Pytanie i odpowiedź - Patrick Ness - ebook + książka

Pytanie i odpowiedź ebook

Patrick Ness

4,4

Opis

Kontynuacja bestsellera Patricka Nessa Na ostrzu noża, na podstawie którego został nakręcony film z Daisy Ridley i Tomem Hollandem w rolach głównych, który wejdzie na ekrany kin w 2021 roku.

Witajcie w Nowym Prentisstown! W mieście, które zadaje więcej pytań, niż daje odpowiedzi, w świecie, w którym wszystkie żywe stworzenia słyszą swoje myśli w niemilknącym strumieniu dźwięków, słów i obrazów zwanym Szumem.

Uwięziony i oddzielony od Violi Todd zostaje zmuszony do podporządkowania się rozkazom burmistrza Prentissa, który teraz mianował się prezydentem. Todd oswaja się z nową rzeczywistością, ale pytania i wątpliwości nie przestają go dręczyć. Gdzie jest Viola? Co się dzieje poza miastem? Czym jest tajemnicza Odpowiedź? Aż pewnego dnia miastem wstrząsają wybuchy i nieuchronnie zbliża się finalna bitwa.

Pytanie i odpowiedź to mocna i poruszająca opowieść o terrorze i oporze przeciwko niemu, które mają tak wiele twarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 548

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (59 ocen)
33
18
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alexa_12124678

Nie oderwiesz się od lektury

Dalsza kontynuacja 1 tomu wciągnęła mnie jeszcze bardziej niż 1 część
00
Kajka342

Nie oderwiesz się od lektury

Ciągła akcja i rozwinięcie pierwszego tomu. Zakończenie sprawia że chce się czytać kolejna część
00

Popularność




Patrick Ness Pytanie i odpowiedź Tytuł oryginału The Ask and the Answer ISBN Copyright © 2009, 2013 Patrick Ness Published by arrangement with Michelle Kass Associates Ltd., London. Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Hałas, 2021 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2021All rights reserved Redakcja Jolanta Kusiak-Kościelska Korekta Daria Kozierska, Katarzyna Marcisz Projekt graficzny okładki Fecit studio Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dla Patricka Gale’a

Ten, kto walczy z potworami, niechaj baczy, by sam nie stał się potworem. Gdy długo spoglądasz w otchłań, otchłań patrzy też w ciebie. Fryderyk Nietzsche

Koniec

— Twój Szum cię zdradza, Toddzie Hewitt.

Głos…

Wśród mroku…

Otwieram oczy, mrugam. Otaczają mnie zamazane cienie, mam wrażenie, że świat wiruje, moja krew jest zbyt gorąca, mózg mam otępiały, nie mogę się skupić i jest ciemno…

Mrugam ponownie.

Zaraz…

Ejże, zaraz…

Dopiero co, dopiero co byliśmy na placu…

Dopiero co trzymałem ją na rękach…

Umierała mi na rękach…

— Gdzie ona jest? — Wypluwam te słowa w ciemności, czując smak krwi. Mój głos brzmi jak skrzek, a mój Szum wzbiera niczym gwałtowny huragan, potężny, czerwony i wściekły. — GDZIE ONA JEST?

— Ja tu zadaję pytania, Todd.

Ten głos.

Jego głos.

Gdzieś w mroku.

Gdzieś za mną, niewidoczny.

Burmistrz Prentiss.

Mrugam raz jeszcze i mrok zaczyna się przemieniać w ogromną salę, gdzie jedynym źródłem światła jest pojedyncze okno — duży, kolisty otwór wysoko w górze i daleko przede mną. Szyba nie jest przezroczysta, to barwny witraż przedstawiający Nowy Świat i dwa okrążające go księżyce. Ukośne promienie światła padają na mnie, nie ukazując niczego więcej.

— Coście z nią zrobili? — pytam głośno, mrugając, bo świeża krew ścieka mi do oczu. Próbuję podnieść dłoń, żeby je wytrzeć, ale odkrywam, że ręce mam skrępowane za plecami. Wzbiera we mnie panika i szarpię się w więzach, mój oddech przyśpiesza i ponownie krzyczę: — GDZIE ONA JEST?

Znikąd zjawia się pięść i trafia mnie w żołądek.

Cios sprawia, że zginam się wpół i dociera do mnie, że siedzę na drewnianym krześle, do którego nóg mam przywiązane stopy, moja koszula została gdzieś daleko na pylistym zboczu i kiedy charczę w suchych torsjach, spostrzegam, że pode mną rozciąga się dywan, a wzór na nim przedstawia ten sam obrazek — Nowy Świat i jego księżyce — powtarzający się w nieskończoność wszędzie, gdzie tylko spojrzę.

I przypominam sobie, że znajdowaliśmy się na placu, na tym placu, na który przybiegłem, dźwigając ją w ramionach, powtarzając jej, żeby żyła, żeby żyła do chwili, gdy dotrzemy w bezpieczne miejsce, dotrzemy do Przystani, żebym mógł ją uratować…

Ale nie było ratunku, nie było ocalenia, był tylko on i jego ludzie, i odebrali mi ją, zabrali ją z moich rąk…

— Zauważyłeś, że nie pyta „gdzie jestem?” — mówi burmistrz, który porusza się gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku. — Jego pierwsze słowa to: „gdzie ona jest?”. I jego Szum mówi to samo. Ciekawe.

Moja głowa pulsuje bólem, tak samo jak żołądek, przytomnieję trochę bardziej i przypominam sobie, że walczyłem z nimi, walczyłem z nimi, kiedy ją zabierali, do chwili, gdy ktoś rąbnął mnie kolbą w głowę, posyłając w czarną nicość…

Przełykam gulę w gardle, przełykam panikę i strach…

Bo to jest koniec, co nie?

Koniec wszystkiego.

Burmistrz ma mnie.

Burmistrz ma ją.

— Jeśli zrobicie jej krzywdę… — mówię, nadal czując w brzuchu tępy ból od ciosu pięścią. Pan Collins stoi przede mną, do połowy skryty w cieniu. Pan Collins, który uprawiał kukurydzę i kalafiory i zajmował się końmi burmistrza, stoi teraz nade mną z pistoletem w kaburze, z karabinem przewieszonym przez ramię i unosi pięść, żeby walnąć mnie ponownie.

— Sprawiała wrażenie wystarczająco skrzywdzonej, Todd — mówi burmistrz, powstrzymując pana Collinsa. — Biedactwo.

Moje pięści zaciskają się w więzach. Mój Szum wydaje się guzowaty i poobijany, ale i tak wzbiera wraz ze wspomnieniem wycelowanej w nas broni Davy’ego Prentissa, Violi padającej mi w ramiona, krwawiącej i łapiącej rozpaczliwie oddech…

A potem czerwienieje jeszcze bardziej, bo przypominam sobie, jak moja pięść rąbnęła Davy’ego Prentissa w twarz, jak Davy Prentiss zleciał z konia, jak stopa uwięzła mu w strzemieniu i koń powlókł go po ziemi niczym worek śmieci.

— No cóż — stwierdza burmistrz — to tłumaczy, gdzie podział się mój syn.

I gdybym nie znał go lepiej, tobym powiedział, że wydaje się niemal rozbawiony.

Jednak zauważam, że rozpoznaję to tylko po tonie jego głosu, ostrzejszego i bardziej przemyślnego niż głos, którym mówił dawno temu w Prentisstown, i że pustka, która go otaczała, kiedy wbiegłem do Przystani, pozostaje wielką pustką w tym pomieszczeniu, czymkolwiek ono jest, i że pana Collinsa otacza taka sama pustka.

Nie mają Szumu.

Ani jeden, ani drugi.

Jedyny Szum tutaj to mój, który wydziera się jak zraniony cielak.

Wykręcam szyję, wypatrując burmistrza, ale nie mogę się obrócić zbyt daleko, bo za bardzo boli. Jedyne, co udaje mi się ustalić, to to, że siedzę w pojedynczej smudze zabarwionego przez witraż światła, w której unoszą się pyłki kurzu, pośrodku sali o takich rozmiarach, że ledwo mogę rozróżnić jej ściany w oddali.

A potem w mroku dostrzegam stolik, ustawiony akurat wystarczająco daleko, żebym nie był w stanie rozpoznać, co na nim leży.

Widzę tylko lśnienie metalu. Te błyski obiecują rzeczy, których nie chcę sobie wyobrażać.

— W myślach nadal nazywa mnie burmistrzem — stwierdza pan Prentiss, znów tym lekkim, rozbawionym tonem.

— Teraz to prezydent Prentiss, chłopcze — oświadcza burkliwie pan Collins. — Lepiej, żebyś o tym pamiętał.

— Coście z nią zrobili? — pytam, znów usiłując się obrócić to w jedną, to w drugą stronę, krzywiąc się z powodu bólu szyi. — Jeśli tkniecie ją choćby palcem, to ja…

— Przybyłeś do mojego miasta dziś rano — przerywa mi burmistrz — nie mając ze sobą zupełnie nic, nawet bez koszuli na grzbiecie, dźwigając dziewczynę, którą spotkał okropny wypadek…

Mój Szum wzbiera.

— To nie był żaden wypadek…

— Naprawdę straszny wypadek — kontynuuje burmistrz, a w jego głosie po raz pierwszy słychać ślad tego zniecierpliwienia, które usłyszałem, kiedy spotkaliśmy się na placu. — Tak straszny, że grozi jej śmierć, a oto przede mną siedzi chłopiec, którego tak długo szukaliśmy, tracąc na to tyle czasu i energii, chłopiec, który nastręczył nam tylu kłopotów, teraz dobrowolnie oddaje się w nasze ręce, obiecuje, że zrobi wszystko, czego zażądamy, jeśli tylko uratujemy dziewczynę, ale kiedy próbujemy to zrobić…

— Czy ona żyje? Jest bezpieczna?

Burmistrz milknie, a pan Collins daje krok do przodu i wali mnie na odlew w twarz. Palący ból rozlewa mi się po policzku i przez długą chwilę siedzę tam, dysząc.

Potem burmistrz wkracza w plamę światła, stając tuż przede mną.

Nadal ma na sobie eleganckie ubranie, odprasowane i czyste, tak jakby pod spodem nie było człowieka, tylko chodząca, gadająca bryła lodu. Nawet pan Collins jest spocony, brudny i wonieje tak, jak należałoby się spodziewać, ale nie burmistrz, nie.

Burmistrz sprawia, że wyglądasz jak bajzel, który trzeba sprzątnąć.

Staje przede mną, nachyla się, żeby zajrzeć mi w oczy.

A potem zadaje pytanie, tak jakby był po prostu ciekaw.

— Jak ona ma na imię, Todd?

Mrugam zaskoczony.

— Co?

— Jak ona ma na imię? — powtarza burmistrz.

Na bank musi znać jej imię. Na bank jest ono w moim Szumie…

— Zna pan jej imię — mówię.

— Chcę, żebyś ty mi powiedział.

Patrzę na niego, potem na pana Collinsa, który stoi z założonymi rękami i chociaż milczy, to jego mina mówi jasno, że chętnie wgniótłby mnie w ziemię.

— Pytam raz jeszcze, Todd — mówi burmistrz lekkim tonem — i bardzo bym sobie życzył, żebyś odpowiedział. Jak ona ma na imię? Dziewczyna spoza tego świata.

— Jeśli wie pan, że ona pochodzi spoza tego świata — mówię — to musi pan znać jej imię.

I wtedy burmistrz się uśmiecha, autentycznie się uśmiecha.

A ja zaczynam się bać bardziej niż kiedykolwiek.

— To nie tak działa, Todd. To działa tak, że ja zadaję pytanie, a ty odpowiadasz. Teraz. Jak ona ma na imię?

— Gdzie ona jest?

— Jak ona ma na imię?

— Niech mi pan powie, gdzie ona jest, to powiem panu, jak ma na imię.

Burmistrz wzdycha, tak jakbym go rozczarował. Kiwa głową w stronę pana Collinsa, a ten daje krok naprzód i ponownie wali mnie pięścią w żołądek.

— Prosta transakcja, Todd — mówi burmistrz, gdy rzygam na dywan. — Musisz tylko powiedzieć mi to, co chcę wiedzieć, i wtedy bicie się skończy. Wybór należy do ciebie. Naprawdę nie chcę cię dłużej krzywdzić.

Oddycham ciężko, zgięty wpół, a tępy ból w brzuchu utrudnia mi nabranie powietrza. Czuję, jak więzy na nadgarstkach napinają się pod ciężarem ciała, czuję też krew na twarzy, lepką, zasychającą, i spoglądam łzawiącymi oczami z mojego małego więzienia w plamie światła pośrodku tej sali, tej sali, z której nie ma wyjścia…

Tej sali, gdzie umrę…

Tej sali…

Tej sali, gdzie jej nie ma.

I coś we mnie wybiera.

Skoro to koniec, coś we mnie w środku postanawia.

Postanawia nie mówić.

— Zna pan jej imię — odpowiadam. — Zabijcie mnie, jeśli chcecie, ale już znacie jej imię.

A burmistrz tylko na mnie patrzy.

Mija najdłuższa minuta mojego życia, podczas gdy on patrzy na mnie, czyta mnie, widzi, że nie rzucam słów na wiatr.

A potem podchodzi do drewnianego stolika.

Usiłuję wypatrzeć, co robi, ale jego plecy zasłaniają mi widok. Słyszę, jak przekłada rzeczy leżące na blacie, słyszębrzęk metalu skrobiącego o drewno.

— „Zrobię wszystko, co pan każe” — mówi i poznaję, że przedrzeźnia słowa, które wypowiedziałem wcześniej. — „Ratujcie ją, a zrobię wszystko, co pan każe”.

— Nie boję się was — odpowiadam, choć mój Szum mówi co innego, bo myślę o wszystkich rzeczach, które mogą leżeć na tamtym stoliku. — Nie boję się śmierci.

I zastanawiam się, czy to prawda.

Burmistrz odwraca się do mnie, trzymając ręce za plecami, tak żebym nie widział, co podniósł z blatu.

— Dlatego że jesteś mężczyzną, Todd? A mężczyzna nie boi się śmierci?

— Tak — odpowiadam. — Bo jestem mężczyzną.

— Jeśli się nie mylę, twoje urodziny będą dopiero za czternaście dni.

— To tylko liczba. — Oddycham ciężko, a żołądek mi się wywraca od tej całej rozmowy. — To nic nie znaczy. Gdybym żył na Starym Świecie, miałbym…

— Nie jesteś na Starym Świecie, chłopcze — odpowiada pan Collins.

— Nie sądzę, aby to miał na myśli, panie Collins — mówi burmistrz, nadal spoglądając na mnie. — Prawda, Todd?

Spoglądam to na jednego, to na drugiego.

— Zabiłem — mówię. — Zabiłem.

— Tak, jeśli się nie mylę, faktycznie zabiłeś — mówi burmistrz. — Widzę wstyd, którym napełnił cię ten czyn. Ale pytanie brzmi, kogo? Kogo zabiłeś? — Wkracza w mrok poza kręgiem światła, a to, co podniósł ze stolika, pozostaje schowane, gdy staje za mną. — A raczej co?

— Zabiłem Aarona — odpowiadam, usiłując wędrować za nim wzrokiem. Bez powodzenia.

— Doprawdy? — Jego brak Szumu to straszna rzecz, zwłaszcza wtedy, kiedy nie widać człowieka. Nie jest jak cisza dziewczyny, bo cisza dziewczyny to nadal coś aktywnego, coś żywego, co tworzy kształt wewnątrz całego Szumu, który zgiełkliwie przetacza się wokół.

(Myślę o niej, myślę o jej ciszy, o tępym bólu, który wywołuje.

Nie myślę o jej imieniu).

Ale z burmistrzem, chociaż nie wiem, jak to osiągnął, jak to zrobił, że on i pan Collins nie mają Szumu, jest tak, jakby tam nie było nic. Jest coś martwego, co ma nie więcej kształtu, Szumu, życia niż kamień albo ściana. Forteca, której murów nigdy nie sforsujesz. Zgaduję, że czyta w moim Szumie, ale jak to poznać u mężczyzny, co zmienił sam siebie w kamień?

Mimo wszystko pokazuję mu to, co chce zobaczyć. Przywołuję w moim Szumie kościół pod wodospadem. Pokazuję walkę z Aaronem, wszystko, co wydarzyło się naprawdę, całą szamotaninę i krew, pokazuję, jak z nim walczyłem, tłukłem go i powaliłem na ziemię, pokazuję, jak wyciągam nóż.

Pokazuję, jak dźgam Aarona w szyję.

— Jest tutaj prawda — mówi burmistrz. — Ale czy to cała prawda?

— Owszem — odpowiadam, tak nagłaśniając mój Szum, żeby zagłuszył wszystko inne, co można by usłyszeć. — To prawda.

W jego głosie nadal słychać rozbawienie.

— Myślę, że mnie okłamujesz, Todd.

— Wcale nie! — Podnoszę głos praktycznie do krzyku. — Zrobiłem to, czego chciał Aaron! Zamordowałem go! Stałem się mężczyzną zgodnie z waszym prawem i możecie mnie przyjąć do waszej armii i zrobię wszystko, czego zechcecie, tylko powiedzcie mi, coście z nią zrobili!

Widzę, że pan Collins spostrzegł znak dany przez burmistrza zza moich pleców i ponownie daje krok do przodu, zamierza się pięścią i…

(Nie jestem w stanie się powstrzymać).

Uchylam się przed nim tak gwałtownie, że przesuwam krzesło kilkanaście centymetrów w bok…

(Zamknijcie się).

A cios nie zostaje zadany.

— Dobrze — mówi burmistrz, a w jego głosie słychać cichą satysfakcję. — Dobrze. — Znów zaczyna się poruszać w ciemności. — Pozwól, że wyjaśnię ci kilka spraw, Todd — kontynuuje. — Znajdujesz się w głównym biurze budynku, który dawniej był katedrą Przystani, a wczoraj stał się pałacem prezydenckim. Sprowadziłem cię do mojego domu w nadziei, że zdołam ci pomóc. Pomóc ci pojąć, że niepotrzebnie toczysz ze mną — z nami — tę beznadziejną walkę.

Jego głos przesuwa się, tak że teraz dobiega zza pleców pana Collinsa…

Jego głos…

Przez sekundę mam wrażenie, że burmistrz nie mówi ustami…

Tylko wewnątrz mojej głowy…

Potem to wrażenie znika.

— Moi żołnierze powinni tu dotrzeć jutro po południu — oznajmia burmistrz, nie zatrzymując się. — A ty, Toddzie Hewitt, najpierw powiesz mi to, o co cię proszę, potem zaś dotrzymasz słowa i będziesz mi asystował w naszym procesie stwarzania nowego społeczeństwa.

Ponownie wchodzi w krąg światła i zatrzymuje się przede mną. Ręce nadal trzyma za plecami, więc to, co wziął ze stołu, pozostaje ukryte.

— Jednak proces, który chcę tutaj zapoczątkować, Todd — kontynuuje — to uświadomienie ci, że nie jestem twoim wrogiem.

Jestem tak zaskoczony, że na sekundę przestaję się bać.

Nie jest moim wrogiem?

Szeroko otwieram oczy.

Nie jest moim wrogiem?

— Nie, Todd — mówi. — Nie jestem twoim wrogiem.

— Jest pan mordercą — mówię bez zastanowienia.

— Jestem generałem — odpowiada. — Nikim więcej, nikim mniej.

Gapię się na niego.

— Zabijaliście ludzi, maszerując tutaj. Pozabijaliście mieszkańców Dalekiej Gałęzi.

— W czasie wojen dzieją się rzeczy godne ubolewania, ale ta wojna już dobiegła końca.

— Widziałem, jak żeście do nich strzelali — mówię, nienawidząc faktu, że słowa mężczyzny pozbawionego Szumu brzmią tak twardo, tak bardzo przypominają niewzruszoną skałę.

— Ja osobiście strzelałem, Todd?

Przełykam ślinę, by pozbyć się kwaśnego smaku.

— Nie, ale to była wojna, którą pan rozpoczął!

— Była konieczna — odpowiada. — Żeby ocalić chorą i umierającą planetę.

Mój oddech przyśpiesza, mój umysł ogarnia mgła, a głowa coraz bardziej mi ciąży. Jednak mój Szum staje się czerwieńszy.

— Zamordowaliście Cilliana.

— Wielka szkoda, że tak musiało się stać — odpowiada. — Byłby z niego świetny żołnierz.

— Zabiliście moją matkę — mówię i głos mi się załamuje (zamknijcie się), mój Szum wypełnia się wściekłością i smutkiem, a do oczu napływają łzy (zamknijcie się, zamknijcie, zamknijcie). — Zabiliście wszystkie kobiety z Prentisstown.

— Czy wierzysz we wszystko, co usłyszysz, Todd?

Zapada cisza, prawdziwa cisza, gdy nawet mój własny Szum przetwarza te słowa.

— Nie pragnę zabijać kobiet — dorzuca burmistrz. — Nigdy nie pragnąłem.

Rozdziawiam usta.

— Owszem, zrobił to pan…

— Nie pora teraz na lekcję historii.

— Kłamie pan!

— A ty zakładasz, że wiesz wszystko, co? — Jego głos staje się zimny i burmistrz cofa się ode mnie, a pan Collins wali mnie tak mocno w bok głowy, że mało się nie przewracam na podłogę.

— Jest pan KŁAMCĄ I MORDERCĄ! — krzyczę. W uszach nadal mi dzwoni od uderzenia.

Pan Collins wali mnie z drugiej strony. Pięść ma twardą jak drewniana pałka.

— Nie jestem twoim wrogiem, Todd — powtarza burmistrz po raz kolejny. — Proszę, przestań mnie zmuszać do robienia ci tego.

Głowa tak strasznie mnie boli, że nic nie mówię. Nie jestem w stanie nic powiedzieć. Nie jestem w stanie wypowiedzieć słowa, na które on czeka. I nie mogę powiedzieć nic innego, bo wtedy mnie zbiją do nieprzytomności.

To koniec. To musi być koniec. Nie pozwolą mi przeżyć. Nie pozwolą jej przeżyć.

To musi być koniec.

— Mam nadzieję, że to jest koniec — powiada burmistrz, a jego głos autentycznie brzmi tak, jakby to była prawda. — Mam nadzieję, że powiesz mi to, co chcę wiedzieć, żebyśmy mogli to przerwać.

A potem mówi…

Potem mówi…

Mówi:

— Proszę.

Spoglądam w górę, mrugając zza puchnących powiek.

Na jego twarzy maluje się wyraz troski, niemalże błagania.

Co u diabła? Co do jasnej cholery jest grane?

I ponownie słyszę to wewnątrz własnej głowy…

Inaczej niż wtedy, kiedy po prostu słyszysz czyjś Szum…

Proszę — tak, jakby powiedział to mój własny głos…

Proszę — tak, jakbym ja to wymówił…

Naciska na mnie…

Od środka…

Sprawia, że czuję się tak, jakbym chciał to powiedzieć…

Proszę…

— Te rzeczy, co do których sądzisz, że je wiesz, Todd — mówi burmistrz, a jego głos nadal wije się we wnętrzu mojej głowy — te rzeczy nie są prawdziwe.

I wtedy sobie przypominam…

Przypominam sobie Bena…

Przypominam sobie, jak Ben powiedział mi to samo…

Ben, którego straciłem…

I w tym momencie mój Szum twardnieje.

Przerywając to.

Z twarzy burmistrza znika błagalna mina.

— W porządku — oznajmia, marszcząc lekko brwi. — Ale pamiętaj, że to twój wybór. — Prostuje się. — Jak ona ma na imię?

— Zna pan jej imię.

Pan Collins wali mnie w głowę, tak że lecę w bok.

— Jak ona ma na imię?

— Już pan to wie…

Łup, kolejny cios, tym razem z drugiej strony.

— Jak ona ma na imię?

— Nie.

Łup.

— Powiedz mi jej imię.

— Nie!

ŁUP!

— Jak ona ma na imię, Todd?

— GOŃCIE SIĘ!

Tyle że nie mówię „gońcie”, a pan Collins wali mnie tak mocno, że moja głowa odskakuje do tyłu, krzesło się wywraca razem ze mną i upadam w bok, na podłogę. Ląduję na dywanie — ponieważ mam skrępowane ręce, nie mogę się podeprzeć, a przed sobą widzę niezliczone małe Nowe Światy i nic więcej.

Oddycham z nosem wciśniętym w dywan.

Czubki jeździeckich butów burmistrza zbliżają się do mojej twarzy.

— Nie jestem twoim wrogiem, Toddzie Hewitt — mówi raz jeszcze. — Po prostu powiedz mi jej imię, a wtedy to wszystko się skończy.

Biorę oddech, co zmusza mnie do kaszlu.

Biorę kolejny i mówię to, co muszę powiedzieć.

— Jest pan mordercą.

Kolejne milczenie.

— Niech tak będzie — powiada burmistrz.

Jego stopy odchodzą i czuję, jak pan Collins podnosi krzesło z podłogi razem ze mną. Moje ciało jęczy pod własnym ciężarem, ale po chwili już siedzę z powrotem w kręgu barwnego światła. Moje oczy są teraz tak zapuchnięte, że prawie nie widzę pana Collinsa, chociaż stoi tuż przede mną.

Znów słyszę burmistrza przy małym stoliku. Słyszę, jak przesuwa przedmioty leżące na blacie. Ponownie słyszę brzęknięcie metalu.

Słyszę, jak burmistrz podchodzi do mnie.

I po tylu zapowiedziach oto wreszcie nadszedł ten moment.

Już po mnie.

Tak mi przykro — myślę. Tak mi strasznie, strasznie przykro.

Burmistrz kładzie mi rękę na ramieniu. Wzdrygam się, ale on nie cofa dłoni, stopniowo zwiększając nacisk. Nie widzę, co trzyma, ale zbliża coś do mnie, do mojej twarzy, coś twardego, metalowego i wypełnionego bólem, co zaraz sprawi, że będę cierpieć i zakończę życie. Wewnątrz mnie jest jama, w którą muszę wpełznąć, żeby uciec przed tym wszystkim, głęboko w dół i w ciemność, i wiem, że to jest koniec, już naprawdę koniec. Nigdy nie zdołam stąd uciec, on mnie zabije i zabije ją. I nie ma żadnej szansy, życia, nadziei, nic.

Tak mi przykro.

A burmistrz kładzie na mojej twarzy bandaż.

Gwałtownie wciągam oddech, czując chłód opatrunku, i szarpię się, odsuwam od jego dłoni, ale on nadal delikatnie przyciska bandaż do guza na moim czole, do zranień na mojej twarzy i podbródku. Stoi tak blisko, że czuję zapach jego czystego, wymytego ciała, leśny aromat jego mydła, czuję oddech burmistrza na policzku. Jego palce dotykają moich skaleczeń niemalże z czułością, opatrując opuchliznę wokół oczu, rozciętą wargę, i czuję, jak opatrunki prawie od razu zaczynają działać, czuję, jak opuchlizna się zmniejsza, jak środki przeciwbólowe zalewają mój organizm, i przez sekundę myślę sobie: jakie dobre opatrunki mają tu w Przystani, podobne do jej opatrunków. Ulga następuje tak szybko, tak nieoczekiwanie, że coś aż ściska mnie w gardle i muszę przełknąć.

— Nie jestem taki, za jakiego mnie uważasz, Todd — mówi cicho burmistrz, niemal prosto do mojego ucha, kładąc kolejny opatrunek na mojej szyi. — Nie zrobiłem tych rzeczy, o które mnie posądzasz. Kazałem mojemu synowi sprowadzić cię z powrotem. Nie kazałem mu nikogo zastrzelić. Nie kazałem Aaronowi cię zabić.

— Jest pan kłamcą — odpowiadam, ale głos mam słaby i dygoczę od stóp do głów, usiłując się nie rozryczeć (zamknijcie się).

Burmistrz kładzie więcej opatrunków na siniaki na mojej klatce piersiowej i brzuchu, tak delikatnie, że niemal nie jestem w stanie tego znieść. Prawie tak, jakby obchodziło go, jak się czuję.

— Owszem, obchodzi mnie to, Todd — mówi. — W swoim czasie zrozumiesz, ile w tym prawdy.

Staje za mną i kładzie kolejny opatrunek na więzach, które krępują moje nadgarstki. Ujmuje moje dłonie i masuje je kciukami, żeby przywrócić czucie.

— Będzie dość czasu — mówi — żebyś zaczął mi ufać. Być może nawet stopniowo mnie polubisz. Pewnego dnia może wręcz zaczniesz mnie postrzegać jak kogoś w rodzaju ojca, Todd.

Mam wrażenie, że mój Szum topnieje pod wpływem leków, zanika wraz z zanikającym bólem i że sam też znikam, tak jakby burmistrz mimo wszystko mnie zabił, ale za pomocą leczenia, a nie tortur.

Nie jestem w stanie powstrzymać płaczu, który wzbiera w moim gardle, oczach, głosie.

— Proszę — mówię. — Proszę.

Ale nie wiem, co mam na myśli.

— Wojna dobiegła końca, Todd — mówi ponownie burmistrz. — Budujemy nowy świat. Ta planeta wreszcie stanie się godna swojej nazwy. Uwierz mi na słowo: kiedy zobaczysz, co robimy, zapragniesz stać się częścią tego.

Oddycham w ciemności.

— Mógłbyś być przywódcą mężczyzn, Todd. Udowodniłeś, że jesteś kimś bardzo szczególnym.

Oddycham dalej, usiłując zachować przytomność, ale czuję, że zaczynam odpływać.

— Skąd mam wiedzieć? — pytam w końcu; mój głos to skrzek, zbitka ledwo zrozumiałych głosek, coś nie całkiem rzeczywistego. — Skąd mam wiedzieć, że ona w ogóle jeszcze żyje?

— Nie dowiesz się — odpowiada burmistrz. — Masz na to tylko moje słowo.

I znowu czeka.

— A jeśli to zrobię — mówię — jeśli zrobię to, co pan każe, uratujecie ją?

— Zrobimy wszystko, co będzie konieczne — odpowiada.

Bez bólu czuję się prawie tak, jakbym w ogóle nie miał ciała, prawie jakbym był duchem siedzącym na krześle, oślepionym i wiecznym.

Tak, jakbym już był martwy.

Bo po czym poznać, że żyjesz, jeśli nic cię nie boli?

— Jesteśmy wyborami, których dokonujemy, Todd — stwierdza burmistrz. — Niczym więcej, niczym mniej. Chciałbym, żebyś podjął decyzję, że mi powiesz. Naprawdę bardzo bym tego chciał.

Pod opatrunkami jest tylko głębsza ciemność.

Tylko ja, sam jeden wśród czerni.

Sam na sam z jego głosem.

Nie wiem, co robić.

Nic nie wiem.

(Co mam robić?).

Ale jeśli jest szansa, jeśli jest choćby szansa…

— Czy to naprawdę tak duża ofiara, Todd? — pyta burmistrz, wsłuchując się w moje myśli. — Tutaj, gdzie kończy się przeszłość, a zaczyna przyszłość?

Nie. Nie, nie mogę. On jest kłamcą i mordercą, bez względu na to, co mówi…

— Czekam, Todd.

Ale może ona żyje, może on ją zachowa przy życiu…

— Masz ostatnią szansę, Todd.

Podnoszę głowę. Ruch sprawia, że opatrunki trochę się rozsuwają i zezuję zza opuchniętych powiek w stronę światła, w górę, na twarz burmistrza.

Jest pozbawiona wyrazu, tak samo, jak zawsze.

Jest jak pusta, martwa ściana.

Równie dobrze mógłbym mówić do bezdennej przepaści.

Równie dobrze mógłbym być bezdenną przepaścią.

Odwracam wzrok. Spoglądam w dół.

— Viola — mówię do dywanu. — Ma na imię Viola.

Burmistrz wypuszcza powietrze. Chyba jest zadowolony.

— Świetnie, Todd — mówi. — Dziękuję ci.

Odwraca się do pana Collinsa.

— Pod klucz go.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Część I — Todd w wieży

1. Były burmistrz

[Todd]

Pan Collins popycha mnie, zmuszając do wspinania się wąską, pozbawioną okien klatką schodową, w górę, w górę i w górę. Schody zakręcają ostro na półpiętrach, ale cały czas prowadzą prosto wzwyż. Kiedy już mam wrażenie, że nogi zaraz mi wysiądą, docieramy do drzwi. Pan Collins je otwiera i wpycha mnie gwałtownie do środka, tak że wpadam do pomieszczenia i przewracam się na drewnianą podłogę. Ręce mam tak zesztywniałe, że nawet nie jestem w stanie się podeprzeć, tylko z jękiem padam na bok i turlam się kawałek.

I nagle widzę pod sobą trzydziestometrową przepaść.

Pan Collins wybucha śmiechem, gdy w panice cofam się na czworakach. Znajduję się na półce mającej nie więcej niż pięć desek szerokości, która biegnie wzdłuż ścian kwadratowego pomieszczenia. Pośrodku zieje ogromny otwór, a w jego centrum zwiesza się kilka sznurów. Spoglądam w górę, wzdłuż długiego szybu, i widzę nad sobą największe dzwony, jakie kiedykolwiek widziałem: dwa olbrzymy wiszące na pojedynczej drewnianej belce, ogromne, wielkie jak izba, w której dałoby się mieszkać. W ścianach wieży umieszczono łukowate otwory, żeby dzwonienie było słychać z daleka.

Podskakuję, gdy pan Collins zatrzaskuje drzwi, po czym przekręca klucz w zamku z donośnym trr-brzęk mówiącym, że na ucieczkę nie ma szans.

Dźwigam się na nogi i opieram o ścianę do momentu, gdy znów jestem w stanie normalnie oddychać.

Zamykam oczy.

Jestem Todd Hewitt — myślę. Jestem synem Cilliana Boyda i Bena Moore’a. Moje urodziny będą za czternaście dni, ale jestem mężczyzną.

Jestem Todd Hewitt i jestem mężczyzną.

(Mężczyzną, który zdradził burmistrzowi jej imię).

— Przepraszam — szepczę. — Tak mi przykro.

Po jakimś czasie otwieram oczy, podnoszę wzrok i rozglądam się. Na tym piętrze wieży w murze znajdują się małe prostokątne otwory, rozmieszczone na wysokości oczu wzdłuż całego obwodu pomieszczenia, po trzy na każdej ścianie. Wpadają przez nie resztki dziennego światła, uwidoczniając kurz.

Podchodzę do najbliższego otworu. Znajduję się oczywiście w dzwonnicy katedry, bardzo wysoko, i wyglądam wprost na plac, na który dotarłem, kiedy dzisiejszego ranka przybiegłem do miasta. To było dziś rano, a mam wrażenie, że od tamtej pory minęły całe wieki. Zmierzcha, więc musiałem dość długo leżeć nieprzytomny, zanim burmistrz mnie ocucił. W tym czasie mógł z nią zrobić cokolwiek, mógł…

(Zamknijcie się, po prostu się zamknijcie).

Spoglądam na plac. Ciągle jeszcze jest pusty, a wokół nadal panuje cisza milczącego miasta, miasta bez Szumu, miasta, które czeka, żeby armia przybyła i je podbiła.

Miasta, które nawet nie próbowało walczyć.

Burmistrz po prostu się zjawił, a oni mu się poddali, ot tak. „Czasem pogłoski o armii są równie skuteczne, jak sama armia”— tak mi powiedział i czyż nie miał racji?

Tak długo gnaliśmy tutaj najszybciej, jak się dało, nie zastanawiając się nad tym, jak właściwie wygląda ta Przystań, do której zmierzamy, nie mówiąc tego na głos, ale licząc, że będzie tam bezpiecznie, że to będzie raj.

„Zawsze trzeba mieć nadzieję”— powiedział Ben.

Ale nie miał racji. To wcale nie była Przystań.

Tylko Nowe Prentisstown.

Marszczę brwi, czując ucisk w klatce piersiowej, i spoglądam ponad placem na zachód, nad czubkami drzew, za którymi znajduje się więcej milczących domów i ulic, a w dalszej odległości wodospad opadający z krawędzi doliny, nie tak znów daleko, i zygzak drogi wspinającej się na wzgórze obok niego, tej drogi, gdzie walczyłem z Davym Prentissem juniorem, drogi, gdzie Viola…

Odwracam się z powrotem, żeby obejrzeć pomieszczenie.

Moje oczy zaczynają się przyzwyczajać do słabnącego światła, ale nie wygląda na to, żeby znajdowało się tu coś jeszcze oprócz desek i słabo wyczuwalnego smrodu. Sznury dzwonów zwieszają się jakieś dwa metry od każdej z krawędzi półki. Spoglądam w górę, żeby zobaczyć, w którym miejscu są przywiązane do dzwonów, aby umożliwić dzwonienie. Mrużąc oczy, patrzę w dół, w głąb szybu, ale jest zbyt ciemno, żeby rozróżnić, co znajduje się na dole. Przypuszczalnie po prostu twarde cegły.

Jednak dwa metry to nie tak znowu dużo. Można byłoby skoczyć, złapać się sznura i zleźć po nim na dół.

Ale wtedy…

— Naprawdę sprytnie pomyślane — mówi głos z najdalszego kąta.

Cofam się prędko, unosząc pięści, a mój Szum raptownie wzbiera. Mężczyzna, którego nie znam, wstaje z miejsca, gdzie siedział. Jeszcze jeden mężczyzna bez Szumu.

Tylko że…

— Jeśli spróbujesz uciec, złażąc po sznurach, które tak kusząco się tu zwieszają — kontynuuje — natychmiast dowie się o tym całe miasto.

— Kim pan jest? — pytam. Mój żołądek podjeżdża do góry, lekki jak piórko, ale moje pięści się zaciskają.

— Tak — odpowiada. — Od razu poznałem, że nie jesteś z Przystani. — Wychodzi z kąta, pozwalając, żeby światło padło na jego twarz. Widzę podbite oko oraz rozciętą wargę, na której ledwo zdążył się utworzyć strup. Jemu najwyraźniej poskąpiono opatrunków. — Zabawne, jak szybko się zapomina, jakie to jest głośne — dodaje niemalże sam do siebie.

To niski facecik, niższy ode mnie. Jest też ode mnie grubszy. Starszy od Bena, ale niedużo. Jednak widzę też, że cały jest miękki, nawet twarz ma miękką. To taka miękkość, którą mógłbym stłuc na kwaśne jabłko, gdybym musiał.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki