39,99 zł
Gea ma dwadzieścia siedem lat i pracuje jako złota rączka w mediolańskiej kamienicy. Marzy o podróżach w kosmosie, ale nigdy nie opuszcza granic swojego osiedla. W domu przechowuje rozmaite rupiecie, które prędzej czy później mogą się do czegoś przydać, jest przeciwniczką supermarketów i bezrefleksyjnego kupowania, uważa, że należy przywracać życie starym rzeczom. W ramach osiedlowej wymiany rozdaje mieszkańcom naprawione przedmioty, jak również wiersze, bileciki i origami zawierające cytaty z ulubionych filmów i książek.
Gea mieszka sama, ma jednak grupę oddanych przyjaciół w różnym wieku i o przeróżnych charakterach. Podobnie jak oni nie potrafi odnaleźć się w dzisiejszym świecie, może dlatego, że wychowała się w domu wybudowanym pośród lasu, u boku ojca z obsesją na punkcie katastrof, który bez wytchnienia przygotowywał rodzinę na najgorsze. Poznajemy tajemnicę Gei za sprawą „Il nuovo mondo”, sklepiku z antykami, który przed laty należał do charyzmatycznej Angielki Dorothy. Uratowanie sklepu przed sprzedażą stanie się misją Gei i jej przyjaciół. Bo wszystko to, co ocalamy, prędzej czy później może ocalić również nas.
Lorenza Gentile (ur. w 1988 roku) wychowywała się we Florencji i w Mediolanie. Zadebiutowała w 2014 roku powieścią Teo, która doczekała się licznych nagród.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 310
Martinowi
Życie to ciągły brak ostrożności.
João GuimarãesRosa
Naprawianie oznacza pochylanie się z miłością nad przedmiotami.
Natalia Ginzburg
Błogosławione niech będą chwile, milimetry, cienie rzeczy drobnych1.
Fernando Pessoa
Wyrzucić coś to jak zmarnować szansę, nierzadko tę najlepszą. Do czego miałyby mi się przydać splątane kable, dwie żarówki, kompas, gwizdek, opakowanie lateksowych rękawiczek, osiemnaście kawałków zużytego mydła, trzydzieści pięć rolek po papierze toaletowym, rokokowy stolik, któremu naprawiłam nogę, nieprzemakalna plandeka, latarka na baterie słoneczne, grawerowany kij wędrowny, abażur bez lampy, nóż do papieru ozdobiony wyrytym kwiatkiem?
Cóż, o to właśnie chodzi: wszystko prędzej czy później może się okazać przydatne. Jeśli ocalisz jakąś rzecz, pewnego dnia ona może ocalić ciebie.
Niektórzy, żeby coś zmienić, jadą na drugi koniec świata, ja wybrałam się do Mediolanu. Pięć lat temu, żeby poprosić babcię o radę. Byłam sama jak palec, a ona jako jedyna mogła mi pomóc, jednak dzień przed moim przyjazdem położyła się wcześniej spać z powodu lekkiego bólu głowy i więcej nie wstała, pozostawiając mnie z moim smutkiem, torbą z narzędziami i małą ceramiczną gąską, którą trzymałam w kieszeni.
Osiedle wyglądało, jak zapamiętałam je z dzieciństwa: sklepiki, brukowane uliczki, tramwaje, mostek, kościół. To idealne miejsce mnie przygarnęło, więc nigdy nie wykraczam poza jego granice. Nigdy nie wiesz, co może ci się przydarzyć na zewnątrz.
Po stronie północnej od centrum dzieli nas obwodnica. Ma kształt pierścienia, przemierzają ją wzdłuż i wszerz najrozmaitsi ludzie. Niektórzy biegną do pracy z laptopem w plecaku, czasem mają spojrzenie kogoś, kto chciałby być zupełnie gdzie indziej, kto myśli: „Za jakie grzechy?”. Brak wyboru może przynosić ulgę, bo kiedy czujesz się kowalem własnego losu, każda sprawa staje się prawdziwą batalią: jeśli przegrasz, to ty nie stanąłeś na wysokości zadania. Chciałabym przytulić tych ludzi i szepnąć im do ucha: coś o tym wiem.
Niektórzy spędzają całe dnie na obwodnicy, wożą torby z dobytkiem, bo nie mają domu; metropolia wessała ich, po czym wypluła. Prowadzą samotnicze, monotonne życie, są jak duchy. Zawsze mają coś do opowiedzenia. Wiem o tym od Angeliny, bo kiedy wpadają do jej baru szybkiej obsługi, który nazywa się Il Nulla, ona wysłuchuje ich opowieści. To ich sposób powrotu do życia, zauważyłam pewnego dnia, a Angelina się ze mną zgodziła.
Czasem, gdy spędzę cały dzień, nie spojrzawszy nikomu w oczy, zastanawiam się, czy wciąż istnieję. Czy kiedy liść spada z drzewa w lesie i nikt go nie słyszy, wydaje jakiś odgłos? Myślę, że nie: świat nie może istnieć, jeśli nie ma odbiorców. I tak samo my istniejemy tylko wtedy, kiedy ktoś na nas patrzy, nas słucha, stwierdza, że jesteśmy. Również dlatego lubię zaglądać do baru Il Nulla, by pomóc Angelinie. Może dużo się nie odzywam, ale słucham, i w ten sposób czuję, że żyję.
Po zakorkowanej obwodnicy porusza się też wiele osób, które jeszcze do końca się nie rozwinęły, są jak gąsienice i nie wiedzą, czy przeobrażą się w motyle. Czy pewnego dnia w ich spojrzeniu uwidoczni się pytanie: „Za jakie grzechy?”? Czy może będą spędzać wieczory na podziwianiu widoku z loftu w centrum miasta? Czy wrócą, skąd przybyli? Czy spotkam ich na klatce schodowej?
Osiedle, na którym mieszkam, jest spokojne. Od wschodu i zachodu jego granice wyznaczają kanały Naviglio, czego nie należy bagatelizować. Woda przypomina, że zawsze możesz wypłynąć w dal. Ja stoję i patrzę, jak płynie, daje mi poczucie lekkości i swobody, jakbym pewnego dnia mogła zacząć wszystko od początku, odrzucić przeszłość niczym dawne wierzenia i znaleźć jakieś nowe.
Gdy ktoś mnie spotka, kiedy łowię ryby w kanale, uznaje to za dziwactwo, ale czy nie większym absurdem jest jedzenie mrożonej zupy z supermarketu zawierającej osiem gatunków ryb i skorupiaków importowanych z Indii, Chin, Peru, Grecji, Argentyny, Indonezji i połączonych w jedną potrawę w jeszcze innym miejscu, z dodatkiem siarczanów i innych ulepszaczy? Może warto byłoby przeforsować mój punkt widzenia, ale nie mam śmiałości. Lubię ludzi i chciałabym, żeby mnie lubili, dlatego siedzę cicho, kiedy krzywo na mnie patrzą, i uśmiecham się, jakby przepraszając, że jestem taka wyjątkowa.
W mojej arce nie chciałabym supermarketu, jeśli mam być szczera. Po co kupować szampon z parafiną, pochodną ropy naftowej, skoro można używać papki z mąki z ciecierzycy i letniej wody? Po co kupować wazon wyprodukowany za oceanem, skoro wystarczy pusta butelka po płynie do mycia, i mam tu na myśli butelkę znalezioną na ulicy, bo i płynu nie trzeba kupować, przecież istnieje ocet, mydło marsylskie i soda oczyszczona.
Spędzamy czas na pracy, której nie lubimy, żeby kupować przedmioty, których nie potrzebujemy. W gruncie rzeczy wystarczy trochę pomyśleć. Mniej pracy, a więcej myślenia, powtarzał zawsze mój ojciec.
Na świecie jest mnóstwo rzeczy do zrobienia, ja zostałam złotą rączką w naszej kamienicy. Ale ludzie często nie mają zaufania. Nie jest to raczej zawód dla kobiet. Zazwyczaj złota rączka to osiłek w stroju roboczym. Ja też noszę taki – dżinsowe ogrodniczki, w których naszyłam dodatkowe kieszenie na nogawkach, a kto się dowie, ile rzeczy potrafię naprawić, zamontować, zdemontować, wyczyścić, zaadaptować, zazwyczaj wzywa mnie ponownie.
Żeby dobrze żyć, nie trzeba dużo. Oprócz myślenia wystarczy odrobina dobrego humoru. Ale dobrego humoru nie da się spreparować i z reguły jest o niego trudno.
Niektórzy twierdzą, że mieszkanie w pojedynkę jest przygnębiające, zwłaszcza jeśli ma się dwadzieścia siedem lat jak ja. No ale dzięki temu nikogo nie razi widok sałaty między zębami, gdy się uśmiecham, nikomu nie przeszkadza noszenie skarpetek nie do pary. I w gruncie rzeczy nie jestem sama. Jest przecież pani Dalia, dozorczyni, i inni mieszkańcy kamienicy; Trofeo, sześćdziesięcioparoletni sąsiad, który nigdy się nie odzywa; Angelina, właścicielka baru szybkiej obsługi Il Nulla, i jej syn Eugenio, który chce zostać kierowcą autobusu; nie należy też zapominać o drobnych sklepikarzach z osiedla i wszystkich ludziach, na których się natykam, z którymi wymieniam uśmiechy, a może nawet „Dzieńdoberek!”. To ważne oznaki życzliwości, iskry rozpalające dzień. W takich chwilach czuję się bliżej świata i przyszłość napędza mi nieco mniej strachu.
Czasem wyrywam się ze snu w środku nocy z uczuciem, że wciąż mieszkam poza miastem, widzę ojca z jego zaniedbaną brodą, w koszuli w kratę, jego sylwetka odcina się na tle drzwi, mówi, że trzeba zmierzyć się z koszmarami, bo na tym polega życie. Ojciec mierzył się ze swoimi koszmarami przez dwadzieścia lat. Przez pewien czas każdej nocy śniły mi się koszmary i okropnie się ich bałam, z czego zwierzałam się tylko mojemu bratu, Andrei. Andrea wyczytał w książce, którą znalazł gdzieś przy drodze, że koszmary są skutkiem stresu psychologicznego. Twierdził, że zapewne dręczy mnie ten stres, dlatego właśnie przestałam mu o tym opowiadać. Kiedy przyśnił mi się jakiś koszmar, dusiłam wszystko w sobie i próbowałam zapomnieć. Myśl, że jest ze mną coś nie tak i nie da się tego wyleczyć, przyprawiała mnie o kołatanie serca.
Koszmary śnią mi się do dziś, niektóre powracają, i wciąż nie umiem się z nimi zmierzyć. W najgorszym z nich noc w noc muszę przeżywać od nowa coś, co zdarzyło się naprawdę. Z mojej winy.
Budzę się zlana potem, ręce trzęsą mi się tak bardzo, że nie mogę nawet wziąć szklanki z wodą, która stoi na komódce. Muszę usiąść, żeby zaczerpnąć kilka głębszych oddechów, aż wreszcie się uspokoję, a lęk minie. Albo przynajmniej się zmniejszy. Świat może wydawać się straszny wszystkim, a niektórym trochę bardziej.
Miewam tego rodzaju napady również w ciągu dnia, w najbardziej niepojętych chwilach. Kiedy kroję cukinię, naprawiam spłuczkę w toalecie czy niosę do domu jakiś skarb znaleziony w ogrodzie. Krew napływa mi do wszystkich koniuszków ciała, serce imploduje w czarną dziurę, czuję suchość w gardle, w myślach zachodzi krótkie spięcie i z trudem przypominam sobie, kim jestem. Nabieram przekonania, że powinnam czym prędzej udać się do szpitala, a jest to myśl na tyle absurdalna, że ostatecznie mnie uspokaja.
Nie wiem, czy ludzie wokół mnie zdają sobie z tego sprawę: nie odzywam się, skupiam wzrok na jakimś punkcie, wyobrażam sobie siebie na izbie przyjęć i czekam, aż samo przejdzie. Wydaje się, że trwa to całą wieczność, a to zaledwie kilka minut.
Gdzieś czytałam, że należy zwrócić uwagę, co dzieje się przed napadem. Na przykład kroję cukinię, spoglądam na nóż, ostrze pobłyskuje w słońcu, myślę, że gdyby nóż wypadł mi z ręki, to mogłabym uciąć sobie palec, i nagle „ciach”, dostaję ataku. Rezerwuar się napełnia, wszystko wraca do normalności, ale co, jeśli poziom wody sięgnąłby powyżej brzegów, co, jeśli woda zalałaby cały budynek? Ciach.
Oto co jest wcześniej: jakieś „a co, jeśli”. Hipotetyczny nieszczęśliwy wypadek. A co, jeśli pociąg się wykolei? A jeśli deszcz nie przestanie padać? A co, jeśli nie będę mieć nowych zleceń? Sąsiedzi zostawią odkręcony gaz? Nie znajdę miłości? A co, jeśli całe moje życie nie ma sensu?
To „jeśli” – takie krótkie słowo, które pożera mi duszę, odbiera mi moje jestestwo i każe się zastanowić: a co, jeśli nie istnieję? Tak więc istnieję tylko w swojej głowie, z nadzieją, że nikt wokół nie dostrzeże mojego zniknięcia.
Z drugiej strony każde trzęsienie ziemi zaczyna się od drobnego wstrząsu. Jak wtedy, gdy tu przyjechałam, żeby poprosić babcię o radę, a babci już nie było.
„Muszę siedzieć cicho, żeby nie mieć kłopotów” – obiecałam sobie.
Siedź cicho, a nie dorwie cię licho, tak tu mawiają. Odniosłam jednak wrażenie, że znajduję się we właściwym miejscu i tym razem się nie pomyliłam. A przynajmniej nie jakoś bardzo. Kiedyś musi mi się przecież poszczęścić. Na świecie jest tyle zagrożeń, katastrofa czyha na każdym kroku, lecz szczęście zawsze przychodzi z pomocą.
W razie pożaru należy zebrać się na środku podwórza.
Podkreśliłam to zdanie czerwonym flamastrem na wszystkich laminowanych tabliczkach informacyjnych w budynku. Po jakimś czasie oko przyzwyczaja się, jeśli widzi coś na okrągło, udowodniono to naukowo, tak więc od czasu do czasu przygotowuję nowe tabliczki i zmieniam kolor tuszu. To ważne, żeby umieć się zachować w nieprzewidzianej sytuacji. Wszyscy powinni wiedzieć, co robić. Wszyscy.
Przy wejściu zawiesiłam kartkę:
Miej się zawsze na baczności, zagrożenie czyha na każdym kroku.
Uważaj na znaki!
Ktoś przerobił „znaki” na „dziki”, a kilka dni później ktoś inny zdjął kartkę. W gruncie rzeczy nie ma z czego żartować: są miejsca, w których naprawdę należy uważać na dziki, na przykład tam, gdzie się wychowałam. Kiedy te włochate, uzbrojone w szable ssaki postanowią opuścić las, żeby spustoszyć pole, nikt ich nie zatrzyma, często decydują się na takie wypady, bo ciągle są głodne. Mogą zachowywać się bardzo agresywnie, więc lepiej nie mieć z nimi do czynienia, o ile nie jest się na to przygotowanym jak ja. Koszmary, dziki, istoty pozaziemskie… Tata przeszkolił nas na wszelką okoliczność. Tutaj jednak jest inaczej, wszyscy są zgodni, że jeśli ktoś mówi o dzikach w Mediolanie, to zwyczajnie żartuje. Pomimo to uważam, że nigdy nie należy mówić nigdy, skoro człowiek stanął na Księżycu, dziki mogą zjawić się nad mediolańskimi kanałami Naviglio. Trzeba mieć się na baczności!
Na każdej klatce wisi laminowana tabliczka – w razie pożaru należy bezzwłocznie zadzwonić pod numer 115; zakręcić gaz w domu i wyłączyć instalację elektryczną; zawiadomić innych mieszkańców; nie używać windy; w razie ewakuacji nie biegać, nie krzyczeć ani nie siać paniki; o ile to możliwe, wyłączyć bezpieczniki w budynku; nie blokować wyjść awaryjnych.
Na każdej tabliczce własnoręcznie dopisałam: jeśli nie można opuścić mieszkania, należy zamknąć okna, żeby nie podsycać ognia; zatkać szpary pod drzwiami mokrymi szmatami; schronić się w łazience i napełnić wodą umywalkę, bidet i wannę; zalać posadzkę, zamknąć drzwi i zmoczyć je, żeby zahamować napór ognia.
Nie sądzę, żeby podczas pożaru ktoś instynktownie zamykał okna i zatykał szpary, dlatego też wydaje mi się ważne, żeby informować mieszkańców.
W pomieszczeniu przeznaczonym na śmietnik też wisi tabliczka, tuż nad pojemnikiem z odpadami organicznymi. Sprawdzam, czy nikt jej nie zdjął, ilekroć wynoszę śmieci pani Dalii czy Trofea, wtulając głowę w ramiona, żeby nie popękały mi bębenki w uszach, gdyby ktoś akurat wyrzucał szkło.
Może nie wszyscy wiedzą, że podczas pożaru mogą eksplodować okna i termy, powodując okropny huk. Wtedy nie wystarczy wtulanie głowy w ramiona, w podobnej sytuacji jednak byłabym zbyt zajęta, żeby zajmować się swoimi bębenkami.
Powinnam na przykład prędko otworzyć drzwi do pani Dalii, żeby ją uratować. Wyjęłabym klucze spod doniczki z draceną przy wejściu, następnie wzięłabym ją pod rękę i wyprowadziła na podwórze. Tam spotkałaby Trofea, którego tymczasem uprzedziłabym przez domofon.
Pobiegłabym na parking, żeby włączyć alarmy w samochodach, bo w budynku nie ma syreny. Zaczęłabym od motoru ViQuerela. Zdziwiłoby mnie, gdyby nie miał alarmu, tak zazdrośnie strzeże wszelkiej swojej własności, jakby żył w zagłębiu złodziei, patrzy na wszystkich z wyższością i podejrzliwie. Następnie przyszłaby kolej na smarta Madame, o ile w środku nie byłoby akurat Zucchera, jej chihuahua, którego kiedyś zapomniała zabrać z tylnego siedzenia. W takim wypadku musiałabym wybić szybę młotkiem, który zawsze noszę za szlufką ogrodniczek.
Kazałam przysiąc Trofeowi, że w razie czego zacznie wydzwaniać do ludzi domofonem – mają zbiec na dół, nie tracąc nawet minuty, zatkać nos i usta, unikać używania windy. Obiecał, że tak zrobi, że tym razem nie będzie milczał, bo to pilna sytuacja. Kazałam mu to powtórzyć kilka razy. Czy raczej poprosiłam go o to kilka razy, a on przytakiwał z coraz większym przekonaniem, dopóki nie zobaczył, że jestem zadowolona.
Trofeo ma sześćdziesiąt pięć lat, szczurka albinosa, chodzi w dresie i nie odzywa się ani słowem, nawet do mnie – skończyły mu się słowa i nie ma nic do dodania. To niezwykłe, ile można sobie powiedzieć bez otwierania ust. Wystarczą oczy i marszczenie ust. Wiem, że lubi wschód słońca i obawia się zmierzchu, denerwuje go administrator budynku, politycy, opakowania zbiorcze, chirurdzy plastyczni, terminy przydatności.
Każdego pierwszego dnia miesiąca ustawia się na poczcie po rentę dla inwalidów, co – po początkowej uldze – tak naprawdę go przygnębia, bo przypomina mu, że mógłby być mistrzem, gdyby tylko tamtego przeklętego dnia odprowadził matkę do ortopedy, zamiast pójść na trening, gdyby był nieco mniej zdeterminowany, gdyby usłuchał swojego anioła stróża, który szepnął mu coś do ucha, on jednak na to nie zważał, i proszę bardzo, oto efekt, zero pucharów na półce w salonie, zero chwały i sławy, co najwyżej w okolicy pamięta o nim jakiś staruszek, o tym chłopcu ze złotą stopą i z zaplanowaną przyszłością. Szkoda tylko, że nieumyślny faul w deszczowy dzień raz na zawsze ją przekreślił.
Zawsze powtarzam Trofeowi, że to on jest dla siebie prawdziwą nagrodą. Kiedy tak mówię, sama chciałabym o tym pamiętać. Trofeo tylko wzrusza ramionami, patrzy na swoje kapcie, zatrzymuje wzrok na poblakłej bliźnie biegnącej wzdłuż kostki, robi przygnębioną minę i włącza telewizor.
Kiedyś oglądał tylko sport, ale ostatnio oszalał na punkcie filmów przyrodniczych, zwłaszcza tych ze scenami polowań na sawannie. Nagrywa je i potem ogląda całymi godzinami. Dzięki niemu dowiedziałam się, że wąż boa może połknąć gazelę w całości. Żeby ją strawić, potrzebuje miesiąca. Oboje się zgadzamy, że to niezwykłe.
Podczas ostatniego zebrania kilkoro nowych mieszkańców zaproponowało, by „popracować nad wspólną przestrzenią”, są zdumieni na przykład tym, że na podwórzu zgodziliśmy się na wylanie betonu, podczas gdy moglibyśmy się domagać zadbanej zieleni, pojemników na śmieci, designerskich lamp i świeżo malowanych ławek.
Trofeo aż poczerwieniał ze złości. Rozumiem jego oburzenie. Budynek istnieje od lat dwudziestych i liczy ponad sto pięćdziesiąt pomieszczeń mieszkalnych. Niektórzy się tu urodzili, wielu starszych mieszkańców się tu wychowało. Był to dom przeznaczony dla pracowników okolicznych fabryk, którzy zostawili swoją ziemię i dużo poświęcili, żeby się tu znaleźć i mieć życie, w którym ostatecznie zaznali więcej trosk niż radości. Na tym podwórzu ich dzieci nauczyły się chodzić, grały w piłkę, biły się, zakochiwały, porzucały nawzajem. Kiedyś mieszkania liczyły po dwadzieścia metrów kwadratowych, a na piętrze była wspólna łazienka, na końcu korytarza.
W ostatnich latach wiele mieszkań wykupiono i połączono w bardziej przestronne przestrzenie, następnie wyremontowali je nowi lokatorzy, jak na przykład ViQuerelo, który troszczy się jedynie o ławki, designerskie lampy i trawnik angielski.
Chwyciłam Trofea mocno za ramię, żeby się uspokoił. Pieniądze nie stanowią problemu, jeśli nas przegłosują, zapłacę za niego. Zostawię mu gotówkę w kieszeni kurtki, tak by nie zauważył, by nie czuł się dłużny. Uzbieram trochę grosza, reperując kilka pryszniców więcej, może też zatrudnię się na godziny jako gosposia. Od dawna o tym myślę, ale nie zdobyłam się jeszcze na odwagę, żeby się tym zająć. Nie wiem, kto mógłby mi powierzyć takie zadanie, i wcale nie uśmiecha mi się myśl, że mogłabym otwierać szafki i szuflady w cudzych domach, bo przecież nie wiadomo, co mogłabym w nich znaleźć.
Nie mówiłam o tym Trofeowi, ale w swojej arce chciałabym mieć ławki. Dają wrażenie miłej letniskowej atmosfery i są przyjemne dla oka. Gdyby zainstalowano je na podwórzu, byłoby jak w Opowieści zimowej. Chciałabym zaproponować również sadzawkę z rybkami i może posadzenie eleganckich czerwonych drzew, tak żeby jesienią usypywał się dywan ochrowych liści.
Zdaje się, że kosze na śmieci usunięto z podwórza dawno temu, z obawy, że ktoś mógłby tam włożyć ładunek wybuchowy. Było to w latach siedemdziesiątych, a osiedle nie należało do najbardziej urokliwych pod słońcem. Wtedy jeszcze nie istniały knajpki na barkach rzecznych, nie było jarmarków ani niedzielnych spacerów.
Sądzę, że zamiast koszy na śmieci można by zamontować antyterrorystyczne przezroczyste worki na żelaznych stojakach. Nie są ładne, ale nadal ktoś mógłby dokonać zamachu, choć może się to wydawać nieprawdopodobne. Wystarczy otworzyć gazetę, żeby zdać sobie z tego sprawę. Chciałabym podzielić się moją opinią z innymi mieszkańcami, ale na samą myśl… Ciach! Palpitacje, suchość w ustach, drżenie i cała reszta. Porzuciłam więc pomysł, by zabrać głos.
Wiem, co o mnie myślą, nie starają się nawet tego ukryć. Komentują na głos, kiedy przechodzę obok, pokazują sobie mnie ruchem brody. Staram się zachowywać jak gdyby nigdy nic. Jeśli czymś zawiniłam, to na pewno nie tym, że noszę ogrodniczki, naprawiam krany czy ratuję przedmioty przed zapomnieniem i śmietniskiem.
Kiedy pani Dalia po raz pierwszy stanęła w tym budynku, rozpłakała się – wydawało się jej, że trafiła do więzienia. Pochodziła ze wsi, nigdy przedtem nie widziała miasta. Enzo obiecał jej, że dobrze im będzie razem w Mediolanie. Miała to być tylko kwestia przyzwyczajenia się. Mogliby planować podróże, bo mieszkanie to port i należy wypływać statkiem w morze. A na port nasz budynek nadawał się jak mało co.
Pani Dalia mieszka tu od sześćdziesięciu lat, przyjmuje paczki i podpisuje za wszystkich potwierdzenie odbioru, choć nikt jej za to nie płaci. Ma pomarańczowe włosy i żywe spojrzenie, nierzadko bywa opryskliwa, ale kiedy się ją bliżej pozna, wiadomo, że to tylko poza. Niesamowite, jak bardzo życie potrafi zaskoczyć, o ile tylko mu się na to pozwoli. Kto na przykład by pomyślał, że ja i ta starsza pani będziemy miały ze sobą tyle wspólnego?
Pani Dalia twierdzi, że powinnam przestać się zamartwiać ewentualnością pożaru, przypadkowego wybuchu, zamachu, innymi słowy wszystkim. Ale to nie strach, to tylko trzy proste słowa: „a co, jeśli”.
Ojciec mówił o scenariuszach SHTF (Shit hit the fan) albo TEOTWAWKI (The end of the world as we know it) jako o skutkach zdarzeń o katastrofalnym zasięgu, które z chwili na chwilę mogłyby zrewolucjonizować nasze wzorce społeczne, polityczne i gospodarcze, niszcząc środowisko, w którym żyjemy. Czy chodziłoby o trzęsienie ziemi, pożar, tsunami, burzę magnetyczną, uderzenie asteroidy, trzecią wojnę światową, zasady zawsze są te same: przewidywać, unikać, reagować.
Nie należy lekceważyć żadnej z nich.
Balkon mojej kuchni znajduje się w strategicznym miejscu. Drzwi zamykają się na magnes, dzięki temu zimą nie ciągnie i można zaoszczędzić na ogrzewaniu, latem zaś jest chłodno. No dobrze, czasem trochę oszukuję. Kiedy jest naprawdę gorąco, chodzę do Trofea. On ogląda telewizję, a ja siadam na podłodze, korzystając z dobrodziejstw klimatyzacji z poczuciem winy wobec Matki Ziemi.
Obok szafki, w której trzymam niezbędne narzędzia ogrodnicze, na moim balkonie stoją leżak oraz doniczki z papryką, pomidorami i ziołami, jest też cerata, pod którą chronię się przed słońcem lub deszczem.
Balkon znajduje się w strategicznym miejscu, bo wychodzi na boczną uliczkę i pozwala mi mieć na oku żaluzję. Moją czerwoną żaluzję, między sklepem z wyrobami tytoniowymi a pralnią na żetony. Od pięciu lat pierwsze spojrzenie o poranku i ostatnie wieczorem, nie wspominając już o wielu innych chwilach w ciągu dnia, niepowstrzymanie kieruję właśnie ku tej żaluzji z nadzieją, że ktoś ją podniesie, jednak co rusz rozbijam się o zimny metal. Od pięciu lat ta czerwona żaluzja wisi bezwładnie, wciąż tak samo, jakby nic za sobą nie skrywała. Szyld „Il Nuovo mondo”, „Nowy świat”, wypisany odręcznie, wyblakł od szarugi.
Pięć lat. Początkowo czas płynął tak wolno, aż minął w okamgnieniu, i gdy patrzę wstecz, zastanawiam się, co się z nim stało, czy naprawdę przeżyłam te wszystkie lata, czy może zmarnotrawiłam w oczekiwaniu na coś, co miało się nigdy nie wydarzyć.
Kiedy oddaję się tego typu rozważaniom, mój umysł działa jak wadliwa instalacja elektryczna: uziemienie okazuje się niewystarczające, dochodzi do krótkiego spięcia. Roztrząsam wszystko godzinami, jakby wessana przez wir, aż wreszcie zdaję sobie sprawę, że oto dzień się skończył, a ja nawet nie wyszłam z domu. W ten sposób próbuję rozmawiać z mamą. Przepraszam ją, że wcześniej nie rozumiałam. Że nie dostrzegałam znaków. Byłam zbyt przerażona, by naprawdę ją zobaczyć, zbyt mała, by wyciągnąć do niej rękę.
Potem zwracam się do brata z pytaniem, czy nadal mnie kocha. Czy to moja wina, że nasze szczęście legło w gruzach? Czy to było szczęście?
Wtedy często wyciągam list, który piszę do ojca od pięciu lat. Nie umiem z nim rozmawiać, nawet jeśli go nie ma. Biorę pióro wieczne, dopisuję zdanie, coś skreślam, podejmuję kolejną próbę. Słowa wirują bez końca jak śruby z wyrobionym gwintem. Ostatecznie podaję w wątpliwość to, co chcę powiedzieć. Odkładam pióro i chowam kartkę do szuflady.
– Moje tutejsze życie wygląda inaczej, niż sobie wyobrażałam – przyznaję w końcu. Ochrypły głos przerywa ciszę, jak silnik uruchomiony po latach. Ale dobrze jest w mieście, naprawdę.
Napełniam szklankę i wychodzę na balkon. Stoję ze wzrokiem utkwionym w pustce. Obserwuję dzwonnicę kościoła w oddali, rośliny szykujące się do snu, czasem swoje odbicie w drzwiach balkonowych: włosy zebrane w kok, ogrodniczki i trapery, zmarszczone czoło i zaskoczenie, że wciąż istnieję.
Co poniedziałek bywam w winiarni na końcu Naviglio, oddaję dwie puste butelki i biorę dwie świeżo napełnione winem San Colombano. Chodzę tam piechotą. Po drodze widuję rozmaite rośliny: babkę lancetowatą, pokrzywy, mlecz, a także opuszczone sprzęty domowe, porzucone gazety. Jeśli są w dobrym stanie, chowam je w plecaku – świat jest pełen darów, jeśli ma się wprawne oko. Ja zajmuję się przechowywaniem w oczekiwaniu na odpowiedniego adresata.
„Twój pokój do pracy wygląda jak warsztat” – powiedział mi pewnego niedzielnego wieczoru Eugenio i chyba się ucieszył. Bardzo lubi warsztaty.
W pokoju znajduje się solidne metalowe biurko, narzędzia, materiały z odzysku oraz znalezione przedmioty, które wymagają naprawy; za źródło światła służy mi stara lampa przemysłowa przyniesiona z pobliskiej opuszczonej fabryki.
Sypiam w pokoju, który kiedyś należał do babci, jest niewiele większy: jednoosobowe łóżko wbudowane w szafę, na ścianie wisi krzyż.
W salonie są przedmioty, które zdążyłam odrestaurować: fotel w kwiaty, ręcznie malowany abażur, dwie parasolki z papieru ryżowego, stara rama do obrazów, laska z gałką w kształcie głowy dzikiej kaczki, stary blaszany bączek, fotel bujany i tak dalej. Dotrzymują mi towarzystwa, wraz z tapetą w kwiaty wiśni na ścianach korytarza i rycinami, które znalazłam na dworze i powiesiłam w sieni. Otaczaj się pięknem, mówiła moja mama, a nigdy nie poczujesz się samotna.
Nikt nie był w moim mieszkaniu poza Eugeniem.
Dziś rano nie mam jednak czasu na negatywne myśli. Dziś rano wydarzył się cud. Ktoś podniósł żaluzję! Tak przyzwyczaiłam się do jej widoku, gdy jest spuszczona, że przez chwilę poczułam się zdezorientowana. Wzrokiem szukam szyldu, który wisi nadal i nadal jest wyblakły: „Il Nuovo mondo”.
Ktoś podniósł żaluzję! Wydaje mi się to niemożliwe. Zamykam oczy, otwieram je z powrotem, żaluzja wciąż jest w górze. Wychylając się trochę przez barierkę, dostrzegam odrapane futryny sklepu, również czerwone, i czarną od kurzu witrynę. Rozglądam się wokoło, by się upewnić, że to nie sen: wszystko raczej odpowiada rzeczywistości. Sklep z wyrobami tytoniowymi jest tam gdzie wcześniej, na rogu, właściciel stoi w drzwiach, pali i gdera, jak zawsze. Pralnia na żetony jest otwarta: widzę stopy jednej z osób, które zwykły spędzać tam noc. Na niebie – białe chmury i wolno sunący samolot. Słychać odgłos tramwaju w oddali. Kościelna dzwonnica na horyzoncie wykrawa swoją sylwetką kawałek błękitu. Zerkam na zegar słoneczny, który sama skonstruowałam, cień pada, jak należy. Patrzę na swoje dłonie – nadal mają po pięć palców. Podskakuję, żeby sprawdzić, czy uniosę się w powietrzu – nic z tych rzeczy.
Całą sobą wierzyłam, że ta żaluzja znów znajdzie się u góry. Nigdy nie zwątpiłam. Miało się to stać przede wszystkim dla mnie. I stało się, zupełnie nieoczekiwanie, dzisiaj, w pewną majową sobotę o siódmej trzydzieści rano.
Próbuję jeszcze trochę się wychylić, ale jestem za wysoko, by zobaczyć wnętrze sklepu. Zastanawiam się, czy nie pójść do ViQuerelo, który mieszka pode mną. Mogłabym coś zrzucić na jego balkon, żeby mieć pretekst do wizyty, ale kto miałby odwagę zmierzyć się z jego badawczym spojrzeniem? Zresztą nie wyszlibyśmy na balkon, wysłałby raczej żonę i kazał mi zaczekać na progu.
Jego żona w zeszłe święta Bożego Narodzenia – pierwsze, które tu spędzili – podarowała mi butelkę likieru Strega i puszkę ciasteczek Royal Dansk opatrzoną bilecikiem: „Dla Gei, najmilszej osoby w budynku”. Zrobiło to na mnie niemałe wrażenie, bo nigdy nie zamieniłyśmy nawet słowa. Tylko uśmiechy, mijając się w podwórzu.
Ostatnio spotkałam ją w bramie. Wychodziła gdzieś, kiedy właśnie wracałam do domu, było za późno, żeby się wycofać. Unikałam jej, odkąd dostałam prezent, z obawy, że nie ośmielę się podziękować i że będzie chciała ze mną rozmawiać. Konwenanse nie są moją specjalnością, czuję się swobodniej, kiedy mam do czynienia z konkretnym problemem, jak na przykład naprawa termy czy montaż szafki… Miałam nadzieję, że nie zauważy, iż staram się jej unikać, albo że przynajmniej nie weźmie tego do siebie.
Spotkałyśmy się jednak przy skrytkach pocztowych, więc musiałam zebrać siły i podziękować za prezent, z nadzieją, że jakoś to będzie.
– Widziałam, że czytasz – odpowiedziała, pokazując na książkę, którą miałam w przedniej kieszeni ogrodniczek. To prawda, zawsze noszę ze sobą książkę, czas oczekiwania w pracy bywa nieprzewidywalny, w życiu zresztą też. Czy istnieje coś lepszego niż to, żeby usiąść gdzieś na chwilę, dać się pochłonąć i zapomnieć, że w ogóle się istnieje?
– Jeśli chcesz, mamy świetną biblioteczkę – dodała, rozglądając się, jakby była to tajemnica.
Poczułam, że się czerwienię. Stało się to, co przypuszczałam: postanowiła ze mną porozmawiać. Nawet nie miałabym nic przeciwko temu, gdybym tylko wiedziała, co powiedzieć.
– Nikt nie czyta naszych książek prócz mnie – ciągnęła. – Możesz pożyczyć, co tylko zechcesz.
Podziękowałam, po czym zmyśliłam, że jestem spóźniona i muszę uciekać. I właśnie to zrobiłam – uciekłam.
Gdyby nie chodziło o żonę ViQuerelo, szczerze mówiąc, pożyczyłabym jakąś książkę. Ale on mnie przeraża: nigdy nie wiadomo, jak zareaguje. Gdyby sobie pomyślał, że zmanipulowałam jego żonę, by ją wykorzystać, lub że jestem natarczywa, byłoby to o wiele gorsze niż przeczytanie tej samej książki po raz enty.
Nie wiem, jak taka miła i czuła na potrzeby bliźnich kobieta mogła wyjść za takiego wyniosłego, opryskliwego człowieka jak ViQuerelo, ale nie zamierzam się wtrącać w nie swoje sprawy. Wystarczą mi własne problemy.
Ponownie rozważam, czy nie zrzucić czegoś na ich balkon, z nadzieją, że może ViQuerela nie ma w domu, ale to sobota, więc jest z całą pewnością, siedzi z cygarem, w kapciach. Lepiej pogodzić się z koniecznością złamania swoich sobotnich zwyczajów i osobiście wybrać się do sklepu.
Rutyna jest dla mnie jak siatka zabezpieczająca dla linoskoczka, pozwala mi iść naprzód i nie rozmyślać o pustce. Harmonogram ma moc, by utrzymać wszystko w ryzach, nie tylko mnie – podobnie jest z innymi ludźmi z osiedla. Ale sklep jest otwarty. Żaluzja została podniesiona!
Zrobię zwykły obchód i potem tam zajrzę. Kto nie ryzykuje, ten nie pogwizduje, jak mawiał mój ojciec. On pogwizdywał zawsze, kiedy odczuwał satysfakcję lub coś mu się udało. Ten podwójny, głęboki gwizd powodował u mnie skok adrenaliny, bo z całą pewnością wiedziałam, że tata jest szczęśliwy.
Choć raz.
– Róż Mountbattena.
Angelina oparła się zgrabnymi ramionami o metalową ladę baru Il Nulla i spoważniała jak zawsze, gdy opowiada mi o nowym kolorze.
– Wynalazł go w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku Lord Mountbatten, admirał marynarki brytyjskiej.
Potakuję, żeby okazać zaciekawienie. Angelina przeczesuje ręką krótkie włosy, ma zmęczoną twarz. Rano przygotowuje obiad i kiedy o siódmej podnosi kratę, żeby otworzyć bar, jest już po dwóch godzinach pracy.
Wyciąga telefon z kieszeni i kładzie go na blacie: przy pierwszym dotknięciu wyświetlacz zabarwia się różem Mountbattena. Nie przyznaję się, że świetnie go znam, ojciec kazał nam się wyuczyć barw kamuflażu wojskowego, a paleta zawierała również ten odcień. Ta wiedza miała nam się przydać, gdybyśmy musieli się ukrywać w lesie otaczającym dom.
– Co myślisz? – pyta Angelina.
– Jest trochę przygaszony, jeśli mam być szczera – odpowiadam z niewyraźnym uśmiechem.
Angelina przygląda się ponownie.
– To prawda. Troszeczkę. Ale wymyślił go prawdziwy lord, Lord Mountbatten. Był wujem księcia Edynburga.
– No proszę.
– Fascynujący człowiek…
Za sprawą szybkiego ruchu palcem na wyświetlaczu pojawia się zdjęcie mężczyzny z filuternym spojrzeniem, jest ubrany w mundur marynarki brytyjskiej.
– Przyznasz, że jest niczego sobie…
– Stuprocentowo w stylu Downton Abbey – komentuję, wiedząc, że ta uwaga ją ucieszy.
– „Jeden kolor dziennie” to świetny sposób na życie, dzięki, że mi go doradziłaś.
Opowiedziałam jej po prostu, że gdy byłam mała, co rano otwierałam z mamą jej słownik kolorów i wybierałyśmy nowy odcień, żeby go zapamiętać i się nim pozachwycać. Sam róż, uczyła mnie mama, nie istnieje. Jaki to ma być róż? Amarantowy, azaliowy czy malinowy? A zieleń? Szparagowa, oliwkowa czy miedziana? Każdy domagał się uhonorowania oraz szczególnego współgrania ze światłocieniem. Wychodziłyśmy potem z domu, żeby odnaleźć te odcienie w naturze. Dzięki umiejętności rozróżniania kolorów świat stawał się żywszy, bardziej namacalny.
Angelina należy do nielicznych osób, z którymi potrafię się dzielić podobnymi przemyśleniami. Nie waży słów, nigdy nie czyni aluzji. Postanowiła, że ilekroć się spotkamy, pokaże mi jakiś nowy kolor. Ostatnio podziwiałyśmy niebieski w odcieniu cyjanu, jaja rudzika, chabru…
– A dziś naprawdę ci się udało: znalazłaś szlachetny odcień – dodaję.
Angelina, jak sama mówi, uwielbia szlachetność, dobre maniery, pietyzm, podobnie jak ja uwielbiam purée z groszku, śrubokręt Stanley i wieszanie tabliczek informacyjnych.
Rozglądam się wokoło: dwóch stałych bywalców popija białego cienkusza, grając w karty; trzeci, młodszy, czyta gazetę.
– I co się dziś stało?
– Zepsuła się mikrofala – wzdycha Angelina, wpuszczając mnie na zaplecze. – Talerzyk się kręci, światełko się pali, zegar chodzi… Ale nie grzeje.
– Niedobra mikrofala – mówię, głaszcząc urządzenie, zanim się nad nim pochylę. – Wstrzymaj oddech. Nic ci nie zrobię, tylko trochę sobie pośpisz.
Wyjmuję wtyczkę z kontaktu. Płaskim śrubokrętem 4x100 mm odkręcam pokrywę. Usuwam bezpiecznik. Jest spalony, widać gołym okiem, ale dla pewności używam testera: nie ma przepływu prądu.
– Wymaga następcy – mówię, mrugając okiem do Angeliny. – To nie będzie dużo kosztowało, kupię nowy.
– Jesteś kochana. I potrafisz czynić cuda. – Angelina przekazuje mi pieniądze, po czym wyławia rogalika z witryny. – Trzymaj, skarbie. Z nadzieniem malinowym, jak lubisz.
Przyjmuję rogalik, nie krygując się. Angelina daje mi jeszcze dwa w papierowej torebce, jeden z budyniem, a drugi z czekoladą, bo dziś sobota.
– Słuchaj, skarbie – mówi, krzyżując ręce. – Byłabyś tak miła i wzięła lasagne dla siebie i Eugenia? Powiem mu, żeby przyszedł do ciebie jutro wieczorem. Wiem, że jest już duży, ale tak przygnębia mnie myśl, że jada w samotności.
– Jasne, dotrzymamy sobie towarzystwa.
Za każdym razem prosi mnie o pozwolenie, a ten rytuał nadaje wszystkiemu wyjątkowy i nieoczywisty wymiar. Angelina boi się, że jest ciężarem dla innych, a przecież najbardziej troszczy się o to, żeby nikt nigdy nie czuł żadnego ciężaru.
Lubię Eugenia, choć mówi właściwie tylko o autobusach. W niedzielne wieczory, tuż przed dziewiątą, staję przy oknie w oczekiwaniu, aż zgasi światło w ich mieszkaniu na drugim piętrze w klatce naprzeciwko i przejdzie przez podwórze, zmierzając do mnie.
Angelina posyła mi zgaszony uśmiech, otwiera papierową torbę i wkłada do niej dwie aluminiowe foremki.
– Bo w niedzielę wieczorem wracam późno – dodaje, jakby była mi winna wyjaśnienie.
Wiem, że pracuje do późna, bo po zamknięciu sprząta, podczas gdy jej mąż siedzi za stołem jak jeden z klientów i gra w pokera.
– Widziałaś, że otworzyli Il Nuovo mondo? – Zdobywam się na odwagę, żeby rzucić na odchodne.
Przez te wszystkie lata nigdy nie wspomniałam słowem o sklepie – ani przy niej, ani przy pani Dalii, ani tym bardziej przy Trofeo. W gruncie rzeczy nie wspominałam o nim przy nikim. Gdyby chcieli się dowiedzieć, dlaczego tak bardzo mnie interesuje, nie czułabym się na siłach im to wyjaśnić. Obietnica, marzenia, wina, rozczarowanie – wszystko to, co związało mnie z tym sklepem, raczej powinno pozostać tajemnicą. Ale jeśli w okolicy coś się dzieje, Angelina zapewne wie o tym przed wszystkimi.
– To tylko stary sklep – odpowiada, wzruszając ramionami. – Żaden „nowy świat”.
– Kto wie… – wzdycham, nieco zawiedziona.
Jak zawsze, zanim się oddalę, rzucam za siebie okiem na neon baru. Napis kursywą jest różowy i brzmi: „Il Nulla”, czyli „Nic”.
Kiedy zapytałam Angelinę o powód tej nazwy, odpowiedziała krótko:
– Byliśmy tuż po przeprowadzce do Mediolanu i nic innego nie przychodziło nam do głowy. Nic, w gruncie rzeczy, tyle właśnie mieliśmy. Uznaliśmy, że „Il Nulla”, czyli „nic”, to uczciwa nazwa.
– A teraz?
– Teraz mamy swoje miejsce, a to już coś. Ale nie ma mowy o zmianie.
I zaśmiała się dystyngowanie, jak zaśmiałaby się królowa Elżbieta.
– A w ten sobotni poranek… Kto by się spodziewał! Rogalik z czekoladą.
Alì z uśmiechem na ustach chwyta rogalika. Zawsze docenia żarty. Wybrałam jego stragan, kiedy zaczęłam odwiedzać targowisko, bo kiedy spytałam o owoce i warzywa, które zamierzał wyrzucić, wręczył mi ich cały worek. W zamian nie chciał nic.
– W przyszłą sobotę przynieś mi coś na śniadanie.
Od pięciu lat przynoszę mu co tydzień rogalik z czekoladą od Angeliny, a on obdarowuje mnie jarzynami, które nie przypadły do gustu klientom. Są przepyszne.
Patrzę, jak obsługuje jakąś kobietę, i szukam w sobie odrobiny odwagi, żeby się odezwać. Zapewne pomyślał, że już sobie poszłam, bo znajduję się poza zasięgiem jego wzroku. Jest taki uprzejmy pomimo arogancji klientki. Ciągle się uśmiecha, z dbałością waży jarzyny, zaokrągla rachunek na swoją niekorzyść. Kiedy jednak tamta odchodzi, Alì oddycha z ulgą. Po czym mnie dostrzega.
– Czy już jest następna sobota?
Chyba jest rozbawiony, ale też zaskoczony. Alì zawsze wydaje się rozbawiony, to właśnie jest w nim najwspanialsze. Jeszcze wspanialsze niż jego jasne oczy, które błyszczą jak górskie jeziora.
– Znałeś Il Nuovo mondo? – pytam jednym tchem. Z nadzieją, że się nie zaczerwieniłam.
Alì przechyla głowę.
– W jakim sensie, kochana?
Odkąd go znam, nigdy tak długo nie rozmawialiśmy.
– To sklep za rogiem – tłumaczę. Jest już za późno, żeby się wycofać, więc drążę: – Czy coś ci to mówi?
– Chodzę na zakupy tylko na Montenapoleone, kochana.
Skarbie, kochana, kwiatuszku… Czasem chciałabym, żeby mówiono do mnie po imieniu. Po prostu Gea.
Alì nie zna mojego imienia, nigdy mnie nie zapytał. Ja poznałam jego imię w ten sposób, że kiedyś zawołał go kolega i je zapamiętałam. Osoba, która ma imię, nie jest już zwykłą osobą. Kiedy poznajemy czyjeś imię, zarazem poznajemy lepiej tego, kto je nosi, to trochę jak z kolorami – świat staje się prawdziwszy. Lecz utworzyła się za mną kolejka, zajęłam za dużo czasu Alemu.
– Pójdę tam teraz, a w przyszłą sobotę opowiem ci o wszystkim – kończę, myśląc raczej o sobie niż o nim.
– Jak zawsze mnie tu znajdziesz, kochana.
– Parę drobniaków za miłosny wiersz! – krzyczy zachrypniętym głosem poetka siedząca na chodniku przed targowiskiem.
Schylam się, żeby oddać jej trzeciego, a zarazem ostatniego rogalika. Czubkiem języka oblizuje budyń i podaje mi kartkę z zapisanym odręcznie wierszem. Patrzy na mnie z miną wyliniałej prorokini, miejskiej sybilli, która pomimo to lub może właśnie dlatego została sama. Kobiety, które wiedzą więcej niż inni, budzą w ludziach strach.
Dzięki jej wierszom można zapomnieć o bożym świecie, a według mnie na tym właśnie polega potęga literatury. Żyjemy w otoczeniu talentów, choć często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Chciałabym mieć na tyle odwagi, żeby jej o tym powiedzieć. Tymczasem udaje mi się tylko sformułować pytanie:
– Znałaś Il Nuovo mondo?
Odzywam się do niej po raz pierwszy w życiu.
– Nowy świat? To stare dzieje.
Może to żart albo aluzja do czegoś związanego ze sklepem, nie potrafię odgadnąć. Macham kartką z wierszem i kłaniam się na poczekaniu, zanim ucieknę.
Nie muszę długo czekać przy mostku, który prowadzi przez kanał do kościoła w biszkoptowym kolorze. Kobieta o kuli zmierza w moim kierunku, pod pachą trzyma gazetę, jej wzrok jak co rano jest zawieszony w pustce. Nagle zaczyna się z kimś wściekle kłócić, chociaż u jej boku nikogo nie ma. Kiedy wchodzi na mostek, zapala cygaro. Myślę, że woli to zrobić na moście, bo może na chwilę odstawić kulę i oprzeć się o barierkę.
Zaraz potem zaczyna złorzeczyć, gasi cygaro, chwyta kartkę z wierszem, którą przygotowałam dla niej, i zanim znów wyruszy w drogę, zostawia gazetę. Czekam, aż kobieta się oddali, by ją zabrać.
Kupuje gazetę w kiosku niedaleko kościoła i zanosi ją do baru, w którym jada śniadanie, ale nigdy nie widziałam, żeby ją otwierała. Wiem, że kiedyś pracowała jako sędzia pokoju, może kupuje codziennie gazetę, żeby nie zapomnieć, kim była, ale świat za bardzo ją mierzi, by miała czytać wiadomości.
Tymczasem ja każdego ranka czytam gazetę. Być poinformowanym to najlepsza broń, mawiał mój ojciec. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, ale można snuć domysły: wszystko się ze sobą łączy; trzepot skrzydeł motyla może wywołać huragan po drugiej stronie kuli ziemskiej. Trzeba umieć czytać między wierszami.
Gazeta po sędzi pokoju nie jest czymś bezosobowym, zamiast gnić na dnie kosza na śmieci, pozwala poczuć, że uczestniczy się w czymś większym. Niesie obietnicę, że spośród rozlicznych wiadomości ze świata któraś zmieni moje życie. Choć chciałabym, żeby było inaczej, czekam na taką wiadomość od wieków.
Wiem, że sędzia czyta wiersze, bo widuję ją popołudniami w barze Il Nulla, na stoliku stoi wino musujące i leży zmięta kartka.
Trochę jarzyn za rogalik. Rogalik za wiersz. Wiersz za gazetę. Nazywam to „osiedlową wymianą”.
Kiedy czytam gazetę, zaznaczam ołówkiem najciekawsze wiadomości, wycinam artykuły i przechowuję w specjalnej teczce. Resztę przeznaczam do mycia okien i tworzenia origami, które zostawiam na podwórzu. Wewnątrz zapisuję cytaty. Kilka dni temu napisałam: „Co jest największą ambicją twojego życia? Stać się nieśmiertelnym, a potem umrzeć”. Godard, Do utraty tchu.
Wiem, że dzieci z naszej kamienicy lubią moje origami, z okna widzę, jak się o nie kłócą, więc staram się zrobić jak najwięcej, żeby nikt nie został z pustymi rękami.
Mój ulubiony cytat pochodzi z tego samego filmu: „Nie wiem, czy jestem nieszczęśliwa, bo nie jestem wolna, czy może nie jestem wolna, bo jestem nieszczęśliwa”. Nigdy go nie zapisałam na origami. Po co zasmucać dzieci? W mieście nie ma otwartej przestrzeni, gdzie mogłyby się wybiegać, żeby rozładować nadmiar wrażeń, jakich doświadcza się w tym wieku, kiedy ma się do czynienia z czymś, czego się nie pojmuje. Ja zniszczyłam sobie niejedne buty, biegając bez wytchnienia po łąkach. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby pomogło mi to zrozumieć świat.
Ale kto zrozumiał świat? Mój ojciec? Mój brat? Czy może moja babcia? Wydaje się, że to bitwa, w której nie sposób zwyciężyć. A jeśli ktoś przegrał, to z pewnością ja.
A jednak dziś w końcu Il Nuovo mondo otworzył się na nowo, ktoś podniósł żaluzję! Los zsyła mi szansę, na którą czekałam, żeby wszystko naprawić, żeby cofnąć czas i może nadać rzeczom inny obrót. Gdybym zrezygnowała, mogłabym tego żałować do końca życia.
Dziś nie pobiegnę od razu do domu, żeby usiąść za biurkiem z ołówkiem w ręku, zrobię wyjątek. Aby iść naprzód, wystarczy stawiać kroki, jeden po drugim. Obmyślam plan: oddalę się od Naviglio, przejdę przez plac, skręcę w lewo, potem w prawo, potem znów w lewo, aż dotrę pod swój dom. Minę sklep z wyrobami tytoniowymi, patrząc w chodnik, by nie natknąć się na wzrok właściciela, i zatrzymam się kawałeczek dalej.
Przed Il Nuovo mondo.
Miałam dwanaście lat, a mój brat czternaście, kiedy po raz pierwszy zjawiliśmy się w Mediolanie. Miasto, o którym tyle marzyłam, było oddalone od Twierdzy o pięć godzin jazdy samochodem, które spędziliśmy z Andreą na tylnym siedzeniu naszego modrego fiata panda cztery na cztery, trzymając się za ręce, z nosami przyklejonymi do szyb.
Widziałam dużo autostrad w filmach, które oglądałam z mamą, ale ta była inna – była prawdziwa. Hangary, fabryki, parkingi, stacje benzynowe, małe domy, rudery wśród pól obsianych zbożem, wymijające nas samochody z dziećmi żującymi gumy balonowe, ludzie słuchający radia, kobiety opierające się nogami o przednią szybę.
Nagle znalazłam się we wszechogarniającej rzeczywistości – było to dla mnie zupełnie nowe uczucie i był w tym jakiś nadmiar. Czułam się, jakbym przybyła na planetę, o której wiele słyszałam, ale jej nie znałam, i nie miałam czasu na przetrawienie tego wszystkiego z powodu prędkości, z jaką podróżowaliśmy. A przecież na końcu drogi czekał na nas Mediolan.
Czekała na nas babcia, której nie znaliśmy. Wieźliśmy jej brzoskwinie i śliwki, które sama zebrałam o świcie, sałatę, jarzyny i upieczony przez nas chleb. Tata włożył do teczki dokumentację dotyczącą zdanych przez nas egzaminów, żeby pokazać, jak dobrą nauczycielką jest mama i że edukacja domowa jest o wiele lepsza niż zamykanie dzieci w betonowym gmachu, by ktoś nieznajomy opowiadał im o życiu jakieś farmazony. Nie mówiąc już o tym, że w szkole mogłyby się czymś zarazić: jakąś chorobą lub co gorsza ideami. W ostatniej chwili upchnęłam w walizce mojego pluszowego królika.
Mediolan zwiastowały pojawiające się raz po raz skupiska zabudowy. Kiedy wjechaliśmy na teren miasta, zaczęłam patrzeć w górę, ku niebu, bo w Mediolanie mieszka się nawet na trzydziestym piętrze, a może i wyżej. Uśmiechnęłam się na wspomnienie Gorzkiego życia i wizyt głównego bohatera, Luciana, w wieżowcu. Był to jeden z niewielu filmów, które lubił również tata: pokazywał nam go wiele razy, żeby wytłumaczyć, iż miasto niweczy wszelkie pragnienia i tylko mami sukcesami i bogactwem, żeby potem zostawić cię sam na sam z pustką. W mieście traci się samego siebie, powtarzał. Mnie za każdym razem robiło się żal Luciana, a przede wszystkim jego żony i syna, którzy utracili go naprawdę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Fernando Pessoa, Księga niepokoju, przeł. Michał Lipszyc. [wróć]