Ranne dusze - Paulina Kamforowska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Ranne dusze ebook

Kamforowska Paulina

4,0

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Czy można pokonać przekleństwo nieśmiertelności?

Magia, sekrety i nieumarli w sercu polskich gór – oto świat „Rannych dusz”, literackiego debiutu Pauliny Kamforowskiej.

Gdy Róża i Zamir otrzymują tajemniczy list informujący o śmierci ciotki Alicji, nie spodziewają się, że to początek ich podróży w głąb świata, w którym magia przeplata się z rzeczywistością, a umarli nie zawsze pozostają w zaświatach. Willa w okolicach Zakopanego skrywa dziedzictwo Róży oraz sekrety organizacji magów zwanej Złotym Zlotem, badającej plagę nieumarłych nawiedzającą Polskę od zakończenia II wojny światowej. W Noc Duchów Zamir staje się świadkiem brutalnego ataku, a śledztwo bohaterów prowadzi do ujawnienia największej tajemnicy rannych dusz, czyli istot zawieszonych między życiem a śmiercią, która na zawsze zmieni społeczność magów i może zaważyć nad przyszłością całego ich świata.

Kiedy Róża odkrywa w sobie wyjątkowy talent, dołącza wraz z mężem do Koronnej Szkoły Czarodziejstwa i Cudotwórstwa, gdzie poznają Bożydara – wnuka poszukiwanego wąpierza Dalebora. Wspólnie próbują rozwikłać zagadkę jego zaginięcia, podczas gdy w cieniu czai się eskortant cieni – bezlitosny łowca dusz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martooz

Dobrze spędzony czas

Instagram: kryminalna_kawka „Ranne dusze” Paulina Kamforowska 🏞Klimatyczna, magiczna podróż w polskie góry, gdzie magia miesza się z codziennością, a duchy mają więcej do powiedzenia, niż mogłoby się wydawać… 🏰Róża i Zamir dziedziczą starą willę w okolicach Zakopanego po ciotce kobiety – brzmi jak klasyczne otwarcie fantasy. Mamy tu subtelną magię, organizację badającą nieumarłych, szkołę czarodziejstwa i... kota o imieniu Moher. To powieść pełna uroku, humoru i ciepła – idealna dla tych, którzy wolą ciepłą herbatę od wartkiej akcji i krwawych bitew. 🌍Autorka nie tylko tworzy niesamowity klimat, ale też z ogromnym wyczuciem przemyca ważne tematy: inność, odmienność duchową i cielesną, prawo do bycia sobą – niezależnie od tego, kim lub czym się jest. Pojawiają się też wątki związane z tolerancją religijną i kulturową, które wybrzmiewają bardzo naturalnie – bez patosu, bez nachalności w tonie. To wszystko zostało podane w lekki, przystępny sposób, który nie przytłacza, a skłania...
00



Prolog

Uroczysko nad Zakopanem

12 października 2020 r.

Najukochańsza Różyczko,

jako przyjaciółka Alicji Lach z wielkim żalem muszę poinformować Cię o śmierci Twej ciotki.

Proszę, przyjmij najszczersze wyrazy współczucia.

Wybacz, że o tak wielkiej tragedii informuję Cię listownie. Niestety wiek nie pozwala mi już na długie podróże. Chciałabym porozmawiać z Tobą osobiście o tym, co pozostawiła po sobie Alicja, i wyjaśnić okoliczności jej odejścia. W związku z tym proszę Cię o przyjazd wraz z mężem do Willi 13. To jedyny sposób, abym mogła wykonać ostatnią wolę Twej opiekunki,

a mojej najdroższej przyjaciółki.

Czekam z niecierpliwością na odpowiedź

Dobromiła Błońska

ROZDZIAŁ I

Willa 13

Anielico, rozbudź się, zbliżamy się do celu. – Zamir zerknął na nawigację w telefonie.

Róża, jego niedawno poślubiona żona, otworzyła oczy, przekręciła się na bok i wyjrzała przez okno samochodu. Jechali górską doliną, spowitą jeszcze poranną mgłą, która wraz z narastającym chłodem utrzymywała się z dnia na dzień coraz dłużej. Gęsty las, porastający okoliczne wzgórza, rumienił się w odcieniach złota i miedzi. W dali leniwie dryfowały obłoki, przywodząc na myśl wycinanki z delikatnego tiulu. Poruszane wiatrem, rzucały wyzwanie promieniom słońca i powoli, lecz wytrwale zagarniały dla siebie całe niebo.

Przeciągnęła się jak kotka. Podniosła oparcie fotela, odłożyła poduszkę na tylne siedzenie i usadowiła się wygodniej.

– Jak blisko jesteśmy? – zapytała półprzytomnie. Wciąż znajdowała się bardziej na granicy jawy i snu niż w punkcie, który wskazywała nawigacja.

– Za kwadrans powinniśmy być na miejscu… jeśli wierzyć nawigacji – padła szybka, lecz nie pozbawiona wątpliwości, odpowiedź.

Zamira zastanawiało, dlaczego jego zaufana aplikacja nie potrafi wyszukać celu podróży jak zwykle według nazwy miejscowości, ulicy i numeru budynku, lecz wymaga podania dokładnych współrzędnych geograficznych. A nawet wtedy skrywała przed nim nazwę wioski.

– Uroczysko nad Zakopanem… Jesteś pewna, że to prawdziwe miejsce? – zapytał pół żartem, pół serio. – Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że zmierzamy do miejsca, które nie istnieje.

Gdyby Róża nie potwierdziła lokalizacji podanej w liście, bez litości posądziłby jego autorkę, panią Dobromiłę, o błąd. Był nawet skory uwierzyć w istnienie wsi niemożliwej do odnalezienia w najdalszych zakątkach internetu, ale czemu znajdowała się nad, a nie pod Zakopanem?

Róża zareagowała na podejrzliwe nastawienie męża jedynie rozbawieniem. Pokazała mu ozdobioną papierowym motylem kopertę, na której wyraźnie widniał adres nadawcy. Znała na pamięć każde zdanie listu, który otrzymała od sąsiadki ciotki Alicji i jednocześnie jej najbliższej przyjaciółki – Dobromiły Błońskiej. Starsza pani informowała w nim Różę o śmierci opiekunki, a także prosiła o rychły przyjazd. Na początku młoda kobieta, rozpoznając w skrzynce na listy ulubioną papeterię ciotki, była przekonana, że nadawcą jest właśnie Alicja. Tym większy szok przeżyła, gdy z treści dowiedziała się o jej śmierci. Przeczytała list wystarczająco dużo razy, by na stałe wyrył się w pamięci słowami pełnymi bólu po stracie kogoś, kto zastępował jej matkę. Po otrzymaniu tragicznej wiadomości nie mogła zasnąć, więc przez całą noc sortowała zdjęcia, korespondencję i inne pamiątki z przeszłości. Nie potrafiła pogodzić się z faktem, że ukochana ciotka odeszła na zawsze, że to nie była jedna z jej licznych podróży, lecz ostatnia, z której nigdy nie powróci. Od pamiętnego dnia, kiedy doktor Alicja Lach przygarnęła osieroconą dziewczynkę, Róża naiwnie zakładała, że dobrodziejka będzie żyła wiecznie. Nigdy nie zostawi jej samej na tym okrutnym świecie. Będą razem i żadna siła nie zdoła ich rozdzielić. Nawet śmierć.

Gdy nazajutrz po otrzymaniu listu wreszcie doszła do siebie, napisała odpowiedź dla pani Błońskiej, a następnie razem z mężem zaczęli przygotowania do wyjazdu w jej rodzinne strony. Podróż miała dla niej wyjątkowe znaczenie. Od ostatniej wizyty w domu minęło kilka długich lat, które Róża spędziła na nauce w liceum, potem na studiach tanecznych, połączonych z pracą instruktorki w szkole tańca w Warszawie. Dla jej męża była to natomiast pierwsza wyprawa w rejon Tatr.

Zamir miał dwadzieścia cztery lata i niedawno ukończył studia na wydziale instrumentalnym. Genialna harmonia i poezja dźwięków, które tworzył na fortepianie, skrzypcach czy gitarze, potrafiły wynieść słuchacza prosto do nieba lub strącić w otchłań mroków własnej duszy.

Gdy poznali się na jednym z korytarzy akademii muzycznej, od razu między nimi zaiskrzyło. To było jak zderzenie dwóch przeciwnych i do tej pory odległych sobie światów, z których kawałków przewrotny los postanowił złożyć doskonałą, lecz wymykającą się wszelkim ramom, wspólnotę małżeńską.

Z początkiem ogólnoświatowej pandemii, kiedy liczba występów tanecznych i koncertów drastycznie spadła, zapragnęli wyrwać się na chwilę ze stolicy. Po otrzymaniu tragicznej wiadomości o śmierci jedynej krewnej Róży nie wahali się ani chwili. Wszechobecne restrykcje wywoływały w nich potrzebę zaznania wolności, jaką mogło dać odosobnione miejsce otoczone górami i lasami, położone w dalekim sąsiedztwie od czegokolwiek… z wyjątkiem cmentarza.

– Cmentarz… i kaplica – zauważył Zamir.

Rzeczywiście, po prawej stronie, na polance otoczonej gęstwiną drzew, stało kilka starych nagrobków porośniętych mchem i ginących w morzu żółtych liści oraz wyłaniająca się z głębi rzeźba modlącego się anioła. Nekropolia zajmowała tak małą powierzchnię, że z łatwością mogła zostać przeoczona, gdyby nie fakt, że graniczyła ze ścieżką prowadzącą w górę do świątyni. Kaplica, dla kontrastu, imponowała wielkością. Był to spory drewniany budynek, który cieszył oko bogactwem podhalańskich zdobień. Wysoki i strzelisty, z wieżyczką mieszczącą dzwon i krzyżem na szczycie, wyraźnie górował nad okolicą niczym surowy strażnik ludzkiej moralności.

– Nie będziesz już potrzebował budzika. – Róża wskazała na dzwonnicę.

Była pewna, że Zamirowi nie będzie przeszkadzał dźwięk dochodzący ze świątyni codziennie wraz ze wschodem słońca. Podejrzewała raczej, że jej mąż, jako człowiek silnej wiary, będzie wprost wniebowzięty, rozpoczynając każdy nowy dzień z uderzeniem spiżowego dzwonu. W tym momencie, jak na wezwanie, od strony kaplicy rozbrzmiała jednostajna, jedwabiście czysta melodia. Wybiła dwunasta.

Róża pokazała Zamirowi chatę sąsiadki – pani Dobromiły – którą mijali z lewej strony, a następnie ledwie widoczny zakręt. Samochód zwolnił, gdy wjechali między sosny na stromą, brukowaną drogę dojazdową do Willi 13. Po kilku minutach trwogi, kiedy mało brakowało, aby samochód stoczył się po wilgotnej i śliskiej powierzchni, dotarli wreszcie do bramy.

Zamir wysiadł z niewyraźną miną, zaś Róża, bardziej podekscytowana celem podróży niż przejęta jej trudami, od razu zwróciła wzrok w kierunku bramy, wyjęła z kieszeni duży pęk kluczy, które dostała od ciotki Alicji przed przeprowadzką do stolicy, i odnalazła największy.

– Czy ciotka czegoś się obawiała? – spytał Zamir. – Dlaczego odgrodziła się od świata murem? Okolica wygląda na nadzwyczaj spokojną… – Wskoczył na wystający z ziemi pniak, lecz nad prawie trzymetrowym ogrodzeniem nie udało mu się dojrzeć nic poza dachem krytym drewnianym gontem, z grzebieniem i pazdurem w kształcie tulipana, oraz drzewami, które rosły na działce podejrzanie gęsto.

– Gdy byłam młodsza, lubiłam wyobrażać sobie, że przekraczam bramę tajemniczego ogrodu – wyznała Róża rozmarzonym głosem, dalej zmagając się z kłódką, która trochę przerdzewiała i uparcie broniła wstępu na posesję. – Ciocia ceniła prywatność. Pani Dobromiła była jej najlepszą przyjaciółką i wydaje mi się, że jedyną. Zaraz zobaczysz dom. Jest piękny, choć wiekowy. Bardzo w twoim stylu.

Zamir zareagował na te słowa milczeniem, bo nie potrafił ocenić, czy „bardzo w twoim stylu” to komplement. Po tym, jak jeszcze przed wyjazdem Róża powtarzała w kółko, że willa jest „stara” i „właściwie zabytkowa”, oczekiwał rozwalającej się rudery. Teraz musiał przyznać, że ogrodzenie sprawiało wrażenie, jakby miał się za nim znajdować co najmniej dwór magnacki.

Kiedy w końcu Róży udało się sforsować kłódkę, odchylił ciężkie skrzydła bramy i ich oczom ukazał się zapuszczony ogród pełen sosen, jodeł, cisów i modrzewi. W środkowej części działki, oparta o stok wzgórza, stała tradycyjna willa w stylu zakopiańskim. Zbudowana na nieregularnej kamiennej podmurówce, dopasowywała się do pochyłości terenu niczym dziecko tulące się do piersi matki. Ściany z drewnianych płazów, misternie zdobione werandy, balkony i taras nadawały jej wrażenie swojskości i zarazem baśniowej niezwykłości. Okna lśniły jasnym blaskiem w promieniach południowego słońca, które uprzejmie wyjrzało zza chmur. Najwyższe wychodziły na urzekającą jesiennymi barwami panoramę gór. Z kolei północny bok budynku, zawsze skryty w cieniu, zarósł pospolitym bluszczem w kolorze ciemnej zieleni. Aby dotrzeć do drzwi wejściowych, musieli najpierw odszukać ścieżkę schowaną między igliwiem i zasłoniętą uschniętymi pióropuszami paproci. Minęli staroświecką studnię i drewutnię, po czym weszli po schodach na podcień. Nad drzwiami wejściowymi widniał napis „Willa 13”.

– Miałaś rację, kiedy mówiłaś, że spodoba mi się w Uroczysku. To niezwykłe miejsce, inne niż wszystkie, które do tej pory widziałem. Wzgórza, lasy, strumyki i ta piękna willa. Choć… dom i ogród są dość zaniedbane – ocenił szczerze Zamir. – Przypominają miejsce, w którym straszy.

– Bałbyś się zostać tu sam na noc? Nie martw się, będę przy tobie – zaczęła Róża, ale zaraz usprawiedliwiła ciotkę, by zmienić temat i powstrzymać Zamira od złamania jej żeber w silnym uścisku. – Utrzymanie domu i ogrodu byłoby wyzwaniem nawet dla nas, a tym bardziej dla samotnej starszej pani. Pamiętaj też, że po tym, jak się wyprowadziłam, ciocia prawie nieustannie podróżowała. Rzadko tu bywała.

– To w pewnym sensie tłumaczy zabezpieczenia – skwitował krótko Zamir i niechętnie wypuścił ją na wolność.

Postanowił dać swojej kąśliwej żonie więcej czasu na uporanie się ze wszystkimi zamkami „twierdzy” i rozejrzeć się po okolicy. Czubkiem buta przerzucił skrawek mokrej ściółki. Na błotnistych ścieżkach dostrzegł ślady dzikich zwierząt, może lisów lub kun. Obszedł dom dookoła, oceniając na oko stan elewacji, dachu, kominów i drewnianych okien. Pierwszy raz mógł podziwiać starą willę, która przywodziła na myśl wielkie dzieło sztuki wyjęte wprost z ludowej baśni. Takiej z piękną królewną, przystojnym królewiczem i złą czarownicą. Brakowało tylko tej ostatniej. Przystanął na chwilę, aby nacieszyć się świeżym zapachem sosen unoszącym się w chłodnym powietrzu. Słuchał szumu gałęzi poruszanych wiatrem nad jego głową i obserwował grę plam światła i cieni na ścianach budynku. Wokół panowała atmosfera spokoju, jakby czas się zatrzymał. Dziwne uczucie, o którego istnieniu dawno zapomniał. Przyznał w sercu, że rozumie magię tego miejsca, tak różną od specyficznego uroku wielkich metropolii, do którego był przyzwyczajony.

W pewnym momencie zorientował się, że delikatne dzwonienie kluczy ustało i usłyszał westchnienie ulgi, gdy Róża otworzyła wreszcie wszystkie zamki drzwi wejściowych. Wyjrzał zza węgła i uśmiechnął się, dojrzawszy iskierki podniecenia w zielonoszarych oczach żony. Podbiegł do niej w kilku susach.

Róża nie mogła się doczekać, aż ponownie postawi krok w domu, w którym się wychowała i którego (wstyd przyznać) nie odwiedzała przez ostatnie osiem lat… Niewiarygodne, ale chyba w głębi duszy miała nadzieję, że zaraz zobaczy ciotkę Alicję, która wyjdzie ich powitać, że nareszcie będzie miała okazję porozmawiać o wydarzeniach, którymi dzieliły się do tej pory tylko listownie, i oczywiście przedstawić swojego męża.

– Gotowa?

Skinęła głową.

– Chodźmy więc, jestem ciekaw, jak wygląda wnętrze domu „bardzo w moim stylu” – powiedział Zamir i uchylił przed nią drzwi.

Uderzył ich kojący zapach drewna, jakże charakterystyczny dla starych wiejskich domów. Odwiesili jesienne płaszcze na wieszak tuż obok kwiecistych góralskich chust. Całe szczęście, że ubrani byli ciepło, bo dom od dawna nie był ogrzewany i w środku panował chłód. Zamir zlokalizował kominek, rozpałkę i kilka polan leżących w koszyku. W czasie gdy rozniecał ogień, Róża przechadzała się po parterze, rozsuwała ciężkie zasłony, by wpuścić do pomieszczeń więcej światła, zaglądała do szafek, dotykała uschniętych roślin doniczkowych i wypatrywała pochowanych po kątach pajęczyn.

Niestety wraz z każdym krokiem wzrastało w niej także dziwne uczucie, że coś się nie zgadza, i nie chodziło o kilku nowych ośmionożnych lokatorów ani o kraty w oknach, które wydawały jej się najbardziej oczywistą rzeczą na świecie (Zamirowi już mniej).

Salon był taki, jakim go zapamiętała – obszerny, z szeregiem panoramicznych okien, z których roztaczał się wspaniały widok na góry, położony niżej las i drogę prowadzącą do kaplicy. Na ścianach wisiały obrazy malowane ręką ciotki, wycinanki ludowe z kolorowego papieru i piaskowe obrazki znad morza. W rogu pokoju, przy wyjściu na taras, stały sztaluga i kilka podobrazi opartych o ścianę, a poniżej leżały rozrzucone w nieładzie tubki farb. Wkoło unosił się aromat kadzideł z krwawnika, wrotyczu i piołunu, palonych tak często, że zasłony i dywany nasiąknęły ich zapachem. Pomieszczenie było urządzone harmonijnie – głównie dzięki meblom utrzymanym w jednym stylu. Kredens, stół obiadowy z krzesłami, lampy, nawet wieszak na okrycia wierzchnie wykonane były z litego drewna i bogato rzeźbione w roślinne i geometryczne wzory. Gdy słońce oświetliło wnętrze, a w kominku zatańczyły płomienie, dom wydał się od razu weselszy i bardziej przyjazny.

– Teraz już się nie dziwię, że ciotka chroniła swojego gniazdka jak fortecy – stwierdził Zamir, który jeszcze przez chwilę ogrzewał dłonie, a następnie rozsiadł się na kanapie naprzeciw kominka.

Tutaj właśnie Róża odkryła źródło dysonansu, który poczuła, gdy weszła do domu. Wysłużona kanapa i fotele kazały przypuszczać, że odbywały się tu liczne spotkania. Pamiętała ciotkę jako osobę skrytą i broniącą prywatności do tego stopnia, że zraziła do siebie wielu sąsiadów. To niezwykła sytuacja: żyć w małej wiosce, a jednocześnie stanowić wielką zagadkę dla jej mieszkańców. Częste i długie podróże, wyższe wykształcenie zdobyte na nieznanej nikomu uczelni, miejsce pracy, którego nikt nie kojarzył, samotne życie starej panny (przynajmniej do czasu przygarnięcia siostrzenicy) – to wszystko sprawiało, że doktor Alicja uważana była za osobę co najmniej ekscentryczną, a przez niektórych wręcz za wariatkę. Ona sama jednak zupełnie się tym nie przejmowała. Rzecz zadziwiająca – każdy uważny obserwator mógł po krótkim czasie dojść do wniosku, że taki stan rzeczy był starszej pani na rękę. Tym bardziej Róża nie wyobrażała sobie, że ciotka zaprosiłaby kogokolwiek poza przyjaciółką Dobromiłą do domu na popołudniową herbatkę. W przeszłości próbowała racjonalizować sobie ten stan rzeczy na różne sposoby. Przypisywała ciotce nieśmiałość lub pracoholizm. Czyżby po tylu latach Alicja zmieniła podejście i zaczęła hołdować tradycyjnej gościnności? Tylko dlaczego nie wspomniała o spotkaniach w swoich listach?

Róża usiadła obok męża. Zamir przeglądał właśnie prasę pozostawioną na stoliku kawowym. Datowana była na początek roku.

– Ciotka musiała mieć ciekawą osobowość – zauważył, podążając za wzrokiem żony, który zatrzymał się na autoportrecie nad kominkiem.

Alicja prawdopodobnie namalowała go całkiem niedawno. W burzy rudych włosów prześwitywały siwe kosmyki, a przymrużone zielone oczy wpatrywały się w gości, jakby przeszywały ich dusze na wskroś. Karminowe usta, otoczone siateczką drobnych zmarszczek, wykrzywiał zuchwały uśmiech, zupełnie nielicujący z powagą wieku. Głowę osłaniał ulubiony beret, który mimo że pamiętał lata młodości podróżniczki, zachował się w idealnym stanie. Na płótnie został także uwieczniony wisiorek z bursztynu z zatopionym w środku motylem, z którym właścicielka nigdy się nie rozstawała. Jeśli chodzi o wygląd, ciotka miała słabość do dwóch rzeczy: drogich kosmetyków do pielęgnacji włosów oraz wszelkiego rodzaju biżuterii, a ten wisiorek zawsze przykuwał szczególną uwagę wśród wszystkich jej świecidełek.

– Brakuje mi jej. Dom wydaje się pusty… Niby wygląda podobnie, wypełniają go wspomnienia, ale teraz kojarzy mi się z martwą skorupą bez życia – wyznała Róża wątłym głosem, czując ucisk w gardle. – Przykro mi, że nie ma jej już z nami. Żałuję, że nie zdążyła przyjechać na nasz ślub i nie miała okazji cię poznać.

Spojrzała z rozbrajającym smutkiem na męża, który natychmiast, tknięty instynktem opiekuńczym, objął ją ramieniem.

– Ile bym dała, by móc ją zobaczyć ostatni raz. Podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiła.

– Och, kochana Różyczko! – odezwał się nagle głos za ich plecami. – Uwierz mi, gdyby tylko miała możliwość, na pewno pojawiłaby się na waszym weselu!

Róża wystraszyła się tak bardzo, że aż podskoczyła. Zamir odłożył gazetę i obejrzał się do tyłu.

Pani Dobromiła bezszelestnie zamknęła drzwi i właśnie odwieszała kożuch w przedsionku.

Mimo zaawansowanego wieku roztaczała wyjątkowy blask. Nie można powiedzieć, aby dbała o wygląd należycie (przynajmniej w ocenie wielu nowoczesnych kobiet), lecz emanowała naturalnym, niewymuszonym wdziękiem, zdrowiem (lubiła dobrze zjeść) i pozytywną energią „kochanej babuni”. Z zawodu była weterynarzem. Na emeryturze wciąż większość czasu poświęcała opiece nad zwierzętami, zarówno tymi oswojonymi, jak i dzikimi. Dawniej podróżowała służbowo, mając za kompankę swoją przyjaciółkę, Alicję. Szybko się jednak przekonała, że bardziej odpowiada jej osiadły tryb życia, i zaszyła się na stałe w sąsiedniej chatce. Przez lata pomagała okolicznym mieszkańcom w hodowli, dzięki czemu zyskała poklask i szacunek. Gdy dorobiła się wesołej gromadki wnuków, zajęła się dodatkowo przygarnianiem pupili, które znudziły się najmłodszym pociechom. Od razu czuć było, że ma styczność ze zwierzętami. Głównie nosem. Pani Dobromiła nosiła wełnianą spódnicę i ręcznie dziergany sweter, które wchłaniały zapachy jak gąbka. Wizerunek miłośniczki fauny uzupełniały podrapane dłonie i zaciągnięcia materiału na ubraniach. Nie zmieniało to faktu, że starsza pani miała aparycję bardzo przyjemną dla oka: szlachetne rysy współgrały z dobrodusznym uśmiechem, dołeczkami w policzkach i oczami, od patrzenia w które rozmówcom robiło się ciepło na sercu, jak po piwie korzennym.

Dziarskim krokiem podeszła do Róży i, nie czekając na jej reakcję, mocno wyściskała ją na powitanie.

– Pokaż się szybciutko! Muszę przyznać, że ledwo cię rozpoznałam. Urosłaś… Teraz jesteś piękną i szykowną damą! – zawołała, obejmując szorstkimi dłońmi jej policzki niczym pączek kwiatka.

Między Różyczką a Różą było w istocie kilka lat różnicy, więc oczywiście sporo się przez ten czas zmieniło. Róża nie była już niską, chorobliwie chudą dziewczynką z mysimi kucykami, w schludnym mundurku szkolnym. Choć z wieku nastoletniego pozostały jej duże, migdałowe oczy, wachlarze długich rzęs i urocze rumieńce na policzkach, to jednak teraz przed panią Dobromiłą stała dojrzała, wysportowana kobieta o smukłej twarzy, pełnych ustach, wykrojonych jak u lalki, oraz starannie ułożonych w kok włosach w kolorze ciemny blond. Ubrana była także elegancko: w koszulę z prześwitującymi bufkami, mocno spiętą wiązanym gorsetem, oraz jesienną spódnicę. W dłoni wciąż ściskała nieszczęsny list z motylkiem.

– Ach, to… – westchnęła pani Dobromiła, wyraźnie zażenowana. – Wyobraź sobie, że nie miałam u siebie papieru i musiałam skorzystać z papeterii Ali. – Uśmiechnęła się dobrodusznie, nie zdając sobie sprawy, jak silne uczucia targały Różą w trakcie czytania tak napisanego listu. – Dziękuję, że szybko mi odpisałaś, dzięki temu mogłam przygotować dom na wasz przyjazd.

Na to stwierdzenie Zamir poruszył brwiami, ledwie dostrzegalnie, co jednak nie umknęło uwadze staruszki.

– Widziałam, jak jechaliście, ta droga jest rzadko uczęszczana – wyjaśniła, błędnie interpretując gest jako nieme pytanie „A skąd się tu pani wzięła?” (choć w jednym miała rację: zaskoczyła małżeństwo swoją nagłą wizytą).

– Pani Dobromiło, proszę poznać mojego męża, Zamira Rajczyńskiego. Zamirze, to właśnie pani Dobromiła – przedstawiła ich Róża.

– Różyczko, darujmy sobie formalne zwroty. Wystarczy Dobromiła. Przyjaźniłam się z twoją ciotką przez kilkadziesiąt lat, chyba możemy pozwolić sobie na pewien stopień poufałości. – Pani Dobromiła wypowiadała się dość elegancko jak na osobę, która większość konwersacji prowadziła ze zwierzętami, naśladując ich odgłosy, ewentualnie wydając im komendy.

– Dzień dobry. Słyszałem o pani wiele dobrego i cieszę się, że możemy się wreszcie poznać – przywitał się Zamir, po czym ukłonił się kurtuazyjnie i ucałował grzbiet jej dłoni.

Pani Dobromiła poczuła na plecach ciarki wywołane niską, rzadko spotykaną barwą głosu.

– Proszę, skończcie już z tą „panią”… – żachnęła się.

Młody mężczyzna (choć w jej oczach jeszcze dziecko) zrobił na niej piorunujące wrażenie. Nic w tym dziwnego – Zamir w czasie studiów śpiewał i grał w zespole muzycznym, a pamiątką młodzieńczego buntu były kolczyki w uszach oraz pozornie niedbale ułożone, rozczochrane ciemne włosy. Szare, głęboko osadzone oczy były nisko osłonięte grubymi brwiami, które nadawały mu wrażenie drapieżności lub po prostu stałej gburowatości. I dobrze, bo dzięki temu jego świętoszkowato-dżentelmeńska prezencja, potęgowana dodatkowo przez łańcuszek z krzyżykiem na szyi, zyskiwała nutę przekory i nieprzewidywalności.

Pani Dobromiła uśmiechnęła się w duchu, gdy zauważyła, że stroje młodych współgrają stylem i kolorystyką. Obydwoje byli ubrani formalnie, gdyż zdawali sobie sprawę z wagi wydarzeń tego dnia. Jedynie ich góralskie bambosze nie pasowały do reszty – wypastowane buty, które jeszcze przed wyjściem z samochodu pięknie lśniły, ubłociły się w trakcie przeprawy przez ogród, więc musieli zostawić je przy wejściu.

Starsza pani wyciągnęła z wypchanej po brzegi torby w stylu vintage butelkę miodu pitnego i wręczyła ją Róży, która podziękowała za miły prezent i zaniosła go do kuchni. W tym czasie gościni przyglądała się z uwagą Zamirowi, w zupełnej ciszy, co wprawiło go w pewne zakłopotanie. Odetchnął z ulgą, gdy żona wróciła z tacą, na której zaserwowała znalezioną naprędce herbatę. Poczekał, aż obie zajmą miejsca, i dopiero wtedy sam usiadł. Pani Dobromiła wybrała fotel na wprost młodej pary, odłożyła na stolik patyk, który (jak przypuszczali) zabrała do zabawy z jakimś psem, i ujęła w palce filiżankę naparu.

– Różyczko, Zamirze – zaczęła tym razem oficjalnie. – Po pierwsze, dziękuję wam za przyjazd. Nie macie pojęcia, jak bardzo się cieszę, że widzę was całych i zdrowych. Poprosiłam was o spotkanie, aby wyjaśnić wszystko, co wiem, na temat śmierci Ali oraz przedstawić jej testament. Zacznę od tego, jak odeszła wasza ciotka, choć muszę z przykrością wyznać, że niestety posiadam niewiele informacji.

Róża doceniła gest pani Dobromiły, świadczący o przyjęciu Zamira w krąg jej bardzo nielicznej rodziny. Skinęła głową i zamieniła się w słuch.

– A więc tak… Podobnie jak wy, ostatni kontakt z Alą miałam w styczniu. Na początku roku dostałyśmy zaproszenia na wasz ślub. Swoją drogą, jeszcze raz dziękuję i wybaczcie, że nie mogłam przyjechać. Najbardziej odległym miastem, do którego podróżuję, jest Kraków. A ostatnio nawet tam rzadko bywam. Ale wracając do tematu, już kilka dni później obowiązki służbowe zmusiły Alę do wyjazdu. Nie sądziłam, że będzie tak długi, a już tym bardziej, że zakończy się w tak tragiczny sposób. – Pani Dobromiła pokręciła głową na znak, że rzeczywiście trudno jej w to wszystko uwierzyć, a jeszcze trudniej się z tym pogodzić.

– Byliśmy przekonani, że pojawi się na ślubie, mimo że nie odbierała telefonów ani nie odpisywała na listy – wyjaśniła Róża, korzystając z chwili zadumy staruszki. – Przyzwyczaiłam się, że ciocia często podróżuje, więc nie widziałam w tym nic niepokojącego. Dopiero w dniu ślubu zdałam sobie sprawę, że nie przyjedzie, że coś ją zatrzymało… Wiedziałam, że to musiało być coś ważnego, ale w życiu nie podejrzewałabym, że… Gdybym wtedy wiedziała, że zaginęła… Natychmiast zaczęlibyśmy jej szukać, nawet jeśli oznaczałoby to przerwanie miesiąca miodowego.

Zerknęła na męża w poszukiwaniu potwierdzenia swoich słów, co Zamir uczynił bez zawahania.

– Wiem, kochani, wiem – uspokoiła ich pani Dobromiła. – Na tamten moment nikt nie wiedział, co się z nią stało, a nawet gdzie dokładnie przebywa. Ala uwielbiała znikać, a następnie pojawiać się nieoczekiwanie. Za to bardzo nie lubiła zwierzać się ze swoich planów. Odkąd nasze drogi zawodowe się rozeszły, udzielała mi tylko szczątkowych informacji odnośnie do wyjazdów. W sierpniu skontaktowałam się z jej pracodawcą, ale dowiedziałam się jedynie, że wyjechała w ramach dodatkowego projektu, o którym nawet oni niewiele wiedzieli. Dali jej wolną rękę. W końcu pracowała u nich od lat, prowadziła własny departament i niezależne badania.

– Departament neurologii? – wtrąciła zdziwiona Róża, nawiązując do specjalizacji doktor Lach.

– Ach, rzeczywiście. – Pani Dobromiła zmieszała się i upiła łyk herbaty, dając sobie czas na znalezienie odpowiedzi. – Ala nie dzieliła się z tobą szczegółami swojej pracy, byłaś ledwie dzieckiem.

– Rozumiem… ale teraz już nie jestem, więc może nadszedł czas, by uchylić rąbka tajemnicy? Czym dokładnie zajmowała się ciocia Alicja?

Sąsiadka spojrzała jej prosto w oczy. Podniosła patyk i zaczęła go bezwiednie obracać w dłoniach. Popękane, stare drewno było ładnie wystrugane. Szkoda go na psa, zauważył w myślach Zamir. Róża była bardziej skoncentrowana na rozmówczyni niż na obserwowaniu, jakie cuda tworzy do zabawy z pupilami.

– Ech, była to dość… nieprzyjemna praca. Widzisz, Ala podróżowała czasem do pacjentów, a czasem w celach badań naukowych. Zakres jej prac to kwestia poufna i nie mogę ci więcej o nim opowiedzieć. Przykro mi, dziecinko – przyznała sąsiadka, po czym szybko wróciła do poprzedniego wątku: – O śmierci Ali dowiedziałam się przez zrządzenie losu. Wiedziałam tylko, do jakiego miasta pojechała, i gdy nabrałam podejrzeń, że mogło zdarzyć się coś niedobrego, bo za długo nie było z nią kontaktu, zaczęłam śledzić lokalną prasę. Natrafiłam na artykuł o tragicznej śmierci turystki w miejscu zamkniętym dla zwiedzających. Znaleziono ciało i plecak. Rozpoznałam go na jednym ze zdjęć, miał zawieszkę…

– Jaką? – dopytała Róża, bo pani Dobromiła nagle zamilkła.

– Bursztyn z zatopionym motylem.

– Ach, jej ulubiony wisiorek. Nigdy się z nim nie rozstawała…

– Czy to znaczy, że ciotka Alicja się gdzieś włamała? – zapytał Zamir.

– Raczej zabłądziła w trakcie zwiedzania.

– Zwiedzania? Sądzę, że wolałaby wcześniej wrócić i przyjechać na nasz ślub, niż zwiedzać! – zaprotestowała ostro Róża.

– Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale zapewne masz rację, Różyczko – usprawiedliwiła się staruszka. – Nie wiemy, co dokładnie było celem jej podróży, ale na pewno wydarzyło się coś, co pokrzyżowało jej plany.

– Co się stało z ciałem? Zostało przewiezione tutaj i pochowane na cmentarzu? – Zamir miał na myśli niewielką nekropolię przy kaplicy, którą mijali wcześniej tego dnia.

– Tak, jej prochy przewieziono do Uroczyska, ale nie została pochowana na cmentarzu. Zorganizowałam pogrzeb zgodnie z jej ostatnią wolą. Ciało zostało poddane kremacji natychmiast po zidentyfikowaniu. Było to konieczne ze względu na stopień rozkładu.

Róża poczuła, jak jej ręce i nogi stają się nienaturalnie ciężkie, a oczy zachodzą czarną mgłą. Nie miała zamiaru poddawać się rozpaczy i walczyła o zachowanie świadomości. Pozwoliła, aby Zamir pomógł jej napić się chłodnej wody. Dziwna mgła, która osłabiła jej wzrok, rozproszyła się po kilku minutach.

Pani Dobromiła wpatrywała się w Różę między obłoczkami pary unoszącej się znad filiżanki.

– Śmierć Ali jest dla nas strasznym doświadczeniem. Pomagałam jej w twoim wychowywaniu, kiedy byłaś jeszcze mała. W pewnym sensie czuję się teraz za ciebie odpowiedzialna. Zamir ma rodzinę, ale ty, Różyczko, miałaś tylko ciotkę. Pozwól, że postaram się chociaż w jakimś stopniu ją zastąpić.

Róża nie była w stanie wydusić ani słowa. Pani Dobromiła wyciągnęła ku niej ręce. Gdy ich dłonie się spotkały, ciepło skóry sąsiadki i łagodność wejrzenia przyniosły Róży ulgę dla skołatanych nerwów. Za oknem zaczęło się ściemniać. Zachodzące słońce zabarwiło wieczorne niebo na różowo i pomarańczowo. W dole zamigotały drobne światełka wiejskich latarni.

– Gdzie ciotka została pochowana? – Zamir postanowił przerwać ciszę, choć wypowiedział pytanie ledwie szeptem. – Powinniśmy pomodlić się nad jej grobem.

Pani Dobromiła wydała z siebie głębokie westchnienie i pogładziła Różę po policzku.

– Chodźcie, zaprowadzę was. – Podniosła się z wysiłkiem z miękkiego fotela.

Po kilku minutach wszyscy byli już na dworze, w kaloszach i płaszczach przeciwdeszczowych, a sąsiadka prowadziła ich ogrodową ścieżką do altany zbudowanej po zachodniej stronie działki. Róża pamiętała to miejsce. Schowane w cieniu ogromnych, gęsto rosnących sosen, nigdy nie zaznało promieni słonecznych. Na kamienne filary i strop padało światło wysokich świec oraz niskich ceramicznych zniczy. Wokół hulał wiatr, ale nigdy nie wpadał do altany – zawsze rozbijał się o drzewa, pozostawiając tutejsze powietrze w absolutnym bezruchu. Stworzone w ten sposób warunki sprzyjały różnorodnym owadom, zwłaszcza motylom i ćmom, które krążyły między grobami, zwabione jasnością płomieni. Róża nigdy wcześniej nie zbliżała się do altany – ciotka Alicja wyraźnie zabraniała bawić się przy niej, tłumacząc, że to nie miejsce dla dzieci.

Pani Dobromiła zakasała długą wełnianą spódnicę, weszła po schodach i zniknęła im z oczu. Róża i Zamir podążyli jej śladem. Staruszka stanęła na wprost marmurowych płyt, ułożyła dłonie na miękkim futrze w miejscu, gdzie biło serce, pochyliła głowę i znieruchomiała w ciszy. Róża od razu spostrzegła napis na najbliższym nagrobku:

ALICJA LACH

Doktor Neurolog,

Członkini Nadzwyczajna Złotego Zlotu.

Kto żyje w sercach tych,

którzy pozostają, nie umiera.

Momentalnie zbladła, jakby zobaczyła ducha. Osunęła się na kolana i skuliła tak, że wyglądała jak dziecko. Skryła twarz w dłoniach, czołem prawie dotknęła kamiennej posadzki. Przyszedł czas, kiedy już nawet nie starała się opanować emocji. Zamir chciał ją pocieszyć, ale sąsiadka pokręciła głową, więc zamiast tego przeżegnał się i odmówił na głos modlitwę Wieczny odpoczynek. Jej słowa sprawiały, że łatwiej było mu pogodzić się ze śmiercią, i miał nadzieję, że podobnie wpłyną na Różę. Pani Dobromiła położyła ręce na jej ramionach i czekała, aż się wypłacze. Kojący ciężar spoczął dokładnie w miejscach, gdzie gromadził się smutek. Gdy Róża uroniła ostatnią łzę, Zamir pomógł jej wstać, a sąsiadka użyczyła pomiętą chusteczkę.

– Co to za miejsce? To grobowiec rodzinny, prawda? – zapytał Zamir szeptem, jakby się bał, że kogoś obudzi.

– Tak – potwierdziła pani Dobromiła. – Letosław Lach wybudował go wiele lat temu i przeniósł tu prochy zmarłych z rodziny Róży. – Wskazała na pomnik z podobizną brodatego mężczyzny w okularach. – Pół życia badał drzewo genealogiczne, podróżował po miejscach pochówków i bezimiennych mogiłach, organizował transport szczątków i prochów. Wielkie przedsięwzięcie dla jednej osoby, zwłaszcza w niespokojnych czasach.

Róża powiodła wzrokiem po nagrobkach. Znicze i świece wydobywały z ciemności imiona i nazwiska jej przodków. Przeczytała w myślach epitafia Stokrotki, Jerzego, Sławomira, Klotyldy, Cieszka i wielu innych. Potem zdjęła rękawiczkę i najdelikatniej jak potrafiła przesunęła dłonią po złoconych literach imienia ciotki. Pani Dobromiła i Zamir zajęci byli rozmową, lecz do niej nie docierało ani słowo. Jeden z motyli podfrunął bliżej. Wyprostowała się i zaciekawiona wysunęła dłoń, a piękny owad przysiadł na jej palcu. Przyjrzała mu się dokładnie. Tak, to była rusałka admirał. Najwspanialszy motyl, jakiego kiedykolwiek widziała. Ledwie czuła jego obecność na skórze. Po chwili dołączyła do niego ćma – zmierzchnica trupia główka – siadając na mankiecie jej płaszcza. Blisko ucha Róży zawisła kolejna, zwana czarną czarownicą. Potem przyleciał jeszcze jeden motyl. I kolejny. W końcu wokół niej zgromadziła się chmara wielobarwnych owadów. Ich drobne skrzydełka mieniły się w ciepłym świetle ognia i chłodnym blasku księżyca. Wtedy wydarzyło się coś niezwykłego – uczucie samotności zniknęło. Zamiast niego Różę wypełniło nieznane dotąd poczucie przynależności i zakorzenienia. Czy tak czuje się osoba, która zna tych, którzy byli przed nią, zdaje sobie w pełni sprawę z ich istnienia?

Znicze już prawie się wypaliły.

– Przez tyle lat trwałam w niewiedzy – wyszeptała, gdy tylko motyle wróciły do tańca między nagrobkami. – Ukrywano przede mną nawet to miejsce. Mogłam żyć szczęśliwie, a przynajmniej szczęśliwiej, gdybym tylko znała ich imiona.

– Mam nadzieję, że nie czujesz żalu do Ali… – zaniepokoiła się pani Dobromiła.

– Nie mam prawa. – Róża odwróciła się i posłała kobiecie smutny uśmiech. – Wzięła mnie pod swoje skrzydła, poświęciła mi tyle czasu i uwagi, ile mogła. Kto wie, jak potoczyłyby się moje losy, gdyby mnie nie odnalazła. Nie, jestem jej winna tylko wdzięczność. Wiem, że wszystko, co robiła, czyniła dla mojego dobra. Ale chciałabym zrozumieć, dlaczego skąpiła mi informacji o rodzinie. Jaki był powód?

– Jeśli zdecydujecie się tu zostać, z czasem na pewno go odkryjesz.

– Zostać? Tutaj? – powtórzył Zamir.

– Tak. Ala wszystko, co miała, naturalnie przepisała Różyczce.

Zamir zrobił kwaśną minę. Do tej pory nie brał pod uwagę takiej możliwości.

Róża tymczasem raz jeszcze spojrzała na epitafium opiekunki, a po jej policzkach aż do ust popłynęły łzy.

– Dziękuję, ciociu – wyszeptała niewyraźnie. (Zamir mógł­by przysiąc, że usłyszał „kociu”). – Bardzo cię kocham. Będzie mi cię brakowało. Proszę, opiekuj się nami.

– Przykro mi, że nie było dane nam się poznać, ale będę się za panią modlił – zadeklarował Zamir, zwracając się do zimnego kamienia nagrobnego.

– Dobry z ciebie chłopak. – Pani Dobromiła uśmiechnęła się do niego łagodnie.

– Czym jest Złoty Zlot? Ciocia nigdy o nim nie wspominała – zauważyła nagle Róża.

– To organizacja, dla której pracowała. Ja również… dawno temu – odpowiedziała zwięźle sąsiadka, z czego dało się wywnioskować, że nie rozstali się z byłym pracodawcą w przyjaźni. – Jeśli nie macie nic przeciwko, to może wrócimy już do domu? Chciałabym porozmawiać z tobą, Różyczko, o kilku formalnościach. Uważam, że Zamir również powinien w tym uczestniczyć.

O zadaszenie altany zaczęły dudnić pierwsze krople deszczu. Mimo zalegającej ciemności udało się im bez problemu dotrzeć do domu.

W salonie pani Dobromiła przedstawiła młodym dokumenty, a właściwie ich odpisy, intensywnie pachnące borowikami jak torba, z której je wyciągnęła. Przeczytała testament Alicji, która cały swój majątek przepisała siostrzenicy. W teczce znalazło się też kilka dodatkowych kartek. W skierowanym bezpośrednio do pani Dobromiły liście Alicja prosiła o zabranie jej tajemnic do grobu (a jak widać, miała ich wiele) i roztoczenie opieki nad siostrzenicą, a także podała zadziwiająco dokładne instrukcje dotyczące pogrzebu. Róża była zaskoczona, gdy sąsiadka wręczyła jej kartkę opatrzoną tytułem „Testament dla mojej Siostrzenicy”. Okazało się, że ciotka zobowiązała Różę do ciągłego i nieprzerwanego palenia świec na grobach przodków, poszukiwania własnej ścieżki (naszło ją widać na filozoficzne rozważania) i do zadbania o ciągłość rodu… Usta Zamira ułożyły się w dwuznaczny uśmiech, gdy jego żona przeczytała na głos ostatnie zdanie.

Na sam koniec pani Dobromiła poinformowała Różę o stanie oszczędności, które ta otrzyma w spadku (na co Zamir, mimo że sam pochodził z zamożnej rodziny, z wrażenia zachłysnął się herbatą), i ustaliły termin wizyty u notariusza.

– Dzieci, sytuacja, w której się teraz znalazłyście, wymaga przemyślenia priorytetów i planów na przyszłość – poradziła im. – Jesteście w komfortowej sytuacji, macie dwie możliwe drogi: apartament od rodziców Zamira albo willa po ciotce Róży.

– Jeśli wyprowadzimy się z Warszawy, będę musiała porzucić prowadzenie zajęć tanecznych. – Róża nie kryła rozdarcia.

– Prawdopodobnie tak.

– Jeśli opuszczę willę, nie będę mogła spełnić ostatniego życzenia ciotki.

– To na pewno…

Zamir pomógł sąsiadce założyć ciepły kożuch, bez słowa przysłuchując się wymianie zdań.

– Ach, mało brakowało, a bym zapomniała! – wykrzyknęła pani Dobromiła tuż przed wyjściem. – Sprawcie sobie kota, jeśli chcecie pozbyć się myszy.

Róża wzdrygnęła się na samą myśl, że po domu mogą buszować gryzonie. Tymczasem starsza pani, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, szczęśliwa, że poszło łatwiej, niż się spodziewała (małżeństwo nie zadawało wielu pytań i nie drążyło trudnych tematów), pożegnała się i lekkim krokiem wyszła na zewnątrz, wprost w objęcia nocy. Pokonała zabłoconą ścieżkę, przekroczyła bramę i odwróciła się na pięcie, aby jeszcze raz spojrzeć na Willę 13.

– Oj, Alu, Alu. Coś ty najlepszego zrobiła? Sama jestem ciekawa, co z tego wyniknie… – wymamrotała, otuliła się szczelniej kożuchem, bo noce stawały się coraz zimniejsze, po czym zniknęła między wysokimi sosnami.

ROZDZIAŁ II

Noc duchów

Wraz z końcem października górską krainę ogarnęła melancholijna, jesienna aura. Dni stawały się coraz krótsze. Niebo jaśniało około godziny ósmej, a już przed dziewiętnastą pozwalało, by zdominowały je wieczorny granat i szarości. Rozległe kłębowiska chmur stale zasłaniały nieboskłon i z rzadka pozwalały promieniom słonecznym dotrzeć do ziemi, by wlać w ludzkie serca choć odrobinę ciepła. Sosny i świerki sprawiały, że mimo nadejścia złotej polskiej jesieni w krajobrazie Willi 13 wciąż dominowała przygaszona zieleń. Kilka lip, klonów i modrzewi ubranych w żółte i czerwone szaty wyróżniało się z otoczenia, przywodząc na myśl miejsca kontemplacji i uroczyska. Kryły w sobie coś niezwykłego, co oczywiście nie umknęło uwadze łaknącej romantyzmu Róży. Chłodnym rankiem, gdy ledwie zaczynało świtać, lubiła zarzucić płaszcz i wyjść na długi spacer, by podziwiać piękno przyrody. Na końcu siadała pod wybranym drzewem i nie zważając na czystość odzienia, zanurzała się w mokrym listowiu, by cieszyć się światłem najbliższej z gwiazd, spektaklem opadających liści oraz rześkim powietrzem. Coraz częściej odnajdywała też błyszczące kasztany i żołędzie, schowane w ściółce niczym najcenniejsze skarby Matki Ziemi. Tu i ówdzie jej uwagę zwracały czerwone owoce jarzębiny i dzikiej róży, noszone przez drzewa i krzewy niczym korale. Dzięki panującej wkoło ciszy mogła dostrzec i usłyszeć dzikie ptaki: pstrokatego jarząbka, pracowitego dzięcioła lub cicho szczebioczącą orzechówkę.

Częste ulewy sprawiały, że młodzi państwo Rajczyńscy większość czasu spędzali w domu. Kilka ostatnich dni urlopu postanowili wykorzystać na gruntowne sprzątanie. Założyli, że wystarczy im tydzień, by doprowadzić dom do porządku, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała te ambitne plany. Mimo ciężkiej pracy po tym czasie zostało jeszcze sporo do zrobienia (strych i piwnica nie były nawet tknięte). Dało się jednak zauważyć znaczną różnicę: na meblach nie zalegał kurz, przetarte ramy obrazów lśniły złotem, kryształowe wazy i patery odzyskały pierwotny blask, wyprane zasłony i dywany pachniały świeżością, a w donicach na miejscu zwiędłych roślin pojawiły się nowe.

Ku uciesze małżeństwa pomoc w zaprowadzeniu porządku w ogrodzie zaoferowali sąsiedzi, zainteresowani nowymi mieszkańcami. Co nie było niespodzianką dla Róży, lecz sporą dla Zamira – okazało się, że wielu nie znało ciotki Alicji lub kojarzyło ją jedynie ze słyszenia. Pani Dobromiła była za to w sąsiedztwie dobrze znanym i cenionym fachowcem – zawsze pomagała, gdy zachorowało jakieś zwierzę, czy to gospodarskie, czy domowy pupil. Chwalono także jej liczną rodzinę: dzieci i wnuki często odwiedzały seniorkę rodu, a ostatnio (gdy zdecydowanie oświadczyła, że nie zamierza się przeprowadzać, bo „starych drzew się nie przesadza”) wyremontowały jej całą chałupę.

Róża, kierując się starym polskim porzekadłem: „Przez żołądek do serca”, postanowiła wykorzystać spokojny czas urlopu na eksplorację kuchni. Nie spodziewała się zastać tam nic ciekawego, gdyż szczytem kulinarnych możliwości ciotki były kanapki z serem i przypalona jajecznica. Jak w każdym pomieszczeniu na parterze, także i tutaj panował półcień. Za oknami roztaczał się widok na leśny ogród. Z sufitu zwisały doniczki z roślinami przyprawowymi, pęki zasuszonych ziół i owoców oraz długie warkocze czosnku. Żyrandol przyozdobiony kolorowymi wstążkami i świecidełkami przypominał słowiańską podłaźniczkę. Centralne miejsce zajmował duży piec wykładany błyszczącymi kaflami w kolorze butelkowej zieleni. Stojąca w rogu elegancka witryna mieściła komplet naczyń oraz kuferek ze srebrnymi sztućcami. Na ściennych półkach stały słoiczki z grzybami, ogórkami kiszonymi i miodami z pasieki syna pani Dobromiły. Alicja, zważywszy na częste podróże, inwestowała głównie w żywność długoterminową. Przetworów i konserw zgromadziła bez liku (przed ich przyjazdem sąsiadka uprzejmie pozbyła się produktów spożywczych, które zdążyły się popsuć przez pół roku nieobecności gospodyni). W szafkach pochowano garnki i patelnie, z których każda wyglądała jak nowa – tak rzadko były używane. Gdy Róża weszła do kuchni pierwszy raz, odniosła wrażenie, że mrok lasu zadomowił się i tutaj. Jednak z upływem czasu i z każdym przygotowanym posiłkiem odnajdywała w tym wyjątkowym miejscu coraz więcej spokoju i radości. Aż dziw brał, że ciotka nie korzystała z pięknie urządzonej kuchni i nie chciała zgłębiać tajemnic sztuki kulinarnej. Róża była prawie pewna, że to nie Alicja, lecz inna krewna (może babka?) zaprojektowała i wyposażyła to pomieszczenie.

W sobotę, w przeddzień Uroczystości Wszystkich Świętych i dwa dni przed Świętem Zmarłych, Róża i Zamir udali się do altany z wiadrem czystej wody i płynem do mycia nagrobków. Z należytym szacunkiem i dbałością o każdy szczegół wyczyścili marmurowe i granitowe płyty oraz każdą literkę nazwisk i epitafiów z osobna. Nie wszystkie sentencje nagrobkowe napisane były w języku polskim – znalazło się też kilka w innych słowiańskich językach, również w nieznanej im cyrylicy. Róża zgodnie z ostatnią wolą Alicji zapaliła świece i znicze. Zamir za pomocą drabiny sięgnął zadaszenia, które oczyścił z igieł, gałęzi i szyszek. Obydwoje byli dumni z efektu, który udało im się osiągnąć, a Róża była przekonana, że tymi zabiegami zaskarbiła sobie przychylność przodków.

Gdy nadszedł wieczór, Zamir nałożył najbardziej elegancki garnitur, jaki miał w szafie, i zostawiając Różę samą, udał się na ostatnią tego dnia mszę. Nim dotarł do kaplicy, minął kilka straganów, gdzie okoliczni mieszkańcy sprzedawali wiązanki i znicze. Z dezaprobatą spojrzał na stoisko z dyniami wydrążonymi na kształt upiornie uśmiechniętych głów z trójkątnymi oczami. Groby przy ścieżce po zapadnięciu zmroku wyglądały pięknie i tajemniczo, oświetlone migoczącymi zniczami i przystrojone pachnącymi wieńcami ze świeżych kwiatów. Było ich niewiele, ale nawet odwiedzający, którzy nie mieli pochowanej tu rodziny, składali hołd przy posągu anioła w miejscu upamiętniającym ofiary wojny.

Zamir postanowił dołączyć i odmówić modlitwę za poległych. Przystanął obok trzech osób i pochylił się w zadumie. Najbliższą z nich był ubrany po staroświecku, około czterdziestoletni mężczyzna. Nosił ciemne okulary, a w dłoni trzymał rzeźbioną laskę, więc Zamir założył, że człowiek ten jest niewidomy. Nie miał żadnego odzienia wierzchniego, jakby nie przeszkadzały mu chłód, wiatr czy deszcz. Towarzyszyły mu dwie młodsze osoby: kilkunastoletnia dziewczyna i chłopak, który dzierżył w ręku złożoną czarną parasolkę. Byli do siebie niesamowicie podobni – obydwoje wysocy, o ciemnych, orzechowych włosach, brązowych oczach i gęstych brwiach. Nawet nosili się w tym samym stylu, dziewczyna bardziej po męsku. Gdyby nie delikatne, niewieście rysy, można by wziąć ją za wyjątkowo szczupłego chłopca. Nastolatek, zapewne jej brat, rozglądał się na wszystkie strony, lecz gdy tylko Zamir zatrzymał się obok, bez słowa stanął między nim a starszym mężczyzną. Zamir podniósł wzrok i kątem oka dostrzegł, jak złożone do modlitwy dłonie starszego dżentelmena drżą.

– Spokojnie, dziadziu. Wytrzymaj. Już niedługo… – wyszeptała dziewczyna i uchwyciła jego ręce, starając się uspokoić dygot.

– Nie wiem, czy dam radę. Ten ból…

– Dasz radę, wierzę w ciebie.

„Dziadzio” (choć wydawał się zbyt młody, by być dziadkiem nastolatków) podziękował słabym, ledwie słyszalnym głosem. Dziewczyna wyjęła z siatki szklane znicze ze srebrnym krzyżem, zapaliła je zapałką i postawiła przed tablicą, na której wypisano sentencję: „W hołdzie poległym, pomordowanym, zaginionym w czasach totalitaryzmu nazistowskiego”.

– Zawsze, kiedy na to patrzę, ból staje się jeszcze większy… – wyszeptał mężczyzna, nim pogrążył się w modlitwie.

Zamira zaciekawiło, dlaczego widzący (jak wynikało z wypowiedzi) człowiek nosi nocą ciemne okulary i czemu wnuk pełni rolę jego ochroniarza. Na czas mszy zupełnie zapomniał o spotkanej rodzinie, lecz gdy wracając do Willi 13, minął młodego chłopaka z parasolką, na dodatek stojącego naprzeciw wjazdu na ich posesję, poczuł lekką konsternację. Ślepa uliczka kończyła się niedaleko, więc szansa, że nastolatek trafił tu przypadkiem, była znikoma. Nie zaczepił go jednak, tylko odkłonił się uprzejmie.

W domu zastał Różę przeglądającą jedną z książek z kolekcji ciotki, poświęconą nowoczesnym badaniom z zakresu neurobiologii. Podszedł do fotela, ucałował ją w czoło, tak by nie przeszkodzić jej w lekturze, i zerknął przez okno salonu na drogę dojazdową – nieznajomy wciąż stał samotnie, czekał na kogoś lub na coś, tyle że teraz otworzył parasol, aby choć w niewielkim stopniu uchronić się przed zacinającym deszczem, który właśnie lunął z nieba.

Po kwadransie Zamir ponownie wyjrzał na zewnątrz i zaczął się poważnie niepokoić. Pokazał Róży chłopaka czekającego przy podjeździe, przemokniętego do suchej nitki. Kiedy zaproponowała, aby do niego wyszedł, bez zwlekania zarzucił płaszcz i chwycił parasol. Już kierował się do drzwi, gdy nagle rozległ się dzwonek domofonu. Róża z niemałym zaskoczeniem odebrała i poinformowała nieznajomego, że ktoś już do niego idzie. Zamir spotkał się z gościem przed bramą wjazdową. Chłopak sprawiał wrażenie zagubionego.

– Przepraszam, czy doktor Lach dziś przyjmuje?

Zamir się domyślił, że młodzieniec (lub któraś z osób mu towarzyszących) musiał być pacjentem ciotki.

– Obawiam się, że nie. Doktor Alicja odeszła.

– Jak to? Dokąd?! – krzyknął chłopak, wyraźnie zdruzgotany. – Mój dziadek miał dziś umówioną wizytę! To bardzo ważne. Pani doktor nigdy nie przekładała ani nie odwoływała wizyt. Nie zostawiłaby go bez opieki.

– O dwudziestej trzeciej? – zapytał z powątpiewaniem Zamir, sprawdzając godzinę na zegarku.

– O dwudziestej drugiej. Pani doktor zawsze przyjmowała dziadka późno, już po zmroku.

– To dość nietypowe.

– Bo dziadek ma… nietypową chorobę. A poza tym we wcześniejszych godzinach zawsze była zajęta – odpowiedział z wahaniem nastolatek.

Prawdopodobnie zdał sobie sprawę, jak mało wiarygodnie brzmi to wytłumaczenie. Zamir nie znał żadnej choroby neurologicznej, która wykluczałaby wizyty w ciągu dnia, o przyzwoitej porze. Gdy wyczuł nieszczerość, rozmowa zrobiła się męcząca. Na szczęście deszcz zaczął słabnąć, więc przynajmniej okoliczności przyrody sprzyjały.

– Przykro mi, ale doktor Alicja nie przyjmie pana dziadka. Odeszła… to znaczy zmarła – doprecyzował.

Ta wiadomość ewidentnie wstrząsnęła chłopakiem. Stał jak wryty i wpatrywał się w Zamira przerażonym wzrokiem, gdy ten składał parasol.

– Czy pan… yyy… też jest z tej samej organizacji? Czy doktor Lach zostawiła może jakiekolwiek informacje? Czy wie pan, do kogo się teraz zwrócić? Co począć?

– Nic mi na ten temat nie wiadomo – odpowiedział Zamir i szybko dodał: – Przykro mi.

– A, to przepraszam. Do widzenia panu – pożegnał się pospiesznie młodzieniec.

W tym momencie z oddali dobiegł ich przeraźliwy, męski krzyk. Nastolatek rozpoznał głos i natychmiast rzucił się biegiem w dół pagórka, ślizgając się po mokrej kostce brukowej. Zamir bez namysłu ruszył za nim, choć dystans między nimi się zwiększał, ponieważ cenił swoje zdrowie na tyle, by nie biec na złamanie karku po śliskim zboczu.

Gdy chłopak wypadł na główną drogę przy cmentarzu, jego oczom ukazała się nieprawdopodobna scena. Zbliżała się północ. Okolica zupełnie opustoszała. Ulewny deszcz ustał i na skąpaną w łagodnym świetle latarni uliczkę opadały już tylko pojedyncze krople z drzew. „Dziadek” nachylał się nad nieprzytomną wnuczką, mamrotał coś do siebie niezrozumiale, a ręce unosił rozłożone w geście bezradności. Nie miał już na nosie ciemnych okularów, a jego jaśniejące, brązowe oczy były widoczne z daleka.

– NIEEE!!! COŚ TY ZROBIŁ?! – krzyknął nastolatek i pognał co tchu.

Kiedy „dziadek” go spostrzegł, podniósł się raptownie i wyciągnął przed siebie otwarte dłonie w geście obrony. Następnie rozejrzał się, by sprawdzić, czy są inni świadkowie, ale tych nie było, więc wbiegł między najbliższe drzewa i zniknął w ciemności nocy. Po sekundzie zza zakrętu wypadł również Zamir i szybko podbiegł do dwójki młodych ludzi. Dziewczyna, którą widział w towarzystwie nastolatka i „dziadka” przed mszą, leżała na ziemi bez świadomości, z głową tuż przy krawężniku, włosami mokrymi od deszczu… i krwi.

– Moja siostra… potrzebuje pomocy!

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ III

Ostatnia wola czarownicy

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IV

Zajazd pod Jeleniem

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ V

Zlecenie na wampira

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ vI

Wigilijna moher

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VII

Pierwsza gwiazdka

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VIII

Różana różdżka

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IX

Niebadar

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ X

Dylemat serca

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XI

Ogniem i czarem

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XII

Pomarlisko dla prawie bezdusznych

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIII

Przypadkowe spotkanie

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIV

Rąbek tajemnicy

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XV

Krew nie woda

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVI

Noc Kupały

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVII

Zaślubiony śmierci

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVIII

Miłość aż po grób

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIX

życiodajna siła

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XX

Narada błękitnego płomienia

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXI

Sesja egzaminacyjna

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXII

Srebrny zlot

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA OD AUTORKI

Dostępne w wersji pełnej

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Małgorzata Denys

Grafika na stronach rozdziałowych: © Ruhi, © OmasStudio,

© The Pixel Store / Stock.Adobe.com

Projekt okładki i ilustracji na okładce: Agata Łuksza

Copyright © 2025 by Paulina Kamforowska

Copyright © 2025, Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Książka, którą trzymają Państwo w rękach, jest z gatunku fantastyki. Wszystkie postaci oraz wydarzenia (poza stanowiącymi tło historyczne) są fikcyjne. Treści zawarte w niniejszej książce służą wyłącznie rozrywce. Przedstawione w tekście poglądy i opinie nie muszą być tożsame z poglądami i opiniami autorki.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-103-5

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka