Rzeczy, które mogą nas ocalić - Lorenza Gentile - ebook + książka

Rzeczy, które mogą nas ocalić ebook

Gentile Lorenza

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gea ma dwadzieścia siedem lat i pracuje jako złota rączka w mediolańskiej kamienicy. Marzy o podróżach w kosmosie, ale nigdy nie opuszcza granic swojego osiedla. W domu przechowuje rozmaite rupiecie, które prędzej czy później mogą się do czegoś przydać, jest przeciwniczką supermarketów i bezrefleksyjnego kupowania, uważa, że należy przywracać życie starym rzeczom. W ramach osiedlowej wymiany rozdaje mieszkańcom naprawione przedmioty, jak również wiersze, bileciki i origami zawierające cytaty z ulubionych filmów i książek.

Gea mieszka sama, ma jednak grupę oddanych przyjaciół w różnym wieku i o przeróżnych charakterach. Podobnie jak oni nie potrafi odnaleźć się w dzisiejszym świecie, może dlatego, że wychowała się w domu wybudowanym pośród lasu, u boku ojca z obsesją na punkcie katastrof, który bez wytchnienia przygotowywał rodzinę na najgorsze. Poznajemy tajemnicę Gei za sprawą „Il nuovo mondo”, sklepiku z antykami, który przed laty należał do charyzmatycznej Angielki Dorothy. Uratowanie sklepu przed sprzedażą stanie się misją Gei i jej przyjaciół. Bo wszystko to, co ocalamy, prędzej czy później może ocalić również nas.

Lorenza Gentile (ur. w 1988 roku) wychowywała się we Florencji i w Mediolanie. Zadebiutowała w 2014 roku powieścią Teo, która doczekała się licznych nagród.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 310

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Mar­ti­nowi

Cytaty

Życie to cią­gły brak ostroż­no­ści.

João GuimarãesRosa

Napra­wia­nie ozna­cza pochy­la­nie się z miło­ścią nad przed­mio­tami.

Nata­lia Ginzburg

Bło­go­sła­wione niech będą chwile, mili­me­try, cie­nie rze­czy drob­nych1.

Fer­nando Pessoa

1

Wyrzu­cić coś to jak zmar­no­wać szansę, nie­rzadko tę naj­lep­szą. Do czego mia­łyby mi się przy­dać splą­tane kable, dwie żarówki, kom­pas, gwiz­dek, opa­ko­wa­nie latek­so­wych ręka­wi­czek, osiem­na­ście kawał­ków zuży­tego mydła, trzy­dzie­ści pięć rolek po papie­rze toa­le­to­wym, roko­kowy sto­lik, któ­remu napra­wi­łam nogę, nie­prze­ma­kalna plan­deka, latarka na bate­rie sło­neczne, gra­we­ro­wany kij wędrowny, aba­żur bez lampy, nóż do papieru ozdo­biony wyry­tym kwiat­kiem?

Cóż, o to wła­śnie cho­dzi: wszystko prę­dzej czy póź­niej może się oka­zać przy­datne. Jeśli oca­lisz jakąś rzecz, pew­nego dnia ona może oca­lić cie­bie.

Nie­któ­rzy, żeby coś zmie­nić, jadą na drugi koniec świata, ja wybra­łam się do Medio­lanu. Pięć lat temu, żeby popro­sić bab­cię o radę. Byłam sama jak palec, a ona jako jedyna mogła mi pomóc, jed­nak dzień przed moim przy­jaz­dem poło­żyła się wcze­śniej spać z powodu lek­kiego bólu głowy i wię­cej nie wstała, pozo­sta­wia­jąc mnie z moim smut­kiem, torbą z narzę­dziami i małą cera­miczną gąską, którą trzy­ma­łam w kie­szeni.

Osie­dle wyglą­dało, jak zapa­mię­ta­łam je z dzie­ciń­stwa: skle­piki, bru­ko­wane uliczki, tram­waje, mostek, kościół. To ide­alne miej­sce mnie przy­gar­nęło, więc ni­gdy nie wykra­czam poza jego gra­nice. Ni­gdy nie wiesz, co może ci się przy­da­rzyć na zewnątrz.

Po stro­nie pół­noc­nej od cen­trum dzieli nas obwod­nica. Ma kształt pier­ście­nia, prze­mie­rzają ją wzdłuż i wszerz naj­roz­ma­itsi ludzie. Nie­któ­rzy bie­gną do pracy z lap­to­pem w ple­caku, cza­sem mają spoj­rze­nie kogoś, kto chciałby być zupeł­nie gdzie indziej, kto myśli: „Za jakie grze­chy?”. Brak wyboru może przy­no­sić ulgę, bo kiedy czu­jesz się kowa­lem wła­snego losu, każda sprawa staje się praw­dziwą bata­lią: jeśli prze­grasz, to ty nie sta­ną­łeś na wyso­ko­ści zada­nia. Chcia­ła­bym przy­tu­lić tych ludzi i szep­nąć im do ucha: coś o tym wiem.

Nie­któ­rzy spę­dzają całe dnie na obwod­nicy, wożą torby z dobyt­kiem, bo nie mają domu; metro­po­lia wessała ich, po czym wypluła. Pro­wa­dzą samot­ni­cze, mono­tonne życie, są jak duchy. Zawsze mają coś do opo­wie­dze­nia. Wiem o tym od Ange­liny, bo kiedy wpa­dają do jej baru szyb­kiej obsługi, który nazywa się Il Nulla, ona wysłu­chuje ich opo­wie­ści. To ich spo­sób powrotu do życia, zauwa­ży­łam pew­nego dnia, a Ange­lina się ze mną zgo­dziła.

Cza­sem, gdy spę­dzę cały dzień, nie spoj­rzaw­szy nikomu w oczy, zasta­na­wiam się, czy wciąż ist­nieję. Czy kiedy liść spada z drzewa w lesie i nikt go nie sły­szy, wydaje jakiś odgłos? Myślę, że nie: świat nie może ist­nieć, jeśli nie ma odbior­ców. I tak samo my ist­nie­jemy tylko wtedy, kiedy ktoś na nas patrzy, nas słu­cha, stwier­dza, że jeste­śmy. Rów­nież dla­tego lubię zaglą­dać do baru Il Nulla, by pomóc Ange­li­nie. Może dużo się nie odzy­wam, ale słu­cham, i w ten spo­sób czuję, że żyję.

Po zakor­ko­wa­nej obwod­nicy poru­sza się też wiele osób, które jesz­cze do końca się nie roz­wi­nęły, są jak gąsie­nice i nie wie­dzą, czy prze­obrażą się w motyle. Czy pew­nego dnia w ich spoj­rze­niu uwi­doczni się pyta­nie: „Za jakie grze­chy?”? Czy może będą spę­dzać wie­czory na podzi­wia­niu widoku z loftu w cen­trum mia­sta? Czy wrócą, skąd przy­byli? Czy spo­tkam ich na klatce scho­do­wej?

Osie­dle, na któ­rym miesz­kam, jest spo­kojne. Od wschodu i zachodu jego gra­nice wyzna­czają kanały Navi­glio, czego nie należy baga­te­li­zo­wać. Woda przy­po­mina, że zawsze możesz wypły­nąć w dal. Ja stoję i patrzę, jak pły­nie, daje mi poczu­cie lek­ko­ści i swo­body, jak­bym pew­nego dnia mogła zacząć wszystko od początku, odrzu­cić prze­szłość niczym dawne wie­rze­nia i zna­leźć jakieś nowe.

Gdy ktoś mnie spo­tka, kiedy łowię ryby w kanale, uznaje to za dzi­wac­two, ale czy nie więk­szym absur­dem jest jedze­nie mro­żo­nej zupy z super­mar­ketu zawie­ra­ją­cej osiem gatun­ków ryb i sko­ru­pia­ków impor­to­wa­nych z Indii, Chin, Peru, Gre­cji, Argen­tyny, Indo­ne­zji i połą­czo­nych w jedną potrawę w jesz­cze innym miej­scu, z dodat­kiem siar­cza­nów i innych ulep­sza­czy? Może warto byłoby prze­for­so­wać mój punkt widze­nia, ale nie mam śmia­ło­ści. Lubię ludzi i chcia­ła­bym, żeby mnie lubili, dla­tego sie­dzę cicho, kiedy krzywo na mnie patrzą, i uśmie­cham się, jakby prze­pra­sza­jąc, że jestem taka wyjąt­kowa.

W mojej arce nie chcia­ła­bym super­mar­ketu, jeśli mam być szczera. Po co kupo­wać szam­pon z para­finą, pochodną ropy naf­to­wej, skoro można uży­wać papki z mąki z cie­cie­rzycy i let­niej wody? Po co kupo­wać wazon wypro­du­ko­wany za oce­anem, skoro wystar­czy pusta butelka po pły­nie do mycia, i mam tu na myśli butelkę zna­le­zioną na ulicy, bo i płynu nie trzeba kupo­wać, prze­cież ist­nieje ocet, mydło mar­syl­skie i soda oczysz­czona.

Spę­dzamy czas na pracy, któ­rej nie lubimy, żeby kupo­wać przed­mioty, któ­rych nie potrze­bu­jemy. W grun­cie rze­czy wystar­czy tro­chę pomy­śleć. Mniej pracy, a wię­cej myśle­nia, powta­rzał zawsze mój ojciec.

Na świe­cie jest mnó­stwo rze­czy do zro­bie­nia, ja zosta­łam złotą rączką w naszej kamie­nicy. Ale ludzie czę­sto nie mają zaufa­nia. Nie jest to raczej zawód dla kobiet. Zazwy­czaj złota rączka to osi­łek w stroju robo­czym. Ja też noszę taki – dżin­sowe ogrod­niczki, w któ­rych naszy­łam dodat­kowe kie­sze­nie na nogaw­kach, a kto się dowie, ile rze­czy potra­fię napra­wić, zamon­to­wać, zde­mon­to­wać, wyczy­ścić, zaadap­to­wać, zazwy­czaj wzywa mnie ponow­nie.

Żeby dobrze żyć, nie trzeba dużo. Oprócz myśle­nia wystar­czy odro­bina dobrego humoru. Ale dobrego humoru nie da się spre­pa­ro­wać i z reguły jest o niego trudno.

Nie­któ­rzy twier­dzą, że miesz­ka­nie w poje­dynkę jest przy­gnę­bia­jące, zwłasz­cza jeśli ma się dwa­dzie­ścia sie­dem lat jak ja. No ale dzięki temu nikogo nie razi widok sałaty mię­dzy zębami, gdy się uśmie­cham, nikomu nie prze­szka­dza nosze­nie skar­pe­tek nie do pary. I w grun­cie rze­czy nie jestem sama. Jest prze­cież pani Dalia, dozor­czyni, i inni miesz­kańcy kamie­nicy; Tro­feo, sześć­dzie­się­cio­pa­ro­letni sąsiad, który ni­gdy się nie odzywa; Ange­lina, wła­ści­cielka baru szyb­kiej obsługi Il Nulla, i jej syn Euge­nio, który chce zostać kie­rowcą auto­busu; nie należy też zapo­mi­nać o drob­nych skle­pi­ka­rzach z osie­dla i wszyst­kich ludziach, na któ­rych się naty­kam, z któ­rymi wymie­niam uśmie­chy, a może nawet „Dzień­do­be­rek!”. To ważne oznaki życz­li­wo­ści, iskry roz­pa­la­jące dzień. W takich chwi­lach czuję się bli­żej świata i przy­szłość napę­dza mi nieco mniej stra­chu.

Cza­sem wyry­wam się ze snu w środku nocy z uczu­ciem, że wciąż miesz­kam poza mia­stem, widzę ojca z jego zanie­dbaną brodą, w koszuli w kratę, jego syl­wetka odcina się na tle drzwi, mówi, że trzeba zmie­rzyć się z kosz­ma­rami, bo na tym polega życie. Ojciec mie­rzył się ze swo­imi kosz­ma­rami przez dwa­dzie­ścia lat. Przez pewien czas każ­dej nocy śniły mi się kosz­mary i okrop­nie się ich bałam, z czego zwie­rza­łam się tylko mojemu bratu, Andrei. Andrea wyczy­tał w książce, którą zna­lazł gdzieś przy dro­dze, że kosz­mary są skut­kiem stresu psy­cho­lo­gicz­nego. Twier­dził, że zapewne drę­czy mnie ten stres, dla­tego wła­śnie prze­sta­łam mu o tym opo­wia­dać. Kiedy przy­śnił mi się jakiś kosz­mar, dusi­łam wszystko w sobie i pró­bo­wa­łam zapo­mnieć. Myśl, że jest ze mną coś nie tak i nie da się tego wyle­czyć, przy­pra­wiała mnie o koła­ta­nie serca.

Kosz­mary śnią mi się do dziś, nie­które powra­cają, i wciąż nie umiem się z nimi zmie­rzyć. W naj­gor­szym z nich noc w noc muszę prze­ży­wać od nowa coś, co zda­rzyło się naprawdę. Z mojej winy.

Budzę się zlana potem, ręce trzęsą mi się tak bar­dzo, że nie mogę nawet wziąć szklanki z wodą, która stoi na komódce. Muszę usiąść, żeby zaczerp­nąć kilka głęb­szych odde­chów, aż wresz­cie się uspo­koję, a lęk minie. Albo przy­naj­mniej się zmniej­szy. Świat może wyda­wać się straszny wszyst­kim, a nie­któ­rym tro­chę bar­dziej.

Mie­wam tego rodzaju napady rów­nież w ciągu dnia, w naj­bar­dziej nie­po­ję­tych chwi­lach. Kiedy kroję cuki­nię, napra­wiam spłuczkę w toa­le­cie czy niosę do domu jakiś skarb zna­le­ziony w ogro­dzie. Krew napływa mi do wszyst­kich koniusz­ków ciała, serce implo­duje w czarną dziurę, czuję suchość w gar­dle, w myślach zacho­dzi krót­kie spię­cie i z tru­dem przy­po­mi­nam sobie, kim jestem. Nabie­ram prze­ko­na­nia, że powin­nam czym prę­dzej udać się do szpi­tala, a jest to myśl na tyle absur­dalna, że osta­tecz­nie mnie uspo­kaja.

Nie wiem, czy ludzie wokół mnie zdają sobie z tego sprawę: nie odzy­wam się, sku­piam wzrok na jakimś punk­cie, wyobra­żam sobie sie­bie na izbie przy­jęć i cze­kam, aż samo przej­dzie. Wydaje się, że trwa to całą wiecz­ność, a to zale­d­wie kilka minut.

Gdzieś czy­ta­łam, że należy zwró­cić uwagę, co dzieje się przed napa­dem. Na przy­kład kroję cuki­nię, spo­glą­dam na nóż, ostrze pobły­skuje w słońcu, myślę, że gdyby nóż wypadł mi z ręki, to mogła­bym uciąć sobie palec, i nagle „ciach”, dostaję ataku. Rezer­wuar się napeł­nia, wszystko wraca do nor­mal­no­ści, ale co, jeśli poziom wody się­gnąłby powy­żej brze­gów, co, jeśli woda zala­łaby cały budy­nek? Ciach.

Oto co jest wcze­śniej: jakieś „a co, jeśli”. Hipo­te­tyczny nie­szczę­śliwy wypa­dek. A co, jeśli pociąg się wyko­lei? A jeśli deszcz nie prze­sta­nie padać? A co, jeśli nie będę mieć nowych zle­ceń? Sąsie­dzi zosta­wią odkrę­cony gaz? Nie znajdę miło­ści? A co, jeśli całe moje życie nie ma sensu?

To „jeśli” – takie krót­kie słowo, które pożera mi duszę, odbiera mi moje jeste­stwo i każe się zasta­no­wić: a co, jeśli nie ist­nieję? Tak więc ist­nieję tylko w swo­jej gło­wie, z nadzieją, że nikt wokół nie dostrzeże mojego znik­nię­cia.

Z dru­giej strony każde trzę­sie­nie ziemi zaczyna się od drob­nego wstrząsu. Jak wtedy, gdy tu przy­je­cha­łam, żeby popro­sić bab­cię o radę, a babci już nie było.

„Muszę sie­dzieć cicho, żeby nie mieć kło­po­tów” – obie­ca­łam sobie.

Siedź cicho, a nie dorwie cię licho, tak tu mawiają. Odnio­słam jed­nak wra­że­nie, że znaj­duję się we wła­ści­wym miej­scu i tym razem się nie pomy­li­łam. A przy­naj­mniej nie jakoś bar­dzo. Kie­dyś musi mi się prze­cież poszczę­ścić. Na świe­cie jest tyle zagro­żeń, kata­strofa czyha na każ­dym kroku, lecz szczę­ście zawsze przy­cho­dzi z pomocą.

2

W razie pożaru należy zebrać się na środku podwó­rza.

Pod­kre­śli­łam to zda­nie czer­wo­nym fla­ma­strem na wszyst­kich lami­no­wa­nych tablicz­kach infor­ma­cyj­nych w budynku. Po jakimś cza­sie oko przy­zwy­czaja się, jeśli widzi coś na okrą­gło, udo­wod­niono to naukowo, tak więc od czasu do czasu przy­go­to­wuję nowe tabliczki i zmie­niam kolor tuszu. To ważne, żeby umieć się zacho­wać w nie­prze­wi­dzia­nej sytu­acji. Wszy­scy powinni wie­dzieć, co robić. Wszy­scy.

Przy wej­ściu zawie­si­łam kartkę:

Miej się zawsze na bacz­no­ści, zagro­że­nie czyha na każ­dym kroku.

