Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W sercu dusznej Luizjany, gdzie magiczne koty są czymś więcej niż zwykłymi towarzyszami, prawdziwa magia budzi się wraz z duchową więzią. Animalsi żyją według własnych praw – jedno z nich stanowi, że raz zaciągnięty dług nie znika, tylko prędzej czy później domaga się spłaty, a jego lekceważenie może mieć poważne konsekwencje.
Akademia Maoil to miejsce, gdzie młode wiedźmy i wieduni uczą się panować nad magią i tworzyć więzi z kotami. Alec, Nina, Mia i Susannah trafiają tam z różnych powodów, ale szybko przekonują się, że sama znajomość zaklęć nie wystarczy – potrzebne jest zaufanie. Magia Kowenu Kota działa tylko w grupie, a przyjaźnie nawiązane w akademii to coś więcej niż zwykła współpraca. To sojusz, który potrafi przetrwać wszystko.
Ninę czeka konfrontacja z długiem, z kolei Alec próbuje odkryć prawdę o śmierci ojca i trafia na ślady czegoś znacznie większego. Razem będą musieli zmierzyć się z tym, co celowo przemilczane. Niewypowiedziane tajemnice nie lubią jednak ciszy – wcześniej czy później wychodzą na powierzchnię.
Tylko czy każdy jest gotów, by je usłyszeć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 480
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sabat Kocich Wiedźm
Tom 1
Iwona Serej
Sabat Kocich Wiedźm. Kowen Kota. Tom 1
Copyright © Iwona Serej
Copyright © Wydawnictwo Excalibur
Wydanie I, Wrocław 2025
ISBN: 978-83-976334-5-2
Druk i oprawa: Abedik
Redakcja: Joanna Karyś
Korekta: Patrycja Szura
Skład i łamanie: Piotr Mańturzyk
Ilustracja na okładce: Isabella Karpińska
Szkice postaci i zwierząt: Martyna Szpil-Augusiewicz KajuArt
Opracowanie graficzne okładki: Anna Piotrowicz
Wektory: Anna Piotrowicz
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.
All right reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
instagram.com/kociara_pisze/
tiktok.com/@kociara_pisze2
instagram.com/wydawnictwoexcalibur
www.wydawnictwoexcalibur.pl
fb.com/wydawnictwoexcalibur
tiktok.com/@wydawnictwoexcalibur
SIERPIEŃ
Pierwsza z moich śmierci była naprawdę głupia, ale z perspektywy czasu – niezbędna.
Pamiętam, że w głowie miałam wtedy tylko dwie myśli: moi martwi rodzice byliby rozczarowani i mogłam winić tylko siebie.
Wiedziałam, że umrę, kiedy zobaczyłam blask reflektorów samochodu pędzącego prosto na nas. Wsiadłam do auta z naćpanym Tobym i do tej pory nie wiem, dlaczego pozwoliliśmy mu prowadzić. Wszyscy do znudzenia powtarzali mi, że szukam kłopotów i w końcu je znajdę. Istniała malutka szansa, że mieli rację.
Z oddali dotarły do mnie krzyki przyjaciół, a przecież siedziałam tuż obok. Tyle że ja już wiedziałam, co się zaraz wydarzy. Znaleźliśmy się nie na tym pasie co trzeba i jechaliśmy szybko, zdecydowanie za szybko.
Świat zwolnił. Wbiłam dłonie w krawędzie fotela. Chciałam zacisnąć powieki, by nie widzieć zderzenia i śmierci, którą miało ono przynieść, ale wtedy dostrzegłam coś tuż za szybą. Obróciłam głowę i spojrzałam prosto w błękitne oczy, częściowo ukryte za nieco zbyt długimi kosmykami. Chłopak biegł ku nam z wyciągniętymi rękami.
Znów popatrzyłam na zbyt szybko zbliżający się samochód z naprzeciwka.
Nagle świat wrócił na właściwy tor. Coś w nas uderzyło i popchnęło w bok. Światła reflektorów pędzącego na nas auta zniknęły, a wraz z nimi ulica. Huknęło. Pasy ścisnęły moją klatkę piersiową, gdy dachowaliśmy, a ja oglądałam setki światełek Nowego Orleanu, które w moich oczach stworzyły wielokolorowy kalejdoskop. Nie jestem pewna, w którym momencie wybuchła poduszka powietrzna, ani kiedy pękły szyby. Coś ciepłego spływało mi po szyi, ale żyłam.
Jakimś cholernym cudem żyłam.
Nie. To żaden cud – jako wiedźma zdawałam sobie sprawę, że tylko jeden z nas, animals, miałby dość siły, aby zepchnąć rozpędzone auto z drogi.
I choć cieszyłam się, bo wbrew temu, co sądziłam od miesięcy, jednak nie byłam gotowa na śmierć, to ogarnął mnie również smutek. Siedem lat czekałam, aby znów zobaczyć swoją rodzinę, i wyglądało na to, że przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać.
A tak bardzo za nimi tęskniłam.
Wtedy dostrzegłam nieruchome ciało leżące nieopodal. Zbyt znajome i ze zbyt nienaturalnie rozrzuconymi kończynami.
To była pierwsza z moich śmierci i jedyna, przy której moje serce faktycznie nie przestało bić. Gdy jednak patrzyłam na martwe ciało tak bliskiej mi osoby, dotarło do mnie, że już nic nie będzie takie samo. JA nie będę już taka sama: Tina nie żyła i to była moja wina.
Kochałem swoją matkę, ale były takie chwile, gdy żałowałem, że to nie ona umarła zamiast ojca – i nienawidziłem siebie za te myśli.
Odchyliłem się na oparciu krzesła i zmrużyłem oczy. Nie znosiła tego, ale to ona zaczęła kłótnię. Znów zamknęła się w sobie i milczeniem próbowała wymusić na mnie zmianę decyzji, choć przecież podjęliśmy ją wspólnie. Miała jednak coraz mniej dobrych dni, a ja nie potrafiłem już jej pomóc.
– Długo będziesz tak milczeć? – zapytałem matkę, gdy postawiła przede mną talerz spaghetti z puszki. Unikała mojego wzroku, gdy usiadła obok i wbiła widelec w papkę bez smaku, którą jedliśmy trzeci wieczór z rzędu.
– Dopóki nie obiecasz, że nie porzucisz tego głupiego pomysłu o szkole dla animalsów.
– Mamo – zacząłem ostrożnie. – Trochę na to za późno. Specjalnie po to wróciliśmy do Crowsquek, pamiętasz? No i to nie szkoła, a akademia dla wiedźm.
Odłożyła widelec i zaczęła kręcić głową.
– Nie, nie. Nie wiem, co sobie myślałeś, ale to fatalny pomysł.
– Zgodziłaś się na to. Sama mnie zachęcałaś, chciałaś, abym znalazł winnych, abyśmy mogli pochować tatę.
– Nie myślałam jasno. Nie możemy tak ryzykować, nie mogę stracić też ciebie.
Chyba właśnie teraz nie myślisz jasno, chciałem powiedzieć, ale ugryzłem się w język. Westchnąłem, po czym przyjrzałem się wychudłej twarzy, nieco potarganym włosom i drżącym dłoniom. Cień kobiety, którą kiedyś była.
Zakuło mnie w piersi na myśl, że rozczarowałem ojca. Miałem się nią zająć, ale z każdym rokiem jej stan się pogarszał. Niewiedza o tym, co go spotkało, zjadała ją kawałek po kawałku.
– Nie skrzywdzą mnie za samo zadawanie pytań. Poza tym to najlepsze wyjście, nie będziesz już musiała pracować na dwa etaty, Kowen Kota pokrywa teraz koszt najmu, opiekę medyczną…
– To za duże ryzyko. A co, jeśli i tobie coś się stanie? Wystarczy, że przez nich straciłam Samuela.
– Są nam to winni – przypomniałem jej.
– Oni cię zmienią, Alec. Wiem to. Powinniśmy trzymać się od nich i ich magii z daleka. Było nam we dwoje tak dobrze. – Zacisnęła palce na moim nadgarstku.
– Mamo, zasługujemy na to, by poznać prawdę. Po to wróciliśmy do Crowsquek – powtórzyłem i przykryłem jej dłoń swoją.
– Popełniliśmy błąd. Zmienią cię, tak samo jak twojego ojca.
Jeszcze mocniej zacisnęła palce na mojej ręce, a ja z trudem powstrzymałem jęk bólu. Jak na tak drobną kobietę miała zaskakująco dużo siły. Potrzebowała pomocy, rozumiałem to, ale skończyły mi się pomysły.
Mogłem jedynie dowiedzieć się prawdy o tym, kto zamordował ojca i mieć nadzieję, że to przyniesie jej spokój, którego nie zaznała od pięciu lat. Być może też da się przekonać, że powinna udać się po prawdziwą pomoc i po dobrze dobrane leki, bo na tyle, ile potrafił podpowiedzieć mi Google, to paranoicznych ataków mojej matki melisa już raczej nie wyleczy.
– To przez nich twój ojciec nie żyje – powiedziała, ale widziałem, że jej opór słabnie, bo skończyły jej się rozsądne argumenty.
– Wyjedziemy stąd, gdy tylko dowiemy się prawdy.
Jakiś czas później zasnęła przed telewizorem, więc przykryłem ją kocem. Nadal nie potrafiliśmy odpowiednio ustawić klimatyzacji – albo było za gorąco, albo za zimno. A bez niej nie dało się w Luizjanie funkcjonować. Zresztą, otwarcie okien oznaczało wystawienie się komarom na żer.
Zerknąłem na matkę, zanim opuściłem salon pełen nierozpakowanych pudeł. Bałem się zostawić ją samą, ale Akademia Maoil znajdowała się w tym samym mieście, choć na samym jego skraju, w zasadzie przytulona do ogromnych mokradeł Atchafalaya Basin.
