Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy ważą się losy kraju, odwaga i lojalność stają się największą wartością
Rok 1944, Wielkopolska. Niewielki oddział partyzantów Armii Krajowej podejmuje niebezpieczną misję. Chcą odzyskać starożytne greckie wazy zrabowane przez nazistów z zamku w Gołuchowie. Wspiera ich niezwykły sprzymierzeniec – Ryś, hybryda człowieka i zwierzęcia, stworzona w wyniku tajnego eksperymentu profesora Waliszewskiego.
Wytrenowany przez Anglików Ryś, istota łącząca zwierzęce instynkty z ludzkim rozumem, walczy ramię w ramię z Polakami. Niestety, wśród partyzantów ukrywa się zdrajca, a losy oddziału stają pod znakiem zapytania. W obliczu zdrady, okrucieństwa wojny i moralnych dylematów, człowieczeństwo i instynkty Rysia zostają wystawione na najcięższą próbę…
Uważny obserwator dostrzegłby rytmicznie marszczące się nozdrza w charakterystyczny dla węszących zwierząt sposób. Zauważyłby również lekko przesłonięte ciemnymi włosami, nieco szpiczaste uszy zakończone włosowatymi pędzelkami, które poruszały się niezależnie i nasłuchiwały bacznie. Postać poruszyła się bezszelestnie w kierunku polany, najpierw idąc powoli na lekko ugiętych nogach, by po chwili zacząć nieśpieszny trucht…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotr Skipor
Ryś
Abchazja, marzec 1928
Łódź cicho zbliżała się do brzegu, by po chwili, lekko szurając o płyciznę, zatrzymać się przy łagodnym zejściu do morza. Wylądowali jakieś trzy kilometry na wschód od Suchumi, w Abchaskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej; słońce miało wzejść za cztery godziny i dokładnie tyle czasu potrzebowali, aby dotrzeć do celu i wrócić.
Ciepła woda Morza Czarnego sprawiła przyjemne uczucie pierwszemu z wysiadających z pokładu mężczyzn, otulając jego nogi – spodziewał się chłodu Bałtyku, jedynego morza, które do tej pory widział. Major Walery Szupa urodził się, wychował i mieszkał w Gdyni – kochał morze niemal tak jak swoją żonę, która bardzo chciała jednak wyjechać do Warszawy, aby tam podjąć pracę jako młodszy redaktor w „Kurierze”. Niejednokrotnie zastanawiał się, jak odwieść ukochaną od tego pomysłu – nie wiedział i nie potrafił sobie wyobrazić, jak mógłby zrezygnować z widoku morza. Nie wiedział też, że już nigdy więcej go nie zobaczy…
Mimo iż był pewien, że szanse spotkania kogokolwiek w tym miejscu były niemal zerowe, zachowywał absolutną ciszę i porozumiewał się z trzema towarzyszącymi mu osobami tylko poprzez ruchy uniesionej ręki. Dał znać, aby reszta zespołu zaczekała, po czym skinął dłonią, zachęcając ich do zejścia na brzeg.
*
Wiosna tego roku przyszła szybko. Nawet w umiarkowanym klimacie tego regionu wyraźnie dało się odczuć nadejście jego ulubionej pory roku, która po wyjątkowo deszczowej zimie przynosiła ukojenie i ciepło, a rośliny szykowały się, aby rodzić owoce, które tak uwielbiał.
„Właśnie… rodzić…” – jego myśli wróciły do ostatnich lat spędzonych w Afryce, gdzie całkowicie poświęcił się swoim eksperymentom, które zostały wstrzymane przez lokalne władze, a on zmuszony do opuszczenia kraju. Francuska Afryka Zachodnia dostarczała mu niezwykle bogaty materiał do badań – zarówno zwierzęcy, jak i ludzki. Był pełen pogardy dla swoich obiektów naukowych – liczył się tylko cel, a czy to byli ludzie, czy małpy… Cóż za różnica…
Ilja Iwanowicz Iwanow zaciągnął się papierosem, stojąc na niewielkim tarasie drewnianego domu, położonego na małym wzniesieniu, w samym środku gaju cytrusowego. Nie mógł spać, a w jego głowie kłębiły się myśli, przenosząc go w czasie i przestrzeni w poszukiwaniu rozwiązania, które byłoby ukoronowaniem jego naukowego życia.
Jeszcze jako profesor Uniwersytetu Charkowskiego, ceniony przez grono naukowców z całej Europy, marzył o stworzeniu krzyżówki człowieka i szympansa. Potrafił pozyskać środki na swoje eksperymenty (pomógł mu w tym jeden z ludowych komisarzy oświaty) oraz poparcie naukowców, chociażby z Paryża. Myślał, że Afryka spełni jego marzenia i… był tak blisko. Przecież prawie mu się udało – sztuczne zapładnianie szympansic ludzkim nasieniem, co prawda, nie przyniosło sukcesu, ale proces odwrotny miał duże szanse powodzenia. Korzystając z zasobów lokalnego szpitala, często wbrew woli pacjentek, prowadził swoje badania. Nie udało mu się doprowadzić do narodzin, ale zdołał zbliżyć się do swojego celu – wydobył martwy płód z łona schorowanej kobiety, będący owocem inseminacji z nasienia dorodnego i zdrowego szympansa. Informacje o tym przełomowym sukcesie przekazał tylko kilku najbliższym przyjaciołom z Instytutu Pasteura, prosząc ich jednocześnie o zachowanie tego w tajemnicy. Nie był pewien reakcji społeczeństwa – co innego ogłoszenie startu badań, eksperymenty, a czymś zupełnie odmiennym było pokazanie ludziom ich wyniku…
Zgasił papierosa i spojrzał w jaśniejące niebo, szukając znikających z wolna gwiazd. Zdecydował ostatecznie, że spróbuje się przespać choćby dwie, trzy godziny, które oddzielały noc od nadchodzącego dnia.
*
Po blisko trzykilometrowym truchcie mężczyźni zatrzymali się, oddychając nieco szybciej, lecz bez wyraźnego zmęczenia. Dla trzech z nich obciążenie w biegu brytyjskimi karabinkami Lee Enfield oraz niewielkimi zapasami amunicji nie było czymś nadzwyczajnym – byli to bowiem ludzie specjalnie wyselekcjonowani i przygotowani do tej misji; odbyli szkolenie pod okiem brytyjskiego oficera, speca od zadań specjalnych, a zarazem łącznika pomiędzy pomysłodawcą akcji, profesorem Waliszewskim, a zainteresowanymi jej powodzeniem patronami finansowymi z Anglii. Czwartym uczestnikiem misji był młody mężczyzna z rozwianą blond grzywką, lekko wysuniętą dolną częścią szczęki i małym wąsikiem, dużo bardziej zmęczony od pozostałych. Nazywał się Andrzej Kulicki i był asystentem profesora Waliszewskiego, z którym rozpoczął współpracę jako doktorant w Krakowie, i to on w największym stopniu odpowiadał za powodzenie akcji.
Unoszący się w powietrzu zapach cytrusów sprawił, że major Walery Szupa uśmiechnął się na myśl o świeżych pomarańczach, które to, jako towar luksusowy, jego żona kupowała okazyjnie na niewielkim targu w Gdyni. Próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz je jadł, gdy stojący za nim kompan lekko klepnął go w plecy, wskazując coś wyciągniętą ręką. Obaj spojrzeli w tę stronę i dostrzegli czerwony żar palącego się papierosa. W tym momencie ognik zgasł i zobaczyli ciemną sylwetkę opuszczającą taras i zmierzającą do jednego z pomieszczeń drewnianej chaty.
– Nie możemy czekać, zmarnowaliśmy dużo czasu przez tego studencika – szepnął do dowódcy nieco zniecierpliwiony rudowłosy porucznik, wskazując na niebo, jakby znajdował się tam stoper odliczający pozostały im czas. W istocie szarzejący nieboskłon, połykający światło gwiazd niczym ogromny kaszalot maleńkie drobiny planktonu, był swoistym zegarem narzucającym tempo ich działań. Musieli wrócić do łodzi przed wschodem słońca.
– Ruszajmy zatem – odparł również szeptem major Szupa. – A ty trzymaj się z tyłu – dodał nieco głośniej, zwracając się do młodego asystenta profesora.
Niewielki oddział ruszył bezgłośnie, zatapiając się w cieniu drzew pomarańczowych oddzielających żołnierzy od chaty, która była ich celem.
*
Ilja Iwanowicz Iwanow nie obawiał się o swoje bezpieczeństwo. Jego badania spotykały się oczywiście z oporem licznej społeczności, a eksperymenty, które na pewno były etycznie kontrowersyjne, wygenerowały mu jedynie wrogów wśród żurnalistów. Jedyna obawa brała się z jego strachu przed tym, iż ktoś go wyprzedzi i jako pierwszy dokona przełomowej dla nauki krzyżówki człowieka i zwierzęcia. Wiedział, że z jednej strony jest to niezwykle mała grupa naukowców i tempo ich prac jest dużo wolniejsze niż jego; z drugiej jednak zdobycie jego wiedzy, szeroko opisanych wyników doświadczeń w sekretnych notatkach oraz pamiętniku, a przede wszystkim próbek zmodyfikowanego nasienia szympansów, mogłoby stać się swoistym katalizatorem; czymś, co w połączeniu z zapleczem naukowym zachodniej Europy na pewno znacznie przyśpieszyłoby znalezienie ostatecznego rozwiązania problemu stworzenia nowego gatunku.
Bał się, że ktoś odbierze mu prym w staniu się równym bogom. Dlatego też, dzięki funduszom uzyskanym na badania, część swoich środków przeznaczył na osobistą ochronę, składającą się z dwóch byłych żołnierzy Armii Kozaków Dońskich. Dołączyli do niego niecały rok temu, gdy dowiedział się, że jego badaniami szeroko zainteresowała się grupa naukowców z Anglii. Obawiał się, że któryś z poinformowanych o sukcesie przyjaciół nie dochował tajemnicy i wieść o jego częściowo udanym eksperymencie trafiła w nieodpowiednie ręce.
Jego osobiści ochroniarze pełnili służbę razem, głównie w nocy, gdy według Iwanowa byli niezbędni, aby zapewnić mu spokojny sen i wypoczynek. Również teraz, gdy powolnie zbliżał się dzień, Kozacy trwali na straży – jeden z nich kończył obchód, w momencie gdy Ilja Iwanowicz wchodził do swojego pokoju, drugi zaś siedział na bujanym fotelu przed chatą, bawiąc się bagnetem, podrzucając go i łapiąc za ostrze wprawnym ruchem cyrkowego nożownika.
*
Dwóch członków oddziału majora Szupy ustawiło się niemal na wprost wejścia do domu Iwanowa, a on sam z wolna podchodził do otwartej werandy, wewnątrz której siedział jeden ze strażników charkowskiego profesora. Gdy zbliżył się na odległość wystarczającą, aby rzucić się na niego i ogłuszyć – zabijać chciał jedynie w ostateczności – zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. W swoim żołnierskim życiu nauczył się, aby zawsze doceniać przeciwnika i być przygotowanym na najgorszy scenariusz. Tym razem nie posłuchał głosu rozsądku, jakby zapomniał o wszelkich szkoleniach, uległ presji upływającego czasu, którego mieli znacznie mniej z powodu opóźniającego trucht młodego naukowca, i postanowił wejść do chaty z marszu. Wiedział, że mają przeciwko sobie tylko dwóch strażników, z pewnością niespodziewających się ataku.
O tym, że popełnił błąd, uświadomił mu szelest zdejmowanego karabinu z ramienia oraz szczęk odbezpieczanej broni. Odwrócił się natychmiast i niemal bez celowania strzelił ze swojego enfielda, przeładował go i strzelił ponownie. Drugi strzał był niepotrzebny – pierwsza kula trafiła Kozaka w szyję, przeszywając niemal centralnie krtań, co całkowicie zapewniało wyeliminowanie przeciwnika. Poza tym drugi strzał dał czas siedzącemu na werandzie i bawiącemu się bagnetem mężczyźnie na szybką reakcję – ten zerwał się i bez zastanowienia rzucił błyszczącym w świetle stojącej za nim świecy ostrzem. W tym samym czasie rudowłosy porucznik otworzył ogień, a tuż po nim trzeci z atakujących; trafił tylko ten pierwszy – jedna z kul uderzyła w okolice podbrzusza, druga w obojczyk. Dwa pozostałe pociski sucho trzasnęły, wbijając się w drewniane elementy konstrukcyjne domu. Strażnik osunął się na kolana, po czym w powolnym skłonie osunął się z werandy na ziemię przed chatą.
Porucznik podbiegł do słaniającego się majora, ten jednak tylko warknął:
– Później! Teraz wchodźcie! Szybko!
Ukląkł, aby zebrać siły i nabrać powietrza do przebitych płuc.
Obaj żołnierze wbiegli do środka, tuż za nimi Kulicki z przerażoną miną. Ten ostatni zatrzymał się na chwilę i popatrzył na rannego majora. Pierwszy raz widział krwawiącego człowieka w wyniku zadanej rany – krew miała niezwykle ciemny kolor w otaczającej ich jeszcze szarości wstającego dnia. Poczuł mdłości, zachwiał się, po czym ruszył pośpiesznie za żołnierzami.
Ilja Iwanowicz Iwanow patrzył z osłupieniem na napastników, oburącz ściskając dwie grube teczki dokumentów i notatek. Nie protestował, gdy wyjmowano mu je z objęć, nie stawiał oporu, gdy młody chłopak przetrząsał szuflady jego biurka i wszelkie zakamarki jego gabinetu. Andrzej Kulicki myślał w tej chwili tylko o swoim profesorze, mentorze i wielkim nauczycielu, który dokładnie wyjaśnił mu, dlaczego to zadanie jest tak ważne. Wiedział, że musi jeszcze zejść do laboratorium, zabrać stamtąd próbki i pozostałe notatki. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał na rosyjskiego naukowca.
„Czym różnimy się od niego…? Nasza sprawa jest ważniejsza?” – pomyślał.
Szybko odgonił od siebie te myśli, zbiegł na dół zebrać resztę potrzebnych materiałów. Tymczasem jeden z żołnierzy podszedł do Iwanowa i szybkim uderzeniem kolbą karabinu powalił go na ziemię, pozbawiając go przytomności.
*
Gdy odbijali od brzegu, byli już tylko w trójkę. Andrzej Kulicki zastanawiał się, jak podwładni majora mogli postąpić w ten sposób… Przecież Szupa był nie tylko ich dowódcą, ale i przyjacielem. Siedział w łodzi, myśląc jedynie o tym, iż chciałby być już w domu, w Polsce, i opowiedzieć profesorowi, co tu się wydarzyło. I może także jego młodziutkiej córce o błękitnych oczach, długich ciemnych włosach, często splecionych w gruby warkocz.
„Tak, jej też opowiem” – postanowił i zamknął oczy.
Łódź delikatnie sunęła w stronę czekającego kutra rybackiego, który miał zabrać ich na zachodni brzeg morza…
*
Nagie ciało majora, kąsane z wolna przez maleńkie rybki otaczające je ogromną ławicą, unosiło się na delikatnych falach nieopodal chaty Iwanowa. Nadchodzący odpływ miał zabrać je w głębiny morskiej wody, którą w nieco chłodniejszej postaci tak bardzo pokochał.
Polska, 21 kwietnia 1944
Na prawym brzegu rzeki Warta, na zachód od Poznania, gdzie teren porastały stuletnie sosny, tworząc ciemny bór, roztaczała się polana, której brzegi usłane były kokoryczką. Dzwonkowe kwiaty drgały delikatnie w łagodnych podmuchach wiatru, który unosił zapach rośliny w kierunku lasu. Na jego skraju stał niewysoki mężczyzna, oddychając powoli i rozglądając się czujnie we wszystkich kierunkach; ukucnął i przez moment upajał się zapachem kokoryczki i lasu, ugniatając wilgotną ziemię palcami obu dłoni pokrytych ciemnymi włosami, niczym kot rozciągający swoje pazury na miękkim kożuchu.
Uważny obserwator dostrzegłby rytmicznie marszczące się nozdrza w charakterystyczny dla węszących zwierząt sposób. Zauważyłby również lekko przesłonięte ciemnymi włosami, nieco szpiczaste uszy zakończone włosowatymi pędzelkami, które poruszały się niezależnie i nasłuchiwały bacznie. Postać poruszyła się bezszelestnie w kierunku polany, najpierw idąc powoli na lekko ugiętych nogach, by po chwili zacząć nieśpieszny trucht. Co jeszcze mogłoby zaciekawić potencjalnego obserwatora, to fakt, iż biegnąca postać była bez obuwia, co w ogóle nie sprawiało jej trudności w pokonywaniu dystansu po gołej ziemi upstrzonej kępkami trawy. Ubrana była w spodnie kończące się w połowie łydki i lekki kubrak bez rękawów. Jej umięśnione i mocno zarośnięte ramiona i przedramiona przechodziły w stosunkowo duże i szerokie dłonie, w tej chwili lekko zaciśnięte w pięści.
Mężczyzna zatrzymał się nagle. Jego uszy poruszyły się i zastygły w bezruchu. Wyprostowana sylwetka na środku polany znieruchomiała niczym posąg. Kolejny powiew wiatru przyniósł zapach kwiatów, mchu i wilgotnej ściółki leśnej; nie było w nim nic niepokojącego. Jednak to nie zmysł węchu kazał mu się zatrzymać.
Coś usłyszał i wiedział, co to było. To oni… Znaleźli go… Pościg zaczął się poprzedniego dnia wieczorem; noc spędził w lesie, śpiąc w głębi boru, w wykrocie porośniętym mchem i zatopionym w kompletnej ciemności. Wczesnym świtem ruszył w drogę przekonany, że zgubił niedoszłych oprawców i może bezpiecznie wrócić do oddziału, do swoich przyjaciół. I przyjaciółki…
Po głowie przebiegła mu straszna myśl, ulotna niczym odległy grzmot: „Czy na pewno wszyscy są przyjaciółmi? A może ktoś zdradził?”. Na pewno wszystkich łączyła jedna sprawa – walka z okupantem, był pewien jednak, że nie wszyscy są mu przychylni. Brzydzili się nim, nazywali go odrażającym wytworem natury, okropnym żartem Boga. Zastanawiał się, czy niechęć do jego pochodzenia, do tego, kim lub czym był, mogła być tak mocna, że doprowadziła do narażenia całego oddziału, grupy ludzi, którzy niemal każdego dnia ryzykowali swoim życiem, również w obronie siebie nawzajem…
Szybko odrzucił tę myśl i zastanowił się nad swoim położeniem. Miał jeszcze chwilę, jego słuch był jak radar wyłapujący sygnały dźwiękowe spoza zasięgu wzroku. Zwłaszcza te wysokie, a usłyszał właśnie pisk hamującego samochodu – ten sam, który towarzyszył mu podczas wczorajszej ucieczki.
Wiedział, że oddział, który go ściga, porusza się dwoma pojazdami, jednym mniejszym oraz ciężarówką, w której w dwóch rzędach siedziało ośmiu żołnierzy w polowych, szaro-zielonych mundurach. Miał przeciwko sobie co najmniej dziesięciu mężczyzn, uzbrojonych w pistolety maszynowe i granaty. Nie miał szans ich pokonać… Nie mógł też zawrócić, bo wiadomości, które musiał dostarczyć Piszczykowi – dowódcy oddziału – nie mogły czekać do kolejnego dnia.
Mimo to postanowił, że spróbuje się przebić. Nie bał się – zresztą strach był mu zupełnie obcy – martwił się jedynie o misję. Zrzut sprzętu od aliantów był możliwy nawet najbliższej nocy, a jego oddział musiał zdążyć odpowiednio przygotować teren w wyznaczonym miejscu. Czasu było niewiele…
Przyśpieszył, lekko zbliżając się do lasu po północnej stronie polany, myśląc przy tym, iż zdobycie mapy, którą trzymał w wewnętrznej kieszeni kubraka, było niczym przy jego obecnym położeniu. Wczoraj musiał tylko zakraść się niepostrzeżenie do stodoły na skraju wsi, podnieść wiadro wypełnione węglem i wyjąć spod niego mapę. Dziś będzie musiał zabić… I choć zabijanie nie było mu obce, a wręcz było częścią jego natury i nie stwarzało żadnego problemu, to doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo jego opiekunowie za tym nie przepadają. Na pewno nie będą zadowoleni.
*
Tuż przy drodze, na skraju lasu obok zaparkowanego niechlujnie auta typu Kübelwagen, powszechnie używanego przez oficerów Wermachtu, stał, wskazując w kierunku drzew, wysoki i chudy jak tyczka mężczyzna. Unteroffizier Matias Stieler, dowódca drużyny poszukującej od wczoraj partyzanta, któremu udało się uciec z zastawionej przez jego oddział zasadzki, wyglądał na zniecierpliwionego. Jego przekrwione oczy i szara cera były efektem całonocnego tropienia uciekiniera, a kilkudniowy zarost na wychudzonej twarzy wyraźnie wskazywał, iż od kilku dni był poza koszarami. Jako świeżo awansowany podoficer w poznańskiej jednostce Wermachtu dbał o swój wygląd, higienę i oczywiście mundur. Pomyślał właśnie, że to ganianie po lesie musi zakończyć się tego poranka ujęciem polskiego partyzanta, najlepiej żywego – zależało mu na szybkim powrocie do oddziału. Wiedział też, że informacje, które wydobędzie od pojmanego, mogą okazać się niezwykle cenne, nie tylko w kontekście walki z polskimi bandytami, lecz także w dalszym rozwoju kariery oficerskiej.
– Szybciej, szybciej! Biegiem! Wysiadać! – wykrzykiwał do żołnierzy, którzy zwinnie, mimo zmęczenia i nieprzespanej nocy, zeskakiwali z transportera, który z piskiem starych i zużytych mocno gąsienic zatrzymał się na polnej drodze.
Było ich ośmiu, wyglądali na dobrze zgrany zespół. Bez zwłoki ustawili się przed swoim dowódcą, oczekując rozkazów.
– Na pewno będzie tędy przechodził – zaczął Stieler, omiatając wzrokiem stojących przed nim żołnierzy. – Tam dalej – powiedział, wskazując na południe – jest rzeka, dość głęboka i szeroka. Z kolei za nami – wskazał ręką kierunek, z którego właśnie nadjechali – na pewno nas się spodziewa. Wejdziemy do lasu tyralierą, każdy ma mieć kolegę w zasięgu wzroku i słuchu! Zrozumiano?
– Jawohl! – rozległ się nieco nierówno okrzyk drużyny.
– I pamiętajcie: chcę go żywcem! – dokończył dowódca, unosząc rękę, w której trzymał wysłużonego lugera; lekko poruszył dłonią z pistoletem, nakazując marsz w kierunku boru.
Żołnierze ustawili się szeroko w jednej linii i zanurzyli się w ciemny jeszcze o tej porze las, którego gęsto rosnące drzewa skutecznie osłaniały budzący się właśnie do życia teren przed promieniami wschodzącego słońca.
*
Pierwszy zginął Hansi – wesoły i młody chłopak z Brandenburgii. W Wermachcie służył od dwóch lat, w Kraju Warty – jak Niemcy oficjalnie nazwali obszar wokół Poznania – był od trzech miesięcy. Koledzy lubili spędzać z nim wieczory, zwłaszcza przy ognisku podczas wykonywania zadań w terenie, gdy wygrywał im znane melodie na harmonijce oraz opowiadał zabawne historie. W momencie śmierci jego piegowata twarz wyrażała ogromne zdziwienie i niedowierzanie, że tak oto kończy się jego krótki żywot.
Szedł jako drugi od lewej strony linii tworzonej przez oddział, rozglądał się bacznie i wypatrywał zagrożenia, gdy nagle jakiś cień oderwał się od powalonego drzewa, jakieś trzy, może cztery metry przed nim, i rzucił mu się pod nogi dokładnie w momencie, gdy jedną z nich uniósł, aby przekroczyć dużą kępę drobnych krzaków. Cień prześliznął się pod nim w jakiś dziwny sposób, sunąc na plecach nogami do przodu. Gdy minął go, zerwał się i ruszył dalej dzikim pędem z jakąś zwierzęcą gracją w kierunku, z którego nadeszli żołnierze.
Hansi odwrócił się i chciał krzyknąć, gdy poczuł nagle ból w okolicach pachwin, a coś ciepłego zaczęło zalewać mu nogawki i spływać po cholewach do wnętrza butów. Wiedział, że umiera, a krew lejąca się strumieniami z przeciętych tętnic szybko ukoiła go do snu…
*
Uciekający mężczyzna wynurzył się z lasu, tuż przed dwoma samochodami Wermachtu; był tam tylko jeden żołnierz – kierowca kübelwagena – który pozostał przy pozostawionym sprzęcie i palił właśnie skręconego naprędce papierosa. Gdy ich spojrzenia się spotkały, obaj od razu wiedzieli, że tylko jeden z nich ujdzie z życiem. Żołnierz, sięgając do kabury, wciąż trzymając w lewej dłoni papierosa, zauważył zakrwawione dłonie dziwnej istoty wyłaniającej się z gąszczu drzew i zamarł na chwilę… Stojący przed nim nie był człowiekiem… a jeśli był, to dziwnie zdeformowanym przez naturę, stworzonym w jakimś koszmarnym śnie jako skrzyżowanie istoty ludzkiej i zwierzęcej.
Widział pazury wysuwające się z palców obu dłoni i stóp, szalone, świecące oczy, wysoko postawione uszy i wysunięte kły spod uniesionych lekko warg. I to osłupienie go zabiło. A raczej zabił go potwór, który najpierw kucnął, podparł się rękami o ziemię, po czym wyskoczył, odbijając się czterema kończynami od miękkiej, usłanej trawą i mchem nawierzchni, i wylądował na nim, obalając go na maskę samochodu. Wszystko działo się tak szybko, że kierowca kübelwagena wyciągnął pistolet zaledwie do połowy kabury, a jego ciało nie zdążyło osunąć się na ziemię, gdy kły napastnika rozerwały mu krtań… Ostatnią myślą Tobiasa – bo tak miał na imię żołnierz – było poczucie wielkiej niesprawiedliwości – zginął, nie czyniąc nikomu krzywdy w czasie tej wojny; co więcej, nie oddał nawet jednego strzału…
W leśniczówce, głęboko ukrytej w borach sosnowych nieopodal jeziora Barlin, przy stole w kuchni siedziało trzech mężczyzn: dwóch w mocno zużytych mundurach Wojska Polskiego i jeden w koszuli i leciwej kamizelce, upstrzonej wzorami przypominającymi niebieskie lilie. Obaj, wyglądający na wojskowych, palili papierosy, wszyscy popijali coś z blaszanych kubków.
Od kilku minut panowała kompletna cisza, przerywana jedynie uderzeniami dzięcioła o korę pobliskiego drzewa.
– Powinien już wrócić – cicho odezwał się siedzący tyłem do drzwi profesor, poprawiając pozycję na krześle i odpinając jeden z guzików kamizelki.
Był najstarszym z nich, choć jego wygląd nie mówił prawdy o jego wieku. Mimo że przekroczył już sześćdziesiątkę, wyglądał znacznie starzej, a jego siwe włosy, wciąż gęste i krótko przycięte na wojskową modłę, nie były w stanie ukryć zmęczenia życiem; skóra na drobnej twarzy z niedużym, lekko zadartym nosem była wyraźnie pomarszczona.
Profesor Tadeusz Waliszewski odstawił kubek z podłą w smaku kawą, podniósł się z krzesła i podszedł do szeroko otwartych drzwi. Wciąż zastanawiał się, dlaczego zgodził się na to, aby Ryś udał się samotnie na niebezpieczną akcję, po szalenie ważne informacje o planowanym zrzucie. Od czasu jak w czwórkę (wraz z nim córka Nina, doktor Andrzej Kulicki i Ryś) zostali włączeni do oddziału, próbował na wszelkie sposoby ograniczać udział Rysia we wszelkich niebezpiecznych akcjach. Z pewnością bał się o niego, ale też – może nawet bardziej – obawiał się obudzenia się w nim jego drugiej, zwierzęcej natury.
– Wiem, że wróci – powiedział jakby do siebie. – Nie wiem tylko, czy nie odmieniony… Ile potrzebujecie czasu, panowie, aby przygotować lądowisko? – zwrócił się do żołnierzy siedzących przy stole.
– Myślę, że trzy, może cztery godziny – odparł Piszczyk, dowódca oddziału partyzantów, nad którym dowództwo przejął jeszcze zimą, gdy poważnie ranny jego stary druh major Zakrzewski musiał opuścić swoich podopiecznych.
Kapitan Wojciech Koszarek alias Piszczyk swój pseudonim zawdzięczał rzekomo piszczącym na jego widok młodym dziewczynom, czego osobiście nigdy nie dostrzegł, ale o czym z niejakim przekąsem, a może i z zazdrością, donosili mu jego koledzy. A mieli czego zazdrościć – kapitan Koszarek przed wojną był dobrze zapowiadającym się sportowcem, lekkoatletą rzucającym oszczepem, dzięki czemu wyróżniał się mocną budową ramion i sporą krzepą. Dodając do tego zawsze błyszczące, nieco smutne, jasnobrązowe oczy, zadziorny kędzior ciemnych włosów, zgrabny nos i mocno zarysowaną szczękę oraz baryton, którym potrafił świetnie naśladować głos Mieczysława Fogga, mieliśmy przed sobą egzemplarz niemal doskonały.
– Marian, czy chłopcy na pewno wiedzą, co i jak przygotować? Wiedzą, że mogą być potrzebni w każdej chwili? – Piszczyk spojrzał na swojego zastępcę i zarazem przyjaciela ze szkolnej ławy.
– Nie ma zmartwienia, kapitanie. – Marian podniósł wzrok znad kubka i uśmiechnął się lekko. – Nie zdążysz wyśpiewać refrenu Tej ostatniej niedzieli, a chłopcy będą już maszerować na miejsce zrzutu.
– A daj ty już spokój z tym śpiewaniem, pobawimy się po wojnie – odpowiedział Koszarek. – Teraz najważniejsze jest to, aby oddział rzeczywiście szybko się uwinął… No gdzie on, do cholery, jest, ten nasz Rysiek… – ostatnie słowa wypowiedział już tylko do siebie, odpalając nowego papierosa od niedopałka wciąż trzymanego w dłoni.
*
Tuż przed zachodem słońca, zanim ogromna złocista tarcza schowała się za koronami drzew, jego oczom ukazała się chata leśniczego. Wiedział, że jest mocno spóźniony, nie chciał jednak pokazać się profesorowi w takim stanie; wciąż miał na sobie kubrak ubrudzony zaschniętą krwią, a ręce i twarz umazane były nią niczym błotem zmieszanym ze szkarłatnym atramentem. Pamiętał, że tuż obok leśniczówki płynął strumień, który przechodził dalej w niewielką rzekę i wpadał do jeziora. Rozejrzał się i ruszył w kierunku wody.
Jego ludzka natura potrafiła przejąć władzę nad drzemiącą w nim bestią, zmuszając go do bycia człowiekiem szanującym zasady panujące wśród ludzi, a przede wszystkim pomagała mu być synem i przyjacielem dla profesora, który był mu niczym ojciec. Wiedział, że profesor, widząc go w takim stanie, choć w pełni rozumiał jego naturę, będzie się strasznie zamartwiał.
„To tylko kilka minut” – pomyślał i przyśpieszył kroku.
*
– Jest! – wykrzyknął profesor Waliszewski, wciąż stojąc w świetle otwartych drzwi i wskazując ręką przed siebie. Uśmiechnął się szeroko i pomachał nadchodzącej postaci. Ryś przebiegł ostatni odcinek i chwycił starszego mężczyznę w objęcia, uniósł w górę i obrócił dookoła siebie.
– Masz plany? Mapę? – zapytał Marian, gasząc papierosa i podchodząc do ściskających się postaci.
Ryś skinął tylko głową i zanurzył rękę w wewnętrznej kieszeni kubraka, po czym podał złożoną na czworo, grubą kartkę.
Marian rozłożył mapę na stole – obaj, wraz z Piszczykiem, widzieli wyraźnie zaznaczone ołówkiem miejsce zrzutu; poniżej dopisano dwie rzymskie czwórki oraz dwie piątki i dziesiątkę. Szyfr nie był zbyt skomplikowany, ale informacja zapisana w ten sposób, jednym ciągiem „IVIVVVX”, mogła sprawić sporo kłopotów z prawidłowym odczytaniem osobie nieznającej systemu. Pierwsza liczba była zawsze informacją o liczbie istotnych znaków i oznaczała zarazem godzinę zrzutu. Tym samym rzymska jedynka nie mogła oznaczać godziny, bo ograniczyłaby wiadomość do jednego tylko znaku. Kolejny istotny znak i odczytana w ten sposób liczba w połączeniu z pierwszym symbolem to czwórka rzymska; a więc godzina czwarta oraz czwarty znak – czyli rzymska piątka, która wyznaczała dzień zrzutu.
– A więc jest tak, jak myśleliśmy! Piątek, czyli dziś! Nie mamy chwili do stracenia. – Kapitan Koszarek spojrzał na Mariana. – Leć migiem do chłopaków. Natychmiast! – Po chwili zaś dodał nieco ciszej, z łobuzerskim uśmiechem, za oddalającym się w szybkim marszu przyjacielem. – A ja tutaj zacznę sobie śpiewać…
*
Gdy zostali w trójkę, profesor przyjrzał się Rysiowi, mierząc go wzrokiem z góry do dołu i z powrotem; zauważył, rzecz jasna, zaschniętą krew na kubraku i nogawce spodni. Zwrócił też uwagę na rozszerzone źrenice i wciąż nieschowane zupełnie kocie pazury u jego dłoni.
– Kłopoty? – Piszczyk, widząc to samo, zapytał stojącego przed nim mężczyznę o kocich oczach.
Ten w odpowiedzi przechylił lekko głowę i pokręcił nią nieznacznie, unosząc przy tym rękę i przekręcając kilkukrotnie dłoń w prawo i lewo, naśladując ruch liścia na wietrze.
– Niewielkie. – Profesor westchnął. Spojrzał prosto w oczy Rysia i zapytał spokojnym i cichym głosem: – Walczyłeś? Musiałeś zabić?
Ryś wykrzywił twarz w dziwnym grymasie przypominającym reakcję osoby, która nagle dotknęła czegoś zimnego lub gorącego, przymknął swoje świecące w półmroku oczy i lekko pochylił głowę. Po chwili uniósł lewą rękę i wysunął dwa palce.
– Cholera! – warknął profesor Waliszewski, po czym zwrócił się do stojącego obok żołnierza. – Wojtek, wiedziałem, że tak będzie… – Stał tak jeszcze przez chwilę, nabierając powietrza, aby jeszcze coś powiedzieć, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku, tylko sapnął jak byk ruszający do boju. Po chwili uspokoił oddech i ponownie zwrócił się do Rysia.
– Na pewno jesteś zmęczony.
Było to raczej stwierdzenie niż pytanie; doskonale wiedział, że wydarzenia ostatnich godzin musiały go całkowicie wyczerpać. Ten skinął tylko głową, odwrócił się i ruszył do wyjścia.
– Zaczekaj, zastrzyk. – Profesor zatrzymał go w progu, chwytając za kubrak.
Ryś odwrócił się, ponownie skinął głową i wszedł z powrotem do izby.
*
Późnym wieczorem do leśniczówki dotarła Nina w towarzystwie Kulickiego. Od dwóch lat mieszkali wraz z profesorem w Poznaniu, gdzie przenieśli się po ucieczce ze Lwowa – w trójkę zajmowali duże mieszkanie w jednopiętrowym domu z ogródkiem w północnej części miasta. A raczej w dwójkę – Waliszewski już niemal od dwóch miesięcy nie opuszczał leśniczówki, blisko współpracując z kapitanem Koszarkiem i zaznajamiając go z Rysiem. Szczęśliwie dysponowali łazikiem – samochodem opierającym się konstrukcyjnie na polskim fiacie 508 – dzięki czemu mogli często odwiedzać profesora, co było niezbędne z racji kontynuowania badań; dla Niny spotkania z ojcem i Rysiem były nieodzowne również z innej prostej przyczyny – była do nich szalenie przywiązana.
Piszczyka nie było – dołączył wcześniej do oddziału – dlatego też czekał na nich tylko profesor. Ryś zniknął gdzieś w głębi lasu, szukając spokojnego schronienia i odpoczynku po morderczym wysiłku poprzedniej doby – mimo iż potrafił szybko biegać, bardzo się przy tym męczył. Na pewno jednak nie zaszył się zbyt daleko, gotów natychmiast przybyć na wezwanie profesora lub któregoś z jego najbliższych towarzyszy.
– Witaj, córeczko – zaczął Waliszewski i mocno ją przytulił. Przytrzymał ją nieco dłużej niż zwykle, co wzbudziło mały niepokój w jej głowie.
– Coś się stało, tatku? – zapytała, odsuwając się delikatnie. – Coś z Rysiem?
Kulicki drgnął niepostrzeżenie – od jakiegoś czasu odnosił wrażenie, że Nina darzy tego potwora jakimś rodzajem uwielbienia. Nie, na pewno nie miłości – to przecież pół człowiek, pół kot, ale sam fakt, że inny mężczyzna mógłby choć przez chwilę być dla niej ważniejszy, doprowadzał go do wściekłości. Przełknął w ciszy ślinę, poruszając przy tym lekko wysuniętą szczęką.
– Wrócił właśnie z samotnej akcji… Przyniósł ważne mapy, ale napotkał po drodze Niemców… – zaczął profesor.
Nim dokończył zdanie, Nina złapała go za ramiona i zapytała podniesionym głosem:
– Coś mu się stało?!
– Nie, moje złotko, nie. Jemu nic. Ale znów musiał zabić, znów musiał być bestią…
Kulicki nieśpiesznie podszedł do Niny, delikatnie chwycił jej ramię i przysunął ją bliżej siebie.
– Nie martw się o Rysia. Wiesz przecież, że w takich sytuacjach to jego zwierzęcy instynkt przejmuje kontrolę i krzywdy sobie nie da zrobić. – Patrzył badawczo w oczy swojej przyszłej żony, nadal trzymając jej ramię w delikatnym uścisku, drugą ręką zaś odgarnął kosmyk włosów opadający jej na czoło.
– Wiem, że potrafi walczyć, zabijać… ale przecież gdy będą do niego strzelać, to jego szybkość i zwinność mogą nie wystarczyć… Poza tym nie chcę tego. Nie chcę, aby wciąż zabijał… – Odwróciła głowę w stronę ojca. – Ty chyba także, ojcze…
Profesor Tadeusz Waliszewski nie odpowiedział. Oczywiście zgadzał się z córką, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że był współodpowiedzialny za to, co wydarzyło się dzisiaj i w poprzednich miesiącach, jak i za to, że jego podopieczny stał się bestią posyłaną w bój. Wyjął chusteczkę z kieszeni spodni i otarł lekko spocone czoło – ten wieczór, mimo że wyjątkowo chłodny, rozgrzał jego głowę, do której wróciły myśli pełne wątpliwości i obaw…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Ryś
ISBN: 978-83-8373-521-4
© Piotr Skipor i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Jędrzej Szulga
KOREKTA: Anna Miotke
OKŁADKA: Krystian Żelazo
ILUSTRACJE: Monika Ponieważ
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek