze sobą współpracować? Oni się nawzajem pozabijają przy pierwszej okazji.
– Wojna się skończyła.
– Nie dla nich. Tak wielkiej nienawiści nie da się wyplenić z dnia na dzień. Zatrudnij czterech albo trzech ludzi i jednego oriana czy teranina. Inaczej nie zdążysz wyruszyć z miasta, a twoja drużyna już zmniejszy się o jednego lub dwóch członków.
Bren wiedział, że Ramin ma rację. Zmuszanie trwających w wieloletnim konflikcie gatunków do zawiązania sojuszu było tylko jedną z niemożliwych rzeczy, co do których się łudził, że zdoła ich dokonać. Musiał jednak spróbować. Potrzebował umiejętności zarówno orianów, jak i teraninów. Bez nich nie dotrze do celu podróży, a co dopiero odnajdzie i uratuje córkę.
– Później będę się tym martwić. – Machnął ręką, lekceważąc i przestrogę Ramina, i własny strach skradający się po skórze. – Czy możesz znaleźć mi cztery odpowiednie osoby, a potem umówić spotkanie na jutrzejszy wieczór w jakimś odosobnionym miejscu? Nie podawaj szczegółów zlecenia. Sam im wszystko wytłumaczę.
– Za pół miliona to ja ci mogę nawet stopy ucałować, ale proszę, nie zmuszaj mnie do tego. – Gospodarz sięgnął do szuflady biurka i wyjął ogromną teczkę pękającą od nadmiaru wciśniętego w nią papieru. – Zaraz znajdę ci czwórkę najbardziej zdesperowanych ludzi w mieście, którzy zrobią wszystko dla pieniędzy, nawet włamią się do zamku i wykradną niedoszłą księżniczkę. Do licha, Brenie, czy ty słyszysz, jak to w ogóle brzmi? To misja samobójcza.
Nawet jeśli, Bren nie miał zamiaru się wycofać.
– Nie boisz się? – zapytał nagle Ramin. – Że wsadzą cię do lochów albo gorzej, poddadzą egzekucji? Albo że zginiesz w drodze do stolicy, zabity przez jednego ze swoich kompanów?
– Jeszcze nie przedstawiłeś mi potencjalnych kandydatów, a już zakładasz, że mnie zdradzą?
Tamten wzruszył ramionami, uśmiechając się półgębkiem.
– Ja tylko jestem realistą, Brenie. Znam tych ludzi. Wszyscy są tacy sami i na pewno nie można im ufać. – Podniósł jeden z banknotów i mu się przyjrzał, jakby sprawdzał, czy to nie podróbka. – A więc się nie boisz.
– To nieistotne, czy się boję, czy nie. Tu chodzi o moją córkę. Dla niej zrobię wszystko.
Ramin więcej nie drążył, widocznie uznając, że taka odpowiedź mu wystarczy, choć pewnie wciąż uważał Brena za największego głupca, który przyszedł do niego po pomoc.
Farmer napił się alkoholu, od którego zapiekło go w gardle i musiał porządnie odkaszlnąć. Następnie pozbierał rozsypane pieniądze, a kolejno rozsiadł się w fotelu i patrzył, jak Ramin zawzięcie kartkuje papiery i co chwila przeklina pod nosem, szukając odpowiednich osób do tego szalonego przedsięwzięcia.
Musiał odpokutować za swoje winy. Musiał sprowadzić Elorę do domu. Musiał dokonać niemożliwego, ryzykując przy tym bezpieczeństwem swoim i czterech osób, które w tej chwili, niczego nieświadome, żyły swoim parszywym życiem. Musiał zaufać mordercom i samemu sobie, że nie stanie się jednym z nich.
Rozdział 2
VALIA
Obudziła się z nożem przy szyi.
Musiała za dużo wypić poprzedniej nocy, skoro dała się tak łatwo zaskoczyć. Zazwyczaj to ona była tą, która podrzynała gardła, chociaż nigdy tak wcześnie. O tej porze nie miała nawet ochoty otwierać oczu, czy zwlekać się z łóżka, a co dopiero odbierać komuś życie. Kierowała się prostą zasadą: najpierw śniadanie w postaci kilku kubków gorzkiej kawy, dopiero potem praca.
Pomimo ogromnego kaca szybko zorientowała się w sytuacji. Pochylał się nad nią Joaquin Brunn, mężczyzna o jasnych niebieskich oczach, które pociemniały ze złości. Miał prawo się wściekać. W końcu zastał obcą dziewczynę w łóżku, w pokoju, który wynajmował od kilku miesięcy. Co prawda, nie przebywał w nim przez ostatnie trzy tygodnie, ale skoro płacił za czynsz, to wciąż należał do niego.
Valia doszła do wniosku, że jest bardziej zirytowana swoją głupotą niż przestraszona tym, że mężczyzna może jednym ruchem ją zabić. Zobaczyła oczami wyobraźni własne noże: jeden ukryty pod poduszką, drugi w szafce nocnej, trzeci w bucie. To oczywiście nie była cała jej kolekcja broni. Posiadała też kilkanaście sztyletów, ale zostawiła je w kuchni, gdy je ostatnio czyściła. Naprawdę, jeśli umrze w taki właśnie sposób, to w następnym wcieleniu za karę wyryje sobie słowo „idiotka” na czole. Oczywiście, o ile przypomni sobie to poprzednie. Ostrza były jej specjalnością i nie miała zamiaru pozwolić, by to one doprowadziły do jej śmierci.
– Nie wyglądasz na zadowolonego – stwierdziła, decydując, że trochę się z nim podroczy. Ostatnio w jej życiu brakowało rozrywki. – Czyżbyś nie lubił znajdować w swoim łóżku pięknych kobiet? Założę się, że wiele osób taki widok by ucieszył. A może to twój pierwszy raz?
– Kim ty, kurwa, jesteś?
Uniosła lekko ręce w geście poddania, a potem położyła je na poduszce po bokach głowy.
– Hej, spokojnie. Możemy to załatwić polubownie. Jak tylko przestaniesz grozić, że mnie zabijesz, to wszystko ci wytłumaczę. Kto wie, może kiedyś będziemy się z tego śmiać?
Joaquin patrzył na nią jak na idiotkę, którą przecież była. Jak mogła nie usłyszeć jego kroków na schodach ani skrzypnięcia drzwi, gdy wszedł do pokoju? I gdzie, do cholery, podziewał się Vance, gdy był potrzebny?
– Nie sądzę. – Joaquin przycisnął nóż do jej szyi. Valia poczuła, jak ostrze przecina jej skórę. Kropla krwi spłynęła na poduszkę. Z tym gestem skończyła jej się cierpliwość. – Mów, jak się nazywasz i co robisz w moim pokoju – rozkazał mężczyzna.
– Nazywam się Valia Evenblood, a co robię w twoim pokoju? Hm, niech pomyślę. – Wsunęła palce pod poduszkę. Joaquin był zbyt zajęty patrzeniem jej w twarz, by zauważyć ten dyskretny ruch. – Mieszkam tutaj od prawie trzech tygodni wraz z bratem. Opowiedziałabym ci więcej, ale jeszcze nie wypiłam mojej porannej kawy i nie jestem w odpowiednim nastroju, by dać ci przeżyć.
Zamachnęła się nożem i wbiła mu go pod żebra. Joaquin się zachłysnął, a wtedy zrzuciła go z łóżka. Odebrała mu broń i włożyła za pasek spodni, w łatwy sposób powiększając swoją kolekcję. No, może nie tak łatwy jak zazwyczaj. Doprawdy, była tego ranka wrakiem człowieka. Nawet nie zdążyła się przebrać po wieczornym wypadzie do pobliskiego baru.
Podeszła do wiszącego nad umywalką lusterka i uśmiechnęła się do swojego odbicia, które, mimo że uśmiechnięte i wciąż niezaprzeczalnie piękne, odzwierciedlało to, jak się czuła. Przemyła twarz zimną wodą i związała włosy w kucyk. Joaquin jęczał na podłodze, ale ona nie miała ochoty skracać jego cierpienia. Postawiła czajnik na kuchence i zaczęła przygotowywać kawę.
Nagle drzwi się otworzyły i do środka wszedł Vance, otrzepując buty na progu. Jej starszy o trzy lata, mierzący prawie dwa metry wzrostu brat zawsze robił dużo hałasu. Miał na sobie znoszony, wełniany płaszcz, który towarzyszył mu już od dobrych kilkunastu miesięcy. W rękach trzymał zakupy. Kiedy zauważył wijącego się przy łóżku Joaquina, zmarszczył brwi i spojrzał pytająco na siostrę.
– No co? – Wzruszyła ramionami. – Można powiedzieć, że to jego wina. Gdyby wrócił zgodnie z planem, czyli za tydzień, nic by mu się nie stało. Próbował poderżnąć mi gardło, Vance. – By podkreślić swoje słowa, wskazała na szyję, na której widniał krwawy ślad po nacisku ostrza. – Rozumiesz?
Brat westchnął i położył zakupy na stole. Z torby wysypało się kilka jabłek.
– Biedak zaraz się wykrwawi – stwierdził, siadając na chyboczącym się krześle i przerzucając płaszcz przez oparcie. – Może powinniśmy coś z tym zrobić?
– Chyba żartujesz. Nie słuchałeś, kiedy mówiłam, że próbował mnie zabić?
– Jeszcze to zrobię, ty dziwko – warknął z podłogi Joaquin, ale brzmiało to tak żałośnie, że nawet dziecko by się go nie wystraszyło. – Ciebie też, wielkoludzie.
– A teraz słyszałeś? – Valia odwróciła się do brata, wskazując umierającego mężczyznę. – Słyszałeś, jak mnie nazwał?
– Wybacz, za bardzo rozbawiło mnie to, żejedyną obelgą, jaką mógł wymyślić w moją stronę, była ta dotycząca mojego wzrostu. Napij się kawy, Valio, ponieważ wyraźnie masz ochotę się pokłócić, a nawet jeszcze nie miałem okazji, by cię wkurzyć.
Pokazała mu język, ale usiadła na krześle i upiła pierwszy łyk rozkosznie gorącego napoju. Bratu też nalała kubek i z niechęcią patrzyła, jak słodzi kawę dwiema łyżeczkami cukru.
– Mogę się przyczepić do tego, że cię tu nie było, gdy moje życie było zagrożone.
– Przecież ono nigdy nie było tak naprawdę zagrożone – wytknął, a ona musiała się z tym zgodzić, chociaż nie na głos. – Zobacz, co kupiłem.
Burczało jej w brzuchu, więc w końcu się przemogła i zajrzała do szmacianej torby z zakupami. Łapczywie chwyciła maślaną bułeczkę i jęknęła z zachwytem po pierwszym kęsie. W jej przypadku kac nigdy nie objawiał się brakiem apetytu. Prawdę mówiąc, nie istniało nic, co mogłoby zniechęcić ją do jedzenia.
Vance się zaśmiał, patrząc na siostrę, ale zaraz sam dołączył do posiłku.
– Nie powinniśmy oszczędzać? – zapytała, gdy skończyła bułeczkę i sięgnęła po jabłko. – Nawet nie stać nas na własny pokój, a ty właśnie wykupiłeś połowę targu.
Ostatnio było u nich tak krucho z pieniędzmi, że nie mogli sobie pozwolić na – no cóż – prawie nic. Dlatego też rezydowali w cudzych kwaterach. Joaquin jako ostatni padł ofiarą ich przywłaszczenia. Podsłuchali kiedyś, że wybiera się do stolicy w celach handlowych i nie będzie go przez miesiąc. Kiedy wyjechał, zadomowili się w jego pokoju, który może i był przeznaczony tylko dla jednej osoby, ale znajdował się w idealnej okolicy i nikt nie mógłby ich tu przyłapać. Oczywiście oprócz wynajmującego, który wrócił przed terminem.
– Dostałem zlecenie – wyjaśnił Vance, szczerząc się jeszcze bardziej. – Bardzo duże zlecenie.
To wzbudziło jej zainteresowanie. Dawno nie mieli zlecenia, które zapewniłoby im byt na kilka miesięcy. Kiedy więc brat wyciągnął karteczkę z kieszeni, Valia wyrwała mu ją z rąk i przeczytała treść. Podane były jedynie miejsce, data i godzina spotkania, a także wzmianka, że to grupowe zlecenie i nagroda wynosi milion gronów na osobę. Zamarła z jabłkiem uniesionym do ust, gapiąc się na cyfry. Czy na pewno dobrze policzyła zera? Czy to nie pomyłka?
– Milion gronów – szepnęła. Nawet po wypowiedzeniu na głos liczba wciąż wydawała się niemożliwa.
– Milion gronów – powtórzył Vance. – O ile ktoś nie pomylił się przy zapisywaniu zer – dodał, jakby czytał jej w myślach. – To oznacza dwa miliony gronów dla nas obojga. Wyobraź sobie, jakie życie moglibyśmy wieść z taką ilością pieniędzy. Nie musielibyśmy już zabijać, wykonywać cudzych poleceń. Bylibyśmy wolni.
Valia pokręciła głową, odkładając kartkę na blat stołu. To brzmiało zbyt pięknie, by mogło się spełnić. Dobre rzeczy im się nie przydarzały. Nie w tym świecie pełnym nieszczęść i śmierci.
– Nie ma żadnych informacji o tym, na czym polega zlecenie – zauważyła ponuro. – Musi być naprawdę paskudne, jeśli jest tyle warte. Poza tym to zadanie grupowe. Najlepiej pracuje nam się we dwoje, Vance.
– Jesteś dzisiaj wyjątkowo marudna, siostrzyczko. Jak dużo wczoraj wypiłaś?
– Za dużo. Możemy przejść się na spotkanie, ale niczego nie obiecuję.
Vance musiał uznać jej odpowiedź za satysfakcjonującą. Uśmiech nie znikał z jego twarzy, gdy wyjmował z torby pozostałe, zakupione tego ranka rzeczy. Valia omal nie zakrztusiła się kawą, gdy zobaczyła stos książek i pistolet.
– Vance! Czy ty wydałeś nasze wszystkie pieniądze, głuptasie?
– Nie mogłem się powstrzymać. Widzisz tę piękność? – Przytulił pistolet do piersi, a kobieta z trudem powstrzymała się przed wyrwaniem mu go z rąk i uderzeniem go w tę jego pustą głowę. – Jeśli mamy przyjąć to zlecenie, potrzebuję dobrej broni. Pieniądze nam się zwrócą.
– Książek też potrzebujesz? Co, rzucisz nimi w przeciwnika, by odwrócić jego uwagę, kiedy my będziemy uciekać? A może użyjesz ich, by kogoś nimi pobić? Wyglądają na dość ciężkie.
– Po pierwsze, ty byś nigdy nie uciekła od walki. Po drugie, przeczytanie jakiejś książki dobrze by ci zrobiło. – Sięgnął do kieszeni płaszcza. – Dla ciebie też coś mam.
Chciała się gniewać, ale nie potrafiła, gdy zobaczyła piękny sztylet o wyrzeźbionym w drewnie uchwycie. Przyjęła go od brata i na próbę dźgnęła powietrze. Był idealnie wyważony, ostra krawędź zalśniła w promieniach słońca wpadających do pokoju przez okno. Miała już dwadzieścia ostrzy i każde nowe radowało ją jak zabawka ucieszyłaby dziecko.
Wstała, by przytulić Vance’a, a potem wrócić do besztania go, ale wtedy jego oczy rozszerzyły się w strachu, jakby zobaczył ducha. Nie patrzył na nią, tylko na coś za jej plecami. Valia zaczęła się odwracać.
– Odłóż to! – krzyknął Vance.
Pod ścianą, w koszuli mokrej od krwi, siedział Joaquin. Valia zdążyła już o nim zapomnieć, więc teraz drgnęła, widząc go z łukiem jej brata w drżących rękach. Cięciwa była napięta. Kobieta rzuciła swoim nowym sztyletem w tej samej chwili, gdy Joaquin wypuścił strzałę, a Vance wystrzelił z rewolweru.
Impet sprawił, że zrobiła kilka kroków w tył, chwiejąc się na nogach. Jej brat krzyknął i złapał ją w ramiona, gdy upadała. Z jej brzucha wystawała strzała. Pamiętała, jak kupowała ten łuk z Vancem i jak wybierali trujące strzały zamiast normalnych. Zaśmiała się gorzko, gdy dotarło do niej, że właśnie umiera na jego rękach.
Rozdział 3
FAELAR
W tych rzadkich momentach, gdy Faelar odczuwał cokolwiek względem zwykłych ludzi, tym uczuciem była irytacja. Tęsknił wtedy za domem, za swoją ojczyzną, gdzie każdy był taki jak on. Tutaj musiał zachowywać ostrożność, kryjąc tożsamość za obszernym płaszczem i ogromnym kapturem. Szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię, by nikt nie dostrzegł jego oczu – ich złoty odcień najbardziej go wyróżniał.
I tak mogli wyczuć jego obecność. Wmieszał się w tłum, więc ludzie nie zdołaliby szybko wyłapać źródła mocy, ale wiedzieli – każdy z nich wiedział – żew pobliżu znajduje się teranin. Wyczuwali go tak, jak on wyczuwał krew płynącą w ich żyłach i słyszał ich bijące serca. Żywe istoty reagowały na niego, ponieważ miał nad nimi kontrolę. Gdyby chciał, zagradzający mu drogę ludzie padliby u jego stóp. Gdyby chciał, mógłby wybić całe miasto. Jako że Strena była stosunkowo mała, pewnie nawet by się nie spocił.
Oczywiście nie pragnął żadnej z tych rzeczy. Nie zabijał zwykłych ludzi, chyba że wymagały tego zlecenia, ale i przy nich był dość wybredny. Co prawda, potrzebował pieniędzy, ale nie zamierzał ich zdobywać kosztem niewinnych żyć. Odbierał tylko te, które miały na sumieniu większe zbrodnie niż te popełnione przez niego. Kierował się swego rodzaju kodeksem honorowym, o ile płatny morderca mógł takowy posiadać.
Niektórzy ludzie się go bali, ale raczej nikt nie zamierzał go skrzywdzić. Zresztą, to nie z tego powodu Faelar wolał pozostać anonimowy. Odkąd w królestwie nastał pokój, miał prawo chodzić po ulicach Streny i każdego innego miasta Nelandii. Nikt nie mógł go stąd wypędzić. Poza tym tylko nieszanujący własnego życia głupiec odważyłby się spróbować. Faelar nie ujawniał się w obawie, że ludzie będą od niego czegoś chcieli. Ruchem dłoni mógł leczyć umierających, uśmierzać ból, nakazywać posłuszeństwo. Może by trochę na tym zarobił, ale nigdy nie chciał być uzdrowicielem. Ani chłopcem na posyłki. Zabójca też nie był zawodem, o którym marzył jako dziecko, ale przynajmniej bywały momenty, gdy przynosił mu satysfakcję.
Podobnie bowiem jak pierwszy lepszy teranin, czerpał przyjemność z zabijania orianów. Postrzegał to nie tylko jako obowiązek, ale również swego rodzaju rozrywkę. Przy skracaniu życia zwykłych ludzi zdarzało mu się odczuwać skruchę. Natomiast likwidowania orianów nigdy nie żałował, a twarze swoich pokonanych przeciwników dobrze zapamiętywał.
Dlatego też zatrzymał się nagle i ukrył w cieniu straganów, gdy mignęły mu jasne, fioletowe włosy. Teraninów wyróżniały oczy o niezwykłych barwach, tak różne od brązowych, niebieskich czy zielonych, którymi cechowali się zwykli ludzie. Orianie za to mieli lśniące, długie włosy o fantazyjnych kolorach, nigdy blond, brązowe, rude albo czarne. Mogli je pofarbować, by wyglądać zwyczajniej, ale zgodnie od tego stronili, dumni ze swojej wyróżniającej się urody. Faelar uważał to za głupotę. Jakby się prosili, żeby ich wytropić, a potem wypatroszyć.
Kobieta o fioletowych włosach stała przy jednym ze stoisk z tkaninami. Wyglądała młodo, zapewne była w przybliżonym do niego wieku. Faelar nie widział jej twarzy, ale nie miał żadnych wątpliwości, że oto stoi ledwie kilkanaście kroków od swojego wroga. Rozpoznał charakterystyczny zapach orianów. Zapach, który sprawiał, że dopóki nie dopadł swojej ofiary, żądza mordu była jedynym, co odczuwał.
Kiedy więc zapłaciła za jakiś skrawek tkaniny, schowała go do przewieszonej przez ramię torby i ruszyła w bok uliczki, Faelar się nie zawahał. Zachował stosowną odległość, żeby nie przykuć niczyjej uwagi. Przyszło mu na myśl, by zaatakować ją na środku targu, na oczach zwykłych ludzi, ale ktoś mógłby mu przez to sprawić problemy. W końcu panował teoretyczny pokój, a on naprawdę nie był w nastroju na użeranie się z kimkolwiek.
Ludzie wiedzieli, że teranini i orianie wciąż prowadzą wojnę między sobą, choć subtelniejszą niż ta, która zakończyła się osiem lat temu. Nie najeżdżali już swoich krajów, nie prowadzili bitew na terenie zamieszkanym głównie przez zwykłych ludzi. Teraz wszyscy należeli do Trzech Zjednoczonych Królestw, obywatele byli sobie teoretycznie równi, a zapędy do konfliktów zbrojnych były zakazane. To jednak nie znaczyło, że każdego dnia nie przelewano krwi któregoś z gatunków. Zarówno orianie, jak i teranini, działali po cichu. Jedni bez przerwy tropili wrogów, inni żyli swoim życiem, ale nie wahali się zaatakować, gdy pojawiła się ku temu sposobność. Faelar należał do tej drugiej grupy.
Wyszedł zwycięsko ze wszystkich potyczek z orianami, inaczej już by nie żył. Zabijał ich pojedynczo, z zaskoczenia. Nie żeby nie wierzył we własne umiejętności, ale orianie mieli swoje sztuczki. Pamiętał nauki teranińskich mistrzów, gdy jeszcze chodził do szkoły i uczył się o wojnie, która toczyła się na obrzeżach jego kraju. Był ostrzegany przed urodą orianów. Wyglądali jak stworzeni z gwiazd, napojeni ich blaskiem i odziani przez samą Matkę Ziemię – boginię, w którą kiedyś powszechnie wierzono, a obecnie czczono jedynie w Bostilii. To właśnie z niej czerpali siłę. W przeciwieństwie do teraninów nie posiadali kontroli nad żywymi istotami. Ich moc dotyczyła żywiołów. Można powiedzieć,żecały świat uginał się do ich woli.
Orianka skręciła w pustą uliczkę. Faelar nie mógł nie podziwiać jej głupoty. To było prostsze, niż się spodziewał. Wszedł pomiędzy budynki, biorąc głęboki oddech na myśl, że chociaż przez moment może odpocząć od tłumów. Tutaj nie zobaczył żywej duszy. Dopiero po chwili dotarło do niego, że brakowało również orianki, którą zamierzał zabić w tym opuszczonym miejscu.
Nagły podmuch wiatru zerwał mu kaptur z głowy i popchnął go w tył. Faelar zaparł się mocniej butami o ziemię, zanim wylądował na ścianie. Podniósł wzrok i zobaczył stojącą naprzeciwko kobietę. Była piękna, temu nie mógł zaprzeczyć. Każdy orian olśniewał urodą. Jej fioletowe włosy błyszczały w ciemności uliczki, jakby wydzielały własny blask. Opadały falami na ramiona i sięgały połowy pleców. Jej skóra była o kilka tonów jaśniejsza od jego i pozbawiona niedoskonałości. Oczy, choć w kolorze niewyróżniającej się zieleni, były ciemne i bystre. Orianka miała na sobie czarny płaszcz wyszywany złotą nicią przy kołnierzu i rękawach.
Wszystko w niej wydawało się perfekcyjne, nieskazitelne, ale Faelar wiedział, że to tylko pozory. Nie mogła być idealna, jeśli nie miała duszy.
Podczas gdy on ukrywał się przed zwykłymi ludźmi, ona mówiła swoim wyglądem, że jest dumna z tego, kim jest, a mimo to tłumy nie szły za nią, prosząc, by ożywiła drzewa w ich ogrodach lub przyniosła deszcz spękanej ziemi. Faelar się temu nie dziwił. Było w niej coś, czego nie widział w dotychczas spotkanych orianach. Coś, co nie pozwalało długo na nią patrzeć, jakby jej piękno mogło oślepić. Ludzie odruchowo schodzili jej z drogi, decydując się podziwiać ją z daleka. On zapewne też by tak zrobił, gdyby nie była jego śmiertelnym wrogiem.
– Dabera – syknęła orianka w swojej ojczystej mowie.
Faelar nie uczył się języka Bostilii, ale podczas swojego dwudziestoczteroletniego życia zdążył przyswoić kilka przydatnych zwrotów. Ten znał, ponieważ to właśnie nim rzucali mu w twarz orianie chwilę przed tym, jak ich zabijał. Dabera. Demon.
Natarła na niego kolejnym podmuchem wiatru, ale Faelar zdążył już wyczuć jej serce. Biło rytmicznie, normalnie, w ogóle nieporuszone bliskim niebezpieczeństwem. Jego przeciwniczka musiała być wyjątkowo odważna lub głupia. Zacisnął niewidzialną dłoń na jej sercu i już miał zamiar je zatrzymać, gdy z ziemi wyrosły korzenie i oplotły się wokół jego nóg. Następnie wbiły się między cegły za jego plecami i przycisnęły go do ściany budynku. Faelar zrozumiał, że kobieta zamierza go zamurować żywcem. Korzenie pięły się coraz wyżej po jego ciele.
– Jak wielu z moich ludzi zabiłeś? – zapytała w powszechnym języku orianka, opierając się o ścianę naprzeciwko i patrząc na niego spod przymrużonych powiek.
To coś nowego. Nigdy nie wdawał się z wrogiem w pogawędki. Zazwyczaj atakował szybko, zanim orian zdążył odpowiedzieć tym samym. Nie torturował ich, tylko zabijał i od razu się ulatniał. Faelar sięgnął teraz do ciała kobiety, ale nie mógł zadać ciosu, jeśli był bardziej pochłonięty próbą wydostania się ze ściany, która coraz bardziej go wciągała.
– Niewystarczająco – odpowiedział chłodno. – Ty będziesz następna.
Kobieta się uśmiechnęła i Faelar zganił się w duchu, gdy zdał sobie sprawę, że tak pięknego uśmiechu jeszcze nigdy nie wiedział. Było w nim, w niej całej coś… znajomego. Niemożliwe jednak, by spotkali się już wcześniej. Jedno z nich nie uszłoby z życiem.
Sięgnął do umysłu orianki, rozumiejąc, że jeśli zamierza się stąd wydostać, musiał przejąć nad nią kontrolę i sprawić, by to ona go uwolniła. Jego uwaga została jednak rozproszona przez mężczyznę, który wbiegł do uliczki.
– Co tu się… – urwał, widząc rozgrywającą się przed nim scenę. Na jego twarzy rozkwitła nadzieja, gdy napotkał spojrzenie Faelara. – Jesteś teraninem!
– Niebywała spostrzegawczość.
– Moja siostra potrzebuje uzdrowiciela. Pójdziesz ze mną, jeśli pomogę ci wydostać się z tego czegoś?
– Jak widzisz, jestem trochę za… – urwał, gdy zdał sobie sprawę z tego, że orianka zniknęła. Musiała odlecieć. Przekleństwo cisnęło mu się na usta. Pierwszy raz wróg mu uciekł. Westchnął ciężko. – W porządku.
Nieznajomy był młody, może dwa lata starszy od niego, na pewno nie więcej. Był też zwykłym człowiekiem. Faelar więc nie potrafił ukryć zaskoczenia, gdy mężczyzna bez większego wysiłku wyplątał go z sideł, które, co prawda, rozluźniły już swój uchwyt, pozbawione kontroli orianki, ale sam Faelar pewnie pomęczyłby się z nimi z kilka minut.
Co za kompromitacja. Nie udało mu się zabić orianki, wpadł w jej pułapkę i został uratowany przez kogoś, kto znaczył tyle, co nic, w tej rozgrywce. Jak wiele wstydu czekało go jeszcze tego dnia?
– Jestem Vance – poinformował go mężczyzna, gdy okrążyli budynek i weszli do środka. Okazało się, że znajdowało się tu wiele pokoi na wynajem. – Moja siostra została postrzelona trującą strzałą.
Faelar uniósł brew, ale nie skomentował. Próbował nadążyć za Vancem, który stawiał długie kroki. Kiedy wspięli się po schodach i weszli do pokoju, potrzebował chwili, by w pełni pojąć to, co w nim zastał. Pod ścianą obok łóżka leżał mężczyzna ze sztyletem w czole. Jego puste spojrzenie było utkwione w suficie, koszula przesiąkła krwią z dwóch ran na brzuchu. Niedaleko niego, a bliżej stojącego w progu Faelara, na podłodze siedziała siostra Vance’a. W jej klatce piersiowej tkwiła strzała. Uciskała ręką zranione miejsce, zapewne po to, by ograniczyć utratę krwi. Mądrze. Faelar zauważył, że była bardzo podobna do brata i nieco młodsza od niego, gdy Vance ukląkł przy niej. Oboje mieli ciemnobrązową skórę i oczy tak ciemne, że prawie czarne.
– Zostawiłeś mnie – wytknęła, kiedy krewny wziął jej drżące ciało w ramiona. – Jeśli umarłabym w tym czasie, kiedy cię nie było, wróciłabym po ciebie w przyszłym życiu i skopałabym ci tyłek.
– Nie wątpię. – Vance uśmiechnął się do siostry, a potem spojrzał prosząco na Faelara. – Pomożesz jej?
– To będzie was dużo kosztować.
– Nie mamy pieniędzy – przyznała kobieta. Z jej ust popłynęła strużka krwi.
Przynajmniej była szczera. Mogłaby mu to powiedzieć dopiero po sprawie.
– W takim razie nic tu po mnie – mruknął. Obrócił się na pięcie, żeby wyjść.
– Nie! – krzyknął za nim Vance. Desperacja w jego głosie była niemal namacalna. – Proszę, pomóż mojej siostrze. Zapłacimy ci w inny sposób. Oddamy ci wszystko, co mamy. Możesz wziąć moje rewolwery.
– Poświęciłbyś dla mnie swoje rewolwery? – Jego siostra brzmiała na szczerze wzruszoną. – Czuję się zaszczycona.
Faelar nie mógł się powstrzymać. Po prostu musiał się odwrócić i spojrzeć na nich w taki sposób, by wiedzieli, że uważa ich za dziwnych. Szczególnie nie pojmował zachowania kobiety. Jakim cudem potrafiła żartować, gdy tylko minuty dzieliły ją od śmierci?
– Poświęciłbym nawet moje książki – odparł Vance poważnym tonem, po czym podniósł wzrok na Faelara. W jego oczach zalśniły łzy. – Proszę. To moja siostra. Nie mam nikogo oprócz niej.
Gdyby łączyła ich inna relacja, Faelar pewnie by wyszedł. To było jednak rodzeństwo. Pomyślał o swoim bracie, którego nie widział od lat. Poza nim nie pozostał mu na świecie już żaden członek rodziny ani przyjaciel. Wszystko, co robił Faelar, robił z myślą o tym, że kiedyś znów zobaczy Ruvena.
Westchnął, szczerze zmęczony tym dniem, a przecież był dopiero ranek i miał jeszcze wiele do zrobienia. Rzucił płaszcz na krzesło, zakasał rękawy i ukląkł przy umierającej. Vance coś mówił, pewnie mu dziękował, ale Faelar go nie słuchał.
Wyciągnął strzałę szybkim, płynnym ruchem. Kobieta wciągnęła głośno powietrze. Nie zamierzał ich chwalić, to nie było w jego stylu, ale w myślach musiał przyznać, że dobrze zrobili, pozostawiając strzałę w ciele. Inaczej siostra Vance’a wykrwawiłaby się, zanim Faelar zdążyłby jej pomóc. Podwinął jej koszulkę i położył dłoń na skórze lepkiej od potu i krwi. Czuł wszystkie komórki jej ciała, jakby były jego własnymi.
Nigdy nie szkolił się na uzdrowiciela, dlatego potrzebował chwili, by wyczyścić organizm z trucizny i zasklepić ranę. Częściej zabijał ludzi, niż ich ratował, ale to nie znaczyło, że nie potrafił tego robić. Słuchał bicia jej serca, czuł, jak ból opuszcza jej ciało. Patrzył, jak skóra pod jego palcami robi się gładka, a po ranie nie pozostaje żaden ślad.
– Dziękuję – szepnęła kobieta, gdy ich spojrzenia się spotkały. – Tak w ogóle, jestem Valia.
– Nie obchodzi mnie to.
Uleczona prychnęła, naciągając koszulkę z powrotem na brzuch.
– Przyjemniaczek z niego – powiedziała do brata. – Skąd go wytrzasnąłeś?
Faelar wstał i rzucił okiem na trupa pod ścianą. Wiedział, że zwykli ludzie też zabijali się nawzajem, ale ich powody były inne, czasem całkowicie przez niego niezrozumiałe. Nie toczyli wojny, nie wpajano im od urodzenia, że powinni nienawidzić, a jednak robili to z własnej woli.
– Jak możemy ci się odwdzięczyć? – zapytał Vance. – Może zostaniesz na obiad? Mam ci oddać swoje rewolwery?
Wyraźnie nie był ku temu chętny, ale pewnie zrobiłby to dla siostry. Faelar pokręcił głową, sięgając po płaszcz. Miał dość towarzystwa na kilka kolejnych dni, może tygodni. Na samą myśl o tym, że musiał jeszcze tego dnia odbyć spotkanie w sprawie interesów, chciał w coś uderzyć. Zlecenie wydawało się jednak bardzo opłacalne, w końcu milion gronów nie spacerowało po ulicach ani nie rosło na drzewach.
– Pewnego dnia zwrócę się do was o przysługę – odpowiedział na pierwsze pytanie, jednocześnie ignorując dwa pozostałe.
Tak naprawdę nie sądził, że jeszcze kiedyś się spotkają. Powiedział to tylko po to, by nie myśleli, że uratował kobietę bezinteresownie. Nie powinni brać go za kogoś, kim nie był.
– Tylko nie proś o pierworodnego. – Valia skrzyżowała ręce na klatce piersiowej i nawet się nie wzdrygnęła z bólu. Może Faelar był lepszym uzdrowicielem, niż mu się do tej pory wydawało. – Nie mam zamiaru płodzić dzieci. Vance chyba też nie. Co, Vance?
– Po co mu to mówisz? – Jej brat pokręcił głową zrezygnowany. – Czy nie lepiej by było obiecać mu dziecko i po prostu później mu go nie dać?
Faelar miał dziwną ochotę się roześmiać po raz pierwszy od wielu tygodni. Coś było z nim nie tak. A z tym rodzeństwem to już w ogóle.
– Nie chcę żadnych pierworodnych – uciął dyskusję, zastanawiając się, jak, u licha, dał się wmieszać w tak niedorzeczną rozmowę. – To nie będzie nic strasznego. Zawsze możecie żywić nadzieję, że nasze drogi nigdy więcej się nie skrzyżują.
Narzucił na ramiona płaszcz i sięgnął do klamki. Kiedy przekroczył próg, Valia oparła się o framugę drzwi i uśmiechnęła do niego. Kolejna piękna kobieta z pięknym uśmiechem. Ta przynajmniej nie próbowała go zabić. On też nie miał ochoty jej krzywdzić – wręcz przeciwnie, przecież jej pomógł. Pierwszy raz od dłuższego czasu pomógł człowiekowi, zamiast się przed nim ukrywać, i czuł się z tym podejrzanie dobrze.
Może Ruven byłby z niego dumny.
– Masz jakieś imię, teraninie? – zapytała, bawiąc się sztyletem.
Czuł, że jej serce lekko przyśpieszyło, gdy obejrzał się na nią przez ramię i również uśmiechnął. To był u niego rzadki widok, ale skoro nie sądził, by mieli się znowu zobaczyć, niech ma to wspomnienie na pamiątkę.
– Może kiedyś je poznasz.
Chyba mu wytknęła, że bycie tajemniczym wcale nie jest tak atrakcyjne, jak się wszystkim wydaje, ale Faelar ledwie ją słyszał, kiedy zbiegał po schodach. Zarzucił kaptur na głowę i wytarł brudne od krwi ręce o strój, który i tak zaraz zamierzał zmienić. Musiał dobrze się prezentować podczas rozmowy z przyszłym zleceniodawcą. Sięgnął do kieszeni i wyjął kartkę z informacjami dotyczącymi spotkania.
Gdyby wtedy wiedział, na czym polega zlecenie i z kim będzie mu dane współpracować, najpewniej wrzuciłby ją do ognia, a potem nigdy więcej nie pomyślał o zwariowanym rodzeństwie i oriance, której nie udało mu się zabić. Gdyby wiedział, zdołałby przed nimi uciec, zamiast na zawsze spleść ich losy ze swoim.