Nie wiedziałem, dlaczego Kowen Kota, do którego należała uczelnia, tak bardzo naciskał na mieszkanie w akademikach, ale zamierzałem odwiedzać matkę w weekendy. Nie po raz pierwszy żałowałem, że ojciec tak niewiele zdążył mi przekazać. To on był animalsem, związanym z magicznym kotem, a moja matka zwykłą śmiertelniczką.
Ale może to ja tak wiele zapomniałem?
– Wychodzisz?
Głos wuja Nicolasa, brata mojego ojca, zatrzymał mnie między schodami a długim korytarzem prowadzącym ku drzwiom wejściowym. Liczyłam na to, że on i ciotka, Grimore, będą mnie ignorować, tak jak czynili to przez ostatnie dwa tygodnie.
Odwróciłam się w ich stronę i zrobiłam dwa kroki do przodu.
– Kazałeś mi się zająć kwestią długu i to zamierzam zrobić.
Wuj prychnął, po czym zerknął na Grimore, a ta ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Założyłam ręce na piersi i spojrzałam na nich wyczekująco.
– Pamiętaj, że jutro musimy cię odstawić do Akademii Maoil – przypomniała ciotka, unosząc idealnie wystylizowane brwi. Ku mojemu rozczarowaniu, jej ognistorude włosy były naturalne i nawet teraz, podczas rodzinnego wieczoru z planszówkami, na który swoją drogą nie zostałam zaproszona, miała nienaganną fryzurę. Tak, to słowo opisywało ją doskonale: nienaganna. I ambitna. Córka wpływowego człowieka, ale zbyt słaba wiedźma, aby coś osiągnąć. Musiała pogodzić się z tym, że to mąż spełni wszystkie jej ambicje.
– Bez obaw, wszyscy wyczekujemy mojej rychłej wyprowadzki.
– Uważaj na siebie – powiedział Patrick, mój ośmioletni kuzyn, przewieszając się przez oparcie. Zawsze go lubiłam, czego nie mogłam powiedzieć o jego starszej siostrze, Marisie.
– Będę – obiecałam. – A ty zrób mi tę przyjemność i ograj ojca.
– To nie będzie trudne, na kościach wyszedł mu dzisiaj pech. – Patrick wyszczerzył się, nadal nie do końca świadomy, co pech na kościach oznaczał dla nas, wiedźm.
To wyjaśniało, dlaczego wuj zamknął się dzisiaj w domu i wyglądał tak, jakby sama śmierć dyszała mu w kark. Ciekawie, ile on i Ming, jego duchowy partner, nadal mieli żyć? Każdy kot rodził się z dziewięcioma, które później współdzielił z wybranym przez siebie animalsem.
– Nie opuszczaj Crowsquek. Po tym całym zamieszaniu, jaki spowodował wasz wypadek, w okolicy panoszy się teraz mnóstwo łowców – wtrącił wuj.
Przed oczami stanęło mi ciało leżące na chodniku. Krzyki i wrzaski, zawodzenie nadjeżdżającej karetki…
– Pamiętasz nazwisko?
– Wszystko wiem – mruknęłam, po czym ruszyłam do wyjścia.
Zaduch uderzył we mnie, gdy tylko opuściłam klimatyzowane wnętrze. Nienawidziłam lata i z utęsknieniem wyczekiwałam pierwszych chłodnych dni, na które w Luizjanie trzeba było jeszcze trochę poczekać.
Dzielnica, w której mieszkał wuj, była żywą kopią nowoorleańskiego Garden District. Stylizowane na kolonialne rezydencje w pastelowych kolorach, wysokie okna z ciężkimi okiennicami i zadbane ogrody, ukryte za kutymi bramami. Śmietanka towarzyska Kowenu Kota zebrana w jednym miejscu, jak najdalej od tych biedniejszych mieszkańców, albo – o zgrozo – zwykłych śmiertelników. Ci nie wiedzieli o naszym istnieniu, ale animalsi skutecznie kontrolowali, kto i ilu z nich sprowadza się do miasta.
Nawet nie spojrzałam na auto zaparkowane na szerokim podjeździe. Od wypadku nie potrafiłam zmusić się, by usiąść za kierownicą. Za każdym razem, gdy tylko pomyślałam o prowadzeniu, przed oczami stawało mi nieruchome ciało Tiny.
Wyciągnęłam rower z nadzieją, że pęd wiatru uczyni temperaturę choć odrobinę znośniejszą. Z przekąsem pomyślałam, że tutaj przynajmniej nie musiałam się obawiać aligatorów wylegujących się na skraju drogi.
Nienawidziłam Crowsquek i dziwaczności tego miasta. Z jednej strony stanowiło kwintesencję przedmieść z tymi swoimi idealnie wypielęgnowanymi ogródkami i dobrymi szkołami. Z drugiej strony w centrum na każdym rogu wybrzmiewał jazz i tuż obok klimatycznych knajpek wciśnięto dziesiątki malutkich sklepików, w których próżno było szukać prawdziwych gris-gris czy amuletów, zawierających chociaż odrobinę magii. Crowsquek bardzo chciało być wiedźmim Nowym Orleanem, ale było skazane na porażkę.
Mogłabym teraz włóczyć się po French Quarter w NOLA. A zamiast tego byłam… tutaj. Westchnęłam i po raz kolejny zerknęłam na SMS-y od dawnej paczki. Uparcie pisali co wieczór, zapraszali, dopytywali. To już nie było jednak to samo, nie bez Tiny i nie po tamtej nocy.
Przystanęłam, a mój palec zawisł nad ekranem telefonu. Kusiło, tak strasznie mnie kusiło. Wystarczyło potwierdzić, wsiąść w auto i najdalej za godzinę mogłabym dać się wciągnąć w wir kolejnej imprezy. To byłoby takie… proste. O wiele prostsze niż to, co zamierzałam zrobić. Zacisnęłam zęby i schowałam komórkę do kieszeni.
Nie, skończyłam z tamtym życiem.
Początkowo sądziłam, że to wypadek stanowił kubeł zimnej wody, którego potrzebowałam, ale potem odbył się pogrzeb Tiny. Tiny, która tamtej nocy siedziała ze mną w aucie, ale z tyłu, na kolanach chłopaków jako pasażer na gapę. Jako jedyna nie miała zapiętych pasów. Gdy chowali jej ciało do jednego z naziemnych grobów, jej matka wpadła w histerię i nie pozwalała zamknąć krypty… Nie chciałam o tym myśleć.
Ruszyłam w stronę centrum i po kilkunastu minutach stanęłam na zupełnie niepozornym rozwidleniu, które dla śmiertelnika niewiele znaczyło, ale dla mnie – wiedźmy czy animalsa, jak nazywali nas niektórzy – oznaczało opuszczenie terenów kociarzy. Niby wszystkie koweny ze sobą współpracowały, ale nikt nie ukrywał wzajemnej niechęci.
Z podsłuchanych rozmów domyślałam się, że chodziło o władzę i wpływy, o co innego zresztą mogło chodzić. Każdy kowen pilnie strzegł swoich tajemnic i nie lubił, gdy ktoś nieproszony włóczył się po ich miejscówkach. A ja właśnie do takiej zmierzałam.
Latarnie rozświetlały półmrok, gdy w końcu dotarłam do starego parku, który wiele lat wcześniej pochłonęły mokradła. Przeskoczyłam przez płotek, na którym umieszczono wielki i krzykliwy znak „niebezpieczeństwo”. Zwykle skutecznie odstraszał śmiertelników, a tych co odważniejszych do odejścia zmuszały rzucone wcześniej zaklęcia. Ale tych ani my, ani Kowen Wilka nie potrafiliśmy tkać – była to specjalność Kowenu Sowy.
Przez moment nawet wyraźnie słyszałam cykady, tuż po tym, jak zostawiłam za sobą hałas miasta i zanim do moich uszu dotarły głośne śmiechy i krzyki dochodzące spomiędzy drzew. Trzymałam się cienia, ale ledwie minęłam kilka mniejszych grupek, gdy poczułam na sobie o wiele więcej spojrzeń niż bym chciała.
– E, kogo tu zawiało, zgubiłaś się, kotku? – Przede mną wyrósł chłopak o azjatyckich rysach. Założył ręce na piersi i szczerzył się głupio, ewidentnie liczył na dobrą zabawę moim kosztem. Gdzieś za mną rozległo się chichotanie.
– Szukam kogoś – powiedziałam obojętnie i ruszyłam dalej, próbując go wyminąć, ale on chwycił mnie za łokieć. Znieruchomiałam. Spojrzałam najpierw na jego dłoń, a potem na jego twarz.
– Zabieraj łapska. Wiesz, czym grozi atak na drugiego animalsa.
– No weź, jaka wyczulona, od razu tak wyskakiwać z oskarżeniami o atak. Koty to jednak są jakieś takie wrażliwe – powiedział i zaakcentował ostatnie słowo. Dupek. Choć nie byłam jeszcze połączona z żadnym kotem, on jakoś odgadł, do którego kowenu należę. Te gnojki miały świetny węch, pewnie o to chodziło. – Ale czego szuka tu kociara? To nasza miejscówka.
Uważał się za takiego cwanego chojraka. Zerknęłam na bok, nikt nie zamierzał ani dołączyć, ani się wtrącić. Pewnie próbował się wykazać, aby znaleźć się wyżej w hierarchii. Wilki uznawały przede wszystkim siłę.
– Nie wyglądasz mi na Alfę, więc to nie twój interes. Zabieraj łapska – powiedziałam i wyrwałam rękę z jego uścisku.
Nie miałam najmniejszej ochoty tu być, ale w tej kwestii jednego nie mogłam zignorować: długu. Czekałam całe lata na Maoil, na szansę, by odnaleźć swojego duchowego partnera i obudzić w sobie magię. Dług u innego animalsa mógł to wszystko zaprzepaścić.
Cwaniaczek zmrużył oczy i skrzyżował ręce na piersi. Z cienia po prawej wyłowił się ogromny szary wilczur, zapewne jego duchowy partner.
– Obawiam się, kotku, że nie puszczę cię dalej. To nasz teren.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.
– Szukam Jaspera – przyznałam niechętnie.
To wzbudziło zainteresowanie i ożywione rozmowy gdzieś za moimi plecami. Skrzywiłam się w duchu, pogłoski o wypadku musiały dotrzeć do wilków, a dług wobec innego kowenu to było coś, o czym animalsi bardzo lubili plotkować.
– Jest przy dużej rampie – rzucił inny chłopak, który przyglądał mi się zdecydowanie zbyt długo. Podziękowałam mu skinieniem i posłałam cwaniaczkowi przede mną ostatnie niechętne spojrzenie.
Udawałam o wiele pewniejszą siebie niż rzeczywiście się czułam. Jasper, chłopak, który uratował mi życie, gdy tamtej nocy zepchnął auto z drogi, mógł poprosić o co tylko chciał, a ja nie mogłam odmówić. Dlatego wuj ześwirował, gdy dowiedział się o tym, kto nas uratował. Dla reszty moich znajomych – zwykłych śmiertelników – nie miało to żadnego znaczenia.
Ja byłam wiedźmą, a wiedźma musiała spłacać swoje długi, jeśli nie chciała, aby magia obróciła się przeciwko niej.
Zastanawiałam się, czy go rozpoznam. Widziałam go zaledwie przez moment, ale liczyłam, że do Kowenu Wilka nie należało zbyt wielu brunetów o niebieskich oczach.
Przy dużej rampie stała kilkuosobowa grupka i od razu nabrałam pewności, że to są ci „popularni”. Niedaleko nich kręciły się ogromne wilki. Przystanęłam w pobliżu, widząc, że mnie zauważyli. Zerkali w moją stronę i z czegoś się śmiali.
Założyłam ręce na piersi i patrzyłam na nich wyczekująco. Nie zamierzałam do nich podchodzić, ale ten cały Jasper musiał mnie rozpoznać i domyślić się, po co przyszłam. Po jakiejś minucie od grupki oderwał się wysoki i śniady chłopak o nieco zbyt długich, ciemnych włosach.
Serce zabiło mi szybciej. To on uratował mi życie. I niemal natychmiast wzbudził moją niechęć. Nie wiem, czy to uprzedzenia wpajane mi od dziecka – Koweny Wilka i Kota wybitnie się nie lubiły – czy to ta znudzona mina, której towarzyszył niespieszny krok i ręce wepchnięte w kieszenie jeansów.
– Podobno mnie szukałaś.
– To ty jesteś Jasper, tak?
– Ta.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Wiedział, po co przychodzę i nie zamierzał mi tego ani trochę ułatwiać.
– Czego chcesz? – zapytał w końcu.
– Mam wobec ciebie dług, uratowałeś mi życie – powiedziałam, po czym uniosłam podbródek.
– Nic od ciebie nie chcę.
– Mam wobec ciebie dług – powtórzyłam, bo nie tego się spodziewałam.
Jasper westchnął.
– A ja nic od ciebie nie chcę. Nie musisz go spłacać.
Otworzyłam usta, ale po chwili je zamknęłam.
– N-nie. Nie możesz nie chcieć – palnęłam i zaraz się skrzywiłam. Zabrzmiałam jak idiotka.
Jasper uniósł brwi.
– Będziesz mi teraz mówić co mogę, a czego nie? – Brzmiał na bardziej rozbawionego niż wkurzonego, i to było najgorsze. Lepiej kogoś wkurzyć, niż sprawić, żeby miał cię za głupca, ale mi ewidentnie na razie wychodziło to drugie. Przygryzłam wargę i próbowałam zebrać myśli.
– Nie możesz zrzec się takiego długu.
– Jasper, kończ pogaduszki! Mamy inne plany – krzyknął jeden z jego znajomych. Jasper spojrzał na nich przelotnie, po czym znów odwrócił się do mnie.
– Słuchaj, serio nic od ciebie nie chcę. Więc odpuść sobie i zapomnij o tym, tak jak ja – powiedział, a ja byłam pewna, że pionowa żyłka na moim czole zaczęła wściekle pulsować.
– Długi zaciągnięte przez wiedźmy nie znikają od tak. MUSZĘ go spłacić. Wymyśl coś i miejmy to za sobą.
– To nie jest mój problem. Zepchnąłem was wtedy z drogi, chyba zrobiłem wystarczająco, co?
Zacisnęłam zęby. Nie prosiłam o to, cisnęło mi się na usta, ale się powstrzymałam. Wtedy dopiero zabrzmiałabym jak idiotka.
– Uratowałeś animalsa, powinieneś wiedz… – zaczęłam, ale mi przerwał.
– Nie wiedziałem, że w środku jest animals. Zobaczyłem auto pędzące nie po swoim pasie i to był ułamek sekundy. Instynkt. Sądziłem, że kierowca zasnął. Nie spodziewałem się…
– Kogo?
Popatrzył mi w oczy i powiedział powoli:
– Bandy nawalonych dzieciaków, którym zachciało się bawić w panów życia i śmierci.
Sądziłam, że wytrzymam jego oceniające spojrzenie, ale nie dałam rady. Wbiłam wzrok we własne tenisówki. Co mogłam na to odpowiedzieć? Zalał mnie palący wstyd. Wszyscy mieliśmy krew na rękach, nie tylko Toby, który prowadził. Mogłam robić ze swoim życiem to, co chciałam, ale co uprawniało mnie do krzywdzenia innych? W tamtym drugim aucie jechała rodzina z dwójką dzieci.
Przed oczami stanęły mi twarze moich sióstr, które nigdy nie miały szansy dorosnąć.
– Dziękuję za uratowanie mi życia – powiedziałam w końcu i odwróciłam się by odejść. – Jestem gotowa spłacić dług, gdy tylko zdecydujesz jak.
Nie czekałam na odpowiedź, wyraził się jasno, ale mógł przecież zmienić zdanie. Będzie się to za mną ciągnąć jak cień widziany kątem oka. Niby ledwo widoczny, ale będę czuła, że tam jest i w każdej chwili może zażądać ode mnie czegoś, czego być może nie będę chciała mu dać. A za ocalenie mi życia mógł poprosić o naprawdę wiele.
Ostatecznie była w tym jakaś sprawiedliwość. Toby siedział w areszcie i czekał na rozprawę, reszta pewnie dostanie wyroki w zawieszeniu. A ja? Moje imię zostało wymazane magią ze wszelkich akt. Wuj musiał zapłacić majątek Kowenowi Sowy za zatuszowanie całej sprawy. Upiekło mi się, ale czasami uważałam, że nie powinno. Może gdybym poniosła konsekwencje, to… wyrzuty sumienia okazałyby się nieco mniejsze?
W końcu teoretycznie ja miałam się świetnie, ale Tina… Tina gniła w ziemi.
– Nie zmarnuj go! Tego życia, które dostałaś! – zawołał za mną Jasper, a ja aż przystanęłam.
Obróciłam się ku niemu. Chciałam coś odpowiedzieć, ale on już wrócił do znajomych. Przez chwilę odprowadzałam go wzrokiem, ale w końcu ruszyłam przez ciemny park.
Tym razem nie mogłam nawalić, chciałam być kimś innym, dojrzalszym, kimś, kto przy odrobinie szczęścia nie skrzywdzi nikogo więcej.
WRZESIEŃ
Choć zjawiłem się pod bramą Maoil niesamowicie spóźniony, przystanąłem i przez chwilę przyglądałem się ogromnej budowli. Kremowy front z oliwkowymi okiennicami na ogromnych oknach, wijący się bluszcz i przestronny taras wyglądały jak z filmu: pięknie i niewinnie. Można by zapomnieć o tym, że zbudowały go ręce niewolników, a tu, gdzie teraz znajduje się Crowsquek, kiedyś były tylko pola trzciny cukrowej. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego Kowen Kota wybrał właśnie to miejsce: wielokrotnie odbudowywaną, ale wciąż starą plantację. Należała do jakiegoś animalsa? A może wręcz przeciwnie: potomkowie niektórych kreolskich wiedźm pochodziły właśnie stąd?
Ruszyłem żwawo kamienną ścieżką i niemal zgubiłem krok, gdy napotkałem dwie pary śledzących mnie żółtych ślepi. Ogromne koty siedziały po obu stronach schodów prowadzących na taras i ku drzwiom wejściowym. Ten po prawej był olbrzymi, rozmiarów doga niemieckiego. Leżał na boku, ale przyglądał mi się z jakimś rozleniwieniem. Jego towarzysz był dużo drobniejszy i z pleców wystawały mu długie, pełne czarnych piór skrzydła.
Koty. Magiczne koty, z którymi mógłbym nawiązać duchową więź i obudzić w sobie magię. Ale to oznaczałoby dołączenie do Kowenu Kota, czego nigdy nie zrobię.
Przystanąłem kilka stóp od nich, niepewny czy strzegą wejścia niczym sfinks w starych opowieściach. Przez chwilę mierzyłem się wzrokiem z tym większym, a gdy jego ogon zaczął nerwowo uderzać o ziemię, ciarki przeszły mi po plecach. Mógłby mi rozszarpać gardło, gdyby tylko zechciał.
– Jesteś spóźniony – powiedział niskim głosem olbrzymi kocur, a ja przełknąłem ślinę. Otworzyłem usta, by coś odpowiedzieć, ale on tylko machnął głową w kierunku drzwi.
Kiedy w końcu przekroczyłem próg, hol okazał się opustoszały. Zamierzałem zjawić się rano, jak wszyscy inni, ale nie przewidziałem, że matka po prostu zamknie mnie w domu.
– Wypuszczę cię, jak zmądrzejesz! Nie możemy tak ryzykować! – zawołała moja rodzicielka, po czym, jak gdyby nigdy nic poszła do pracy.
Nie przejęła się telefonem ani laptopem – nikogo tu nie znałem, po kogo mógłbym więc zadzwonić? Na początku się wkurzyłem, ale im dłużej tam siedziałem, tym bardziej przerażała mnie jej niepoczytalność. Jaki widziała sens w izolowaniu mnie od akademii, skoro w całym miasteczku roiło się od animalsów?
Mieszkaliśmy na drugim – ostatnim – piętrze, nie mogłem więc wyjść przez okno, ale jakoś w porze obiadowej zaczepiłem sąsiada z mieszkania obok, gdy ten podlewał kilka wątłych roślinek na balkonie. Sprzedałem mu historyjkę o zatrzaśnięciu się, wyjaśniłem, gdzie znaleźć zapasowy klucz i po kilkunastu minutach byłem wolny.
I cholernie spóźniony.
Wcisnąłem sąsiadowi swój numer telefonu i poprosiłem o wiadomość, gdyby zauważył, że z matką dzieje się coś niepokojącego. Na szczęście okazał się jednym z tych, którzy pilnują swojego nosa i nie zadają zbędnych pytań.
Przyglądałem się zdjęciom poszczególnych roczników wiszących na ścianach w holu akademii, gdy usłyszałem za sobą stukot damskich obcasów.
– Szuka pan ojca, panie Seabass?
– Właściwie to zastanawiałem się, dlaczego te ostatnie roczniki są tak nieliczne w porównaniu do tych sprzed choćby dwudziestu lat – powiedziałem, nie odrywając wzroku od fotografii. Kątem oka zobaczyłem smukłą kobietę o hebanowej skórze. Jej elegancki kok składał się z włosów zaplecionych w drobne warkoczyki.
– Ma pan dobre oko.
– Nietrudno to zauważyć – mruknąłem. – Dlaczego animalsów Kowenu Kota jest tak niewielu?
– Nie ma na to prostej odpowiedzi. Synowie Ziemi, czyli łowcy, którzy na nas polują, migracje animalsów do innych stanów… Potrzebowalibyśmy całego wieczoru, aby to omówić, a ja chciałam pana powitać w Akademii Maoil. Już się obawiałam, że pan do nas nie dotrze. Jestem Lauren Spasteen, dyrektorka.
Obróciła się do mnie i wyciągnęła rękę na powitanie. Spojrzałem na nią, ale nie wyciągnąłem swojej. Zamiast tego wsunąłem dłonie do kieszeni jeansów, aby coś z nimi zrobić. Nie byłem szczęśliwy ze swojego pobytu tutaj i nie zamierzałem udawać, że jest inaczej. Lauren nie przejęła się zbytnio moją reakcją i rozejrzała się po holu, zupełnie jakby spodziewała się kogoś jeszcze.
– Jest pan sam? Nikt pana nie przywiózł? Zwykle rodzice…
– Jestem sam – powiedziałem i wolnym krokiem wznowiłem wędrówkę wzdłuż ściany pełnej zdjęć absolwentów. Oglądaliśmy coraz starsze i liczniejsze roczniki.
– Ach, tak. Tym bardziej cieszę się, że pan do nas dołączył. Samuel chciałby tego.
Skąd niby mogła wiedzieć, czego pragnąłby mój martwy ojciec. Z trudem powstrzymałem się od złośliwego komentarza.
Matka wywiozła mnie z Crowsquek pięć lat temu i prawie nie utrzymywaliśmy kontaktów z Kowenem Kota. Aż do wiosny, kiedy nadszedł list z zaproszeniem do akademii. Aczkolwiek nie było to zbyt adekwatne słowo, bo kowen po prostu oczekiwał, że jak każdy animals kociarz zacznę naukę i spróbuję znaleźć duchowego partnera.
– Znała go pani?
Dotarliśmy do zdjęć sprzed kilkunastu lat, ale nadal nie znalazłem znajomej twarzy.
– Samuel wiele zrobił dla animalsów. To zaszczyt uczyć jego syna i ponownie powitać go na łonie kowenu, z którego został tak gwałtownie wyrwany – powiedziała Lauren, a ja zignorowałem niezbyt zawoalowany zarzut wobec mojej matki. Odnotowałem w myślach, że nie powinienem robić sobie z niej wroga. Skoro znała i szanowała mojego ojca, to może uda mi się z niej coś wyciągnąć.
– Nie odpowiedziała pani na pytanie. Jest pani zbyt młoda, aby mogła go uczyć i znać z Maoil.
Zaśmiała się.
– Pochlebia mi pan, panie Seabass. Byłam już nauczycielką, choć istotnie wtedy jeszcze niezbyt doświadczoną. Pamiętam Samuela jako niesamowicie zdolnego i odważnego animalsa. To, co zawsze go wyróżniało, to troska o innych. Wiele razy wpakował się przez to w głupie, wręcz niebezpieczne sytuacje i zdobył wielu wrogów, ale nigdy się tym nie przejmował.
– Aż do momentu, gdy go to zabiło. Wysoka cena za służbę kowenowi – powiedziałem, a Lauren drgnęła. Przez jej twarz przemknął cień, ale zaraz odzyskała panowanie nad sobą.
– Nie wiemy, co tak naprawdę się stało.
– Wyjechał z misją zleconą przez kowen. To akurat pamiętam bardzo dobrze. Powiedział mi, że wróci za kilka dni. Po raz pierwszy kazał mi obiecać, że zajmę się matką, tak jakby czuł, że coś pójdzie nie tak – rzuciłem, sam siebie zaskakując tym szczerym wyznaniem.
Zatrzymałem się i wbiłem wzrok w ścianę. Rocznik dziewięćdziesiąty ósmy. Podszedłem bliżej i oparłem palce na szybie w miejscu, gdzie dostrzegłem ojca. Taki młody, niewiele starszy niż ja teraz.
Lauren milczała. Chciała mi dać chwilę czy w ten sposób próbowała przerwać niewygodną rozmowę? Zdusiłem w sobie chęć drążenia tematu, musiałem, przynajmniej na razie, uzbroić się w cierpliwość.
– Pokażę panu segment i przedstawię współlokatorkom. Jest pan nieco spóźniony.
Zmarszczyłem czoło. Współlokatorkom?
Nieco inaczej wyobrażałam sobie pierwszy dzień w Akademii Maoil. Sądziłam, że będzie jakoś bardziej… magicznie. Ale poza zwykłą pogadanką o zasadach, papierologią i informacją, że prawdziwe rozpoczęcie roku odbędzie się jutro, niewiele się zadziało.
Zakazano nam opuszczać teren szkoły przez kilka dni i nazwano to „adaptacją”.
Czekał mnie więc nudny dzień, którego największym wydarzeniem było rozpakowanie walizek spakowanych zaledwie kilka godzin wcześniej. No i poznanie współlokatorek. Przejmowałam się tym bardziej niż sądziłam, a rano Grimore złośliwie przypomniała mi, że uczniowie są bardzo starannie dobierani w czteroosobowe grupy i nie ma możliwości zamiany. Jeżeli kiepsko trafiłam, miałam męczyć się z tymi dziewczynami przez co najmniej cztery lata. Świetnie.
Gdy przekroczyłam próg segmentu, moim oczom ukazało się nieco zagracone pomieszczenie, które musiało być czymś pomiędzy salonem a malutką kuchnią. Chociaż zjawiłam się pierwsza, mogłam pożegnać się z możliwością wyboru najlepszego pokoju – na drzwiach dostrzegłam tabliczki z czterema imionami, w tym moim własnym. Z westchnieniem rzuciłam walizki zaraz za progiem i rozejrzałam się za włącznikiem do klimatyzacji, bo w pokoju panował okropny zaduch. Jęknęłam, gdy żadnego nie znalazłam. W końcu ruszyłam ku oknom i przez chwilę mocowałam się z antycznym zatrzaskiem. Gdy uderzył we mnie podmuch świeżego, ale piekielnie gorącego powietrza, od razu pożałowałam swojej decyzji.
Opadłam na narożną kanapę i oparłam stopy o próg niskiego, ale długiego stolika kawowego wyrzeźbionego w drewnie. Na podłodze dojrzałam sfatygowany kolorowy dywan, a na prawo ode mnie półki pełne książek. Po mojej lewej zobaczyłam jedyne drzwi bez tabliczki z imieniem, zapewne do łazienki. Duży, lekko wytarty fotel uszak z kapą. Mikroskopijna kuchnia, której AGD widziało chyba jeszcze poprzednie stulecie.
Pochyliłam głowę, próbując jakoś określić miejsce, w którym miałam spędzić bardzo dużo czasu. Rustykalne? Nie, to nie to. Miszmasz? Też nie do końca, bo pomieszczenie wydawało się spójne, a nawet przytulne.
Dobrze się tu czułam. Swojsko. U siebie. To magia czy brak dławiącej niechęci, którą widziałam w oczach ciotki Grimore, ilekroć na nią spojrzałam?
Czułam, że znajdowałam się we właściwym miejscu, być może po raz pierwszy od lat. Moi rodzice kochali Maoil, zawsze wspominali je z nutką nostalgii. Tu się poznali i nawiązali więzi ze swoimi kotami. Może było to głupie, ale wizja pójścia w ich ślady sprawiała, że czułam się z nimi bardziej związana. I mniej samotna.
Zmrużyłam oczy, chcąc bez wstawania odczytać imiona umieszczone na drewnianych tabliczkach. Susannah, Mia, Nina i Alec. A więc mój pokój znajdował się po lewej, bliżej okna. Wydawało mi się, że nasz segment był zlokalizowany w narożniku.
Niemal podskoczyłam, gdy drzwi powoli się otworzyły i ktoś nieśmiało zajrzał do środka. Od razu zdjęłam nogi ze stolika i usiadłam na baczność.
– Cześć – rzuciłam.
– Cześć. To chyba mój segment. Jestem Susannah – powiedziała nieco zbyt cicho nieznajoma i niepewnie weszła do środka. Odłożyła niewielką walizeczkę i zamknęła za sobą drzwi.
Naprawdę próbowałam walczyć z uprzedzeniami, przecież wiedziałam, że bywają bardzo złudne, ale… nie mogłyśmy się bardziej różnić. Na moje platynowe włosy, u niej przypadał skromny warkocz do pasa. Podczas gdy ja nosiłam podarte jeansy i top, ona miała na sobie midi sukienkę w kwiaty, która wyglądała, jakby była po matce. Susannah przypominała pensjonarkę, a ja dziewczynę, która podjęła w życiu wiele złych decyzji – co zresztą było prawdą. Jeżeli akademia z niebywałą starannością dobierała mieszkańców segmentów, to chyba tutaj coś poszło nie tak.
– Nina. Miło mi. Reszty jeszcze nie ma – dodałam, gdy niezręczna cisza się przedłużała.
– Jasne. Pójdę się rozpakować – powiedziała Susannah, a ja nawet nie zdążyłam odpowiedzieć, bo zniknęła w swoim pokoju.
Chyba nie należała do zbyt towarzyskich osób. Westchnęłam, ale zanim zdążyłam wstać, drzwi otworzyły się ponownie i do środka żwawym krokiem wmaszerowała kolejna dziewczyna.
– No nie powiem, ma klimat jak na targu staroci i to takim, gdzie próbują ci wcisnąć jakieś rupiecie jako antyki. Jestem Mia. – Obróciła się wokół własnej osi, ale zaraz ruszyła w moim kierunku. Podniosłam się, a ona, ku mojemu zaskoczeniu, mnie uściskała.
Przyjrzałam się różowym włosom, które świetnie komponowały się z czekoladową skórą, a potem przeniosłam wzrok na liczne kolczyki w uchu i wyrazistą szminkę.
– Nina – przedstawiłam się i zerknęłam na nadruk na jej koszulce. – Widzę, że fanka anime?
Mia wyprostowała się i spojrzała na mnie poważnie.
– Jeśli powiesz, że to chińska bajka, to nie ręczę za siebie.
Parsknęłam śmiechem, a ona wyciągnęła telefon i głośno jęknęła.
– Och, serio? Oni nie żartowali z tym brakiem zasięgu? – mruknęła Mia i opadła na uszaka, przerzucając nogi przez oparcie.
– Obawiam się, że nie. Internet jest dostępny tylko w – zmarszczyłam brwi – jak oni to nazwali? Jakoś dziwacznie… sali komputerowej? Na terenie akademii magia jest niby tak silna, że zakłóca działanie sieci i bardziej zaawansowanych urządzeń. Coś z falami…?
– Tak tłumaczą też oszczędzanie na klimie? Świetnie. – Mia prychnęła i rzuciła telefon na stół. – Cóż, przynajmniej są książki.
Mia zdecydowanie wyglądała na kogoś, z kim mogłabym odnaleźć wspólny język.
Nie miałam zbyt wysokich oczekiwań wobec sypialni, zupełnie nie spodziewałam się więc tego, co zobaczyłam po otwarciu drzwi. Przywitały mnie stalowo-niebieskie ściany, gdzieniegdzie maźnięte czernią i chłodną szarością. Dość szerokie łóżko stało w rogu po prawej, a nad nim wisiał łapacz snów.
Nad materacem powieszono półkę, a na niej ustawiono kilka bluszczy, które wiły się po ścianie. Naprzeciwko drzwi, pod samym oknem, stało wąskie biurko ze starą, archaiczną lampką, a obok drewniana i aktualnie pusta biblioteczka. Spora szafa, wąska i wysoka komoda. Drugie okno, to po lewej od wejścia, miało szeroki parapet z dopasowaną do niego długą poduszką.
Z miejsca się zakochałam. Mój pokój w niczym nie przypominał nowoczesnej sypialni, którą dawno temu urządziła mi ciotka. Wszystkie meble nosiły ślady użytkowania, nie dostrzegłam ani jednej nowej rzeczy, ale właśnie to było w nim wspaniałe. Miało charakter, duszę. Odetchnęłam pełną piersią, czując, jak ucisk, który nie znikał od wypadku, zrobił się odrobinę mniejszy.
Gdy jakiś czas później wróciłam do saloniku, Mia siedziała przy stole i wyjadała brzoskwinie prosto z puszki.
– Dali nam coś takiego? – zdziwiłam się.
– Coś ty, to moje prywatne zapasy. Nienawidzę tych świeżych, ta włochata skórka… ale te w syropie… Wolałabym czekoladę, ale jeszcze kilka kilogramów i te biodra z krągłych zrobią się olbrzymie.
– Obiady podają na stołówce? Chyba coś takiego słyszałam – powiedziałam, zaglądając do szafek. Płatki, musli, chleb tostowy. W lodówce znalazłam mleko, jajka, trochę warzyw i coś na kanapki. Bez szału, ale ktoś uparty będzie w stanie coś wykombinować na dwupalnikowej płycie gazowej. Nie byłam tą osobą.
Wyjęłam płatki kukurydziane i zalałam je mlekiem. Takie śniadania zwykle serwowałam sobie i siostrom w weekendy, jeśli rodzice spali do późna, a my spędzałyśmy poranek na oglądaniu bajek.
– Ostatnia osoba, Alec, jeszcze się nie zjawiła? – zapytałam, a Mia zaprzeczyła.
Wyciągnęłam telefon z kieszeni i sprawdziłam godzinę. Dochodziła szósta. Grimore twierdziła, że kowen zawsze przyjmuje parzystą liczbę studentów i zawsze musi to być wielokrotność numeru cztery.
Cztery pory roku, cztery strony świata i cztery kocie wiedźmy są potrzebne, aby uprawiać prawdziwą magię. Tak kiedyś opowiadała mi matka, dawno temu, w innym życiu.
– Myślisz, że się nie zjawi?
Już miałam odpowiedzieć, gdy usłyszałam kroki dochodzące z korytarza. Nasz segment znajdował się na samym końcu, a z tego naprzeciwko nie dochodziły żadne dźwięki. Ktoś zapukał, ale nie czekał na odpowiedź i od razu wszedł.
– Witajcie, dziewczęta, przyprowadziłam wam zbłąkanego kota, który dopełni wasze stadko – powiedziała kobieta, która, jak mgliście pamiętałam, była chyba dyrektorką.
Zamiast kolejnej dziewczyny do pokoju wszedł wysoki i szczupły chłopak. Czarne włosy opadały mu na lekko podkreślone kredką oczy. W jednym uchu wisiał kolczyk z krzyżem, który pasował do grubego łańcuszka zawieszonego na piersi. Hebanową koszulę na guziczki miał zapiętą pod samą szyję, a ciemne materiałowe spodnie sięgały zaledwie do kostek.
Drzwi do pokoju Susannah uchyliły się i dziewczyna niepewnie stanęła na progu.
– Poznajcie Aleca Seabassa – dodała Lauren Spasteen po chwili i przerwała przedłużającą się ciszę.
– Umm. – Mia wydała bliżej nieokreślony dźwięk. Domyślałam się, co chciała powiedzieć, ale chyba zmieniła zdanie.
Ja nie miałam takich oporów.
– Nie wiedziałam, że segmenty są koedukacyjne.
Lauren uśmiechnęła się uprzejmie.
– Zwykle nie, aczkolwiek zdarzały się od tego wyjątki. Pan Seabass jest dziewiątym chłopcem na roku, a segmenty bezwzględnie muszą liczyć cztery osoby i to takie, które będą do siebie pasować i się uzupełniać.
Zmarszczyłam brwi. Niezbyt mnie to przekonało, ale z drugiej strony, o ile będzie opuszczać deskę w toalecie, nie miałam nic przeciwko. Zerknęłam na Mię, która wydawała się zaciekawiona, ale na twarzy Susannah widziałam szczery szok.
– Dlaczego akurat cztery osoby? – zapytała cicho, a Lauren i Alec obrócili się ku niej.
– Ach, przepraszam. Zapomniałam, że panna Grabowski nie została wychowana w tradycji kowenu, oczekuję, że reszta będzie dla pani wsparciem, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. – Lauren posłała nam znaczące spojrzenie, po czym znów odwróciła się do Susannah. – Cztery to ważna liczba dla naszego kowenu, ale więcej wyjaśnią na dniach profesorowie. A co do koedukacyjnego segmentu, to nie widzę powodu, aby niańczyć osiemnastolatków. Mam nadzieję, że nikt nie ma z tym problemu?
Coś w wyrazie jej twarzy, jakiś stalowy błysku w oku, podpowiadał mi, że lepiej, abym nie wyrażała żadnych obiekcji. Może i uśmiechała się uprzejmie, ale zadała to pytanie z czystej kurtuazji i dla zachowania pozorów.
– Nie ma sprawy – mruknęłam, a Mia również przytaknęła.
Susannah przygryzła wargę i zaczęła nerwowo wyłamywać palce.
– Panno Grabowski? – Lauren spojrzała na nią, a ona ewidentnie się speszyła. Po chwili i ona pokręciła głową.
– Zatem wszystko ustalone. Życzę państwu owocnych pierwszych tygodni. Będę mówiła o tym jutro, ale zaznaczę to już teraz: kowen jest drugą rodziną. Więzi, które państwo tu zbudują, przetrwają lata.
Rzuciła na nas okiem po raz ostatni, po czym energicznym krokiem wymaszerowała z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Nastała ciężka, niezręczna cisza. Spoglądałyśmy to na siebie, to na obcego chłopaka. Chyba wszystkie spodziewałyśmy się, że Alec okaże się dziewczyną.
Mia zeskoczyła z blatu, na którym siedziała, po czym podeszła do chłopaka z wyciągniętą ręką.
– Cześć, jestem Mia.
Alec początkowo nie zareagował. Najpierw spojrzał na nią, potem na jej rękę i znów na nią. Miał kwaśną minę, tak jakby dziewczyna zaproponowała mu coś co najmniej obrzydliwego, ale ostatecznie odwzajemnił uścisk. Dupek.
– Alec – powiedział.
– Jestem Susannah…
– O, my też się w sumie nie znamy. Mia!
– Miło mi was poznać – powiedziała Susannah, po czym zniknęła w swoim pokoju.
Otworzyłam usta, aby również się przedstawić, gdy Alec rozejrzał się przelotnie po saloniku i bez słowa ruszył w stronę drzwi, na których dostrzegł swoje imię.
Czy on mnie tak po prostu zignorował? Zrobił to celowo? Czy może był jakimś skrajnym introwertykiem i poznanie tylu osób przekraczało jego możliwości? A może to jeden z tych aroganckich dupków? No cóż, nie wróży to dobrze dalszej znajomości.
– Tyle ich widziałyśmy – mruknęłam cicho, gdy zostałyśmy same z Mią.
Ta jedynie wzruszyła ramionami.
– Dajmy im trochę czasu. No i jeżeli Susannah wychowała się poza kowenem, to wszystko musi być dla niej nowe i takie… – Zmarszczyła brwi, szukając właściwego słowa.
– Przytłaczające? – podpowiedziałam.
Nie należałam do rannych ptaszków, szczególnie gdy spędziłam pół nocy na czytaniu. Ziewałam więc szeroko, gdy na wpół przytomna poczłapałam do kuchni w poszukiwaniu jakiejkolwiek kofeiny.
– Żyjesz? – parsknęła Mia znad kubka kawy.
– Mhm, ale jakim kosztem.
– Ktoś zrobił kawę dla wszystkich w zaparzaczu i to naprawdę niezłą.
– Pewnie Susannah – powiedziałam cicho. Wyglądała na jedną z tych uczynnych dziewczyn. Nudnych i bez charakteru, ale miłych.
Nalałam sobie kawy do kubka i wzięłam potężny łyk.
– Tak bez mleka i cukru? – Mia się wzdrygnęła. – Miałam cię wczoraj o coś zapytać. Czy mi się wydaje, czy widziałam cię na jakimś zgromadzeniu kowenu?
– Wątpię. Unikam ich jak ognia, ale chyba byłam na świątecznym w zeszłym roku, bo wuj postawił mi ultimatum.
– Och, wuj? Więc twoi rodzice…? – zaczęła Mia, ale przerwała, chyba nie wiedząc, jak sformułować pytanie.
– Nie żyją. Mieli wypadek, samochód wpadł do wody. To były ostatnie życia ich i kotów – powiedziałam krótko.
– Och, przykro mi. Nie wiedziałam…
– Nie ma sprawy, minęło już siedem lat – ucięłam. – A ty? Długo mieszkasz w Crowsquek?
– W sumie to nie, przeprowadziliśmy się jakoś w zeszłym roku.
– Zamiana szkół?
Mia wzruszyła ramionami.
– Niestety. Ledwo się z kimś zaprzyjaźniłam, a rok szkolny się skończył. Teraz jestem tutaj, ale o Maoil nie bardzo opowiem niemagicznym znajomym.
Niespodziewanie otworzyły się drzwi do pokoju Susannah. Z trudem powstrzymałam krzywy uśmiech, gdy zobaczyłam długą, prawie kościelną spódnicę do połowy łydki i białą bluzkę zapiętą pod samą szyję. Susannah pomachała nam i wyszła na korytarz, trzymając w dłoni kartkę.
– Czy nie mamy jeszcze prawie czterdziestu minut do oficjalnego rozpoczęcia? – zapytałam, marszcząc brwi.
– Mogę się założyć, że wychowywała ją jakaś sekta – stwierdziła Mia, zupełnie ignorując moje pytanie.
– A on…? – Brodą wskazałam na drzwi Aleca, którego nie widziałam ani nawet nie słyszałam przez większość wczorajszego wieczoru.
– Wyszedł gdzieś wcześnie rano, przynajmniej tak mi się wydaje.
Szybko zorientowałem się, które części akademii dobudowano później. Maoil stanowiło kompleks czterech budynków: uczelni, mieszkań, biblioteki i Biura Administracyjnego Kowenu Kota. Łączyły je długie korytarze, a pośrodku znajdował się wewnętrzny dziedziniec. Przynajmniej tyle wyczytałem z przewodnika, papierowego zresztą, który dostałem od Lauren.
Akademiki dla studentów utrzymano w oryginalnym, kolonialnym stylu, ale zachodnie skrzydło, gdzie znajdowały się pracownie i sale lekcyjne, zaprojektował fanatyk gotyku. Gdy wkroczyłem do tych korytarzy, przez chwilę miałem wrażenie, że przeniosłem się w przeszłość. Wąskie klatki schodowe, ciemna boazeria na ścianach – a wszystko to tonęło w głębokich zieleniach i granatach. I te obrazy. Mnóstwo pejzaży, ale i prawdziwych portretów, które czyjaś ręka malowała przez długie godziny.
Mój telefon zawibrował, a gdy zerknąłem na ekran, dojrzałem jedynie powiadomienie o braku zasięgu. Żadnego telefonu od matki. SMS-a. Maila. Mogła to być wina słabego sygnału, ale podejrzewałem, że chciała mnie tym milczeniem ukarać. Westchnąłem przeciągle, po czym wsunąłem dłonie do kieszeni i zdecydowałem się wrócić na zewnątrz, aby nacieszyć się ostatnimi chwilami rześkiego poranka. Już niedługo zrobi się tu gorąco jak w piekle. Nigdy nie tęskniłem za tą wilgocią, ciągłym poceniem się i robactwem.
Odetchnąłem świeżym powietrzem i przyjrzałem się kolumnadzie, która ciągnęła się przez wewnętrzny dziedziniec od każdego z budynków aż do jego centrum. Tam znajdowała się główna kociarnia.
Opadłem na ławkę. Wsunąłem słuchawki do uszu i włączyłem muzykę – dobrze, że miałem zabytkowy telefon i że wcześniej ściągnąłem kilka playlist. Tylko dzięki temu przespałem kawałek nocy. Gdy tylko się położyłem, nie mogłem zignorować zbyt szybko bijącego serca i spirali myśli, które kawałek po kawałku wgryzały się w mój mózg.
Czy z matką wszystko okej? A co, jeśli wróciła do domu i wpadła w histerię? Sąsiad by przecież zadzwonił. A jeśli nie było go w domu…? Nie, wszystko w porządku. Musi być. Pewnie mama zrobiła sobie kolację, mam tylko nadzieję, że nie zostawiła włączonego gazu. Zostawiła? Nie… tyle razy ją prosiłem, aby się pilnowała. Na pewno nie. Chyba że znowu wymieszała leki na uspokojenie z tanim winem z pobliskiego sklepu całodobowego. Mogła odlecieć, a co, jak zaczęła robić sobie obiad, zrobiła się śpiąca i…? Nie, mamy czujnik. A jak nie jest sprawny? Nie sprawdziłem go, przyjęliśmy, że działa, co jak nie…
Nie. Stop. Przestań.
Obsesyjne myśli gdzieś na granicy ataku paniki męczyły mnie całą noc i dopiero dźwięki burzy w słuchawkach pozwoliły mi odpłynąć w sen, bo nie potrafiłem zatrzymać tej samonakręcającej się spirali. Przyjechałem tu w konkretnym celu, ale póki co, to ja sam byłem tutaj najsłabszym ogniwem. Moja głowa dokładniej.
Wyobrażałem sobie, że akademia będzie liczyć kilkaset uczniów, ale sądząc po zebranych, było ich nieco ponad stu.
Aula zupełnie nie przypominała sal, do których przywykłem w poprzednich szkołach. Ta wyglądała raczej jak wielki salon. Zamiast ławek, w półkolu ustawiono wygodne fotele i sofy, których szaro-złote obicia pasowały do głębokiego granatu ścian. Dwie ściany zajmowały półki z książkami, pod którymi ustawiono kilka okrągłych stolików z lampkami.
Zjawiłem się jako jeden z pierwszych, więc zająłem wygodne miejsce z tyłu, tuż pod oknem. Chciałem mieć dobry widok, ale jednocześnie móc robić notatki. Ze skórzanej torby na ramię, którą wszędzie ze sobą zabierałem, wyjąłem czarny, matowy notes.
Moje współlokatorki przyszły jako jedne z ostatnich. Przynajmniej tak mi się wydawało, ale nie zauważyłem innych dziewczyn z różowymi czy białymi włosami. Za to niezbyt zapamiętałem tę trzecią, która wyglądała trochę nijako.
– Witajcie – powiedziała Lauren i wszyscy niemal natychmiast umilkli. W tej kobiecie było coś, co wzbudzało respekt, lecz nie umiałem określić, co dokładnie. Tuż za nią, obok kominka, siedział wielki maine coon o biało-rudym umaszczeniu. Jego ogon lekko podrygiwał, gdy wodził wzrokiem po sali. Kiedy jego spojrzenie zatrzymało się na mnie, lekko przechylił głowę, tak jakby mnie rozpoznał. Nigdy wcześniej go nie widziałem.
– Miło po raz kolejny powitać zarówno nowych uczniów, jak i tych, dla których Akademia Maoil stanowiła dom już od jakiegoś czasu. Nazywam się Lauren Spasteen i jestem dyrektorką tej szkoły oraz jedną z członkiń Rady Kowenu Kota. – Uśmiechnęła się i splotła dłonie na wysokości brzucha. – Pierwsza część jest przeznaczona dla wszystkich, zarówno wiedźm, jak i naszych czworonożnych bratnich dusz.
Spojrzała w górę, a ja podążyłem za jej wzrokiem. Dreszcz przebiegł mi po plecach, gdy dojrzałem kilkanaście kotów usadowionych zarówno na szczycie biblioteczek, ale też na wąskich półkach pod sufitem, na które nie zwróciłem wcześniej uwagi. Jedne leżały i myły łapy, inne siedziały ze wzrokiem wbitym w Lauren.
– Po niej oddam nowych studentów pod opiekę Celine Meekh. – Lauren wskazała ręką na dużo młodszą od siebie kobietę stojącą tuż za nią. – To ona zajmie się kwestiami organizacyjnymi.
Spasteen westchnęła, a uśmiech zastąpiły lekko zmarszczone brwi.
– Maoil, czyli „magia animalsów: odwaga i lojalność”. Chciałabym podkreślić, jak bardzo się cieszę, że tu jesteście. Jednocześnie towarzyszy mi smutek. Zostało mi wczoraj wypomniane, jak bardzo zmniejsza się liczba naszych uczniów z roku na rok – na moment zatrzymała na mnie wzrok – i nigdy jeszcze nie zdarzyło się nam przyjąć tak niewielu chętnych. Studenci drugiego roku mogą teraz mieć déjà vu, bo dokładnie to samo mówiłam rok temu. I wtedy to również była prawda. Kocich wiedźm jest coraz mniej i to wy jesteście naszą przyszłością.
Skrzywiłem się, bo trochę pojechała z ilością patosu. Schowałem notes, bo ewidentnie mieliśmy dostać jakąś mowę motywacyjną i raczej nie dowiem się niczego ciekawego. Założyłem ręce na piersi i wbiłem wzrok w Lauren. Zastanawiałem się, czy wyobraża sobie nas wszystkich w bieliźnie, tak jak radzą w każdym poradniku o wystąpieniach publicznych. Chwila, obrzydliwe. Wszyscy moglibyśmy być jej dziećmi, a może nawet wnukami.
– Kowen Kota wyznaje kilka zasad i pewnie większości z was są one świetnie znane. Rodzina. Kowen. Wspólnota. Nigdzie w Luizjanie nie ma tylu kocich animalsów, co w Crowsqueak. Nasi przodkowie wybrali to miejsce nie bez powodu. Stworzyli pieczęć, którą zasila moc płynąca w ziemi, a na niej zbudowali miasto. To tutaj nasze moce są najsilniejsze, to tutaj jesteśmy najbezpieczniejsi. Żaden łowca wiedźm nie przekroczy granicy miasta bez naszej wiedzy. Ale nadal nie w tym tkwi nasza największa siła – urwała i powiodła wzrokiem po zgromadzonych. – Potęgą naszego kowenu są relacje. Lojalność. Dbamy o swoich, zaczynając od ochrony, a kończąc na opłaceniu czesnego za studia. Nigdy nie odmawiamy pomocy tym z nas, którzy o nią poproszą.
Zacisnąłem zęby. Może mi się wydawało, ale chyba znów piła do mojej matki. Niewiele pamiętałem z czasów sprzed wyprowadzki – miałem jakieś dwanaście lat. Jednej nocy ojciec obudził mnie, aby się pożegnać, a po jakimś miesiącu kowen uznał go za zmarłego. Jego i kota, z którym nawiązał więź. Jeszcze tego samego dnia matka zaczęła nas pakować.
Nie chciała mieć nic wspólnego z animalsami i magią – jej zdaniem to właśnie ona zabiła ojca, ale ta przecież nie istniała sama w sobie. Ktoś musiał jej użyć.
– Kowen Kota, Sowy, Kruka, Węża i Wilka. Wiele nas dzieli, ale wszyscy jesteśmy animalsami, wszyscy łączymy się ze zwierzętami, naszymi duchowymi partnerami, aby obudzić drzemiącą w nas magię. Żaden animals nie ma prawa skrzywdzić drugiego animalsa, nasze prawa stoją ponad prawem śmiertelników. Osobno jesteśmy osłabieni, ale razem wiele możemy zdziałać…
– Pff, ciekawe od kiedy. Nienawidzimy się z wilkami i żadne gadanie tego nie zmieni – wyszeptał ktoś z przodu. Wyciągnąłem szyję i dostrzegłem chłopaka o lekko kręconych, jasnych włosach.
– Kot to zwiadowca – kontynuowała Lauren. – Wilk jest wojownikiem, a Kruk strażnikiem tego, co nie jest widoczne dla pozostałych. Sowa to mędrzec, który jako jedyny jest w stanie zapanować nad czystą magią, a wąż stanowi uosobienie alchemika. Koweny uzupełniają się wzajemnie i żaden nie jest w stanie przetrwać osobno, szczególnie teraz. Mroczniejsza część naszej historii pokazuje, że te, które próbowały, wyginęły i z dwunastu została zaledwie piątka.
Lauren powiodła wzrokiem po uczniach. Zaczęła się przechadzać między fotelami i sofami, jakby chciała się upewnić, że nadal jej słuchają. Musiałem przyznać, że była dobrym mówcą.
– Nie wiem, ile opowiadali wam rodzice, ale ja wierzę w pełną transparentność. Ochrona i niewiedza są luksusem, na które Kowen Kota nie może sobie dłużej pozwolić. Jesteśmy na wojnie i zaczynamy tę wojnę przegrywać. Synowie Ziemi polują na nas od dziesięcioleci, choć nie mają ku temu żadnych powodów…
Żadnych? Wątpiłem, aby tak właśnie było. Każdy spór zaczyna się od czegoś – zwykle od przemocy albo żądzy władzy. Przed oczami mignęło mi odległe wspomnienie. Układaliśmy z ojcem Lego w święta, może jakieś dwa lata przed jego śmiercią. Nie potrafiłem przypomnieć sobie jego twarzy, ale pamiętałem złoto-błękitną choinkę, bo tata nie znosił koloru czerwonego. Rozmawialiśmy o kowenie, chyba opowiadał mi jakąś legendę, a potem wyjaśniał, że każda strona pisze własną wersję historii i nawet my, animalsi, mieliśmy przeszłość, którą wszyscy woleliby zapomnieć.
Zmarszczyłem brwi, ale nie potrafiłem przypomnieć sobie nic więcej. Wyciągnąłem notes i na listę rzeczy do zrobienia wpisałem: przejrzeć stare legendy animalsów. Nie miało to nic wspólnego z moim śledztwem, ale skoro ojciec mi o tym opowiadał, to bardzo chciałem sobie przypomnieć szczegóły.
Głos Spasteen oderwał moje myśli od wspomnień.
– Bezpieczeństwo studentów jest naszym największym priorytetem. Nikt obcy nie ma prawa wstępu na teren akademii, stosujemy też godziny policyjne. Codziennie, po godzinie jedenastej każdy student powinien znajdować się w akademiku, a wszelkie odstępstwa muszą być zgłaszane, podobnie wyjazdy weekendowe do rodziny. Nasi profesorowie nocą czuwają nad bezpieczeństwem was wszystkich.
To już nie jest lekka przesada? Otworzyłem usta, aby o to zapytać, ale po poważnych minach reszty studentów wywnioskowałem, że nie jest to dla nich żadne zaskoczenie. Czyżby matka wiedziała i dlatego tak panikowała? Jeśli tak, mogła mi o tym powiedzieć. Może… Nie. To nic by nie zmieniło. Musiałem się dowiedzieć prawdy. Dla siebie i dla niej.
– Mamy wśród studentów pierwszego roku kilka osób, które nie zostały wychowane w tradycji kowenu. Liczę, że wszyscy przyjmą ich ciepło i zapewnią odpowiednie wsparcie. W Akademii Maoil wyznajemy politykę zerowej tolerancji dla prześladowań czy znęcania się nad innymi uczniami.
Dopiero gdy weszłam do auli i dostrzegłam tych wszystkich animalsów, uświadomiłam sobie, że naprawdę tu jestem. W Maoil. Miejscu, którym mama na jakiś czas odnalazła drugi dom. Ona, Cajunka wychowana na bagnach i tata – bujający w obłokach dziedzic fortuny. Większość czasu spędzali razem i wspólnie opuścili mury akademii. Mama z pierścionkiem zaręczynowym na palcu, a tata wydziedziczony przez dziadka. Wiem, że nigdy nie żałował.
Ścisnęło mnie w piersi, gdy wodziłam wzrokiem po biblioteczce i kotach siedzących pod sufitem. Próbowałam sobie wyobrazić moich rodziców – roześmianych i z wyluzowanym podejściem do życia – w tych ciemnych, tajemniczych korytarzach. Powoli zaczynałam rozumieć, dlaczego nigdy, w przeciwieństwie do wuja i nadętej Grimore, nie angażowali się w sprawy kowenu. To nie był ich świat.
– Życzę wam udanego i pełnego magii roku. Zakładam, że zobaczę was wszystkich na uroczystym rozpoczęciu dzisiaj wieczorem i oczekuję, że na tę okazję wszyscy założycie odświętne ubrania, które znajdziecie w swoich szafach. Odeszliśmy od mundurków prawie dekadę temu, ale zależy nam na podtrzymywaniu przynajmniej części naszych tradycji. Studentów pierwszego roku proszę o zostanie, a reszta jest wolna. Pierwsze zajęcia zaczynają się w południe.
Dyrektorka szybkim krokiem opuściła aulę, a wraz z nią z sali zniknęło pewne napięcie. Odprowadziłam Lauren wzrokiem. Intrygowała mnie – podsłuchałam wiele rozmów wujostwa i pamiętałam, że uznawali ją za rywalkę. Ponoć miała ogromne szanse stać się następną przewodniczącą kowenu, ale o tę samą posadę starał się ojciec Grimore, który również zajmował jedno z dwunastu miejsc w Radzie.
Skoro nie znosiłam wuja, ciotki i wszystkiego, co sobą reprezentowali, to byłam gotowa kibicować jej wrogom. Lauren Spasteen jawiła się w moich oczach jako sprzymierzeniec, żywiłam więc nadzieję, że nie uprzedzi się do mnie ze względu na nazwisko. Liczyłam na to, że nie weźmie mnie za jedną z TYCH Waldorfów.
– Dobra, zapraszam wszystkich do przodu. Bez ociągania się. – Młoda kobieta stanęła przed pierwszym rzędem i oparła ręce na biodrach.
Zerknęłam na Mię, a ta wzruszyła ramionami.
Przesiadłyśmy się. Kilka siedzeń obok nas dostrzegłam Susannah z pełną skupienia miną.
– Jestem Celine Meekh. Mimo moich wielkich sprzeciwów, dyrektor Spasteen zdecydowała, że będę opiekunką waszego roku. Niestety. Moją specjalizacją jest walka i spotkamy się na zajęciach z samoobrony, a później z tymi, którzy znajdą swoich duchowych partnerów, na zajęciach z kociej magii ofensywnej.
– Nie jesteś czasem za młoda na nauczycielkę? – zapytał jakiś chłopak o blond lokach i jasnych oczach. Był całkiem przystojny i wysportowany.
– Uhm, słodziaczek – wyszeptała Mia, a ja uśmiechnęłam się pod nosem.
– Nigdy nie będę czuła się na tyle staro, aby dobrowolnie zostać nauczycielką. – Celine skrzywiła się i zmarszczyła nos. – Kowen nie zostawił mi wyboru, więc oto jestem, a wy jesteście na mnie skazani.
– Czekaj, jesteś TĄ CELINE? – zawołał ktoś za nami.
– Co? Jaką Celine?
– O co chodzi?
Rozejrzałam się, ale większość wyglądała na równie zdezorientowaną co ja. Nic mi nie mówiło to imię, ale może powinnam częściej zaglądać na tych kilka zacofanych technologicznie portali animalsów, aby wiedzieć, kim jest ta kobieta o oliwkowej skórze i czarnych kędziorach opadających do ramion. Zazdrościłam jej urody. Nie była klasyczną pięknością, ale miała w sobie to coś.
Celine przez chwilę nam się przyglądała, a po jej ustach błąkał się zawadiacki uśmieszek.
– Skupcie się, z łaski swojej. Mamy trochę do omówienia, a nie mam ochoty siedzieć tu z wami do obiadu. Podobno jest tutaj kilka osób, które nie wychowały się pod opieką kowenu. – Rozejrzała się po sali, ale nikt nie wyrywał się do potwierdzenia. – Nie ma się czego wstydzić, otaczamy takie osoby szczególną opieką i powtórzę to, co powiedziała dyrektorka Spasteen: Nie akceptujemy żadnej formy przemocy wśród studentów, czy to fizycznej, czy psychicznej. Mogliście sobie być popularnymi dzieciakami w szkole dla śmiertelników, ale tutaj całe to gówno, które się tam odwala, nie będzie tolerowane.
Uniosłam brwi, słysząc tak dosadne słowa od nauczycielki, ale podobało mi się to. Była starsza od nas, ale wątpiłam, aby przekroczyła trzydziestkę.
– Zapytam więc jeszcze raz, kto z was nie wychował się pod opieką kowenu i nie wiedział o istnieniu animalsów? – powtórzyła Celine z naciskiem, a ja rozejrzałam się dyskretnie. Kilka dziewczyn, w tym Susannah, podniosło ręce. – Okej. Wiem też o co najmniej jednej osobie, która ostatnich kilka lat spędziła poza kowenem?
Cisza. Nikt nie podniósł ręki. Już miałam wrócić wzrokiem do Celine, gdy dostrzegłam, że Alec, mój mrukliwy współlokator, unosi dłoń.
– Teraz mi się zgadza. Dwudziestu czterech studentów, przyjrzyjcie się sobie nawzajem. Ci, których tu poznacie i z którymi się zaprzyjaźnicie, z dużym prawdopodobieństwem zostaną w waszym życiu na dłużej. Chyba że opuścicie kowen, ale jak mam być szczera, żaden animals nie robi tego dobrowolnie.
Wszyscy spojrzeli po sobie raczej nieufnie. Kojarzyłam kilka twarzy z tych nielicznych zgromadzeń, na które mnie zaciągnięto.
– Zacznijmy od kwestii organizacyjnych. Akademia ma wam zastąpić college i umożliwić dalszą naukę na uczelniach śmiertelników tym, którzy zechcą ją kontynuować. Z tego względu plan zajęć będzie podzielony na dwie części: jedna skupiona na przedmiotach akademickich, z którymi zapoznalibyście się w zwykłym college’u; druga natomiast na tym wszystkim, co związane z animalsami i naszą magią. W obu przypadkach są zarówno przedmioty obowiązkowe, jak i pula tych, z których możecie wybrać dodatkowo. Na stoliku przy wyjściu znajdziecie wszystkie rozpiski, plany zajęć i arkusze zgłoszeniowe, które musicie mi zwrócić do piątku. Po tym będę miała wątpliwą przyjemność przygotowania waszych teczek. Pytania?
Jedna z dziewczyn, która chyba nie wychowała się w kowenie, podniosła rękę.
– Jak właściwie wygląda łączenie się z kotem? Trochę nie rozumiem… to ja wybieram… one? Jak…? Co mi daje związanie się z jakimś?
– Wiele pytań i na większość z nich uzyskacie odpowiedzi na zajęciach. Ale to, co mogę powiedzieć od razu, to koty wybierają nas, nigdy na odwrót.
– A bywa tak, że ktoś nie zostanie wybrany przez żadnego?
Celine przez chwilę milczała.
– Jest to bardzo rzadkie, ale tak. Historia kowenu zna kilka takich przypadków.
– Trzeba się naprawdę postarać, aby żaden cię nie zechciał – powiedział przystojny blondyn, którego zauważyłam wcześniej i któremu nadałam już ksywkę: Loczek.
– Albo być naprawdę mierną wiedźmą – mruknął ciemnoskóry chłopak, który siedział obok Loczka.
– Jak to?
– Koty widzą świat inaczej niż my. Wystarczy, że nam się przyjrzą, by określić nasz potencjał magiczny – wyjaśniła Celine.
– Dlatego każdy chciałby wojownika. Nie ma silniejszych kotów niż one – mruknął Loczek, po czym założył ręce na piersi.
– Nie jest to jedyna ani nawet główna wytyczna dla kotów. – Pionowa zmarszczka na czole Celine sugerowała narastającą irytację.
– Może dla niektórych, ale dla większości jest.
Meekh zmrużyła oczy.
– Tylko jeden ród byłby na tyle bezczelny, aby rzucać takimi stwierdzeniami na prawo i lewo. Pan Duncain jak mniemam.
– Bastian Duncain – poprawił ją. – To moje zdanie, nikt nie musi się ze mną zgadzać, ale skoro są tutaj osoby spoza kowenu, tym bardziej przyda im się nieco szczerości. Koty zwracają uwagę na potencjał magiczny, szczególnie te silniejsze. Ale na wasze szczęście, kotów jest znacznie więcej niż ludzi i choć są bardzo wybredne, wiążą się z nami chętniej niż kiedykolwiek.
Wasze szczęście? To się nazywa arogancja. Nie spodziewałam się niczego innego po kimś o nazwisku Duncain. Grimore marzyła o tym, aby w jakiś sposób połączyć z nimi ród Waldorfów i podejrzewałam, że ta wspaniała rola przypadnie Marisie.
– Panie Duncain, kiedy ostatnio sprawdzałam, to mnie przypadła edukacja studentów, proszę więc zachować swoje poglądy dla siebie. – Głos Celine zrobił się chłodny, gdzieś zniknęło całe jej wyluzowanie. Myślałam, że Bastian „Loczek” będzie się kłócić, ale nie odezwał się więcej.
– Każdy z was otrzymał kopię regulaminu akademii, przewodnik oraz mapę. Jeżeli doskwiera wam brak internetu, ostatnią szansą na kontakt ze światem jest pracownia komputerowa. Przypominam jednak, że uczniom zabrania się dostępu do kociarni na dziedzińcu. Mój gabinet znajduje się na końcu korytarza i tam najczęściej możecie mnie znaleźć w ciągu dnia. Sprawdzę jeszcze listę obecnych, ale poza tym dzisiaj jesteście wolni.
Celine po kolei odczytywała nazwiska i przez kilka sekund wpatrywała się w daną osobę, tak jakby próbowała przypisać twarz do imienia. Oprócz Duncaina, rozpoznałam jeszcze jedno stare nazwisko: Maseldorf. Należało do ciemnoskórego kolegi Loczka i wyglądało na to, że ta dwójka zna się dość dobrze.
– Dziedziniec czy do pokoju? – zapytała Mia, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, ktoś stanął za moimi plecami.
– Ty jesteś tą Waldorfówną? – zapytał Loczek, który oparł się na wezgłowiu fotela i pochylił w moim kierunku.
– Zależy, co rozumiesz przez tę Waldorfównę?