Uwa­żaj na znaki!

Ktoś prze­ro­bił „znaki” na „dziki”, a kilka dni póź­niej ktoś inny zdjął kartkę. W grun­cie rze­czy nie ma z czego żar­to­wać: są miej­sca, w któ­rych naprawdę należy uwa­żać na dziki, na przy­kład tam, gdzie się wycho­wa­łam. Kiedy te wło­chate, uzbro­jone w sza­ble ssaki posta­no­wią opu­ścić las, żeby spu­sto­szyć pole, nikt ich nie zatrzyma, czę­sto decy­dują się na takie wypady, bo cią­gle są głodne. Mogą zacho­wy­wać się bar­dzo agre­syw­nie, więc lepiej nie mieć z nimi do czy­nie­nia, o ile nie jest się na to przy­go­to­wa­nym jak ja. Kosz­mary, dziki, istoty poza­ziem­skie… Tata prze­szko­lił nas na wszelką oko­licz­ność. Tutaj jed­nak jest ina­czej, wszy­scy są zgodni, że jeśli ktoś mówi o dzi­kach w Medio­la­nie, to zwy­czaj­nie żar­tuje. Pomimo to uwa­żam, że ni­gdy nie należy mówić ni­gdy, skoro czło­wiek sta­nął na Księ­życu, dziki mogą zja­wić się nad medio­lań­skimi kana­łami Navi­glio. Trzeba mieć się na bacz­no­ści!

Na każ­dej klatce wisi lami­no­wana tabliczka – w razie pożaru należy bez­zwłocz­nie zadzwo­nić pod numer 115; zakrę­cić gaz w domu i wyłą­czyć insta­la­cję elek­tryczną; zawia­do­mić innych miesz­kań­ców; nie uży­wać windy; w razie ewa­ku­acji nie bie­gać, nie krzy­czeć ani nie siać paniki; o ile to moż­liwe, wyłą­czyć bez­piecz­niki w budynku; nie blo­ko­wać wyjść awa­ryj­nych.

Na każ­dej tabliczce wła­sno­ręcz­nie dopi­sa­łam: jeśli nie można opu­ścić miesz­ka­nia, należy zamknąć okna, żeby nie pod­sy­cać ognia; zatkać szpary pod drzwiami mokrymi szma­tami; schro­nić się w łazience i napeł­nić wodą umy­walkę, bidet i wannę; zalać posadzkę, zamknąć drzwi i zmo­czyć je, żeby zaha­mo­wać napór ognia.

Nie sądzę, żeby pod­czas pożaru ktoś instynk­tow­nie zamy­kał okna i zaty­kał szpary, dla­tego też wydaje mi się ważne, żeby infor­mo­wać miesz­kań­ców.

W pomiesz­cze­niu prze­zna­czo­nym na śmiet­nik też wisi tabliczka, tuż nad pojem­ni­kiem z odpa­dami orga­nicz­nymi. Spraw­dzam, czy nikt jej nie zdjął, ile­kroć wyno­szę śmieci pani Dalii czy Tro­fea, wtu­la­jąc głowę w ramiona, żeby nie popę­kały mi bębenki w uszach, gdyby ktoś aku­rat wyrzu­cał szkło.

Może nie wszy­scy wie­dzą, że pod­czas pożaru mogą eks­plo­do­wać okna i termy, powo­du­jąc okropny huk. Wtedy nie wystar­czy wtu­la­nie głowy w ramiona, w podob­nej sytu­acji jed­nak była­bym zbyt zajęta, żeby zaj­mo­wać się swo­imi bęben­kami.

Powin­nam na przy­kład prędko otwo­rzyć drzwi do pani Dalii, żeby ją ura­to­wać. Wyję­ła­bym klu­cze spod doniczki z dra­ceną przy wej­ściu, następ­nie wzię­ła­bym ją pod rękę i wypro­wa­dziła na podwó­rze. Tam spo­tka­łaby Tro­fea, któ­rego tym­cza­sem uprze­dzi­ła­bym przez domo­fon.

Pobie­gła­bym na par­king, żeby włą­czyć alarmy w samo­cho­dach, bo w budynku nie ma syreny. Zaczę­ła­bym od motoru ViQu­erela. Zdzi­wi­łoby mnie, gdyby nie miał alarmu, tak zazdro­śnie strzeże wszel­kiej swo­jej wła­sno­ści, jakby żył w zagłę­biu zło­dziei, patrzy na wszyst­kich z wyż­szo­ścią i podejrz­li­wie. Następ­nie przy­szłaby kolej na smarta Madame, o ile w środku nie byłoby aku­rat Zuc­chera, jej chi­hu­ahua, któ­rego kie­dyś zapo­mniała zabrać z tyl­nego sie­dze­nia. W takim wypadku musia­ła­bym wybić szybę młot­kiem, który zawsze noszę za szlufką ogrod­ni­czek.

Kaza­łam przy­siąc Tro­fe­owi, że w razie czego zacznie wydzwa­niać do ludzi domo­fo­nem – mają zbiec na dół, nie tra­cąc nawet minuty, zatkać nos i usta, uni­kać uży­wa­nia windy. Obie­cał, że tak zrobi, że tym razem nie będzie mil­czał, bo to pilna sytu­acja. Kaza­łam mu to powtó­rzyć kilka razy. Czy raczej popro­si­łam go o to kilka razy, a on przy­ta­ki­wał z coraz więk­szym prze­ko­na­niem, dopóki nie zoba­czył, że jestem zado­wo­lona.

Tro­feo ma sześć­dzie­siąt pięć lat, szczurka albi­nosa, cho­dzi w dre­sie i nie odzywa się ani sło­wem, nawet do mnie – skoń­czyły mu się słowa i nie ma nic do doda­nia. To nie­zwy­kłe, ile można sobie powie­dzieć bez otwie­ra­nia ust. Wystar­czą oczy i marsz­cze­nie ust. Wiem, że lubi wschód słońca i oba­wia się zmierz­chu, dener­wuje go admi­ni­stra­tor budynku, poli­tycy, opa­ko­wa­nia zbior­cze, chi­rur­dzy pla­styczni, ter­miny przy­dat­no­ści.

Każ­dego pierw­szego dnia mie­siąca usta­wia się na poczcie po rentę dla inwa­li­dów, co – po począt­ko­wej uldze – tak naprawdę go przy­gnę­bia, bo przy­po­mina mu, że mógłby być mistrzem, gdyby tylko tam­tego prze­klę­tego dnia odpro­wa­dził matkę do orto­pedy, zamiast pójść na tre­ning, gdyby był nieco mniej zde­ter­mi­no­wany, gdyby usłu­chał swo­jego anioła stróża, który szep­nął mu coś do ucha, on jed­nak na to nie zwa­żał, i pro­szę bar­dzo, oto efekt, zero pucha­rów na półce w salo­nie, zero chwały i sławy, co naj­wy­żej w oko­licy pamięta o nim jakiś sta­ru­szek, o tym chłopcu ze złotą stopą i z zapla­no­waną przy­szło­ścią. Szkoda tylko, że nie­umyślny faul w desz­czowy dzień raz na zawsze ją prze­kre­ślił.

Zawsze powta­rzam Tro­fe­owi, że to on jest dla sie­bie praw­dziwą nagrodą. Kiedy tak mówię, sama chcia­ła­bym o tym pamię­tać. Tro­feo tylko wzru­sza ramio­nami, patrzy na swoje kap­cie, zatrzy­muje wzrok na pobla­kłej bliź­nie bie­gną­cej wzdłuż kostki, robi przy­gnę­bioną minę i włą­cza tele­wi­zor.

Kie­dyś oglą­dał tylko sport, ale ostat­nio osza­lał na punk­cie fil­mów przy­rod­ni­czych, zwłasz­cza tych ze sce­nami polo­wań na sawan­nie. Nagrywa je i potem ogląda całymi godzi­nami. Dzięki niemu dowie­dzia­łam się, że wąż boa może połknąć gazelę w cało­ści. Żeby ją stra­wić, potrze­buje mie­siąca. Oboje się zga­dzamy, że to nie­zwy­kłe.

Pod­czas ostat­niego zebra­nia kil­koro nowych miesz­kań­ców zapro­po­no­wało, by „popra­co­wać nad wspólną prze­strze­nią”, są zdu­mieni na przy­kład tym, że na podwó­rzu zgo­dzi­li­śmy się na wyla­nie betonu, pod­czas gdy mogli­by­śmy się doma­gać zadba­nej zie­leni, pojem­ni­ków na śmieci, desi­gner­skich lamp i świeżo malo­wa­nych ławek.

Tro­feo aż poczer­wie­niał ze zło­ści. Rozu­miem jego obu­rze­nie. Budy­nek ist­nieje od lat dwu­dzie­stych i liczy ponad sto pięć­dzie­siąt pomiesz­czeń miesz­kal­nych. Nie­któ­rzy się tu uro­dzili, wielu star­szych miesz­kań­ców się tu wycho­wało. Był to dom prze­zna­czony dla pra­cow­ni­ków oko­licz­nych fabryk, któ­rzy zosta­wili swoją zie­mię i dużo poświę­cili, żeby się tu zna­leźć i mieć życie, w któ­rym osta­tecz­nie zaznali wię­cej trosk niż rado­ści. Na tym podwó­rzu ich dzieci nauczyły się cho­dzić, grały w piłkę, biły się, zako­chi­wały, porzu­cały nawza­jem. Kie­dyś miesz­ka­nia liczyły po dwa­dzie­ścia metrów kwa­dra­to­wych, a na pię­trze była wspólna łazienka, na końcu kory­ta­rza.

W ostat­nich latach wiele miesz­kań wyku­piono i połą­czono w bar­dziej prze­stronne prze­strze­nie, następ­nie wyre­mon­to­wali je nowi loka­to­rzy, jak na przy­kład ViQu­erelo, który trosz­czy się jedy­nie o ławki, desi­gner­skie lampy i traw­nik angiel­ski.

Chwy­ci­łam Tro­fea mocno za ramię, żeby się uspo­koił. Pie­nią­dze nie sta­no­wią pro­blemu, jeśli nas prze­gło­sują, zapłacę za niego. Zosta­wię mu gotówkę w kie­szeni kurtki, tak by nie zauwa­żył, by nie czuł się dłużny. Uzbie­ram tro­chę gro­sza, repe­ru­jąc kilka prysz­ni­ców wię­cej, może też zatrud­nię się na godziny jako gospo­sia. Od dawna o tym myślę, ale nie zdo­by­łam się jesz­cze na odwagę, żeby się tym zająć. Nie wiem, kto mógłby mi powie­rzyć takie zada­nie, i wcale nie uśmie­cha mi się myśl, że mogła­bym otwie­rać szafki i szu­flady w cudzych domach, bo prze­cież nie wia­domo, co mogła­bym w nich zna­leźć.

Nie mówi­łam o tym Tro­fe­owi, ale w swo­jej arce chcia­ła­bym mieć ławki. Dają wra­że­nie miłej let­ni­sko­wej atmos­fery i są przy­jemne dla oka. Gdyby zain­sta­lo­wano je na podwó­rzu, byłoby jak w Opo­wie­ści zimo­wej. Chcia­ła­bym zapro­po­no­wać rów­nież sadzawkę z ryb­kami i może posa­dze­nie ele­ganc­kich czer­wo­nych drzew, tak żeby jesie­nią usy­py­wał się dywan ochro­wych liści.

Zdaje się, że kosze na śmieci usu­nięto z podwó­rza dawno temu, z obawy, że ktoś mógłby tam wło­żyć ładu­nek wybu­chowy. Było to w latach sie­dem­dzie­sią­tych, a osie­dle nie nale­żało do naj­bar­dziej uro­kli­wych pod słoń­cem. Wtedy jesz­cze nie ist­niały knajpki na bar­kach rzecz­nych, nie było jar­mar­ków ani nie­dziel­nych spa­ce­rów.

Sądzę, że zamiast koszy na śmieci można by zamon­to­wać anty­ter­ro­ry­styczne prze­zro­czy­ste worki na żela­znych sto­ja­kach. Nie są ładne, ale na­dal ktoś mógłby doko­nać zama­chu, choć może się to wyda­wać nie­praw­do­po­dobne. Wystar­czy otwo­rzyć gazetę, żeby zdać sobie z tego sprawę. Chcia­ła­bym podzie­lić się moją opi­nią z innymi miesz­kań­cami, ale na samą myśl… Ciach! Pal­pi­ta­cje, suchość w ustach, drże­nie i cała reszta. Porzu­ci­łam więc pomysł, by zabrać głos.

Wiem, co o mnie myślą, nie sta­rają się nawet tego ukryć. Komen­tują na głos, kiedy prze­cho­dzę obok, poka­zują sobie mnie ruchem brody. Sta­ram się zacho­wy­wać jak gdyby ni­gdy nic. Jeśli czymś zawi­ni­łam, to na pewno nie tym, że noszę ogrod­niczki, napra­wiam krany czy ratuję przed­mioty przed zapo­mnie­niem i śmiet­ni­skiem.

Kiedy pani Dalia po raz pierw­szy sta­nęła w tym budynku, roz­pła­kała się – wyda­wało się jej, że tra­fiła do wię­zie­nia. Pocho­dziła ze wsi, ni­gdy przed­tem nie widziała mia­sta. Enzo obie­cał jej, że dobrze im będzie razem w Medio­la­nie. Miała to być tylko kwe­stia przy­zwy­cza­je­nia się. Mogliby pla­no­wać podróże, bo miesz­ka­nie to port i należy wypły­wać stat­kiem w morze. A na port nasz budy­nek nada­wał się jak mało co.

Pani Dalia mieszka tu od sześć­dzie­się­ciu lat, przyj­muje paczki i pod­pi­suje za wszyst­kich potwier­dze­nie odbioru, choć nikt jej za to nie płaci. Ma poma­rań­czowe włosy i żywe spoj­rze­nie, nie­rzadko bywa opry­skliwa, ale kiedy się ją bli­żej pozna, wia­domo, że to tylko poza. Nie­sa­mo­wite, jak bar­dzo życie potrafi zasko­czyć, o ile tylko mu się na to pozwoli. Kto na przy­kład by pomy­ślał, że ja i ta star­sza pani będziemy miały ze sobą tyle wspól­nego?

Pani Dalia twier­dzi, że powin­nam prze­stać się zamar­twiać ewen­tu­al­no­ścią pożaru, przy­pad­ko­wego wybu­chu, zama­chu, innymi słowy wszyst­kim. Ale to nie strach, to tylko trzy pro­ste słowa: „a co, jeśli”.

Ojciec mówił o sce­na­riu­szach SHTF (Shit hit the fan) albo TEO­TWAWKI (The end of the world as we know it) jako o skut­kach zda­rzeń o kata­stro­fal­nym zasięgu, które z chwili na chwilę mogłyby zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wać nasze wzorce spo­łeczne, poli­tyczne i gospo­dar­cze, nisz­cząc śro­do­wi­sko, w któ­rym żyjemy. Czy cho­dzi­łoby o trzę­sie­nie ziemi, pożar, tsu­nami, burzę magne­tyczną, ude­rze­nie aste­ro­idy, trze­cią wojnę świa­tową, zasady zawsze są te same: prze­wi­dy­wać, uni­kać, reago­wać.

Nie należy lek­ce­wa­żyć żad­nej z nich.

3

Balkon mojej kuchni znaj­duje się w stra­te­gicz­nym miej­scu. Drzwi zamy­kają się na magnes, dzięki temu zimą nie cią­gnie i można zaosz­czę­dzić na ogrze­wa­niu, latem zaś jest chłodno. No dobrze, cza­sem tro­chę oszu­kuję. Kiedy jest naprawdę gorąco, cho­dzę do Tro­fea. On ogląda tele­wi­zję, a ja sia­dam na pod­ło­dze, korzy­sta­jąc z dobro­dziejstw kli­ma­ty­za­cji z poczu­ciem winy wobec Matki Ziemi.

Obok szafki, w któ­rej trzy­mam nie­zbędne narzę­dzia ogrod­ni­cze, na moim bal­ko­nie stoją leżak oraz doniczki z papryką, pomi­do­rami i zio­łami, jest też cerata, pod którą chro­nię się przed słoń­cem lub desz­czem.

Bal­kon znaj­duje się w stra­te­gicz­nym miej­scu, bo wycho­dzi na boczną uliczkę i pozwala mi mieć na oku żalu­zję. Moją czer­woną żalu­zję, mię­dzy skle­pem z wyro­bami tyto­nio­wymi a pral­nią na żetony. Od pię­ciu lat pierw­sze spoj­rze­nie o poranku i ostat­nie wie­czo­rem, nie wspo­mi­na­jąc już o wielu innych chwi­lach w ciągu dnia, nie­po­wstrzy­ma­nie kie­ruję wła­śnie ku tej żalu­zji z nadzieją, że ktoś ją pod­nie­sie, jed­nak co rusz roz­bi­jam się o zimny metal. Od pię­ciu lat ta czer­wona żalu­zja wisi bez­wład­nie, wciąż tak samo, jakby nic za sobą nie skry­wała. Szyld „Il Nuovo mondo”, „Nowy świat”, wypi­sany odręcz­nie, wyblakł od sza­rugi.

Pięć lat. Począt­kowo czas pły­nął tak wolno, aż minął w oka­mgnie­niu, i gdy patrzę wstecz, zasta­na­wiam się, co się z nim stało, czy naprawdę prze­ży­łam te wszyst­kie lata, czy może zmar­no­tra­wi­łam w ocze­ki­wa­niu na coś, co miało się ni­gdy nie wyda­rzyć.

Kiedy oddaję się tego typu roz­wa­ża­niom, mój umysł działa jak wadliwa insta­la­cja elek­tryczna: uzie­mie­nie oka­zuje się nie­wy­star­cza­jące, docho­dzi do krót­kiego spię­cia. Roz­trzą­sam wszystko godzi­nami, jakby wessana przez wir, aż wresz­cie zdaję sobie sprawę, że oto dzień się skoń­czył, a ja nawet nie wyszłam z domu. W ten spo­sób pró­buję roz­ma­wiać z mamą. Prze­pra­szam ją, że wcze­śniej nie rozu­mia­łam. Że nie dostrze­ga­łam zna­ków. Byłam zbyt prze­ra­żona, by naprawdę ją zoba­czyć, zbyt mała, by wycią­gnąć do niej rękę.

Potem zwra­cam się do brata z pyta­niem, czy na­dal mnie kocha. Czy to moja wina, że nasze szczę­ście legło w gru­zach? Czy to było szczę­ście?

Wtedy czę­sto wycią­gam list, który piszę do ojca od pię­ciu lat. Nie umiem z nim roz­ma­wiać, nawet jeśli go nie ma. Biorę pióro wieczne, dopi­suję zda­nie, coś skre­ślam, podej­muję kolejną próbę. Słowa wirują bez końca jak śruby z wyro­bio­nym gwin­tem. Osta­tecz­nie podaję w wąt­pli­wość to, co chcę powie­dzieć. Odkła­dam pióro i cho­wam kartkę do szu­flady.

– Moje tutej­sze życie wygląda ina­czej, niż sobie wyobra­ża­łam – przy­znaję w końcu. Ochry­pły głos prze­rywa ciszę, jak sil­nik uru­cho­miony po latach. Ale dobrze jest w mie­ście, naprawdę.

Napeł­niam szklankę i wycho­dzę na bal­kon. Stoję ze wzro­kiem utkwio­nym w pustce. Obser­wuję dzwon­nicę kościoła w oddali, rośliny szy­ku­jące się do snu, cza­sem swoje odbi­cie w drzwiach bal­konowych: włosy zebrane w kok, ogrod­niczki i tra­pery, zmarsz­czone czoło i zasko­cze­nie, że wciąż ist­nieję.

Co ponie­dzia­łek bywam w winiarni na końcu Navi­glio, oddaję dwie puste butelki i biorę dwie świeżo napeł­nione winem San Colom­bano. Cho­dzę tam pie­chotą. Po dro­dze widuję roz­ma­ite rośliny: babkę lan­ce­to­watą, pokrzywy, mlecz, a także opusz­czone sprzęty domowe, porzu­cone gazety. Jeśli są w dobrym sta­nie, cho­wam je w ple­caku – świat jest pełen darów, jeśli ma się wprawne oko. Ja zaj­muję się prze­cho­wy­wa­niem w ocze­ki­wa­niu na odpo­wied­niego adre­sata.

„Twój pokój do pracy wygląda jak warsz­tat” – powie­dział mi pew­nego nie­dziel­nego wie­czoru Euge­nio i chyba się ucie­szył. Bar­dzo lubi warsz­taty.

W pokoju znaj­duje się solidne meta­lowe biurko, narzę­dzia, mate­riały z odzy­sku oraz zna­le­zione przed­mioty, które wyma­gają naprawy; za źró­dło świa­tła służy mi stara lampa prze­my­słowa przy­nie­siona z pobli­skiej opusz­czo­nej fabryki.

Sypiam w pokoju, który kie­dyś nale­żał do babci, jest nie­wiele więk­szy: jed­no­oso­bowe łóżko wbu­do­wane w szafę, na ścia­nie wisi krzyż.

W salo­nie są przed­mioty, które zdą­ży­łam odre­stau­ro­wać: fotel w kwiaty, ręcz­nie malo­wany aba­żur, dwie para­solki z papieru ryżo­wego, stara rama do obra­zów, laska z gałką w kształ­cie głowy dzi­kiej kaczki, stary bla­szany bączek, fotel bujany i tak dalej. Dotrzy­mują mi towa­rzy­stwa, wraz z tapetą w kwiaty wiśni na ścia­nach kory­ta­rza i ryci­nami, które zna­la­złam na dwo­rze i powie­si­łam w sieni. Ota­czaj się pięk­nem, mówiła moja mama, a ni­gdy nie poczu­jesz się samotna.

Nikt nie był w moim miesz­ka­niu poza Euge­niem.

Dziś rano nie mam jed­nak czasu na nega­tywne myśli. Dziś rano wyda­rzył się cud. Ktoś pod­niósł żalu­zję! Tak przy­zwy­cza­iłam się do jej widoku, gdy jest spusz­czona, że przez chwilę poczu­łam się zdez­o­rien­to­wana. Wzro­kiem szu­kam szyldu, który wisi na­dal i na­dal jest wybla­kły: „Il Nuovo mondo”.

Ktoś pod­niósł żalu­zję! Wydaje mi się to nie­moż­liwe. Zamy­kam oczy, otwie­ram je z powro­tem, żalu­zja wciąż jest w górze. Wychy­la­jąc się tro­chę przez barierkę, dostrze­gam odra­pane futryny sklepu, rów­nież czer­wone, i czarną od kurzu witrynę. Roz­glą­dam się wokoło, by się upew­nić, że to nie sen: wszystko raczej odpo­wiada rze­czy­wi­sto­ści. Sklep z wyro­bami tyto­nio­wymi jest tam gdzie wcze­śniej, na rogu, wła­ści­ciel stoi w drzwiach, pali i gdera, jak zawsze. Pral­nia na żetony jest otwarta: widzę stopy jed­nej z osób, które zwy­kły spę­dzać tam noc. Na nie­bie – białe chmury i wolno sunący samo­lot. Sły­chać odgłos tram­waju w oddali. Kościelna dzwon­nica na hory­zon­cie wykrawa swoją syl­wetką kawa­łek błę­kitu. Zer­kam na zegar sło­neczny, który sama skon­stru­owa­łam, cień pada, jak należy. Patrzę na swoje dło­nie – na­dal mają po pięć pal­ców. Pod­ska­kuję, żeby spraw­dzić, czy uniosę się w powie­trzu – nic z tych rze­czy.

Całą sobą wie­rzy­łam, że ta żalu­zja znów znaj­dzie się u góry. Ni­gdy nie zwąt­pi­łam. Miało się to stać przede wszyst­kim dla mnie. I stało się, zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie, dzi­siaj, w pewną majową sobotę o siód­mej trzy­dzie­ści rano.

Pró­buję jesz­cze tro­chę się wychy­lić, ale jestem za wysoko, by zoba­czyć wnę­trze sklepu. Zasta­na­wiam się, czy nie pójść do ViQu­erelo, który mieszka pode mną. Mogła­bym coś zrzu­cić na jego bal­kon, żeby mieć pre­tekst do wizyty, ale kto miałby odwagę zmie­rzyć się z jego badaw­czym spoj­rze­niem? Zresztą nie wyszli­by­śmy na bal­kon, wysłałby raczej żonę i kazał mi zacze­kać na progu.

Jego żona w zeszłe święta Bożego Naro­dze­nia – pierw­sze, które tu spę­dzili – poda­ro­wała mi butelkę likieru Strega i puszkę cia­ste­czek Royal Dansk opa­trzoną bile­ci­kiem: „Dla Gei, naj­mil­szej osoby w budynku”. Zro­biło to na mnie nie­małe wra­że­nie, bo ni­gdy nie zamie­ni­ły­śmy nawet słowa. Tylko uśmie­chy, mija­jąc się w podwó­rzu.

Ostat­nio spo­tka­łam ją w bra­mie. Wycho­dziła gdzieś, kiedy wła­śnie wra­ca­łam do domu, było za późno, żeby się wyco­fać. Uni­ka­łam jej, odkąd dosta­łam pre­zent, z obawy, że nie ośmielę się podzię­ko­wać i że będzie chciała ze mną roz­ma­wiać. Kon­we­nanse nie są moją spe­cjal­no­ścią, czuję się swo­bod­niej, kiedy mam do czy­nie­nia z kon­kret­nym pro­ble­mem, jak na przy­kład naprawa termy czy mon­taż szafki… Mia­łam nadzieję, że nie zauważy, iż sta­ram się jej uni­kać, albo że przy­naj­mniej nie weź­mie tego do sie­bie.

Spo­tka­ły­śmy się jed­nak przy skryt­kach pocz­to­wych, więc musia­łam zebrać siły i podzię­ko­wać za pre­zent, z nadzieją, że jakoś to będzie.

– Widzia­łam, że czy­tasz – odpo­wie­działa, poka­zu­jąc na książkę, którą mia­łam w przed­niej kie­szeni ogrod­ni­czek. To prawda, zawsze noszę ze sobą książkę, czas ocze­ki­wa­nia w pracy bywa nie­prze­wi­dy­walny, w życiu zresztą też. Czy ist­nieje coś lep­szego niż to, żeby usiąść gdzieś na chwilę, dać się pochło­nąć i zapo­mnieć, że w ogóle się ist­nieje?

– Jeśli chcesz, mamy świetną biblio­teczkę – dodała, roz­glą­da­jąc się, jakby była to tajem­nica.

Poczu­łam, że się czer­wie­nię. Stało się to, co przy­pusz­cza­łam: posta­no­wiła ze mną poroz­ma­wiać. Nawet nie mia­ła­bym nic prze­ciwko temu, gdy­bym tylko wie­działa, co powie­dzieć.

– Nikt nie czyta naszych ksią­żek prócz mnie – cią­gnęła. – Możesz poży­czyć, co tylko zechcesz.

Podzię­ko­wa­łam, po czym zmy­śli­łam, że jestem spóź­niona i muszę ucie­kać. I wła­śnie to zro­bi­łam – ucie­kłam.

Gdyby nie cho­dziło o żonę ViQu­erelo, szcze­rze mówiąc, poży­czy­ła­bym jakąś książkę. Ale on mnie prze­raża: ni­gdy nie wia­domo, jak zare­aguje. Gdyby sobie pomy­ślał, że zma­ni­pu­lo­wa­łam jego żonę, by ją wyko­rzy­stać, lub że jestem natar­czywa, byłoby to o wiele gor­sze niż prze­czy­ta­nie tej samej książki po raz enty.

Nie wiem, jak taka miła i czuła na potrzeby bliź­nich kobieta mogła wyjść za takiego wynio­słego, opry­skli­wego czło­wieka jak ViQu­erelo, ale nie zamie­rzam się wtrą­cać w nie swoje sprawy. Wystar­czą mi wła­sne pro­blemy.

Ponow­nie roz­wa­żam, czy nie zrzu­cić cze­goś na ich bal­kon, z nadzieją, że może ViQu­erela nie ma w domu, ale to sobota, więc jest z całą pew­no­ścią, sie­dzi z cyga­rem, w kap­ciach. Lepiej pogo­dzić się z koniecz­no­ścią zła­ma­nia swo­ich sobot­nich zwy­cza­jów i oso­bi­ście wybrać się do sklepu.

Rutyna jest dla mnie jak siatka zabez­pie­cza­jąca dla lino­skoczka, pozwala mi iść naprzód i nie roz­my­ślać o pustce. Har­mo­no­gram ma moc, by utrzy­mać wszystko w ryzach, nie tylko mnie – podob­nie jest z innymi ludźmi z osie­dla. Ale sklep jest otwarty. Żalu­zja została pod­nie­siona!

Zro­bię zwy­kły obchód i potem tam zaj­rzę. Kto nie ryzy­kuje, ten nie pogwiz­duje, jak mawiał mój ojciec. On pogwiz­dy­wał zawsze, kiedy odczu­wał satys­fak­cję lub coś mu się udało. Ten podwójny, głę­boki gwizd powo­do­wał u mnie skok adre­na­liny, bo z całą pew­no­ścią wie­dzia­łam, że tata jest szczę­śliwy.

Choć raz.

4

– Róż Mount­bat­tena.

Ange­lina oparła się zgrab­nymi ramio­nami o meta­lową ladę baru Il Nulla i spo­waż­niała jak zawsze, gdy opo­wiada mi o nowym kolo­rze.

– Wyna­lazł go w tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym roku Lord Mount­bat­ten, admi­rał mary­narki bry­tyj­skiej.

Pota­kuję, żeby oka­zać zacie­ka­wie­nie. Ange­lina prze­cze­suje ręką krót­kie włosy, ma zmę­czoną twarz. Rano przy­go­to­wuje obiad i kiedy o siód­mej pod­nosi kratę, żeby otwo­rzyć bar, jest już po dwóch godzi­nach pracy.

Wyciąga tele­fon z kie­szeni i kła­dzie go na bla­cie: przy pierw­szym dotknię­ciu wyświe­tlacz zabar­wia się różem Mount­bat­tena. Nie przy­znaję się, że świet­nie go znam, ojciec kazał nam się wyuczyć barw kamu­flażu woj­sko­wego, a paleta zawie­rała rów­nież ten odcień. Ta wie­dza miała nam się przy­dać, gdy­by­śmy musieli się ukry­wać w lesie ota­cza­ją­cym dom.

– Co myślisz? – pyta Ange­lina.

– Jest tro­chę przy­ga­szony, jeśli mam być szczera – odpo­wia­dam z nie­wy­raź­nym uśmie­chem.

Ange­lina przy­gląda się ponow­nie.

– To prawda. Tro­szeczkę. Ale wymy­ślił go praw­dziwy lord, Lord Mount­bat­ten. Był wujem księ­cia Edyn­burga.

– No pro­szę.

– Fascy­nu­jący czło­wiek…

Za sprawą szyb­kiego ruchu pal­cem na wyświe­tla­czu poja­wia się zdję­cie męż­czy­zny z filu­ter­nym spoj­rze­niem, jest ubrany w mun­dur mary­narki bry­tyj­skiej.

– Przy­znasz, że jest niczego sobie…

– Stu­pro­cen­towo w stylu Down­ton Abbey – komen­tuję, wie­dząc, że ta uwaga ją ucie­szy.

– „Jeden kolor dzien­nie” to świetny spo­sób na życie, dzięki, że mi go dora­dzi­łaś.

Opo­wie­dzia­łam jej po pro­stu, że gdy byłam mała, co rano otwie­ra­łam z mamą jej słow­nik kolo­rów i wybie­ra­ły­śmy nowy odcień, żeby go zapa­mię­tać i się nim poza­chwy­cać. Sam róż, uczyła mnie mama, nie ist­nieje. Jaki to ma być róż? Ama­ran­towy, aza­liowy czy mali­nowy? A zie­leń? Szpa­ra­gowa, oliw­kowa czy mie­dziana? Każdy doma­gał się uho­no­ro­wa­nia oraz szcze­gól­nego współ­gra­nia ze świa­tło­cie­niem. Wycho­dzi­ły­śmy potem z domu, żeby odna­leźć te odcie­nie w natu­rze. Dzięki umie­jęt­no­ści roz­róż­nia­nia kolo­rów świat sta­wał się żyw­szy, bar­dziej nama­calny.

Ange­lina należy do nie­licz­nych osób, z któ­rymi potra­fię się dzie­lić podob­nymi prze­my­śle­niami. Nie waży słów, ni­gdy nie czyni alu­zji. Posta­no­wiła, że ile­kroć się spo­tkamy, pokaże mi jakiś nowy kolor. Ostat­nio podzi­wia­ły­śmy nie­bie­ski w odcie­niu cyjanu, jaja rudzika, cha­bru…

– A dziś naprawdę ci się udało: zna­la­złaś szla­chetny odcień – dodaję.

Ange­lina, jak sama mówi, uwiel­bia szla­chet­ność, dobre maniery, pie­tyzm, podob­nie jak ja uwiel­biam purée z groszku, śru­bo­kręt Stan­ley i wie­sza­nie tabli­czek infor­ma­cyj­nych.

Roz­glą­dam się wokoło: dwóch sta­łych bywal­ców popija bia­łego cien­ku­sza, gra­jąc w karty; trzeci, młod­szy, czyta gazetę.

– I co się dziś stało?

– Zepsuła się mikro­fala – wzdy­cha Ange­lina, wpusz­cza­jąc mnie na zaple­cze. – Tale­rzyk się kręci, świa­tełko się pali, zegar cho­dzi… Ale nie grzeje.

– Nie­do­bra mikro­fala – mówię, głasz­cząc urzą­dze­nie, zanim się nad nim pochylę. – Wstrzy­maj oddech. Nic ci nie zro­bię, tylko tro­chę sobie pośpisz.

Wyj­muję wtyczkę z kon­taktu. Pła­skim śru­bo­krę­tem 4x100 mm odkrę­cam pokrywę. Usu­wam bez­piecz­nik. Jest spa­lony, widać gołym okiem, ale dla pew­no­ści uży­wam testera: nie ma prze­pływu prądu.

– Wymaga następcy – mówię, mru­ga­jąc okiem do Ange­liny. – To nie będzie dużo kosz­to­wało, kupię nowy.

– Jesteś kochana. I potra­fisz czy­nić cuda. – Ange­lina prze­ka­zuje mi pie­nią­dze, po czym wyła­wia roga­lika z witryny. – Trzy­maj, skar­bie. Z nadzie­niem mali­no­wym, jak lubisz.

Przyj­muję roga­lik, nie kry­gu­jąc się. Ange­lina daje mi jesz­cze dwa w papie­ro­wej torebce, jeden z budy­niem, a drugi z cze­ko­ladą, bo dziś sobota.

– Słu­chaj, skar­bie – mówi, krzy­żu­jąc ręce. – Była­byś tak miła i wzięła lasa­gne dla sie­bie i Euge­nia? Powiem mu, żeby przy­szedł do cie­bie jutro wie­czo­rem. Wiem, że jest już duży, ale tak przy­gnę­bia mnie myśl, że jada w samot­no­ści.

– Jasne, dotrzy­mamy sobie towa­rzy­stwa.

Za każ­dym razem prosi mnie o pozwo­le­nie, a ten rytuał nadaje wszyst­kiemu wyjąt­kowy i nie­oczy­wi­sty wymiar. Ange­lina boi się, że jest cię­ża­rem dla innych, a prze­cież naj­bar­dziej trosz­czy się o to, żeby nikt ni­gdy nie czuł żad­nego cię­żaru.

Lubię Euge­nia, choć mówi wła­ści­wie tylko o auto­bu­sach. W nie­dzielne wie­czory, tuż przed dzie­wiątą, staję przy oknie w ocze­ki­wa­niu, aż zgasi świa­tło w ich miesz­ka­niu na dru­gim pię­trze w klatce naprze­ciwko i przej­dzie przez podwó­rze, zmie­rza­jąc do mnie.

Ange­lina posyła mi zga­szony uśmiech, otwiera papie­rową torbę i wkłada do niej dwie alu­mi­niowe foremki.

– Bo w nie­dzielę wie­czo­rem wra­cam późno – dodaje, jakby była mi winna wyja­śnie­nie.

Wiem, że pra­cuje do późna, bo po zamknię­ciu sprząta, pod­czas gdy jej mąż sie­dzi za sto­łem jak jeden z klien­tów i gra w pokera.

– Widzia­łaś, że otwo­rzyli Il Nuovo mondo? – Zdo­by­wam się na odwagę, żeby rzu­cić na odchodne.

Przez te wszyst­kie lata ni­gdy nie wspo­mnia­łam sło­wem o skle­pie – ani przy niej, ani przy pani Dalii, ani tym bar­dziej przy Tro­feo. W grun­cie rze­czy nie wspo­mi­na­łam o nim przy nikim. Gdyby chcieli się dowie­dzieć, dla­czego tak bar­dzo mnie inte­re­suje, nie czu­ła­bym się na siłach im to wyja­śnić. Obiet­nica, marze­nia, wina, roz­cza­ro­wa­nie – wszystko to, co zwią­zało mnie z tym skle­pem, raczej powinno pozo­stać tajem­nicą. Ale jeśli w oko­licy coś się dzieje, Ange­lina zapewne wie o tym przed wszyst­kimi.

– To tylko stary sklep – odpo­wiada, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Żaden „nowy świat”.

– Kto wie… – wzdy­cham, nieco zawie­dziona.

Jak zawsze, zanim się oddalę, rzu­cam za sie­bie okiem na neon baru. Napis kur­sywą jest różowy i brzmi: „Il Nulla”, czyli „Nic”.

Kiedy zapy­ta­łam Ange­linę o powód tej nazwy, odpo­wie­działa krótko:

– Byli­śmy tuż po prze­pro­wadzce do Medio­lanu i nic innego nie przy­cho­dziło nam do głowy. Nic, w grun­cie rze­czy, tyle wła­śnie mie­li­śmy. Uzna­li­śmy, że „Il Nulla”, czyli „nic”, to uczciwa nazwa.

– A teraz?

– Teraz mamy swoje miej­sce, a to już coś. Ale nie ma mowy o zmia­nie.

I zaśmiała się dys­tyn­go­wa­nie, jak zaśmia­łaby się kró­lowa Elż­bieta.

– A w ten sobotni pora­nek… Kto by się spo­dzie­wał! Roga­lik z cze­ko­ladą.

Alì z uśmie­chem na ustach chwyta roga­lika. Zawsze doce­nia żarty. Wybra­łam jego stra­gan, kiedy zaczę­łam odwie­dzać tar­go­wi­sko, bo kiedy spy­ta­łam o owoce i warzywa, które zamie­rzał wyrzu­cić, wrę­czył mi ich cały worek. W zamian nie chciał nic.

– W przy­szłą sobotę przy­nieś mi coś na śnia­da­nie.

Od pię­ciu lat przy­no­szę mu co tydzień roga­lik z cze­ko­ladą od Ange­liny, a on obda­ro­wuje mnie jarzy­nami, które nie przy­pa­dły do gustu klien­tom. Są prze­pyszne.

Patrzę, jak obsłu­guje jakąś kobietę, i szu­kam w sobie odro­biny odwagi, żeby się ode­zwać. Zapewne pomy­ślał, że już sobie poszłam, bo znaj­duję się poza zasię­giem jego wzroku. Jest taki uprzejmy pomimo aro­gan­cji klientki. Cią­gle się uśmie­cha, z dba­ło­ścią waży jarzyny, zaokrą­gla rachu­nek na swoją nie­ko­rzyść. Kiedy jed­nak tamta odcho­dzi, Alì oddy­cha z ulgą. Po czym mnie dostrzega.

– Czy już jest następna sobota?

Chyba jest roz­ba­wiony, ale też zasko­czony. Alì zawsze wydaje się roz­ba­wiony, to wła­śnie jest w nim naj­wspa­nial­sze. Jesz­cze wspa­nial­sze niż jego jasne oczy, które błysz­czą jak gór­skie jeziora.

– Zna­łeś Il Nuovo mondo? – pytam jed­nym tchem. Z nadzieją, że się nie zaczer­wie­ni­łam.

Alì prze­chyla głowę.

– W jakim sen­sie, kochana?

Odkąd go znam, ni­gdy tak długo nie roz­ma­wia­li­śmy.

– To sklep za rogiem – tłu­ma­czę. Jest już za późno, żeby się wyco­fać, więc drążę: – Czy coś ci to mówi?

– Cho­dzę na zakupy tylko na Mon­te­na­po­le­one, kochana.

Skar­bie, kochana, kwia­tuszku… Cza­sem chcia­ła­bym, żeby mówiono do mnie po imie­niu. Po pro­stu Gea.

Alì nie zna mojego imie­nia, ni­gdy mnie nie zapy­tał. Ja pozna­łam jego imię w ten spo­sób, że kie­dyś zawo­łał go kolega i je zapa­mię­ta­łam. Osoba, która ma imię, nie jest już zwy­kłą osobą. Kiedy pozna­jemy czy­jeś imię, zara­zem pozna­jemy lepiej tego, kto je nosi, to tro­chę jak z kolo­rami – świat staje się praw­dziw­szy. Lecz utwo­rzyła się za mną kolejka, zaję­łam za dużo czasu Alemu.

– Pójdę tam teraz, a w przy­szłą sobotę opo­wiem ci o wszyst­kim – koń­czę, myśląc raczej o sobie niż o nim.

– Jak zawsze mnie tu znaj­dziesz, kochana.

– Parę drob­nia­ków za miło­sny wiersz! – krzy­czy zachryp­nię­tym gło­sem poetka sie­dząca na chod­niku przed tar­go­wi­skiem.

Schy­lam się, żeby oddać jej trze­ciego, a zara­zem ostat­niego roga­lika. Czub­kiem języka obli­zuje budyń i podaje mi kartkę z zapi­sa­nym odręcz­nie wier­szem. Patrzy na mnie z miną wyli­nia­łej pro­ro­kini, miej­skiej sybilli, która pomimo to lub może wła­śnie dla­tego została sama. Kobiety, które wie­dzą wię­cej niż inni, budzą w ludziach strach.

Dzięki jej wier­szom można zapo­mnieć o bożym świe­cie, a według mnie na tym wła­śnie polega potęga lite­ra­tury. Żyjemy w oto­cze­niu talen­tów, choć czę­sto nie zda­jemy sobie z tego sprawy. Chcia­ła­bym mieć na tyle odwagi, żeby jej o tym powie­dzieć. Tym­cza­sem udaje mi się tylko sfor­mu­ło­wać pyta­nie:

– Zna­łaś Il Nuovo mondo?

Odzy­wam się do niej po raz pierw­szy w życiu.

– Nowy świat? To stare dzieje.

Może to żart albo alu­zja do cze­goś zwią­za­nego ze skle­pem, nie potra­fię odgad­nąć. Macham kartką z wier­szem i kła­niam się na pocze­ka­niu, zanim ucieknę.

Nie muszę długo cze­kać przy mostku, który pro­wa­dzi przez kanał do kościoła w bisz­kop­to­wym kolo­rze. Kobieta o kuli zmie­rza w moim kie­runku, pod pachą trzyma gazetę, jej wzrok jak co rano jest zawie­szony w pustce. Nagle zaczyna się z kimś wście­kle kłó­cić, cho­ciaż u jej boku nikogo nie ma. Kiedy wcho­dzi na mostek, zapala cygaro. Myślę, że woli to zro­bić na moście, bo może na chwilę odsta­wić kulę i oprzeć się o barierkę.

Zaraz potem zaczyna zło­rze­czyć, gasi cygaro, chwyta kartkę z wier­szem, którą przy­go­to­wa­łam dla niej, i zanim znów wyru­szy w drogę, zosta­wia gazetę. Cze­kam, aż kobieta się oddali, by ją zabrać.

Kupuje gazetę w kio­sku nie­da­leko kościoła i zanosi ją do baru, w któ­rym jada śnia­da­nie, ale ni­gdy nie widzia­łam, żeby ją otwie­rała. Wiem, że kie­dyś pra­co­wała jako sędzia pokoju, może kupuje codzien­nie gazetę, żeby nie zapo­mnieć, kim była, ale świat za bar­dzo ją mierzi, by miała czy­tać wia­do­mo­ści.

Tym­cza­sem ja każ­dego ranka czy­tam gazetę. Być poin­for­mo­wa­nym to naj­lep­sza broń, mawiał mój ojciec. Ni­gdy nie wia­domo, co się wyda­rzy, ale można snuć domy­sły: wszystko się ze sobą łączy; trze­pot skrzy­deł motyla może wywo­łać hura­gan po dru­giej stro­nie kuli ziem­skiej. Trzeba umieć czy­tać mię­dzy wier­szami.

Gazeta po sędzi pokoju nie jest czymś bez­oso­bo­wym, zamiast gnić na dnie kosza na śmieci, pozwala poczuć, że uczest­ni­czy się w czymś więk­szym. Nie­sie obiet­nicę, że spo­śród roz­licz­nych wia­do­mo­ści ze świata któ­raś zmieni moje życie. Choć chcia­ła­bym, żeby było ina­czej, cze­kam na taką wia­do­mość od wie­ków.

Wiem, że sędzia czyta wier­sze, bo widuję ją popo­łu­dniami w barze Il Nulla, na sto­liku stoi wino musu­jące i leży zmięta kartka.

Tro­chę jarzyn za roga­lik. Roga­lik za wiersz. Wiersz za gazetę. Nazy­wam to „osie­dlową wymianą”.

Kiedy czy­tam gazetę, zazna­czam ołów­kiem naj­cie­kaw­sze wia­do­mo­ści, wyci­nam arty­kuły i prze­cho­wuję w spe­cjal­nej teczce. Resztę prze­zna­czam do mycia okien i two­rze­nia ori­gami, które zosta­wiam na podwó­rzu. Wewnątrz zapi­suję cytaty. Kilka dni temu napi­sa­łam: „Co jest naj­więk­szą ambi­cją two­jego życia? Stać się nie­śmier­tel­nym, a potem umrzeć”. Godard, Do utraty tchu.

Wiem, że dzieci z naszej kamie­nicy lubią moje ori­gami, z okna widzę, jak się o nie kłócą, więc sta­ram się zro­bić jak naj­wię­cej, żeby nikt nie został z pustymi rękami.

Mój ulu­biony cytat pocho­dzi z tego samego filmu: „Nie wiem, czy jestem nie­szczę­śliwa, bo nie jestem wolna, czy może nie jestem wolna, bo jestem nie­szczę­śliwa”. Ni­gdy go nie zapi­sa­łam na ori­gami. Po co zasmu­cać dzieci? W mie­ście nie ma otwar­tej prze­strzeni, gdzie mogłyby się wybie­gać, żeby roz­ła­do­wać nad­miar wra­żeń, jakich doświad­cza się w tym wieku, kiedy ma się do czy­nie­nia z czymś, czego się nie poj­muje. Ja znisz­czy­łam sobie nie­jedne buty, bie­ga­jąc bez wytchnie­nia po łąkach. Nie mogę jed­nak powie­dzieć, żeby pomo­gło mi to zro­zu­mieć świat.

Ale kto zro­zu­miał świat? Mój ojciec? Mój brat? Czy może moja bab­cia? Wydaje się, że to bitwa, w któ­rej nie spo­sób zwy­cię­żyć. A jeśli ktoś prze­grał, to z pew­no­ścią ja.

A jed­nak dziś w końcu Il Nuovo mondo otwo­rzył się na nowo, ktoś pod­niósł żalu­zję! Los zsyła mi szansę, na którą cze­ka­łam, żeby wszystko napra­wić, żeby cof­nąć czas i może nadać rze­czom inny obrót. Gdy­bym zre­zy­gno­wała, mogła­bym tego żało­wać do końca życia.

Dziś nie pobie­gnę od razu do domu, żeby usiąść za biur­kiem z ołów­kiem w ręku, zro­bię wyją­tek. Aby iść naprzód, wystar­czy sta­wiać kroki, jeden po dru­gim. Obmy­ślam plan: oddalę się od Navi­glio, przejdę przez plac, skręcę w lewo, potem w prawo, potem znów w lewo, aż dotrę pod swój dom. Minę sklep z wyro­bami tyto­nio­wymi, patrząc w chod­nik, by nie natknąć się na wzrok wła­ści­ciela, i zatrzy­mam się kawa­łe­czek dalej.

Przed Il Nuovo mondo.

5

Miałam dwa­na­ście lat, a mój brat czter­na­ście, kiedy po raz pierw­szy zja­wi­li­śmy się w Medio­la­nie. Mia­sto, o któ­rym tyle marzy­łam, było odda­lone od Twier­dzy o pięć godzin jazdy samo­cho­dem, które spę­dzi­li­śmy z Andreą na tyl­nym sie­dze­niu naszego modrego fiata panda cztery na cztery, trzy­ma­jąc się za ręce, z nosami przy­kle­jo­nymi do szyb.

Widzia­łam dużo auto­strad w fil­mach, które oglą­da­łam z mamą, ale ta była inna – była praw­dziwa. Han­gary, fabryki, par­kingi, sta­cje ben­zy­nowe, małe domy, rudery wśród pól obsia­nych zbo­żem, wymi­ja­jące nas samo­chody z dziećmi żują­cymi gumy balo­nowe, ludzie słu­cha­jący radia, kobiety opie­ra­jące się nogami o przed­nią szybę.

Nagle zna­la­złam się we wszech­ogar­nia­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści – było to dla mnie zupeł­nie nowe uczu­cie i był w tym jakiś nad­miar. Czu­łam się, jak­bym przy­była na pla­netę, o któ­rej wiele sły­sza­łam, ale jej nie zna­łam, i nie mia­łam czasu na prze­tra­wie­nie tego wszyst­kiego z powodu pręd­ko­ści, z jaką podró­żo­wa­li­śmy. A prze­cież na końcu drogi cze­kał na nas Medio­lan.

Cze­kała na nas bab­cia, któ­rej nie zna­li­śmy. Wieź­li­śmy jej brzo­skwi­nie i śliwki, które sama zebra­łam o świ­cie, sałatę, jarzyny i upie­czony przez nas chleb. Tata wło­żył do teczki doku­men­ta­cję doty­czącą zda­nych przez nas egza­mi­nów, żeby poka­zać, jak dobrą nauczy­cielką jest mama i że edu­ka­cja domowa jest o wiele lep­sza niż zamy­ka­nie dzieci w beto­no­wym gma­chu, by ktoś nie­zna­jomy opo­wia­dał im o życiu jakieś far­ma­zony. Nie mówiąc już o tym, że w szkole mogłyby się czymś zara­zić: jakąś cho­robą lub co gor­sza ide­ami. W ostat­niej chwili upchnę­łam w walizce mojego plu­szo­wego kró­lika.

Medio­lan zwia­sto­wały poja­wia­jące się raz po raz sku­pi­ska zabu­dowy. Kiedy wje­cha­li­śmy na teren mia­sta, zaczę­łam patrzeć w górę, ku niebu, bo w Medio­lanie mieszka się nawet na trzy­dzie­stym pię­trze, a może i wyżej. Uśmiech­nę­łam się na wspo­mnie­nie Gorz­kiego życia i wizyt głów­nego boha­tera, Luciana, w wie­żowcu. Był to jeden z nie­wielu fil­mów, które lubił rów­nież tata: poka­zy­wał nam go wiele razy, żeby wytłu­ma­czyć, iż mia­sto niwe­czy wszel­kie pra­gnie­nia i tylko mami suk­ce­sami i bogac­twem, żeby potem zosta­wić cię sam na sam z pustką. W mie­ście traci się samego sie­bie, powta­rzał. Mnie za każ­dym razem robiło się żal Luciana, a przede wszyst­kim jego żony i syna, któ­rzy utra­cili go naprawdę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Fer­nando Pes­soa, Księga nie­po­koju, przeł. Michał Lip­szyc. [wróć]