Ruthless Salvation - Jill Ramsower - ebook
NOWOŚĆ

Ruthless Salvation ebook

Jill Ramsower

4,1

730 osób interesuje się tą książką

Opis

Stormy

Wcale nie szukam przystojnych facetów o psychopatycznych skłonnościach, ale oni zawsze sami jakoś mnie odnajdują.

Są przystojni i niewyobrażalnie kuszący, choć niestabilni psychicznie.

Mój ponury szef zachowuje się w pracy tak, jakby nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.

Natomiast każdej nocy chodzi moim śladem po mieście, jakbym była powietrzem, którym oddycha.

Dlaczego więc nie próbuję od niego uciec?

Może nie tylko on jest rozbity emocjonalnie.

 

Torin

Aż do teraz nie rozumiałem, czym jest obsesja.

Nie znoszę tego uczucia.

To dręczący wewnętrzny konflikt i brak możliwości zaspokojenia potrzeb. 

Stormy Lawson pochłania każdą moją myśl.

Mam ochotę ukarać ją za to, że nie potrafię się jej oprzeć.

Pragnę mieć ją na własność, żeby już nigdy nie musieć żyć bez niej.

Ale przede wszystkim zabiję każdego, kto się do niej zbliży.

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. 

Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (9 ocen)
5
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Papafran

Nie oderwiesz się od lektury

Po tygodniach przeciętnych nowości (wszystkie nie-nowe juz zaliczyłam) w końcu coś przy czym śmiałam się, płakałam, i zarwalam pół nocy.
10
madoka55

Z braku laku…

Ledwo wymęczyłam do końca
00



Tytuł oryginału: Ruthless Salvation

Copyright © Jill Ramsower 2023

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Magdalena Mieczkowska

Korekta: Anna Grabowska, Kamila Grotowska, Emilia Ziarnik

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-8418-450-9 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Fragment

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Rozdział 41

Rozdział 42

Rozdział 43

Rozdział 44

Rozdział 45

Rozdział 46

Rozdział 47

Rozdział 48

Rozdział 49

Rozdział 50

Epilog

Epilog bonusowy

Przypisy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROZDZIAŁ 1

Stormy

Teraz

Każde podanie ręki było jak kolejna runda rosyjskiej ruletki. Gdy mówiłam, że pracuję w klubie ze striptizem, ludzie pytali, jak wytrzymuję wśród zboków, których zazwyczaj pełno w takich miejscach.

Co odpowiadałam? Że klubowy motłoch przynajmniej nie udawał, że jest kimś innym.

Bo najbardziej przerażały mnie kameleony – ludzie biegli w sztuce kamuflażu. Nie ma nic straszniejszego od przystojnego, pełnego ogłady psychopaty.

Poczułam na własnej skórze, że nigdy nie wiadomo, co skrywa się za ładną buzią. Uroczy facet nawiązujący przyjemną rozmowę w kawiarni może okazać się właśnie tą kulą, która w końcu cię załatwi.

Każdego dnia kręcimy bębenkiem, wkraczamy w ten świat i naciskamy cyngiel.

Pogawędka z kierowcą w uberze.

Zamawianie lunchu w knajpce za rogiem.

Odbieranie prania.

Każda interakcja międzyludzka może przynieść katastrofę.

Na szczęście zazwyczaj lufa okazuje się pusta, ponieważ ludzie, nawet ci z pozoru dziwni, w większości są niegroźni. W innym razie wszyscy cierpielibyśmy na agorafobię i nie wychylalibyśmy nosów z domów. A jednak cieszymy się na nowe znajomości, przyjmujemy je z uśmiechem i nadzieją w sercu… nawet ci z nas, którym zdarzyło się przegrywać w tej grze.

Życie w ciągłym strachu nie miałoby dla mnie sensu.

A poza tym jaka była szansa, że zwykła dziewczyna natrafi w jednym życiu na dwóch psychopatów? Przecież los nie byłby aż tak okrutny, prawda?

Nie chodzi o to, że byłam naiwna. Lubiłam nastawiać się na najlepsze, lecz zawsze szykowałam się na najgorsze. Lubiłam też otaczać się ludźmi, którzy nie ukrywali się za maskami ani nie stwarzali pozorów.

I stąd klub.

Większość naszej klienteli to zwykli goście, którzy po prostu potrzebują trochę wyluzować. Być może miałabym inne zdanie, gdybym była tancerką, ale ja byłam kelnerką i rzadko zdarzały mi się spięcia, z którymi nie dałabym sobie rady.

Mimo że Moxy to klub ze striptizem, stał się moim drugim domem. Był doskonale wyważonym lokalem – na tyle eleganckim, żeby nie przyciągać najbardziej plugawego elementu, ale też nie tak ekskluzywnym, żeby ściągać tych najbardziej odpychających… Tych, którzy ukrywają nikczemne dusze za drogimi ciuchami i samochodami.

Jak widać, byłam chyba odrobinę zgorzkniała.

Co do zasady lubiłam chodzić do pracy i nawet lubiłam szefa… może nawet nieco bardziej, niż powinnam. W sumie to miałam dwóch szefów, obaj byli miażdżąco przystojni, a oczy mieli tak głęboko niebieskie, że powinny być nielegalne. Ten kolor był ciepłym błękitem, przywodzącym na myśl plażę, krem do opalania i przenośną lodówkę pełną smakołyków. Najbardziej jednak pociągała mnie szorstkość ich piękna. Nie oszukujmy się – obaj byli cholernie podejrzanymi typkami, ale nie należeli do tych mend ogolonych na gładziutko, ubranych w drogie garniaki i próbujących ukrywać się za zasłoną elegancji. Ci Irlandczycy byli niczym sól swojej ziemi i mieli w dupie to, co myśleli o nich inni. Byli bezwstydnie szczerzy w swojej naturze.

W moim kodeksie wartości tego rodzaju szczerość zawsze przeważała nad wypracowaną fasadą.

Keir Byrne był opanowany do tego stopnia, że człowieka przechodziły ciarki i każdy się zastanawiał, czy on w ogóle odczuwał jakieś emocje. Jego młodszy kuzyn, Torin, na pierwszy rzut oka mógł wydawać się podobny, ponieważ obaj byli wycofani, ale tak naprawdę w niczym nie przypominał Keira. Podczas gdy beznamiętność tego pierwszego wyrastała z rzeczywistego stoicyzmu, to Torin musiał wkładać mnóstwo wysiłku, żeby zachowywać się podobnie, a przynajmniej tak czułam. Ciężko pracował na to, żeby trzymać świat na dystans, i to mnie fascynowało.

Szokująca wiadomość: Torin Byrne to ostatni mężczyzna na tej planecie, którym powinnam się interesować. A jednak…

Mój wzrok powędrował ku miejscu, gdzie siedział z Keirem i kuzynką, kobietą o imieniu Shae, która od czasu do czasu wpadała do klubu. Ta trójka wyglądała, jakby miała świetny nastrój, krążyła między nią butelka drogiej whisky. Już sam ten fakt mnie bardzo zaciekawił, bo moi szefowie nie należeli do ludzi, którzy zbyt często coś świętują.

Dwa dni temu odbyli przy barze naradę rodzinną. Otaczała ich wtedy atmosfera „cicho sza”, więc wiedziałam, że coś się święci, i ewidentnie wszystko poszło po ich myśli. Rozmawiali ze sobą swobodnie, a ja bez żadnych skrupułów się im przysłuchiwałam, nawet podeszłam bliżej, przy okazji wprowadzając zamówienia do głównego komputera.

– Flynnowi się poszczęściło. Gdybym ja dopadł go pierwszy, spotkałby go znacznie gorszy los – rzucił lekko Torin, czym jeszcze spotęgował moją ciekawość, ale wiedziałam, że nie warto było o nic pytać. Ludzie pokroju Byrne’ów trzymali wszystko dla siebie. Gdyby rozmawiali o czymś bardzo poufnym, to nie spotkaliby się przy stoliku, na widoku, ale to nie znaczyło, że będą tolerowali wścibstwo obcych.

– Przynajmniej tam byłeś – odgryzła się Shae. – Nie jak niektórzy odcięci od informacji i całkiem pominięci. Tak jakbym wcale nie strzelała ani nie biła się lepiej od was.

– Byłaś zajęta czymś innym i dobrze o tym wiesz.

– Nie aż tak zajęta – burknęła.

Keir prychnął i wtedy nasze oczy się spotkały.

– Dobry wieczór, Stormy. – Kiwnął mi głową.

– Cześć, Keir. Dobrze się dziś bawicie?

– Staramy się. Ale ta tutaj wkurza się o pierdoły, a ten drugi… sama wiesz, jaki z niego radosny promyczek. – Wskazał na Torina, po czym puścił do mnie oko.

Pieprzony Keir Byrne naśmiewał się z kuzynostwa i puścił do mnie oko. Wybuchnęłam śmiechem.

Z pewnością sprzeczali się od dłuższego czasu.

Torin coś odburknął i posłał Keirowi wrogie spojrzenie.

– Ejże… – odezwałam się z udawaną pretensją. – Dawanie mu w kość to moja robota. Nie zapuszczaj się na mój teren.

– Znając tego gbura, to okazji ci nie zabraknie.

Na moment popatrzyłam w tlące się ogniem, niebieskie oczy Torina. Alkohol musiał już na niego wpłynąć, bo rozdrażnienie, które spodziewałam się dostrzec w jego spojrzeniu, przypominało bardziej nienasycony głód. Wzdłuż mojego kręgosłupa aż rozszedł się prąd. Lubiłam doprowadzać Tora do szału. Byłby wściekły, gdyby tylko się domyślił, że jego świdrujący wzrok tym razem wcale nie był lodowaty, lecz gorący.

– Pewnie masz rację… – mruknęłam rozkojarzona, układając na prawej ręce tacę pełną drinków. Czas się stąd zwijać. – Bawcie się dobrze. – Posłałam krótki uśmiech Shae i zwiałam w stronę centrum klubu.

Co to było, do cholery?

Tor nigdy tak na mnie nie patrzył. Zapamiętałabym, gdybym kiedykolwiek wcześniej poczuła, że rozbiera mnie wzrokiem i chce pożreć.

To na pewno przez alkohol, prawda? Ciężkie od trunku oczy wyglądały, jakby pałały żądzą. A jeżeli whisky sprawiła, że był napalony, to nie musiało mieć to nic wspólnego ze mną. Prawdopodobnie byłam spoza rodziny pierwszą kobietą, którą zobaczył, odkąd sięgnęli po butelkę.

Oby tak właśnie było, bo zainteresowanie z jego strony byłoby wstydliwie pociągające, lecz również z mnóstwa powodów problematyczne. Mój mózg chciał się nad tym zastanawiać, ale w klubie był za duży ruch. W jednej loży miałam hałaśliwy wieczór kawalerski. Panowie nie mogli doczekać się drinków i głośno dawali o tym znać. Gdy tylko weszli, zlokalizowałam w ich grupie dwóch potencjalnych zboków, obaj właśnie machali łapskami w moją stronę.

Przyśpieszyłam kroku i rozłożyłam im na stoliku kolejkę. Dawali hojne napiwki tancerkom i mnie, więc przymykałam oko na bardziej nieznośnych uczestników imprezy.

– Czy w tym momencie macie panowie wszystko, czego wam trzeba? – zapytałam, postawiwszy na stole ostatnią szklankę.

– W tym momencie chyba… – odezwał się młody chłopak siedzący na skraju loży, po czym głośno pacnął mnie w tyłek.

Bingo.

Mamy zboka.

Jego kumple najpierw wybałuszyli oczy, a potem ryknęli śmiechem. Tylko jeden miał dość przyzwoitości, żeby zrobić zażenowaną minę.

Ten, który mnie klepnął, spodziewał się pewnie, że będę zszokowana, a potem zacznę chichotać, ale się przeliczył. Nie pierwszy ani nawet nie dwudziesty pierwszy raz jakiś koleś wobec mnie sobie za bardzo pozwalał. Posłałam zbokowi spojrzenie, które lubiłam nazywać „uśmiechniętym zabójcą”, czyli szeroki, południowy uśmiech plus sztylety w oczach.

– No już, już, Chad. Chyba nie chcesz zepsuć wieczoru kumplom, bo cała wasza szóstka może stąd wylecieć. A już na pewno nie chcesz, żeby wszyscy zorientowali się, że jesteś całkiem zielony i nie znasz zasad panujących w takich lokalach, prawda? Nie dotykasz dziewczyn, żadnej z nas, chyba że dostaniesz wyraźne pozwolenie. Zrozumiano? – Ostatnie słowo było niczym nasycony pogardą cios pięścią w brzuch, doprawiłam je jeszcze uniesieniem brwi.

Podniósł rękę w geście niewinności.

– Chciałem się tylko troszkę zabawić.

– Cóż, jeśli spróbujesz ponownie, to wtedy nasz Blaze troszkę zabawi się z tobą.

Jego wzrok podążył za moim w stronę góry mięśni stojącej pod ścianą przy scenie.

Zastukałam knykciami w stolik.

– Bawcie się dobrze, chłopaki. Za jakiś czas znowu do was zajrzę.

Pracując w takim miejscu, szybko się uczysz, którzy klienci będą sprawiali problemy. Chad i jego kumple nawet nie stali obok słowa „problem”. Już przywołałam ich do porządku, więc do końca imprezy będą grzeczni i zajmą się tweetowaniem o tym, jak to prawie wylecieli z klubu ze striptizem.

Sprawdziłam jeszcze dwie grupki i odnotowałam, że kończą nam się za barem serwetki pod drinki, więc wymknęłam się do schowka na zapleczu. Gdy przeglądałam półki, poczułam, że ktoś do mnie dołączył. Odwróciłam się.

Torin.

Dlaczego zawsze wyglądał tak imponująco w ciasnych pomieszczeniach? Drobinki przestrzeni, których nie wypełniło jego ciało, zatykała jego potężna osobowość i robiło się tak duszno, że nie mogłam oddychać.

– Hej… – westchnęłam niepewnie. – Wszystko okej?

– Chciałem zapytać o to samo. Dotknął cię ten koleś? – odpowiedział niskim, opanowanym głosem.

Gdybym usłyszała to tydzień temu albo nawet dziś, ale wcześniej, pomyślałabym, że po prostu dba o bezpieczeństwo pracownicy. Ale teraz, po tym, jak na mnie spojrzał, nurtowały mnie różne pytania. Czy traktował mnie bardziej opiekuńczo niż inne dziewczyny? Czy działo się to od dłuższego czasu, a ja po prostu byłam ślepa? I dlaczego ta wizja nie wzbudzała we mnie niepokoju, tylko podrywała do lotu stado motyli w moim brzuchu?

Pewnie – był piękny, to nawet mało powiedziane. Potrafił rozpalać moje wnętrze jednym słowem… ot tak, niechcący. Próbowałam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek okazał mi zainteresowanie, ale niczego takiego nie pamiętałam. Odkąd zaczęłam tu pracować, nie było między nami nawet subtelnego flirtu. Jeżeli już, to powiedziałabym raczej, że cholernie go irytowałam.

Na początku tłumaczyłam sobie, że tak jest najlepiej, bo wplątywanie się w cokolwiek z takim mężczyzną to ostatnie, czego mi trzeba. I nie tylko z nim, lecz z każdym mężczyzną. Poza tym Torin był moim szefem – zatem to największy zakaz w całym kodeksie postępowania. Uwielbiałam pracę w Moxy i nie chciałam jej stracić przez jakieś niezręczne sytuacje.

Dlaczego więc miałam wrażenie, że świat przechylał się i zaczynał wirować w przeciwną stronę, gdy tylko Tor znajdował się w pobliżu?

Dlatego, że o ciebie dba, choćby tylko z obowiązku, a były czasy, kiedy rozpaczliwie potrzebowałaś takiego poczucia bezpieczeństwa, jakie on ci teraz daje.

Prawda, ale czy gdyby nie kierowały nim tylko względy zawodowe, to sprawy przedstawiałyby się inaczej? Czy te płomienie, które we mnie wzniecał, rzuciłyby na nie nowe światło? Nie wiedziałam, co o tym myśleć, więc zrobiłam to samo, co robiłam od pół roku, odkąd zaczęłam pracę w Moxy – udałam, że to po mnie spływa.

– Nie musisz robić scen – powiedziałam. – Nie ma co straszyć ludzi z powodu jednego śmiecia, któremu się wydaje, że wszystko mu wolno.

– Doskonale wiem, że nie muszęniczego robić, i jestem prawie pewien, że nie o to pytałem. – Postawił nieśpieszny, wymierzony krok w moją stronę i napięcie w schowku stało się nie do zniesienia. – Pytałem, czy cię dotknął. – Każde słowo było krótkie, wypowiedziane opanowanym tonem, a jednak pulsowało chaosem.

Co tu się działo, do cholery?

Jeszcze nie widziałam, żeby Torin był taki nabuzowany. Zawsze zachowywał się obojętnie, przynajmniej tak wyglądało to z zewnątrz. Nawet gdy musiał trochę przetrzepać niesforną klientelę, nie tracił żelaznego opanowania. Był tak spokojny i obojętny, że czasami zaczynałam wątpić w swoją teorię o tym, że pod powierzchnią, gdzieś w głębi, kryją się jego emocje. Zatem co się zmieniło? A może ta strona oblicza Torina zawsze była obecna, tylko skrywała się w cieniu?

– Tylko raz – odpowiedziałam cicho. – Ale Blaze ma go na oku.

– Rozmawiałaś o tym z Blaze’em?

– Tak, na wszelki wypadek dałam mu znać.

Mogłabym przysiąc, że w jego chmurnych oczach strzeliły błyskawice. Może to urojenie, ale byłam pewna, że dostrzegłam spięte mięśnie jego szczęki, gdy zacisnął zęby.

– Następnym razem masz przyjść od razu do mnie.

– Nie sądziłam, że warto niepokoić tym ciebie i Keira.

– Może pozwolisz, że ja będę to oceniał, dobrze?

Kiwnęłam głową, byłam zbyt oszołomiona, żeby coś powiedzieć.

– Słowa, Stormy. Chcę je usłyszeć.

– Tak. Następnym razem ci powiem.

– Dobra – burknął. – Potrzebujesz stąd czegoś?

– Och… eee… tak! – Otrząsnęłam się z zamroczenia i odwróciłam w stronę półek. – Przyszłam właśnie po serwetki. O, tu są. – Zauważyłam biało-niebieskie pudełko na najwyższej półce, szybko odwróciłam stojące na podłodze wiaderko do góry dnem i się na nie wspięłam.

– Mogę je… – Torin sięgnął po pudełko w tej samej chwili.

– Nie, ja dam…

Zderzyliśmy się, pisnęłam i straciłam równowagę, ale Torin złapał mnie w pasie i przyciągnął do siebie, zanim uderzyłam o podłogę.

– Kurwa mać, kobieto – burknął, stawiając mnie na nogi.

I tak staliśmy – on mnie obejmował, a ja byłam przyklejona do niego plecami. Oboje prawie nie oddychaliśmy. Nie licząc przenikającego przez ściany pulsowania muzyki, nawet czas stanął w miejscu.

Doskonale wiedziałam, że moje ciało to zdrajca reagujący na mężczyzn, od których powinnam trzymać się z daleka, dlatego nie powinnam była się dziwić, że odruchowo się odprężyłam i rozpłynęłam na jego twardym niczym skała ciele jak miód na naleśniku.

Nigdy wcześniej nie znajdowałam się tak blisko Torina.

Gdyby sama bliskość jego siły nie wystarczyła, żeby mnie upoić, to mój umysł odurzył dodatkowo jego dymny, drzewny aromat.

Byłam głodna najsroższego rodzaju kary…

Nagle nabrałam powietrza w płuca i odwróciłam się gwałtownie, jakbym wyrwała się z rwącego nurtu na powierzchnię.

Torin na mnie nie patrzył, sięgnął po pudełko serwetek i mi je podał.

– Jeśli czegoś potrzebujesz, po prostu powiedz – odezwał się z wypolerowaną na błysk obojętnością, odzyskawszy pełne opanowanie, a potem po prostu wyszedł.

Tymczasem komórki mojego mózgu aż parowały i strzelały iskrami.

Nie uroiłam sobie tego, prawda? Ale czym to w ogóle było? Co go obchodziło, że dałam znać Blaze’owi, a nie jemu? Dlaczego, gdy już uratował mnie przed upadkiem, jego ręce zostały na moim ciele dłużej, niż powinny? Skąd to wszystko się wzięło i co ja miałam z tym, do diabła, zrobić?

Cholernie się cieszyłam, że mieliśmy tej nocy taki ruch, bo inaczej rozpamiętywałabym to zajście do końca zmiany. Jednakże, gdy tylko zamknęliśmy Moxy, moje rozterki wróciły. I nie bez powodu.

Zmiana w zachowaniu Torina byłaby zaskakująca, ale nie niepokojąca, gdyby tylko od miesiąca codziennie mnie nie śledził, kiedy wracałam do domu.

Uroczy starszy pan, który prowadził kwiaciarnię na rogu, pozwolił mi przejrzeć nagranie ze swojego monitoringu, bo kiedy pierwszy raz dostrzegłam za sobą cień, chciałam zweryfikować podejrzenia. Gdy zobaczyłam, kto mnie śledził, byłam wstrząśnięta. Zaczęło mi odbijać, ale potem przypomniałam sobie jeden incydent w klubie – kolesia o wyjątkowo lepkich rączkach. Tor wywalił go na zbity pysk i prawdopodobnie wtedy poszedł za mną w nocy, żeby się upewnić, że jestem bezpieczna. To właśnie wtedy pierwszy raz odniosłam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.

Ciąg wydarzeń wydawał się logiczny. Założyłam, że gdy Torin zorientował się, jak blisko mieszkam, uznał, że łatwiej będzie przejść kilka przecznic, niż użerać się potem z konsekwencjami napaści na pracownika. Przecież poza tym nie okazywał żadnego zainteresowania mną. W gruncie rzeczy to, że mnie śledził, wydawało się w tej sytuacji o wiele sensowniejsze niż robienie szumu i rycerskie odprowadzanie pod drzwi.

Moja panika wtedy zelżała, choć nadal zastanawiałam się, czy nie warto byłoby poszukać nowej roboty i nowego mieszkania. Dni jednak mijały, a on nie stawał się przy tym nachalny, ja natomiast na swój pokręcony sposób zaczęłam doceniać jego obecność za plecami. Upłynęło koszmarnie dużo czasu, odkąd ktokolwiek przejmował się moim losem.

Teraz musiałam zadać sobie pytanie: gdzie przebiega granica pomiędzy pilnowaniem podwładnej a stalkingiem? Bo on znowu tam był. Czaił się w cieniu, czułam na sobie jego wzrok.

Nogi zaniosły mnie do domu szybciej niż zwykle. Dotarłam pod budynek bez żadnych przygód, a na widok nowego, w końcu wymienionego domofonu podwójnie mi ulżyło. Od tygodnia męczyłam o to zarządcę. W poprzednim urządzeniu już od wieków wypadały guziki. Kilka nocy temu prawie zrezygnowałam z prób otworzenia tych przeklętych drzwi, bo cholerstwo nie chciało zadziałać. I w takich momentach świadomość, że nie byłam sama, okazywała się dziwnie pocieszająca.

Weszłam po schodach na trzecie piętro, gdzie mieszkałam, i zastanawiałam się, czy źle oceniłam Torina. Byłam przekonana, że nie stanowił zagrożenia, ale może przemawiały przeze mnie hormony. Czy jeżeli stalker cię pociąga, to można w ogóle mówić o stalkingu?

Stormy, dobry Boże, ale masz namieszane w tej swojej łepetynie.

Mam, prawda?

– Jak ci minął dzień, Dzwoneczku? – Wzięłam na ręce swojego ukochanego kota i kilka razy pogłaskałam go kciukiem po grzbiecie nosa, na co zareagował pomrukiem zadowolenia. Głaskanie po nosie kochał najbardziej. – Działo się coś ciekawego?

Zagadał do mnie po kociemu. Właśnie dlatego taki świetny był z niego towarzysz. Jak na kota okazywał się bardzo rozmowny.

– Taaak? Aż dwa ptaki na schodach przeciwpożarowych? Mam nadzieję, że ich nie straszyłeś.

Miau.

– To dobrze. U mnie też sporo się działo. – Podeszłam do zasłon i zaciągnęłam je niemal całkowicie. Spojrzałam na wąską szczelinę i targnęło mną coś na kształt poczucia winy.

Zostawiałam tę lukę, odkąd się zorientowałam, że Torin za mną chodzi. Było to głupie i bezmyślne. Nie umiałam wyjaśnić, dlaczego nagminnie postępowałam wbrew zdrowemu rozsądkowi.

Ludzie z ulicy nie mogliby wiele zobaczyć, nawet gdyby chcieli, ale to nieważne. Nie powinnam była nikomu umożliwiać tego, żeby na mnie patrzył.

Zwłaszcza biorąc pod uwagę moją przeszłość.

Jednak gdy tylko pomyślałam o tym, że Torin mnie pilnuje, robiło mi się tak przyjemnie, że nie mogłam się powstrzymać. Ale co, jeśli nie kierowała nim wyłącznie opiekuńczość…? Co jeśli chciał czegoś więcej…? Powinnam natychmiast zasunąć te zasłony. Myśl, że mężczyzna tak groźny jak on się mną interesuje, powinna mnie odrzucać.

Więc dlaczego nie umiałam się zmusić, żeby pociągnąć tkaninę kilka centymetrów dalej?

– Dzwoneczku, powiedz, co jest ze mną nie tak? – Pocałowałam kiciusia w czoło i usiadłam po turecku na kanapie.

Moja niechęć była zupełnie irracjonalna, ale i tak jej ulegałam. Nie chciałam się odciąć od fantazji o swoim bezwzględnym obrońcy. Od poczucia komfortu pojawiającego się na samo wspomnienie o Torinie. W pracy dbał o bezpieczeństwo moje i innych dziewczyn i z jakiegoś powodu uczepiłam się tej myśli.

Czy moje odczucia nie powinny ulec zmianie, skoro dowiedziałam się, że mnie stalkuje?

Ogarnij się, do cholery.

Odpowiedź na to pytanie była skrajnie niepokojąca, ale nie z powodu strachu, który czułam, wręcz przeciwnie – w dłoniach, a nawet w końcówkach palców u stóp mrowiło mnie z ekscytacji.

– Jest źle, Dzwoneczku. Bardzoźle. – Nie powinnam była tak reagować. To nienormalne.

A tobie się wydaje, że po tym wszystkim, co przeszłaś, jesteś normalna?!

Racja. Choć ogromnie starałam się być normalna, przeszłości udało się mnie odmienić. Byłam dumna z kobiety, którą się stałam. Okazałam się bystra, odporna i zachowałam w sobie współczucie, mimo że łatwo mogłam je stracić. Na przekór przeszłości przetrwałam i świetnie sobie radziłam, ale czasami ślad szaleństwa wychodził na wierzch. Tej plamy niczym nie udało mi się wywabić.

Najwyraźniej przeszłość zostawiła rysę zarówno na zewnątrz mnie, jak i wewnątrz.

ROZDZIAŁ 2

Stormy

Kiedyś: sześć lat wcześniej

Zacisnęłam mocno usta, żeby się nie zrzygać. Samolot lądował bardzo niepewnie, ale to nie to szargało mi nerwy. Bardziej martwiłam się tym, co mnie czeka, gdy opuszczę pokład.

Honey powiedziałaby, że nerwy są dobre, bo trzymają człowieka na ziemi. Uwielbiałam babcię i większość jej rad była w punkt, ale ta jakoś mnie nie przekonywała.

Zgadzasz się z nią czy się nie zgadzasz, nie ma już odwrotu.

Przełknęłam kolejną falę mdłości.

Wiedziałam, że nic dobrego mi z tego nie przyjdzie, ale podjęłam decyzję i nie zamierzałam teraz stchórzyć. Kogo obchodziło, że odkąd przyjechałam tu jako roczne niemowlę, nie wyściubiłam nosa poza granice Georgii? Co za różnica, że kiedy pierwszy raz wyprawiałam się poza stan samotnie, to leciałam w nieznane miejsce, położone o tysiąc czy dziesięć tysięcy kilometrów dalej?

Byłoby miło trafić tam, gdzie mówią po angielsku.

No tak, to prawda. Ale nie poleciałam byle gdzie. Trafiłam w jedno z najzimniejszych i najbardziej nieprzyjemnych miejsc na świecie – do Moskwy. Czyli tam, gdzie się urodziłam.

Podjęłam pierwszą wyprawę w przeszłość, pierwszy raz stykałam się z kulturą, w której przyszłam na świat, i po raz pierwszy miałam mieć okazję poznać biologiczną matkę. Wiedziałam, że akurat na to ostatnie miałam marne szanse, ale gdybym w ogóle nie spróbowała, byłyby zerowe.

Gdy zdradziłam Honey swoje plany, zachowywała się, jakby zaraz miała dostać wylewu.

– Słodka dziecino, ja wiem, że boli cię serce, ale tak nie można. Nikogo tam nie znasz, nie wspominając nawet o języku i samym mieście. – Zaczęła się wachlować. – Na niebiosa, potrzebuję kielicha. Nieźle mi poskręcało wnętrzności… – Wyciągnęła nalewkę brzoskwiniową, zachomikowaną na samym dnie szafki z porcelaną, i nalała sobie hojnie do filiżanki.

Całe życie sączyła z tego samego kompletu zastawy w kwiaty. Dopiero gdy zrobiłam się starsza, odkryłam, że nie zawsze herbatkę. Ukochaną porcelanę odziedziczyła po swojej babci. Później powinna przejść na moją matkę, a z niej na mnie, ale, jak się okazało, rodzinny skarb będzie musiał przeskoczyć jedno pokolenie.

– Wiem, że nie mam żadnej gwarancji, ale muszę spróbować. I tak, doskonale rozumiem, że nawet jeżeli odszukam biologiczną matkę, to nie wyciągnie czarodziejskiej różdżki i nie naprawi wszystkiego. – Bo nic nie mogło wypełnić wyrwy ziejącej w moim sercu po utracie rodziców. – Nikt nie będzie w stanie mi ich zastąpić, ale to nie znaczy, że nie chciałabym dowiedzieć się więcej o swoich korzeniach.

– Twoje korzenie są tutaj, pod tymi dębami porośniętymi mchem, kołyszącymi się na ciepłej oceanicznej bryzie. Masz taki sam związek z tym wielkim, odległym lodowcem jak nasza Panienka Scarlett. – Obie spojrzałyśmy na małą, białą suczkę pudla, wygrzewającą się w słońcu na jednym z wygodnych foteli babci.

Ludzie myśleli, że dostała imię po Scarlett O’Harze z Przeminęło z wiatrem. I to założenie brzmiało nawet sensownie, jeżeli ktoś nie wiedział, że babcia ma obsesję na punkcie gry Clue. Jej poprzedni psi towarzysz nazywał się Profesor Plum, w skrócie: Profesor.

Gdy temperatura spadała poniżej dziesięciu stopni, Panienka Scarlett odmawiała wychodzenia na zewnątrz. Uśmiechnęłam się mimowolnie, bo wyobraziłam sobie suczkę okutaną w psi sweter i obszczekującą wściekle Rosjan. Oj, byłaby tam wściekła.

Spojrzałam łagodnie na Honey. Ona jedna została mi na tym świecie i uwielbiałam w niej wszystko, nawet to, że stale niepotrzebnie się zamartwiała.

Podeszłam i ujęłam jej pomarszczoną dłoń.

– Honey, to tylko kilka tygodni. Wrócę i jak zawsze będę psioczyła, że nie chcesz zamykać drzwi na noc. – Emocje brały nade mną górę, z trudem opanowałam drżenie podbródka. – Muszę to zrobić i nie chcę się z tobą kłócić przed wyjazdem.

Porwała mnie i zamknęła w niedźwiedzim uścisku, stanowczo za mocnym jak na osiemdziesięciolatkę.

– Zawsze byłaś uparta jak osioł.

Kiedy mnie puściła, fuknęłam i zaśmiałam się serdecznie, a babcia skinęła głową.

– Chyba czas coś upichcić. Jeśli mam cię dokądś puścić, to z pełnym żołądkiem i zapasem przekąsek.

– Muszę zabrać sporo swetrów, więc nie będzie za dużo wolnego miejsca w walizce.

– Nonsens, na pudełeczko pralinek zawsze znajdzie się trochę miejsca.

Mmm, pralinki. Moje ulubione. Chyba nie zaszkodzi, jeśli pozwolę jej wygrać tę jedną bitwę.

– Pójdę po pekany. – Uśmiechnęłam się od ucha do ucha.

Od tamtej rozmowy dzieliły mnie już tydzień i tysiące kilometrów.

Mała Stormy, dasz radę. Możesz osiągnąć wszystko, co zechcesz. Głos ojca przeniknął moje myśli. Zawsze nazywał mnie małą Stormy, bo kiedy rodzice dowiedzieli się, że mogą mnie adoptować, rozszalała się burza.

Ścisnęło mnie w dołku, ale nie dałam porwać się emocjom. Nie mogłam. Bo odbierały mi siły. Stanowiliśmy we troje drużynę, wszystko robiliśmy razem. Zamiast planować wyjazd na studia poza stan, szukałam uczelni w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od domu, ani kilometra dalej. Mama powtarzała, że powinnam wyjechać z Savannah, żeby nauczyć się samodzielności, a ja nie rozumiałam, dlaczego wyjazd na drugą stronę miasta miałby nie wystarczyć i dlaczego miałam rezygnować z naszych wspólnych czwartków z taco.

Pewnie, jako jedynaczka byłam trochę rozpieszczona, ale w ten dobry sposób. Rodzice bezwarunkowo mnie kochali i byli dla mnie wyrozumiali, ale też stanowczy. Życie bez nich wydawało się pozbawione sensu. Bezbarwne i okrutne. Przez dwa miesiące po ich śmierci kurczowo trzymałam się wyrwy w piersi i zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś będę mogła normalnie oddychać.

W trzecim miesiącu w moim umyśle zakiełkował pomysł podróży, dostrzegłam mikroskopijne światełko w mrocznym tunelu. Żałoba nadal mi towarzyszyła, ale stała się znośna. Wciąż pojawiały się chwile, w których zamieniałam się w bajoro cierpienia, ale teraz nie miałam na to czasu. Musiałam mieć bystry umysł, żeby jakoś sobie poradzić w tej obcej krainie. Jeśli miałabym być ze sobą szczera, to musiałabym przyznać, że rzuciłam się na ten postrzelony pomysł między innymi dlatego, że pozwalał zapomnieć o żałobie. Mogłabym zaczekać, mogłabym zaplanować podróż dokładniej i się tak nie spieszyć, ale wolałam po prostu zająć czymś myśli. I, mój Boże, zadziałało jak magiczny urok.

Przez planowanie, pakowanie i sam wyjazd prawie nie miałam czasu na myślenie o rodzicach. Kluczenie w drodze do hotelu dało podobny efekt. Trzy wyczerpujące godziny po lądowaniu w Moskwie padłam w końcu na hotelowe łóżko i podziękowałam Panu, że się udało.

Miałam wrażenie, że nie spałam od tygodnia. Była dopiero szesnasta miejscowego czasu, ale kompletnie się tym nie przejęłam. Szczypiące oczy żądały odpoczynku. Wlazłam pod kołdrę i zasnęłam, nawet nie przebrałam się z legginsów, w których tu przyleciałam. Jutro zacznę poszukiwania, ale teraz interesował mnie tylko stan błogiej nieświadomości podczas snu.

***

Nigdy nie myślałam za dużo o rosyjskim, dopóki mnie zewsząd nie otoczył. W porównaniu z czułymi objęciami południowego zaśpiewu wszyscy brzmieli tu wrogo. I nawet wyglądali trochę strasznie.

Ale może po prostu wszyscy miastowi na świecie tak brzmią i wyglądają? Skąd miałam wiedzieć? Większość życia spędziłam na przedmieściach Savannah. Gdybym musiała żyć w tym ciągłym zimnie, to pewnie też zrobiłabym się wredna i marudna, więc trudno ich winić. Była dopiero pierwsza połowa października, a słońce już z trudem przebijało się przez gęstą powałę chmur i przenikający do szpiku kości ziąb. Na samą myśl, jak musiał wyglądać tu luty, przeszły mnie ciarki.

Na przekór niegościnnemu otoczeniu zdołałam dostać się pod adres, na którego punkcie od tygodni miałam obsesję – pod adres sierocińca, w którym zostawiono mnie jako małe dziecko. Miesiąc po wypadku, gdy przeglądałam papiery po rodzicach, natrafiłam na dokumenty adopcyjne. Nigdy nie kryli się z tym, że mnie adoptowali. Byli tak niesamowitymi rodzicami, że nie czułam potrzeby grzebania w przeszłości i zastanawiania się nad swoim pochodzeniem. Oczywiście, czasami myślałam o rosyjskim dziedzictwie. Często też zastanawiałam się nad pierwszymi latami życia, ale nic nie motywowało mnie do poszukiwania odpowiedzi.

Wszystko się zmieniło, runął mój świat. To rodzice nim dla mnie byli. Bez nich dryfowałam pośród pozbawionej sensu pustki. Poszukiwania biologicznej rodziny pozwoliły mi się czymś zająć, znów mieć jakiś cel. Dawały mi nadzieję, że nieprzemijająca żałość, wgniatająca mnie w ziemię przy każdym kroku, stanie się kiedyś znośna.

Na początku wrzuciłam adres w Google Maps, żeby obejrzeć budynek, sprawdzić, czy w ogóle jeszcze stoi. To była zwykła ciekawość, a przynajmniej tak sobie tłumaczyłam. Ale gdy już zobaczyłam ten solidny ceglany gmach, nie mogłam przestać myśleć o tym, czego mogłabym się dowiedzieć od pracujących w nim ludzi.

Kiedy dorastałam, opowiadałam sobie historię, że moja matka z trudem wiązała koniec z końcem i oddała mnie, żeby dać mi szansę na lepsze życie. Że to poświęcenie dowodziło jej dobra i bezinteresowności. Co jednak najważniejsze w tej historii – że ona gdzieś tam sobie żyła i stale o mnie myślała.

Romantyczna perspektywa, z którą było mi dobrze. Po co układać najgorsze wersje wydarzeń, skoro można wierzyć w najlepsze? Moja wyobraźnia zrodziła pomysł, że mam drugą rodzinę, która tylko czeka na mój powrót. Dorastałam bez rodzeństwa i nigdy nie myślałam, że fajnie byłoby je mieć, dopóki nie zaczęłam nabierać realnych nadziei, że jakieś mam.

Gdy pytania rozbrzęczały się w mojej głowie, stały się bardziej uciążliwe niż muchy w kuchni. Musiałam przynajmniej poszukać odpowiedzi. Jeżeli zabrnę w ślepą uliczkę, trudno. Będę miała świadomość, że spróbowałam.

W pierwszej kolejności zadzwoniłam pod podany w internecie numer do sierocińca. Nie zrozumiałam nagranej wiadomości, ale jej wyczuwalnie ostry ton dał mi do zrozumienia, że telefon placówki był już nieaktywny. Niezrażona napisałam więc maila. Zero odpowiedzi. Może trafił do kosza? Może odbiorcy nie chciało się wrzucić treści do translatora albo poszukać kogoś, kto znał angielski? A może wiadomość skończyła w skrzynce kogoś, kto już dawno nie pracował dla agencji adopcyjnej? Tego nie byłam w stanie rozstrzygnąć, ale nie spoczęłam na laurach.

Zadzwoniłam do trzech innych sierocińców znalezionych w sieci i wszędzie odbierały osoby… nieznające angielskiego. Skończyło się na jałowych, chaotycznych rozmowach, które nic mi nie przyniosły.

Pewien sukces udało mi się osiągnąć tylko dzięki jednej metodzie – mailowi wysłanemu do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Przekazano mi nad wyraz klarownie, że jeżeli nie stawię się u nich osobiście z odpowiednimi dokumentami, to prędzej padnę na wylew na Syberii, niż wydobędę od nich jakieś informacje. A nawet jeśli przyjadę z papierami pod pachą, to i tak muszę liczyć na cud.

Postanowiłam zaryzykować. Alternatywą było dalsze nurzanie się w żalu po rodzicach, a to z dnia na dzień okazywało się coraz mniej pociągające. Od dźwigania tej udręki rozbolały mnie już ramiona. Byłam gotowa zrzucić z barków tę ciężką pelerynę i przypomnieć sobie, dlaczego warto żyć.

Ta wyczerpująca emocjonalna podróż doprowadziła mnie do tej chwili – oto stanęłam przed ceglanym budynkiem, który oglądałam w Google. Powinnam była się domyślić, że coś nie gra, już wtedy, gdy numer nie odpowiadał, ale tak bardzo potrzebowałam ucieczki, że z całych sił próbowałam zachować optymizm. Wmawiałam sobie, że w ciągu cyfr był błąd albo że placówka miała nowy numer. Teraz jednak poczułam nieoczekiwaną ostrożność, która przykuła mnie do betonowego chodnika jak kotwica.

Stojący przede mną gmach wyglądał na równie porzucony, jak zamieszkujące go niegdyś dzieci. To na pewno budynek ze zdjęć satelitarnych, ale ostatnie lata nie obeszły się z nim łaskawie. Nie przyszło mi do głowy, że ziarniste zdjęcie z Google może być mocno nieaktualne. Jeszcze bardziej niepokojące było to, że na ceglanym murze brakowało choćby tabliczki informującej, że kiedyś był tu sierociniec. Gdyby nie to, że ktoś krzątał się w środku, pomyślałabym, że budynek został przeznaczony do rozbiórki.

Kilka szyb było pękniętych, a warstwa brudu utrudniała dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów wewnątrz, spod dachu zwisał niebezpiecznie odcinek rynny. Gmach wyglądał na zapomniany, zwłaszcza w zestawieniu ze schludnie utrzymanymi fasadami sąsiednich sklepów. Ta pustka musiała być zaraźliwa, bo poczułam, jak opada na moje barki.

To jeszcze nie koniec. W środku ktoś jest, może będzie wiedział, co się stało z sierocińcem.

Nawet jeżeli został zamknięty, to przecież wciąż musieli przechowywać gdzieś akta. Na pewno nawet w Rosji archiwizowało się ważne dokumenty. Nie przyleciałam taki kawał, żeby od razu odpuścić. Może ten człowiek w środku nakieruje mnie na jakiś urząd albo poda nowy adres placówki. Na pewno nie zaszkodzi zapytać.

Zebrałam się na odwagę i ruszyłam do drzwi. Uniosłam pięść i… zatrzymałam ją w powietrzu. Najpierw upewniłam się, że okolica jest dość gęsto zaludniona – dzięki czemu może nie zostanę od razu zamordowana – a potem zapukałam i czekałam.

Żadnej reakcji.

Byłam pewna, że dostrzegłam w środku zarys przynajmniej jednej osoby, więc nacisnęłam klamkę. Otwarte. Pchnęłam ostrożnie drzwi i zajrzałam do środka.

– Halo? Jest tu ktoś?

Znowu żadnej reakcji.

Na prawo od wejścia zobaczyłam coś w rodzaju części dziennej i to wzmogło moją ciekawość. Zakurzone pomieszczenie było pełne mebli z dawno zapomnianej epoki, tapety odchodziły od ścian płatami. Porysowane drewniane podłogi prawdopodobnie położono wtedy, gdy powstawał budynek; były tak solidne, że przetrwały w niemal nienaruszonym stanie.

Weszłam do środka niepewnie i zobaczyłam na ścianie grupowe zdjęcie… chyba dawnych mieszkańców. Ciekawe, kiedy zostało zrobione. Postawiłam drugi krok w jego stronę i wtedy zerknęłam w lewo. Zauważyłam, że obserwuje mnie czterech mężczyzn ustawionych w krąg.

Jęknęłam i złapałam się za serce.

– Boże, przecież zejdę na zawał! Nie wiedziałam, że… Wołałam, ale nikt nie odpowiadał, a drzwi były otwarte. Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłam. – Nagle zdałam sobie sprawę, że paplam głupoty, a ich miny świadczyły o tym, że nie zrozumieli ani słowa.

Gdy przyjrzałam się im uważniej, mój dyskomfort przybrał na sile. Ci faceci wyglądali groźniej niż banda psów stróżujących na złomowisku. To nie byli zwykli menele – uśmiechali się szyderczo, mieli blizny, a skrawki ich skóry, widoczne spod grubych okryć, były gęsto pokryte tatuażami.

W tym momencie dotarło do mnie, że chyba nie jestem tu mile widziana.

Zakłóciłam im jakąś naradę i nie wydawali się chętni, by wysłuchać mojej łzawej historii. Przynajmniej trzech z nich, bo czwarty… stał trochę dalej i odrobinę się od nich różnił, a w zasadzie bardzo. Miał na sobie szyty na miarę i sięgający do kolan wełniany płaszcz, który idealnie opinał się na barkach, spod niego wystawał drogi garnitur. Mężczyzna był ogolony na gładko, a najbardziej przenikliwe oczy, jakie w życiu widziałam, zamigotały zainteresowaniem – były tak jasnoniebieskie, że skojarzyły mi się z hortensjami hodowanymi przez Honey.

Ten facet nie był zbirem. Był wyrafinowany, wielkopański. Emanował wysoką pozycją, i to w taki sposób, że trudno było się nie gapić.

Skupiłam na nim uwagę w nadziei, że naprawdę jest taki dystyngowany, po czym błysnęłam swoim najlepszym scenicznym uśmiechem.

– Bardzo mi przykro, że przeszkadzam. Mówi pan może po angielsku? Bo ja nie znam ani słowa po rosyjsku.

Jeden z zakapiorów zaburczał, ale niebieskooki Adonis uciszył go uniesieniem ręki. Cały czas patrzyliśmy sobie w oczy. Gdy kąciki jego ust drgnęły ku górze, a w jego modrych oczach zamigotało rozbawienie, miałam wrażenie, że słońce przebiło się przez ciężkie niebo nad Moskwą i skąpało mnie w swoim blasku. Ciepło szczypnęło mnie w policzki i zebrało się w podbrzuszu.

– Jak takie uroda i wdzięk mogłyby przeszkadzać? – Jego głęboki głos był pocieszający, choć przez rosyjski akcent brzmiał nieco szorstko. Wyszedł zza towarzystwa i zbliżył się, robiąc kilka powolnych kroków. – Proszę, w czym mogę pomóc?

Wszystkie myśli mi uciekły. Jego bliskość wyssała powietrze z całego budynku, przyprawiła mnie o zawrót głowy, zamieniła mój mózg w pustą bańkę.

Dawaj, Stormy, weź się w garść.

– Tak, bo właśnie, no… dziękuję. Szukam sierocińca, który tu kiedyś był.

– Ach, tak, chyba masz rację. Rzeczywiście tu był, przed laty.

– I pewnie pan nie wie, co się z nim stało?

– Nie wiem, ale z pewnością możemy się dowiedzieć.

Kiedy położył dłoń na moich lędźwiach i poprowadził mnie w stronę drzwi, oczy prawie wypadły mi z orbit.

– Proszę powiedzieć, na jak długą przyjemność w postaci pani obecności w mieście możemy liczyć?

Czy ja przypadkiem zabłądziłam na plan jakiejś disnejowskiej produkcji? Wiele na to wskazywało. Młoda dziewczyna, zagubiona pośród obcych sobie ostępów, i przybywający jej na ratunek piękny książę. Czyżbym właśnie celowo pomijała fakt, że zastałam go w otoczeniu trzech klasycznych złoczyńców? Na to wyglądało.

Zerknęłam na nieznajomego, skołowana jego olśniewającym uśmiechem.

Oj tak, bandziorów już całkiem olałam. Przecież to mogli być porządni budowlańcy.

– Kilka tygodni. Dopiero wczoraj przyleciałam.

– Wspaniałe nowiny. – Znowu ten uśmiech.

– Tak? – Na moich ustach też pojawił się nieśmiały uśmiech.

– Oczywiście. Dzięki temu mamy czas na uzyskanie niezbędnych informacji, a w tym czasie będę mógł pokazać pani miasto.

Zamarłam.

– Nie mogę pana o to prosić. Z pewnością jest pan zajętym człowiekiem.

Podniósł rękę i delikatnie przesunął kciukiem po mojej szczęce.

– Jeszcze nigdy nie napotkałem równie uroczego stworzenia. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie spędził u pani boku każdej możliwej chwili.

O rety!

Nie mogłam poruszyć żadnym mięśniem ani nawet mrugać.

Kim był ten tajemniczy mężczyzna? Był tak niesamowity… Aż za bardzo… a jednak moje poobijane serce pragnęło poddać się jego kojącemu ciepłu. Poza tym pomoc miejscowego to wielkie wsparcie. Mogła zadecydować o tym, czy wrócę do kraju z tarczą, czy na tarczy. I w ogóle to kim ja byłam, żeby zaglądać darowanemu koniowi w zęby?

– Co właściwie ma pan na myśli? – westchnęłam.

Wyszliśmy przez drzwi na zewnątrz.

– Tam jest mój szofer. – Wskazał na drugą stronę ulicy. – Możemy zacząć od małej objazdówki, a później zatrzymać się na lunch. Znam miejsce z najlepszym strogonowem, w samym sercu miasta. Inni mogą sobie opowiadać, że mają lepsze, ale bez porównania.

Przyjrzałam się czarnemu SUV-owi z przyciemnionymi szybami. Może i borykałam się z żałobą po rodzicach, ale jeszcze całkiem rozumu mi nie odebrało.

– Uczono mnie, żeby nie wsiadać do samochodu z nieznajomymi – powiedziałam z uśmiechem, nie chcąc go urazić. – Może zechciałby się pan więc gdzieś po prostu spotkać?

Skłonił głowę.

– Naturalnie… bardzo rozsądnie. A to godna podziwu cecha.

– Paranoja? – rzuciłam żartobliwie.

– Ostrożność. Nie byłbym tym, kim dziś jestem, gdyby nie zdrowy instynkt samozachowawczy. Czy pozwoli pani przynajmniej odprowadzić się do hotelu i przyjmie mój numer? Być może zechce pani zadzwonić i umówić się na kolację.

Rozpromieniłam się z ulgą i ledwie skrywanym entuzjazmem.

– Raczej nie mogłabym odrzucić tak życzliwej propozycji.

– Wspaniale! Niemniej najpierw będę potrzebował od pani jednej rzeczy.

Mina mi zrzedła.

– Jakiej?

– Imienia. Dzięki temu przestaniemy być sobie obcy.

Przygryzłam dolną wargę, żeby znów się nie wyszczerzyć.

– Alina. Alina Shelton.

Ujął moją dłoń, podniósł i pocałował.

– Alina… To piękne rosyjskie imię. – Uniósł brew.

– Zaczynałam właśnie w tym sierocińcu, potem zostałam adoptowana przez swoich cudownych rodziców, którzy zabrali mnie do Stanów. Podobało im się to imię, więc go nie zmienili.

– Szacunek dla korzeni. Już ich lubię.

– Byli niesamowici… – Smutek mimowolnie wkradł się do mojego głosu.

– Byli? – zapytał łagodnie.

– Tak, i właśnie dlatego tu jestem. Rodzice umarli kilka miesięcy temu, a ja uznałam, że czas dowiedzieć się, skąd pochodzę.

– Sładkaja1 aniołku, tak mi przykro z powodu twojej straty.

Nie zrozumiałam pierwszego słowa i nie chciałam, żeby nasza rozmowa zrobiła się posępna, więc machnęłam ręką.

– Na pewno byliby zadowoleni, że się tu wybrałam. Nie mogę się doczekać, czego się dowiem. – Obejrzałam się na stary budynek. – Ale spodziewałam się, że sierociniec nadal działa.

– Nie martw się. – Objął budynek lekceważącym gestem ręki. – Dowiemy się wszystkiego, na czym ci zależy.

– W takim razie zostało nam jeszcze tylko jedno. – Znowu musiałam stłumić uśmiech.

– Mianowicie?

– Nadal nie znam pańskiegoimienia.

Jego oczy błysnęły z zachwytem, jakby czekał, aż zapytam.

– Damyon Karpov do usług.

Ponownie się skłonił, tym razem w pas, i zamaszyście machnął ręką.

Moje serce zadrżało, po czym roztopiło się i uformowało kałużę, która rozlała mi się w brzuchu. Przyjechałam do Rosji szukać odpowiedzi, ale ogarnęło mnie przeczucie, że odkryję tu znacznie więcej, niż się spodziewałam.

ROZDZIAŁ 3

Torin

Teraz

Nie zdawała sobie sprawy, że każdy zboczony zjeb z ulicy może ją obserwować? Już od tygodni chodziłem za nią po pracy do domu i za każdym razem wkurzało mnie to, że nie zaciągała pierdolonych zasłon do końca. Była cholernie naiwna. Wystarczyło, że otwierała usta, i człowiek już nie miał wątpliwości. Według niej świat to guma balonowa i tęcza. Dziwaczne.

Tłumaczyłem sobie, że właśnie dlatego przychodziłem tu co noc – przez chorą ciekawość. Fascynowało mnie to jak wypadki drogowe ludzi, którzy nie potrafili oderwać wzroku od makabrycznych widoków.

Ale niezależnie od powodów czas koniecznie z tym skończyć.

Od kiedy zacząłem pracę, przez klub przewinęły się setki kobiet. Nie zwracałem na nie uwagi i z nią powinno być tak samo. Blond włosy i powszechnie spotykane brązowe oczy. Delikatne, kobiece rysy i nogi do nieba. Była atrakcyjna, ale mógłbym podobnie opisać połowę dziewczyn, które dla nas pracowały.

Stormy wzięła mnie na smycz czymś nieuchwytnym, przez co jeszcze trudniej było się z tego wyrwać. Jakby rzuciła na mnie jakiś urok voodoo z jebanego Południa. Nie zachowywałem się tak bezmyślnie, odkąd skończyłem szesnaście lat.

Ta myśl zmotywowała mnie do tego, żeby odkleić się od zimnego muru i stąd spierdalać. Podjąłem niebezpieczną grę. Przez całą noc beształem się za tę scenę w schowku. Ciągle sobie powtarzałem, że mam trzymać się z daleka, ale, cholera jasna, jak ona mnie nakręcała. Nie wierzyłem, że w razie czego poprosi o pomoc, i strasznie mnie to wkurzało. Była tak kurewsko optymistyczna i uprzejma, że wydawało się jej, że wszystko zrobi sama. Nieraz widziałem to w jej wykonaniu i właśnie dlatego miałem ją teraz na oku. Nie musiałbym, gdyby chociaż trochę kumała życie w mieście.

Jeżeli myślisz, że to by cię powstrzymało, to jesteś skończonym kretynem.

Kopnąłem porzuconą na chodniku pustą butelkę, a brzęk tłuczonego szkła wypełnił nocną ciszę. Kiedy wróciłem do klubu, pod drzwiami siedziała jedna z tancerek i gapiła się w telefon. Lekka kurteczka zupełnie nie chroniła jej przed chłodem, szczególnie w połączeniu z tym skąpym strojem, który pod nią miała. Nie wiedziałem, co ta dziewczyna tu jeszcze robiła, ale miałem to gdzieś. Kiwnąłem jej głową i poszedłem do motocykla.

– Hej, Tor! – Błysnęła przesadnym uśmiechem. – Miałam nadzieję, że się jeszcze pokażesz. Ktoś miał mnie odebrać, ale to olał, a może zauważyłeś, że nie jestem ubrana jak na przechadzkę. Podrzuciłbyś mnie?

– Nie.

– To tylko kilka kilometrów – błagała.

– Nie obchodzi mnie to, nikogo nie podwożę. – Między innymi dlatego kochałem swój motocykl. To jeden z mniej ważnych powodów, ale zawsze jakiś. Na jego widok ludzie rzadko prosili o podwózki, choć, jak widać, czasami się to zdarzało.

– Rzucasz gównem w karmę, wiesz? – krzyknęła za mną. – Nikt nie wyciągnie do ciebie ręki, gdy sam będziesz w potrzebie, skoro nie umiesz się zrewanżować.

– Nie ma gwarancji, że by wyciągnął.

– Ale szanse byłyby większe.

Dosiadłem ducati, wybudziłem maszynę ze snu i spojrzałem na dziewczynę.

– Wcale nie. Ludzie wydymają cię przy pierwszej lepszej okazji. Nie jesteś dzieckiem, powinnaś już o tym wiedzieć. – I w odniesieniu do Storm powinienem zastosować takie samo podejście. Wobec innych przychodziło mi ono tak łatwo. Czemu, kurwa, z nią było inaczej?

Ruszyłem ostro i ryk silnika prawie zagłuszył obelgę, którą za mną rzuciła. Parsknąłem, choć nie mogła już tego usłyszeć. Kilka sekund później byłem już w połowie przecznicy.

***

– Są jakieś wieści o tym ruskim pojebie? – Bishop podniósł ręce z padami bokserskimi i nastawił je, żeby mój kuzyn Conner mógł poćwiczyć serie ciosów. Pracował dla rodziny i był najlepszym przyjacielem Connera, ale nie był z nami spokrewniony. Za to, obok Shae, był moim najczęstszym sparingpartnerem.

Dziś Conner i Bishop trenowali, a ja z Shae zrobiliśmy sobie sparing. Lubiłem z nią pracować, bo dzięki ruchom z jiu-jitsu nie dawała mi chwili na rozkojarzenie. Jej umiejętności były na tak wysokim poziomie, że prawie nadrabiała nimi różnice w masie i wzroście. Prawie.

Mieliśmy właśnie chwilę przerwy, tamci dwaj trenowali dalej.

Conner wyprowadził kilka dokładnie wymierzonych ciosów.

– Nie pokazał się, odkąd rozpłatał Flynnowi gardło – odpowiedział.

– Szkoda, że nie wiemy, co gnój kombinuje – dyszał Bishop, ustawiając się do uderzeń Connera.

– Rozmawiałem wczoraj z Oranem – kontynuował Conner. – Powiedział, że wtedy w magazynie Damyon miał kilku ludzi wypożyczonych od Borysa.

– Co, kurwa? To oni współpracują? – obruszyła się Shae.

Borys „Biba” Mikhailov dowodził największą rosyjską firmą w Nowym Jorku, a Ruscy nie byli dla siebie nawzajem zbyt mili. Nie wyobrażałem sobie, że dobrowolnie mógłbym oddać swoich ludzi komuś z zewnątrz.

– Nie wiem – wycedził Conner między ciosami – ale Włosi mają u Rosjan kontakty. Zadzwonię dzisiaj, zobaczę, czego się dowiem.

– I ot tak udzielą ci informacji? – wtrąciłem. Może i miał włoskie geny, dzięki którym zasłużył sobie na żonę z mafii, ale nie sądziłem, by Genovese naprawdę uważali go za swojego. My nigdy nie przekazalibyśmy wrażliwych informacji komuś o jego pozycji i zakładanie, że oni postąpią inaczej, byłoby głupotą.

– Dopóki nie zapytamy, to się nie dowiemy – zauważył celnie. – Borys nie należy do ludzi, którzy dzielą się władzą, nie jest też strachliwy. Powiedziałbym więc, że musiał coś mieć z tego układu. Skłania mnie to też do wniosku, że Damyon mówił prawdę i rzeczywiście nie rozkręca w mieście żadnych interesów. Gdyby Borys uznał go za potencjalnego rywala, to na pewno by mu nie pomógł.

– Racja – zgodziłem się. – W takim razie co on tu, kurwa, robi?

– Nie mam pojęcia. – Wyprowadził dwa prawe proste, potem szybki lewy sierpowy i prawy podbródkowy, po czym opuścił ręce i zdyszany odsunął się od Bishopa.

– Koniec przerwy – ogłosiła Shae. – Masz za tydzień walkę, nie ma czasu na lenistwo.

Conner skinął głową, pot kapał mu z czoła.

– Gotowy jesteś?

– Jaja sobie robicie? – zażartował Bishop. – Ten wściekły wariat zawsze pali się na ring.

Shae uniosła gardę, jej oczy błysnęły szelmowsko. Przyjąłem podobną postawę i próbowałem skupić się na sparingu.

Trzy sekundy później jakimś cudem wdrapała się na mnie jak na jebane drzewo, zacisnęła uda na mojej głowie i rzuciła mnie nogami na ring. Wiedźma wycisnęła mi całe powietrze z płuc. Gdy próbowałem odzyskać oddech, stanęła nade mną, wyciągnęła ochraniacz na zęby i wyszczerzyła się jak diabeł.

– Gotowy na porażkę? – rzuciła szyderczo.

– Spierdalaj! – zaświszczałem; nie mogłem znieść, jak żałośnie to zabrzmiało. Nie doszłoby do tego, gdyby nie rozpraszały mnie myśli o Stormy i tym zasranym kacapie.

Gdy już wstałem, stoczyliśmy drugą rundę i tym razem odpłaciłem się jej z nawiązką. Wyciskałem z siebie siódme poty. Ale nieważne, jak mocno próbowałem skupić się na rodzinnych interesach i znakach zapytania związanych z Rosjaninem, moje myśli stale wędrowały ku szczerym oczom i południowemu zaśpiewowi Storm.

Miała w sobie coś, co zasiało mi w głowie zaraźliwe ziarno… chorobliwy nałóg, z którego nie umiałem wyjść. Nie znosiłem poczucia, że nad czymś nie panuję. A jeżeli chodziło o Stormy, to siedziałem na fotelu pasażera, podczas gdy miejsce za kółkiem zajęła moja fiksacja. Musiałem znaleźć sposób, żeby wyskoczyć z tego pieprzonego samochodu, bo ta podróż prędzej czy później skończy się w kuli ognia i płomieni, to pewne.

1 Sładkaja – (z ros.) słodki (przyp. red.).