Ransom Canyon - Jodi Thomas - ebook + książka

Ransom Canyon ebook

Thomas Jodi

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca opowieść, na podstawie której powstał serial Netflixa

W sercu surowego, bezkresnego Teksasu, gdzie pustkowia skrywają więcej niż tylko piękno natury, splatają się losy ludzi, którzy szukają drugiej szansy, odkupienia... i miłości.

Ransom Canyon to nie tylko miejsce – to społeczność zbudowana na tradycjach, lojalności i sile przetrwania. Staten Kirkland, twardy ranczer o sercu skrytym pod warstwą milczenia, wiedzie życie pełne odpowiedzialności i samotności. Kiedy jego drogi krzyżują się z Quinn O'Grady, nauczycielką o tajemniczej przeszłości, oboje będą musieli zmierzyć się z rodzącymi się między nimi uczuciami.

Tymczasem młodzi mieszkańcy kanionu – Lucas, Lauren i Yancy – wplątani w dramatyczne wydarzenia, odkrywają czym naprawdę jest odwaga, przyjaźń i wybór własnej ścieżki.

Ransom Canyon to poruszająca opowieść o sile ludzkiego ducha i odwiecznej walce między przeszłością a przyszłością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 324

Data ważności licencji: 4/3/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Tytuł oryginału

RANSOM CANYON

 

Copyright © 2015 by Jodi Koumalats

 

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.

This edition is published by arrangement with Harlequin Enterprises ULC.

 

Cover © Netflix 2025. Used with permission.

 

Translation copyright © 2025 by Małgorzata Hayles

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Niniejsze dzieło jest literacką fikcją. Imiona, postacie, miejsca i wydarzenia są albo wytworem wyobraźni autora, albo zostały użyte fikcyjnie, a wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, przedsiębiorstw, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.

 

Redakcja

Dagmara Michalak

 

Korekta

Eliza Orman

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN: 978-83-68560-68-8

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję tę książkę mojej drogiej przyjaciółce DeWannie Pace. Spotkałyśmy się na zajęciach z kreatywnego pisania i spędziłyśmy następne dwadzieścia pięć lat, pomagając sobie nawzajem podążać za marzeniami. Tęsknię za nią, ale wiem, że teraz jest błogosławieństwem niebios.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

 

 

 

Staten

 

Staten Kirkland opuścił rondo kapelusza, odwracając się w stronę wiatru. Jego kowbojskie nakrycie głowy marki Resistol miało okazję się wykazać. Potężnie wiało z północy, a on był zmuszony ostro pędzić, aby wrócić do kwatery głównej, zanim burza zaatakuje z całą furią. Jego nowy wierzchowiec, deresz, którego kupił w zeszłym tygodniu, był niedoświadczony i płoszyły go zimowe błyskawice. Staten nie miał czasu, by założyć rękawiczki, które trzymał upchnięte w tylnej kieszeni. Musiał już jechać.

Kiedy klacz wierzgnęła w proteście, zakręcił lejce wokół dłoni i poczuł skórzane paski wrzynające się w skórę, walcząc o kontrolę zarówno nad koniem, jak i nad wspomnieniami, które unosiły się tak nisko, jak ciemne chmury nad jego głową.

Tamtej nocy, pięć lat temu, z nieba leciał lodowaty deszcz, ale on nie był na swoim ranczu, tylko tkwił uwięziony na korytarzu szpitala okręgowego oddalonego o osiemdziesiąt kilometrów stąd. Jego syn leżał na jednym końcu tego korytarza, walcząc o życie, a reporterzy skulili się tuż za wejściem, na jego drugim końcu, czekając na wiadomości.

Obchodziło ich tylko to, że dziadek chłopca jest senatorem Stanów Zjednoczonych. Staten, ojciec i jedyny opiekun chłopca, próbował ich trzymać z dala, ale nie robiło to na nich wrażenia. Zależało im tylko na sensacyjnym nagłówku, a Statenowi na tym, by jego syn przeżył.

Nie dostał jednak tego, czego chciał.

Randall, jedyne dziecko Statena Kirklanda i jedyny wnuk senatora Samuela Kirklanda, zmarł tej nocy. Dziennikarze dostali swoje nagłówki, wraz ze zdjęciami Statena szturmującego podwójne drzwi i rzucającego się z pięściami na każdego, kto próbował stanąć mu na drodze. Dwóch dziennikarzy i nieświadomy niczego lekarz stażysta skończyli na podłodze, ale to go nie powstrzymało.

Tamtej nocy wbiegł w burzę, nie przejmując się deszczem. Nie dbał o własne życie. Dwa lata wcześniej pochował żonę, a teraz obok miał pochować syna, który zginął w wypadku samochodowym. Musiał uciekać przed bólem, który utkwił tak głęboko w jego sercu, że nigdy się nie zagoi.

Teraz, pięć lat później, nadciągała kolejna burza, ale ból wcale nie zmalał. Wracał do bazy na półdzikim koniu, a deszcz mieszał się na jego policzkach ze łzami, których nigdy nie pozwolił nikomu zobaczyć. Tamtej nocy chciał umrzeć. Nie miał nikogo. Choroba żony sprawiła, że zarówno on i jego syn stali się zgorzkniali i zagubieni. Gdyby żyła, może Randall byłby inny. Spokojniejszy. Może gdyby miał jej miłość, chłopak nie byłby taki dziki. Nie uważałby się za niezniszczalnego.

Nie był niezniszczalny. Zabiło go to, że jechał krętą drogą z prędkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Samochód, który dostał od dziadka miesiąc wcześniej na szesnaste urodziny, wypadł na zakręcie z drogi prowadzącej do Ransom Canyon i dachował. Gazety cytowały jednego z ratowników, który powiedział: „Dzięki Bogu, że był sam. Nikt w tym sportowym aucie nie przeżyłby tego wypadku”.

Staten żałował, że nie ma teraz obok niego jego chłopca. Czuł się martwy w dniu, w którym pochował Randalla obok swojej żony, a teraz czuł się martwy, gdy dopadały go wspomnienia.

Burza wokół szalała, a on jechał blisko krawędzi kanionu, pragnąc, by i jego pochłonęło grzęzawisko. Ale był piątym pokoleniem, które się urodziło na tej ziemi. Po nim nie będzie już Kirk­landów, a on nie odejdzie stąd bez walki.

W pędzie przypomniał sobie horror tamtej chwili, gdy zobaczył syna wyciągniętego z wraku, zbyt poobijanego i zakrwawionego, by nawet on, jego ojciec, mógł go rozpoznać. Krew Kirklandów zalała tamtej nocy czerwoną ziemię kanionu.

Staten gnał, słysząc stukot końskich kopyt dorównujący biciu jego serca.

Kiedy dojechał na miejsce i pozwolił, by koń pogalopował do stajni, wziął głęboki oddech, wiedząc, co musi zrobić.

Spojrzał w górę i zobaczył Jake’a, który czekał na niego przy drzwiach stodoły. Jake Longbow przypłacił rodeo kalectwem, ale nadal był jego najlepszym pomocnikiem na ranczu.

– Osusz ją! – krzyknął Staten, przekazując klacz pod opiekę Jake’a. – Muszę jechać.

Stary kowboj, z twarzą jak z niewyprawionej skóry, skinął głową, jakby wiedział, co powie Staten. Tysiące razy na przestrzeni lat Jake wkraczał do akcji, zanim Staten wydał polecenie.

– Zajmę się tym, panie Kirkland.

Staten minął szybko tylną zagrodę i wsiadł do ogromnego dodge’a 3500 z dieslowym silnikiem Cummins i napędem na cztery koła. Ciężarówka żłopała paliwo i nie była najwygodniejsza, ale gdyby wpadł dziś w poślizg, nie wypadnie z drogi.

Pół godziny później w końcu zwolnił, skręcając na farmę położoną trzydzieści kilometrów na północ od miasteczka Crossroads w Teksasie. Wyblakły znak, z kilkoma dziurami po kulach, głosił po prostu, że oto przyjechał do „Lawendowego Zakątka”. Nawet podczas deszczu powietrze tutaj pachniało lawendą. Dotarł do posiadłości Quinn. Jeden dom, jedna farma, a w okolicy nikogo, kogo można by nazwać sąsiadem.

Dom Quinn O’Grady zawsze mu przypominał domek dla lalek: jaskrawo pomalowane okiennice i wiktoriański styl. Ludzie czasami mówili, że dom był tak fantazyjny, jak jego właścicielka zwyczajna, ale Staten nigdy nie myślał o niej w ten sposób. Quinn była nieśmiała i nawet w podstawówce trzymała się na uboczu, ale wyrosła na niezależną kobietę. Utrzymywała się z bezwartościowej ziemi, którą zostawili jej w spadku rodzice.

Niewykluczone, że przez całe życie mówił jej tylko cześć, ale Quinn O’Grady była najlepszą przyjaciółką jego żony. Gdy ożenił się z Amalah, to z Quinn spędzała swoje babskie dni.

Jesienią razem wekowały brzoskwinie i uczęszczały na kościelne kursy szycia narzut patchworkowych i garncarstwa. Wybierały się do Dallas na wystawę sztuki lub do Canton na największą na świecie wyprzedaż garażową. Nie mógł zliczyć, ile razy jego żona wsiadała do starego zielonego pickupa Quinn i mówiła, że jadą na zakupy, jakby nie musiał wiedzieć nic więcej. Na ogół wracały jedynie z uśmiechem, który oznaczał, że zjadły deser lodowy.

Quinn nie rozmawiała z nim zbyt wiele w tych pierwszych latach, ale była dobrą przyjaciółką jego żony, a to miało znaczenie. Pod koniec siedziała z Amalah w szpitalu, aby on mógł wrócić do domu, wziąć prysznic i się przebrać. Przez ostatni miesiąc wydawało się, że zawsze była w pobliżu. Obie kobiety przyjaźniły się przez całe życie i zostało tak do końca.

Staten nie uśmiechnął się, wyłączając silnik przed domem Quinn O’Grady. Nigdy się nie uśmiechał. Już nie. Przez lata ciężko pracował, myśląc, że kiedyś przekaże ranczo swojemu synowi. Teraz, po jego śmierci ranczo zostałoby prawdopodobnie sprzedane na aukcji, a środki wykorzystane, by wesprzeć kandydaturę jego ojca do senatu lub kto wie, może następnym razem staruszek postara się o fotel gubernatora. Chociaż Samuel Kirkland był po sześćdziesiątce, twierdził, że jego czwarta żona go odmładza. Nigdy nie interesował się ranczem i nie spędził na ziemi Kirk­landów jednej nocy, odkąd Staten przejął to miejsce.

Przeniósł uwagę na Quinn, gdy otworzyła drzwi i na niego spojrzała. W jednej ręce trzymała duży ręcznik, opierając się o framugę i czekając, aż wyjdzie z ciężarówki i wejdzie do środka. Była wysoka, miała prawie metr osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i nosiła dość zwyczajne ubrania. Nie potrafił sobie wyobrazić Quinn w szpilkach lub z włosami upiętymi w jakikolwiek inny sposób niż długi warkocz, który zawsze nosiła na plecach. Odkąd zaczęła chodzić do szkoły, nosiła dżinsy, ale wtedy po jej plecach spływały dwa warkocze.

Zabawne, pomyślał Staten, gdy wyszedł z samochodu i próbował uciec przed deszczem. Oto kobieta, która nie chce mieć nic wspólnego z falbankami i koronkami, a mieszka w domku dla lalek.

Gdy dotarł na werandę i otrząsnął się jak wielki pies, podała mu ręcznik.

– Kiedy tylko zobaczyłam nadciągającą burzę, pomyślałam, że przyjdziesz. Zdejmij te zabłocone buciory, a ja przygotuję kolację. Zaczęłam gotować zupę taco, gdy tylko zobaczyłam chmury nadciągające z północy.

Nikt nie rozkazywał Kirklandowi. Nigdy. Tylko tutaj, w jej domu, robił to, o co prosiła. Może i nie miał już w sobie ani kropli miłości, ale nadal szanował Quinn.

Jego ostrogi zabrzęczały, gdy wszedł na ganek. Był od niej tylko o kilka centymetrów wyższy, ale miał szerokie bary i pewnie ważył dwa razy tyle co ona.

– Czy chmury przypadkiem nie sprawiły, że pomyślałaś też o placku kokosowym?

Zaśmiała się cicho.

– Jest w piekarniku. Będzie gotowy za minutkę.

Patrzyli, jak burzowe popołudnie zamienia się w wieczór, a pioruny dają pokaz na niebie za jej kuchennym oknem. Podobało mu się to, że czuje się przy niej komfortowo, milcząc. Czasami rozmawiali o Amalah i zabawnych rzeczach, które się wydarzyły, gdy dorastali. Czuł się tak, jakby on i Quinn byli tym, co pozostało, gdy wraz z Amalah umarło w nich to, co najlepsze.

Tylko że dziś jego myśli krążyły wokół syna i tak naprawdę wcale nie chciał rozmawiać. Gdy słońce zaszło, a temperatura spadła, lodowaty deszcz zamienił się w pył miękkiego, papkowatego śniegu, podczas gdy oni jedli w ciszy.

Kiedy sięgnął po talerz i zaczął wstawać, powstrzymała go dotknięciem wilgotnego rękawa.

– Ja się tym zajmę – powiedziała. – Dokończ swoją kawę.

Siedział cicho i nieruchomo przez kilka minut, myśląc o tym, jak to miejsce zdawało się spowalniać jego serce i ułatwiać mu oddychanie. W końcu odszedł od stołu i po cichu stanął za nią, gdy myła naczynia. Szorstkimi dłońmi, pokrytymi strupami w miejscach przecięcia, zaczął rozplątywać jej warkocz.

– Zrobiłem to raz, kiedy byliśmy w trzeciej klasie. Pamiętam, że nic nie powiedziałaś, ale Amalah nazwała mnie po szkole idiotą.

Quinn skinęła głową, ale się nie odezwała. Wspólne wspomnienia ułożyły się wygodnie między nimi.

Nawet teraz podobała mu się tekstura słonecznych włosów Quinn. Były gęste i leżały prosto na jej plecach, z wyjątkiem lekkich fal po rozplątanym warkoczu.

Odwróciła się i spojrzała na niego, biorąc go za rękę. Bez zadawania pytań wciągnęła jego zranioną dłoń pod bieżącą wodę, a następnie ją osuszyła. Kiedy posmarowała ją balsamem, przypominało to bardziej pieszczotę niż zabieg pielęgnacyjny.

Stał tak blisko, że ich ciała ocierały się o siebie, gdy go opatrywała. Pochylił się i lekko pocałował ją w szyję.

– Zagraj dla mnie dziś wieczorem – wyszeptał.

Odwracając się w stronę starego pianina stojącego po drugiej stronie salonu, potrząsnęła głową.

– Nie mogę.

Nie pytał ani nie próbował zmienić jej zdania. Nigdy tego nie robił. Czasami grała dla niego, innym razem coś głęboko w niej jej na to nie pozwalało.

Bez słowa zaciągnęła go do jedynej sypialni, gasząc światła, gdy przechodzili przez dom.

Przez chwilę stał w drzwiach, obserwując ją, gdy zdejmowała ubranie: znoszone dżinsy, wyblakłą koszulę w kratę, która ­prawdopodobnie należała do jej ojca lata temu, i T-shirt, który okrywał smukłą sylwetkę. Jej blada, biała skóra lśniła w słabym świetle lampki na stoliku nocnym.

Kiedy się nie ruszał, odwróciła się w jego stronę. Jej piersi były małe, ciało szczupłe, a brzuch płaski, bo nigdy nie urodziła dziecka. Miała na sobie tylko parę czerwonych majtek.

– Rozbierz mnie do końca – szepnęła, po czym czekała.

Podszedł do niej, wiedząc, że nie ruszyłby się z miejsca, gdyby go nie poprosiła. Może to była tylko gra, w którą grali, a może po cichu uzgodnili niepisane zasady, kiedy ją zaczęli. Nie mógł sobie przypomnieć.

Przyciągnął ją do siebie i trzymał w ramionach przez długi czas. Jak w tę najgorszą noc swojego życia, pięć lat temu, gdy coś go tutaj przywiodło i zapukał do jej drzwi. Był cały brudny od błota, przepełniony żalem i zagubiony.

Nie powiedziała ani słowa. Po prostu chwyciła go za rękę. Pozwolił jej zdjąć z siebie zabłocone ubranie i dał się umyć, próbując przez cały czas wymyślić sposób, by przestać oddychać i umrzeć. Położyła go w swoim łóżku a potem ułożyła się obok i przytulała go, dopóki w końcu nie zasnął. Nie powiedział ani słowa, domyślając się, że pewnie słyszała doniesienia prasowe o wypadku. Po smutku w jej jasnoniebieskich oczach poznał, że podzielała jego żal.

Tamtej nocy w jego umyśle kłębiło się tysiące uczuć, a wszystkie były mroczne. To ona trzymała go w jednym kawałku. Pamiętał, że gdyby próbowała pocieszyć go słowami, nawet kilkoma, rozleciałby się na dobre.

Pamiętał, jak tuż przed świtem obudził się i do niej odwrócił. Powitała go nie jak kochanka, ale jak przyjaciela, w milczeniu dając mu znać, że może jej dotknąć, przytulić.

W ciągu pięciu lat, które minęły od tego czasu, odbyli długie rozmowy. Mieli też za sobą burzliwe noce, kiedy w ogóle nie rozmawiali. Zawsze kochał się z nią delikatnie, nigdy się nie spiesząc. Zawsze z większą troską i mniejszą pasją, niż by tego chciał. W jakiś sposób czuł, że to było prawidłowe.

Nie była zainteresowana randkowaniem z nim czy spotykaniem się gdziekolwiek poza swoim domem. Nigdy do niego nie dzwoniła ani nie wysyłała e-maili. Jeśli mijała go w małym miasteczku zwanym Crossroads, które znajdowało się między ich domami, machała do niego, ale nigdy nie zamienili publicznie więcej niż kilka słów. Nie była zainteresowana zmianą swojego nazwiska na jego, nawet gdyby o to poprosił.

Znał jednak jej ciało. Wiedział, co lubi i jak chce być przytulana. Wiedział, jak wygląda, gdy śpi zwinięta obok niego w kłębek, jakby było jej zimno.

Nie wiedział tylko, jaki jest jej ulubiony kolor, dlaczego nigdy nie wyszła za mąż ani dlaczego nawet czasem nie potrafi podejść do swojego pianina. Pod wieloma względami w ogóle się nie znali.

Była jego kobietą na czarną godzinę. Kiedy dopadały go wspomnienia, była jego schronieniem. Kiedy samotność przeszywała jego ciało na wskroś, ona była jego lekarstwem. Uratowała go samą swoją obecnością. Czekała i kochała mężczyznę, który nie miał już w sercu ani odrobiny miłości do zaoferowania.

Wokół szalała burza, a ona zaprowadziła go do swojego łóżka. Kochali się w ciszy, a potem przytulił ją do siebie i zasnął.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział drugi

 

 

 

 

 

Gdy stary zegar w holu wybił jedenaście razy, Staten Kirkland opuścił łóżko Quinn O’Grady. Gdy spała, ubrał się w cieniu, obserwując ją jedynie w świetle księżyca w pełni. Dała mu dziś to, czego potrzebował i jak zawsze czuł się tak, jakby on nie dał jej nic.

Wychodząc na werandę, przyglądał się świeżo obmytej ziemi, myśląc o tym, jak puste było jego życie, z wyjątkiem tych kilku godzin spędzanych z Quinn. Nigdy nie pokocha jej ani nikogo innego, ale chciał coś dla niej zrobić. Dzięki ciężkiej pracy i odziedziczonej ziemi był bogatym człowiekiem. Ona radziła sobie na farmie, ale z trudem. Mógłby jej pomóc, ale wiedział, że nigdy by mu na to nie pozwoliła.

Wkładając buty, pomyślał o tuzinie rzeczy, które mógłby tu zrobić. Na przykład naprawić stary traktor pokryty błotem lub zmodernizować system nawadniania. Traktor stał przy drodze od miesięcy. Gdyby zgodziła się na jego pomoc, wyciągnięcie starego John Deere’a i ponowne uruchomienie silnika nie zajęłoby mu nawet godziny.

Tylko że ona nie chciała nic od niego przyjąć, a on wiedział, że lepiej nie pytać.

Czasem nie był nawet pewien, czy są przyjaciółmi. Może byli czymś więcej, a może czymś mniej. Spojrzał na swoją dłoń, przypominając sobie, jak posmarowała ją kremem, i zmartwił się, że wszystkim, co ich łączy, jest strata i potrzeba, by od czasu do czasu dotknąć innej istoty ludzkiej.

Drzwi skrzypnęły. Odwrócił się, gdy Quinn, owinięta w starą kołdrę, wyszła w noc.

– Nie chciałem cię obudzić – powiedział, gdy przeszła na palcach przez delikatnie ośnieżony ganek. – Muszę wracać. Niedługo na ranczu pojawi się osiemdziesiąt nowych roczniaków. – Nigdy nie przepraszał za to, że odchodzi i teraz też tego nie robił. Po prostu stwierdzał fakty. Ze względu na kradzieże bydła i plan powiększenia stada być może będzie musiał zatrudnić więcej ludzi. Jak zawsze czuł, że musi być na swojej ziemi i czuwać.

Kiwnęła głową i stanęła przed nim.

Staten czekał. Nigdy nie dotykali się po tym, jak się ­kochali. Zwykle wychodził bez słowa, ale dziś najwyraźniej miała coś do powiedzenia.

Kolejna rzecz, którą prawdopodobnie robił źle, pomyślał. Nigdy nie prawił jej komplementów, nie całował jej w usta, nie wypowiadał żadnych słów po tym, jak jej dotykał. Gdyby od czasu do czasu nie wydawała z siebie drobnych odgłosów przyjemności, nie miałby pewności, że ją zaspokoił.

Teraz, stojąc tak blisko niej, czuł się bardziej jak ktoś obcy niż kochanek. Znał zapach jej skóry, ale nie miał pojęcia, o czym myśli przez większość czasu. Znała się na pikowaniu kołder i ­robieniu mydła z lawendy. Grała na pianinie jak anioł i nie posiadała telewizora. On znał się na prowadzeniu farmy i oglądał każdy mecz Dallas Cowboys ze swojego rozkładanego fotela.

Gdyby kiedykolwiek spędzili ponad godzinę na rozmowie, prawdopodobnie doszliby do wniosku, że nie mają ze sobą nic wspólnego. On uprawiał każdy sport w liceum, a ona grała zarówno w orkiestrze, jak i w zespole. On odbębnił większość swoich godzin na studiach online, a ona pojechała aż do Nowego Jorku, aby się uczyć. Ale kochali tę samą osobę. Amalah była najlepszą przyjaciółką Quinn i jego jedyną miłością. Rzadko rozmawiali o swoich uczuciach. Już nie rozmawiali. Tak naprawdę nigdy tego nie robili. Domyślał się, że to zbyt bolesne dla nich obojga.

Dzisiejszej nocy powietrze było spokojne, a wilgoć wisiała jak niewidzialna koronka. Quinn wyglądała na dwudziestolatkę, a nie na czterdziestolatkę. Była piękna na własny, niekrzykliwy sposób. Zawsze taka była i przypuszczał, że nadal taka będzie, nawet gdy się zestarzeje.

Ku jego zaskoczeniu pochyliła się i pocałowała go w usta.

Obserwował ją.

– Chcesz więcej? – zapytał w końcu, wiedząc, że to prawdopodobnie najgłupsza rzecz, jaką można powiedzieć nagiej kobiecie stojącej dwa centymetry od niego. Nie miał pojęcia, co mogłoby być tym więcej. Zawsze uprawiali seks raz, jeśli w ogóle go uprawiali, kiedy pukał do jej drzwi. Czasami żadne z nich nie wykonywało pierwszego ruchu i po prostu przytulali się do siebie na kanapie. Quinn nie była namiętną kobietą. To, co robili, było tylko zaspokojeniem potrzeby, którą oboje miewali od czasu do czasu.

Pocałowała go ponownie, bez słowa. Kiedy jej policzek otarł się o jego zarost, był mokry i smakował deszczem.

Staten powoli wsunął dłonie pod jej kołdrę i objął ciepłe ciało, po czym przyciągnął ją bliżej i pocałował tak, jak nie całował kobiety od śmierci żony.

Jej usta były miękkie i zachęcające. Kiedy je otworzył i wtargnął do środka, poczuł się z nią o wiele bardziej intymnie niż kiedykolwiek wcześniej, ale nie przestawał. Chciała tego od niego, a on nie miał zamiaru jej odmawiać. Nikt nigdy by się nie domyślił, że ta kobieta była wszystkim, co trzymało go w kupie w niektóre dni.

Kiedy w końcu przerwał pocałunek, Quinn wzięła głęboki oddech. Przycisnęła czoło do jego szczęki, a on czekał.

– Od teraz – szepnęła tak cicho, że bardziej poczuł jej słowa, niż je usłyszał – kiedy do mnie przychodzisz, musisz mnie pocałować na pożegnanie, zanim wyjdziesz. Jeśli śpię, obudź mnie. Nie musisz nic mówić, ale musisz mnie pocałować.

Nigdy go o nic nie prosiła. Nawet nie myślał, by odmówić. Rozłożył dłoń na jej plecach i przyciągnął ją mocno do siebie.

– Będę o tym pamiętał, jeśli tego właśnie chcesz. – Czuł, jak wali jej serce i wiedział, że nie przyszło jej to łatwo.

Przytaknęła.

– Tego właśnie chcę.

Zetknął swoje usta z jej wargami. Uwielbiał to, jak westchnęła, jakby chciała więcej, a potem się odsunęła.

– Dobranoc – powiedziała, dawkując sobie przyjemność. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi.

Odgarnął włosy do tyłu, włożył kapelusz i patrzył, jak znika w cieniu. Potrzeba powrotu już w nim narastała.

– Wrócę w piątek wieczorem, jeśli ci pasuje. Będę późno, muszę najpierw odwiedzić babcię i wykonać zadania z jej listy. Dopiero wtedy będę wolny. Jeśli chcesz, mogę przynieść coś z ­grilla na kolację? – Paplał, ale coś trzeba było powiedzieć, a on nie miał pojęcia co.

– I warzywa – zasugerowała.

Przytaknął. Chciała zjeść posiłek, a nie tylko mięso.

– Każę im dorzucić frytki z batatów i okrę.

Przytrzymała mocno kołdrę, jakby chciała ukryć przed nim swoje ciało. Nie spojrzała mu w oczy, kiedy dodał:

– Podobało mi się całowanie ciebie, Quinn. Nie mogę się doczekać, aby zrobić to ponownie.

Ze spuszczoną głową skinęła głową i bez słowa zniknęła w ciemności.

Zszedł z jej ganku, zastanawiając się, czy będzie już sędziwym mężczyzną, kiedy w końcu zrozumie Quinn. Z tego, co wiedział, nigdy nie miała chłopaka, gdy jeszcze chodzili do szkoły. A jego żona nie wspominała, by Quinn umawiała się z kimś, gdy wyjechała do Nowego Jorku, do tej wymyślnej szkoły muzycznej. Teraz, już po czterdziestce, nigdy nie była na randce, a tym bardziej nie miała kochanka, o którym by wiedział. Ale nie była dziewicą, kiedy kochali się po raz pierwszy.

Jednak pytanie o jej życie miłosne wydawało się zbyt osobiste.

Wsiadając do ciężarówki, skupił się na problemach na ranczu. Musiał zatrudnić ludzi; w tym miesiącu stracili trzy sztuki bydła skradzione przez złodziei. Planując nadchodzący dzień, Staten zrobił to, co zawsze: zepchnął Quinn w kąt umysłu, gdzie miała czekać, dopóki znów jej nie zobaczy.

Kiedy przejeżdżał przez małe miasteczko Crossroads, wszystkie firmy były pozamykane, z wyjątkiem całodobowej stacji benzynowej, która obsługiwała pojedynczych podróżnych potrzebujących zatankować paliwo lub na tyle odważnych, aby spróbować jedzenia.

Pół przecznicy od stacji znajdował się dom jego babci, ciemny pośród skupiska domów seniorów. Jedna ogromna lampa pośrodku tych wszystkich małych domków rzucała słaby blask na ganek każdego z nich. Malutkie białe budynki przypominały mu krąg wozów obozujących tuż przy głównej drodze. Mieszkała na ziemi Kirklandów przez pięćdziesiąt lat, ale kiedy zmarł dziadek Statena, jej mąż, chciała przeprowadzić się do miasteczka. W młodości była nauczycielką i stwierdziła, że woli przebywać z przyjaciółmi w społeczności emerytów, a nie sama w wielkim domu na ranczu.

Przeklinał bez złości, pamiętając wszystkie jej polecenia z dnia, w którym przeprowadziła się do miasteczka. Chciała, żeby jej jedyny wnuk wpadał do niej co tydzień, by wymienić baterie, wkręcić żarówki i przeprogramować telewizor, który zepsuła w ciągu tygodnia. Nie przeszkadzały mu te wizyty. Poza ojcem, który uważał, że jego domem – kiedy nie był w Waszyngtonie – jest Dallas, babcia była jedyną rodziną, którą miał Staten.

Niecałe pół kilometra za główną ulicą Crossroads światła jego ciężarówki oświetliły czterech nastolatków idących drogą między kościołem a stacją benzynową.

Trzech chłopców i dziewczyna. Piętnaście, może szesnaście lat, zgadywał Staten.

Przez chwilę myślał o Randallu. Był mniej więcej w ich wieku, kiedy się rozbił i miał na sobie taką samą niebiesko-białą kurtkę z literami, którą dwóch z tych chłopców miało na sobie dzisiejszego wieczoru.

Staten zwolnił, gdy ich wymijał.

– Potrzebujecie podwózki? – W kościele wciąż paliły się światła, a na parkingu stało kilka samochodów. Sobota wieczór, ­przypomniał sobie Staten. Członkowie Klubu 4-H prawdopodobnie pracowali w piwnicy nad różnymi projektami.

Jeden z dzieciaków do niego pomachał. Był to wysoki Latynos o imieniu Lucas, którego Staten brał za najstarszego syna głównego kowboja na ranczu Collinsa. Nazywał się Reyes, a Staten pamiętał, że chłopiec był jednym z tuzina młodych ludzi, którzy często byli zatrudniani na ranczu na pół etatu.

Staten słyszał, że dzieciak był prawie tak samo dobrym kowbojem jak jego ojciec. Najwyraźniej magia pracy z końmi została przekazana z ojca na syna, podobnie jak wzrost. Młody Reyes mógł być szczupły, ale dzięki pracy był w lepszej formie niż pozostali dwaj chłopcy grający w futbol. Kiedy Lucas Reyes ukończy szkołę średnią, nie będzie miał problemów z zatrudnieniem na żadnym z dużych rancz, w tym na ranczu Statena.

– Dziękujemy, panie Kirkland – odparł uprzejmie chłopak. – Właśnie idziemy na stację po colę. Wkrótce odbierze nas brat Reida Collinsa.

– Nie ma w tym chyba nic złego, proszę pana – odpowiedział rudowłosy chłopak w kurtce. Jego słowa były szybkie i cięte, przypominając Statenowi, jak brzmiał jego syn.

Ton chłopca próbującego udowodnić, że jest mężczyzną, pomyślał Staten.

Nie widział twarzy dwóch chłopców w kurtkach, ale dziewczyna podniosła głowę.

– Pracowaliśmy nad projektem na jarmark – odpowiedziała grzecznie. – Nazywam się Lauren Brigman, panie Kirkland.

Staten skinął głową. Pamiętał córkę szeryfa Brigmana. Wiedziała wystarczająco dużo, by być uprzejmą, ale to nie była jego sprawa.

– Dobry wieczór, Lauren – powiedział. – Miło cię znowu widzieć. Powodzenia z projektem.

Kiedy odjechał, potrząsnął głową. Normalnie nie zawracałby sobie głowy, by się zatrzymać. Może to było małe miasteczko w Teksasie, ale on nie był za nich odpowiedzialny. Postanowił, że jeśli jeszcze raz zobaczy młodego Reyesa, przeprosi go.

Staten przeklął. W tym tempie zamieni się we wścibskiego starca, zanim skończy czterdzieści pięć lat. Nie tak dawno temu on i Amalah chodzili na stację benzynową po spotkaniach w kościele.

Do diabła, może prośba Quinn o pocałunek wstrząsnęła nim bardziej, niż myślał. Powinien uporządkować myśli. Była tylko przyjaciółką. Kobietą, do której zwracał się, gdy nadchodziły burze. Niczym więcej. Oboje tego właśnie chcieli.

Miał mnóstwo kłopotów na ranczu, którymi musiał się martwić, aż do momentu powrotu na jej ganek w następny piątek wieczorem.

Trzydzieści kilometrów stamtąd Quinn O’Grady zwinęła się w kłębek na werandzie i obserwowała nocne niebo, wiedząc, że Staten wciąż jest w drodze do domu. Zawsze przychodził do niej w postaci szalejącej burzy, a odchodził spokojny jak świt.

Dopiero dzisiaj zaskoczyła go swoją prośbą. Tej nocy, kiedy odszedł o północy, coś się zmieniło. W jakiś sposób po pięciu latach ich związek wydawał się świeży.

Uśmiechnęła się, ciesząc się, że wykonała pierwszy ruch. Zażądała pocałunku, a on się nie zawahał. Wiedziała, że przyszedł do jej domu z potrzeby i samotności, ale dla niej to było zawsze coś więcej. Na swój cichy sposób nie mogła sobie przypomnieć, kiedy go nie kochała.

Jednak od podstawówki Staten Kirkland należał do jej najlepszej przyjaciółki, a Quinn obiecała sobie, że nigdy nie spróbuje stanąć między nimi. Nawet teraz, siedem lat po śmierci Amalah, część Statena wciąż należała do jego żony. Może nie jego serce, zdecydowała Quinn, ale bardziej jego gotowość do bycia otwartym na innych. Był zdeterminowany, by już nigdy nie pozwolić nikomu się do siebie zbliżyć. Nie chciał miłości w swoim życiu. Chciał tylko przetrwać, kochając i tracąc Amalah.

Amalah pragnęła zostać panią Kirkland od dnia, w którym razem z Quinn wybrały się na przejażdżkę konną na ranczo Double K. Zakochała się w wielkim domu, lunchach i spotkaniach. Wiedziała, jak uśmiechać się dla prasy, jak się ubierać i jak obchodzić się z Kirklandami, aby dostać to, czego chciała. Amalah była idealną żoną dla bogatego właściciela rancza.

Quinn pragnęła tylko Statena, ale nigdy ani przez chwilę nie życzyła Amalah śmierci. Staten był miłością, którą Quinn trzymała zamkniętą w sercu, wiedząc od początku, że nigdy nie ujrzy światła dziennego.

Kiedy zmarła jej najlepsza przyjaciółka, Quinn nigdy nie pojechała do Statena. Nie mogła. To nie byłoby w porządku. Nigdy nie zadzwoniła ani nie próbowała przypadkiem wpaść na niego w mieście. Amalah może i odeszła, ale Staten wciąż nie należał do niej. Nie była kobietą, która mogłaby żyć w jego świecie.

Gdy od śmierci Amalah minęły dwa lata, Staten wpadał od czasu do czasu, by sprawdzić, co u Quinn, ale jej nieśmiałość sprawiała, że ich rozmowy były krótkie.

Potem zmarł Randall.

Usłyszała o wypadku samochodowym w lokalnym radiu i płakała za chłopcem, którego znała przez całe jego życie.

Płakała za chłopcem, którego życie zostało przerwane i za ojcem, o którym wiedziała, że musi cierpieć, ale do którego nie mogła pójść. Nie wiedziałaby, co powiedzieć. Byłby otoczony ludźmi, a Quinn bała się większości ludzi.

Kiedy tamtej nocy usłyszała walenie do drzwi, nie chciała otwierać. Potem zobaczyła Statena, załamanego i potrzebującego, więc nie mogła go odtrącić.

Tej nocy przytuliła go, myśląc, że tylko ten jeden raz jej potrzebuje. Jutro będzie silniejszy i wszystko wróci do normy, ale przez tę jedną noc mogła pomóc.

Następnego ranka wyszedł bez słowa. Nie spodziewała się, że wróci, ale wrócił. Ten silny, twardy mężczyzna nigdy o nic jej nie prosił, ale brał to, co mu oferowała. Rozsądek podpowiadał jej, że to nie potrwa długo. On nazywał ich odpadkami, jakby byli czymś, czego nikt już nie chce. Ale Staten nie był odpadkiem. Pewnego dnia przestanie cierpieć z powodu burz. Pewnego dnia wróci do życia, a kiedy to zrobi, zapomni drogę do jej drzwi.

Minęło pięć lat, w czasie których Quinn zaczęła gromadzić wspomnienia. Miały ją rozgrzać, gdy przestanie do niej przychodzić. Choć wydawało się to proste, chciała być po prostu całowana. Nie z namiętności czy potrzeby, ale delikatnie.

Za każdym razem, gdy odchodził, mógł to być ostatni raz. Chciała pamiętać, że pocałował ją na pożegnanie ten ostatni raz, nawet jeśli żadne z nich nie wiedziało o tym w danej chwili.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Spis treści

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Rozdział osiemnasty

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dwudziesty

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rozdział dwudziesty drugi

Rozdział dwudziesty trzeci

Rozdział dwudziesty czwarty

Rozdział dwudziesty piąty

Rozdział dwudziesty szósty

Rozdział dwudziesty siódmy

Rozdział dwudziesty ósmy

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Rozdział trzydziesty

Rozdział trzydziesty pierwszy

Rozdział trzydziesty drugi

Rozdział trzydziesty trzeci