Płoń - Patrick Ness - ebook

Płoń ebook

Patrick Ness

3,6

Opis

Jak zakończy się świat? Świat zakończy się w ogniu.

W zimny niedzielny wieczór na początku 1957 roku Sarah Dewhurst stała z ojcem na parkingu

stacji benzynowej Chevron, czekając na smoka, którego najęli do pomocy na farmie…

Musieli zatrudnić zwierzę, bo nie było ich stać, żeby zapłacić za pracę ludziom. Jednak przybyły

smok Kazimir okazuje się kimś więcej, niż mogłoby się wydawać. Sarah ciekawi to stworzenie,

które rzekomo nie posiada duszy, ale najwyraźniej stara się zapewnić dziewczynie

bezpieczeństwo. Smok wie coś, czego ona nie wie. Przybył na ich farmę z przepowiednią.

Przepowiednią, w którą są zamieszani groźny zabójca, kult czcicieli smoków, agenci FBI, a także

sama Sarah…

Nowa wielowarstwowa powieść Patricka Nessa łączy elementy historyczne i fantastyczne, by

opowiedzieć niesamowitą historię i poruszyć uniwersalne tematy fanatyzmu i wojny, a także

odwagi i siły, które mogą się im przeciwstawić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (25 ocen)
6
8
6
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chassefierre

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna i świeża, to dobrze spędzony czas. :)
00

Popularność




Patrick Ness Płoń Tytuł oryginału Burn ISBN Copyright © 2020 Patrick Ness Published by arrangement with Michelle Kass Associates Ltd, London. Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Hałas, 2023 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2023 Cover illustration © 2020 Alejandro Colucci Reproduced by permission of Walker Books Ltd, London SE11 5HJ www.walker.co.ukAll rights reserved Redakcja Michał Trusewicz Korekta Julia Młodzińska, Anna Skóra Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Kim Curran o złotej duszy

 

Król Salamandra, tak brzmi jego imię Zawsze zostawia za sobą pustynię Życzliwy Kremator z żegadłem przy boku Ochoczo spali cały świat na popiół — Siouxsie Sioux

 

 

Płoń, mała, płoń — The Trammps

Część 1

1

W zimny, niedzielny wieczór na początku roku 1957 — w tym samym dniu, w którym Dwight David Eisenhower złożył przysięgę, zostając po raz drugi prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki — Sarah Dewhurst stała razem z ojcem na parkingu stacji benzynowej Chevron, czekając na smoka, którego najął do pomocy na farmie.

— On się spóźnia — powiedziała cicho Sarah.

— Ono — odrzekł z naciskiem ojciec i splunął na poplamioną olejem ziemię, trafiając w popękany lód na kałuży. — Nie nazywaj go imieniem. Nie wyjawiaj mu swojego. Ono. Nie on.

Ta wypowiedź w żaden sposób nie odnosiła się do kwestii smoczego spóźnienia. Choć może komentarz był niewerbalny — surowy ton ojca, splunięcie.

— Strasznie tu zimno — podjęła Sarah.

— Jest zima.

— Czy mogę zaczekać w furgonetce?

— To ty bardzo chciałaś mi towarzyszyć.

— Nie wiedziałam, że on się spóźni. Że ono się spóźni.

— Nie można im ufać.

„To czemu nająłeś smoka?” — pomyślała Sarah, ale wiedziała, że lepiej nie zadawać tego pytania. Znała zresztą odpowiedź: nie było ich stać na to, żeby zapłacić ludziom za wykarczowanie drzew z dwóch pól po południowej stronie. Te pola musiały zostać obsiane, a jeśli to się uda, istniała szansa — niewielka, ale jednak — że bank nie zabierze im farmy. Jeśli smok poświęci około miesiąca na palenie drzew i wynoszenie popiołu oraz niedopalonych resztek, wówczas może pod koniec lutego Gareth Dewhurst mógłby zaorać pogorzelisko, używając pary wynajętych tanio koni oraz przestarzałego o trzydzieści lat pługa. Wtedy może do kwietnia nowe pola byłyby gotowe na siew. I może to wystarczy, żeby wierzyciele dali im spokój aż do żniw.

Zarówno Sarah, jak i jej ojciec żyli tą przytłaczającą, wyczerpującą myślą przez ostatnie dwa lata, odkąd zmarła matka, bo farma coraz częściej przysparzała im kłopotów, których nie byli w stanie rozwiązać we dwoje, i coraz bardziej popadali w długi. Niepokój z tym związany kazał im odsunąć żałobę na bok i całkowicie skupić się na pracy. Życie ojca dzieliło się teraz tylko na pracę i sen, a życie Sarah — na pracę, sen i szkołę.

Sarah usłyszała, jak jej ojciec wzdycha przeciągle przez nos. To był zawsze znak, że zaczyna mięknąć.

— Możesz prowadzić, kiedy będziemy wracać — rzucił cicho przez ramię.

— A co z zastępcą szeryfa? — zapytała, jak zwykle czując nerwowy skurcz w żołądku na myśl o tym człowieku.

— Naprawdę sądzisz, że spotykałbym się z wynajętym pazurem, gdybym nie wiedział, że Kelby ma dziś wieczorem wolne? Możesz prowadzić.

Stała półtora metra za ojcem, ale i tak ukryła uśmiech.

— Dzięki, tato — powiedziała.

Miała niecałe szesnaście lat — musiała poczekać jeszcze kilka miesięcy, zanim stan Waszyngton łaskawie przyzna jej prawo jazdy — ale w imię pracy na farmie przymykano oko na mnóstwo rzeczy. Chyba że oko należało do Kelby’ego, zastępcy szeryfa. I chyba że chodziło o Sarah Dewhurst, której skóra była znacznie ciemniejsza od skóry ojca, a znacznie jaśniejsza od skóry jej ukochanej zmarłej matki. Kelby, zastępca szeryfa, miał własne zdanie na ten temat. Kelby, zastępca szeryfa, byłby przeszczęśliwy, mogąc przyłapać Sarah Dewhurst, córkę Garetha i Darlene Dewhurstów, za kółkiem furgonetki bez uprawnień do kierowania. I co by wtedy zrobił?

Sarah ciaśniej otuliła się płaszczem, zawiązując pasek. Płaszcz należał wcześniej do jej matki i dziewczyna już zaczynała z niego wyrastać, ale jeszcze nie na tyle, żeby należało wystarać się o pieniądze na nowy. Cisnął w ramionach, ale przynajmniej było jej wystarczająco ciepło. No, prawie.

Gdy wepchnęła ręce z powrotem w kieszenie, usłyszała łopot skrzydeł.

Była jedenasta wieczór — na zamkniętej stacji Chevron paliło się światło tylko ze względów bezpieczeństwa. Panował przenikliwy ziąb, a pośrodku obsypanego gwiazdami nieboskłonu lśniła smuga Drogi Mlecznej. Ta część kraju słynęła z deszczowej pogody, a dokładniej z niekończących się pochmurnych dni. Jednakże tamtego wieczoru — dwudziestego stycznia 1957 roku — niebo było czyste. Księżyc, któremu do pełni brakowało ćwierci tarczy, wisiał nisko nad horyzontem. Świecił jasno, ale grał drugie skrzypce wobec kropeczek bieli.

Kropeczek bieli, na które teraz padł cień.

— Nie zahipnotyzuje cię — zapewnił ją ojciec. — To przesąd starych bab. Ono jest tylko zwierzęciem. Wielkim i niebezpiecznym, ale zwierzęciem.

— Zwierzęciem, które potrafi mówić — odparła Sarah.

— Zwierzę bez duszy to nadal tylko zwierzę, bez względu na to, iloma słowami nauczyło się kłamać.

Ludzie nie ufali smokom, mimo że już od stuleci między jednymi a drugimi panował pokój. Uprzedzenia żywione przez jej ojca podzielało wiele osób z jego pokolenia, choć Sarah zastanawiała się, w jakim stopniu ich postawa wynikała z tego, że owe elokwentne, tajemnicze stworzenia w obecnych czasach ze wszech miar ignorowały ludzi. Tylko nieliczne uznawały za stosowne najmować się do pracy. Mimo to w pokoleniu Sarah prawie każdy nastolatek chciał zostać smokiem.

Ten konkretny smok nadlatywał z północy. Sarah chętnie wyobraziłaby sobie, że przybył z rozległego smoczego Pustkowia położonego w zachodniej Kanadzie. Było to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie smoki wciąż jeszcze żyły na wolności w otoczeniu pierwotnej przyrody, miały własne społeczności i swoje sekrety. Wiedziała, że ta wizja raczej nie odpowiada prawdzie. Od Kanady dzieliło ich jakieś trzysta kilometrów, a od Pustkowia kolejne trzysta. Poza tym kanadyjskie smoki zerwały oficjalne kontakty z ludźmi na dekadę przed narodzinami ojca Sarah. Kto wie, co porabiały na Pustkowiu przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Smoki, które wciąż jeszcze najmowały się do pracy, nie udzielały żadnych odpowiedzi, o ile cokolwiek wiedziały. Ten smok przypuszczalnie przyleciał po prostu z innej farmy — innego miejsca oferującego brudną pracę za kiepskie wynagrodzenie.

Stworzenie przefrunęło nad nimi.

„On” — pomyślała Sarah. „On przefrunął nad nami”. Nie pomyślała o smoku per „ona” tylko dlatego, że ojcu wypsnęła się informacja o płci, kiedy po raz pierwszy wspomniał, kogo zamierza wynająć.

— To nie jest nielegalne — oznajmił wtedy, potwierdzając to, co Sarah już wiedziała. — Ale i tak będą kłopoty. Musimy siedzieć cicho do czasu, aż zacznie pracować. Wtedy już nikt nie będzie mógł mu przeszkodzić.

Sarah nie była pewna, co sprawiło, że w ciągu ostatniego tygodnia ojciec tak stanowczo przeszedł z „on” na „ono”.

Za światłem stacji benzynowej kołujący smok pozostawał tylko ciemną sylwetką, ale jego rozmiary i tak zdziwiły Sarah. Rozpiętość skrzydeł wynosiła piętnaście metrów, może dwadzieścia.

Smok był mały.

— Tato? — odezwała się.

— Sza, nie teraz.

Patrzyli, jak smok ponownie przelatuje nad ich głowami, a potem znów wzbija się w niebo. Miejsce spotkania nie było szczególnie dziwne, pora też nie. Wystarczająco dużo światła i cywilizacji, żeby człowiek czuł się bezpiecznie, wystarczająco dużo ciemności oraz brak innych ludzi, żeby smok też odczuwał komfort, zważywszy na to, co ojciec Sarah słusznie powiedział o potencjalnych kłopotach. Mimo wszystko ten smok był ewidentnie jeszcze ostrożniejszy niż większość jego pobratymców.

Kiedy w końcu wylądował, Sarah zrozumiała dlaczego. Zrozumiała też, z czego wynikają jego niewielkie rozmiary.

— Jest niebieski — powiedziała, łamiąc za jednym zamachem kilka ustalonych przez ojca zasad.

— Nie będę ci jeszcze raz powtarzał, żebyś była cicho — odrzekł ojciec, nie odwracając się, bo teraz nie odrywał oczu od smoka.

Smok był niebieski. Zaliczał się do niebieskich smoków, jak poprawiła się w myślach Sarah. I oczywiście nie była to prawdziwa niebieskość, tylko taka jak u koni i kotów: popielato-srebrzysty odcień szarości, który w odpowiednim świetle wpadał w błękit. Jedno nie ulegało wątpliwości: ten kolor w niczym nie przypominał osmolonej, czarniawej czerwieni kanadyjskich smoków, które Sarah czasem widywała, gdy te pracowały na farmach lub przelatywały ponad górami w oddali, zmierzając nie wiedzieć dokąd ani w jakim celu.

Ale jeden z niebieskich smoków… Niebieskie były rosyjskie, a w każdym razie pierwotnie wywodziły się z Rosji. Uważano je za niezmiernie rzadkie; Sarah znała je tylko z książek i mocno ją zdziwiło, że nie słyszała żadnych lokalnych plotek na temat przybysza. Rosyjski smok budził niepokój również z innych względów, bo Chruszczow, premier Związku Sowieckiego, odgrażał się teraz mniej więcej co tydzień, że zniszczy Amerykę. Smoki nie mieszały się do ludzkiej polityki, ale obecność tego konkretnego smoka na farmie nie przysporzy Dewhurstom przyjaciół.

Stworzenie zdążyło tymczasem wylądować tuż poza kręgiem światła rzucanego przez neon stacji benzynowej — ­kręgiem światła, pośrodku którego stali Sarah i jej ojciec. Ziemia nie zadrżała, kiedy smok na nią opadł — ostrożnie wyciągając łapy po wyhamowaniu lotu — ale teraz dygotała, gdy szedł ku nim, opuściwszy nisko głowę i szyję. Ogromne skrzydła rozkładały się przy każdym kroku, tak że szpony na ich końcach zaczepiały o ziemię, bo smok starał się wyglądać na większego i groźniejszego.

Kiedy w końcu wkroczył w obręb światła, Sarah zobaczyła, że ma tylko jedno ślepie. W miejscu drugiego widniały blizny — prawdę mówiąc, wyglądało to tak, jakby górna i dolna powieka zostały zszyte szwami grubymi jak lina. Ocalałe oko prowadziło smoka w ich stronę, aż w końcu się zatrzymał i dwukrotnie głęboko wciągnął oddech. Sarah wiedziała, że tak zrobi. Miały czulszy węch niż pies myśliwski. Powiadano, że potrafią wychwycić więcej niż tylko wonie, że mogą zwęszyć twój strach albo poznać po zapachu, że kłamiesz, ale to był przypuszczalnie przesąd starych bab, tak samo jak przekonanie, że smoki potrafią hipnotyzować.

Przypuszczalnie.

— Jesteś tym człowiekiem? — zapytał smok. Słowa zagrzmiały tak basowo z głębi piersi, że Sarah niemalże wyczuła je zamiast usłyszeć.

— A kimże innym miałbym być? — odrzekł ojciec.

Sarah była zaskoczona, że usłyszała w jego głosie nutę skrywanego strachu. Oko smoka zwęziło się podejrzliwie. Ewidentnie nie zrozumiał odpowiedzi. Gareth Dewhurst też to spostrzegł.

— Tak, jestem tym człowiekiem — potwierdził.

Smok omiótł go wzrokiem, po czym popatrzył na Sarah.

— Nie będziesz z nią rozmawiał — powiedział jej ojciec. — Sprowadziłem ją tu tylko jako świadka, skoro tego wymagasz.

To było coś nowego dla Sarah. Świadek? Wcześniej ojciec zachowywał się tak, jakby to ona wpadła na irytujący pomysł, żeby koniecznie tu przyjechać.

Smok nadal trzymał łeb nisko, ale wygiął szyję w łuk, przez co do złudzenia przypominał węża szykującego się do ataku. Przysunął nos do mężczyzny, tak blisko, że mógłby go pożreć jednym kłapnięciem szczęk.

Aczkolwiek to się teraz zdarzało bardzo rzadko.

— Zapłata — zagrzmiał.

Było to stwierdzenie, nie pytanie.

— Po zleceniu — odrzekł ojciec.

— Teraz — nalegał smok, rozpościerając skrzydła.

— Albo co? Spalisz mnie?

Z piersi smoka dobył się kolejny basowy grzmot i Sarah spanikowała na moment, zastanawiając się, czy ojciec posunął się za daleko. Ten smok stracił jedno oko. Być może nie czuł się w obowiązku przestrzegać…

Potem uzmysłowiła sobie, że stworzenie się śmieje.

— Dlaczego smoki już nie zabijają ludzi? — zapytał smok, a kąciki jego paszczy rozciągnęły się w uśmiechu.

Tym razem to ojciec Sarah był skonfundowany.

— Co?

Jednakże smok sam odpowiedział na swoje pytanie.

— Społeczeństwo — rzekł, a Sarah pomimo jego nieludzkiego (i, jeśli już o tym mowa, nierosyjskiego) akcentu, pomimo rzekomego braku duszy wychwyciła gorzkie rozbawienie, z jakim wypowiedział to pojedyncze słowo. — Połowę — dorzucił, przechodząc do negocjacji.

— Po zleceniu — powtórzył jej ojciec.

— Połowę teraz.

— Ćwierć teraz. Trzy czwarte po zleceniu.

Smok zawahał się, rozważając tę propozycję, i jego oko przez moment znów spoczęło na dziewczynie. Nie zahipnotyzuje cię — powiedziała sobie raz jeszcze Sarah. Nie potrafi.

— Ujdzie — zagrzmiał smok, po czym przysiadł na tylnych łapach, czekając na obiecaną zaliczkę.

Gareth Dewhurst odwrócił się do córki i nieznacznie skinął głową. Spodziewali się tego, tak więc Sarah podeszła do furgonetki, otworzyła drzwi od strony pasażera i sięgnęła do schowka na rękawiczki. Wyciągnęła połyskliwy kawałek złota długości palca, który ojciec uzyskał po przetopieniu swojej taniej obrączki. To było wszystko, co mieli. Nie zostało im nic, czym mogliby zapłacić smokowi, gdy już skończy pracę, ale ilekroć Sarah próbowała poruszyć ten trudny temat, tylekroć ojciec ucinał rozmowę. „Załatwi się” — powtarzał tylko. Dziewczyna uznała, że zamierza przetopić pamiątkowy srebrny serwis, który im został po matce, licząc, że smok zadowoli się tańszym metalem, i wiedząc, że pewnie tak się stanie.

A co, jeśli smok odmówi? Jeśli nie spodoba mu się, że został oszukany? Choć z drugiej strony jaki będzie miał wybór? Nawet zastępcy szeryfa, niebędący Kelbym, nie przejmą się szczególnie, że smok nie otrzymał umówionej zapłaty. Mimo wszystko świadomość zaplanowanego oszustwa ciążyła dziewczynie na żołądku. I nie tylko to. Sarah kumulowała w żołądku wszystkie swoje lęki. A tych było ostatnimi czasy mnóstwo.

Przyniosła ojcu skromną bryłkę złota. Wziął i skinął głową — uznała, że bezgłośnie chwaląc jej odwagę. Podniósł bryłkę, żeby smok mógł ją obwąchać, co ten natychmiast uczynił, wciągając powietrze tak gwałtownie, jakby usiłował wyrwać kruszec z wyciągniętych palców ojca Sarah.

— Niewiele — oznajmił.

— Na tyle się umówiliśmy — odrzekł ojciec.

— To, na co się umówiliśmy, to niewiele. — Ale smok wyciągnął łapę, rozchylając szpony, a mężczyzna upuścił do niej złoto.

— Dobiliśmy targu w obecności świadka — oznajmił ojciec. — Została wypłacona zaliczka w wysokości jednej czwartej wynagrodzenia. Zawarto umowę.

Po chwili milczenia smok przytaknął.

— Wiesz, gdzie jest farma?

Smok przytaknął ponownie.

— Będziesz sypiać na polach, które masz oczyścić — podjął ojciec. — Zaczniesz pracę jutro rano.

Tym razem smok nie przytaknął, tylko uśmiechnął się znowu, jakby zastanawiając się, jakim cudem pozwala sobą tak komenderować.

— Co? — zapytał ojciec. — O co chodzi?

Z piersi smoka znów dobył się grzmiący śmiech i stworzenie odrzekło:

— Społeczeństwo.

Zerwało się do lotu tak gwałtownie, że pęd powietrza niemal zmiótł Sarah i jej ojca z nóg. W okamgnieniu znów stało się cieniem na niebie.

— Wie, gdzie znajduje się farma? — zapytała Sarah.

— Musiało ocenić, ile jest do zrobienia — odrzekł, zmierzając z powrotem do furgonetki.

— Gdzie wtedy byłam? — zapytała Sarah, idąc za nim. — Powiedziałeś, że skontaktował cię z nim pośrednik pana Inagawy…

— Nie musisz wszystkiego wiedzieć. — Usiadł za kierownicą i zatrzasnął drzwi po swojej stronie.

Sarah otworzyła drzwi od strony pasażera, ale nie wsiadła.

— Mówiłeś, że będę mogła prowadzić.

Ojciec znów wypuścił powietrze nosem.

— Zaiste.

Chwilę później byli już na szosie. Sarah płynnie zmieniała biegi, mimo że skrzynia biegów w furgonetce lubiła się zacinać, a w tej części okręgu nie brakowało wzgórz i zakrętów. Unikała wjeżdżania w dziury, używała kierunkowskazu, chociaż w promieniu mil nie widzieli żadnego innego samochodu, i nie dodawała ostro gazu, bo wiedziała, że ojca doprowadza to do szału. Kompletnie nie miał do czego się przyczepić. Ale i tak narzekał.

— Nie tak szybko — powiedział, gdy zjechali z ostatniego odcinka utwardzonej drogi w miasteczku Frome w stanie Waszyngton. Ich farma znajdowała się w umownych granicach administracyjnych tej maleńkiej miejscowości. — Nigdy nie wiesz, kiedy wyskoczy na ciebie sarna.

— Na niebie jest smok — odparła Sarah, spoglądając na gwiazdy przez przednią szybę. — Wszystkie sarny się pochowały.

— Jeśli wiedzą, co dla nich dobre — odrzekł ojciec, ale przynajmniej przestał komentować jazdę.

Szosa była czarna, oświetlały ją tylko reflektory furgonetki. Żadnych latarń, żadnych świateł w pobliskich domach, bo na tym odcinku nie było posesji, tylko gęsty las, mroczny jak sama noc. Przez chwilę jechali w milczeniu, a Sarah rozmyślała o tym, że już za sześć krótkich godzin będzie musiała wstać, aby nakarmić kury i świnie, zanim pójdzie do szkoły.

Potem o czymś sobie przypomniała.

— Czemu mówiliście, że mam być świadkiem? Świadkiem czego?

— Smoki uważają, że ludzie kłamią — odrzekł jej ojciec, oferując wyjaśnienie, ale bez przeprosin — i wymagają, aby co najmniej jeden człowiek był świadkiem każdej transakcji prawnej.

— A czy świadek nie może też po prostu skłamać?

— Oczywiście, że może, i oczywiście to się zdarza, ale wtedy przynajmniej wina ciąży na więcej niż jednej osobie. Dwóch ludzi skalało się nieuczciwością, a nie tylko jeden. — Wzruszył ramionami. — Smocza filozofia.

— My skłamaliśmy.

Spojrzał na nią z ukosa.

— Skłamaliśmy — powtórzyła. — Nie mamy złota, którym moglibyśmy mu zapłacić, kiedy skończy.

— Mówiłem ci, żebyś się tym nie martwiła.

— Jak mam się nie martwić? Smoki są niebezpieczne. Okłamaliśmy go. Wina ciąży na nas obojgu.

— Na tobie nie ciąży żadna wina, Sarah. — Jego ton wyraźnie zabraniał dalszych pytań, zwłaszcza o to, ile on sam ma na sumieniu. — Poza tym tu chodzi bardziej o to, żeby one mogły uniknąć dyshonoru. O to, jak rozumieją dane słowo. Ich przywiązanie do tego, co uważają za pryncypia.

Sarah nie mogła się powstrzymać, żeby nie skomentować:

— To brzmi bardzo jak rzeczy, które robią stworzenia obdarzone duszami.

— Sarah — rzucił ostrzegawczo ojciec.

Furgonetka sfrunęła z drogi.

Sarah w pierwszej chwili pomyślała, że jakimś cudem zjechała do rowu, bo przód samochodu gwałtownie opadł, tak że uderzyła z impetem o kierownicę, a jej ojciec zsunął się z fotela aż na deskę rozdzielczą. Krzyknął, ale bardziej z zaskoczenia niż z bólu, bo udało mu się wyhamować ręką. Sarah gwałtownie wcisnęła pedał hamulca, ale nic się nie stało. Furgonetka nadal huśtała się do przodu, jakby miała zaraz przekoziołkować…

Aż raptem zakołysała się w odwrotnym kierunku i oboje bezwładnie uderzyli o oparcia siedzeń, gdy tył samochodu przechylił się w dół.

— Co jest, do cholery? — zapytał z przestrachem ojciec.

Furgonetka znów poruszyła się do przodu, a Sarah wyjrzała na drogę.

Która znajdowała się pod nimi i malała w oczach.

— Podniósł nas — oznajmił jej ojciec, odwracając się, żeby wyjrzeć przez tylną szybę.

Sarah też się obejrzała, chociaż zanadto bała się puścić kierownicę, żeby patrzeć do tyłu dłużej niż przez moment. Smok z obu stron wczepił w furgonetkę tylne szponiaste łapy, jakby był orłem, który złapał łososia. Sarah znów popatrzyła w przód, na drogę i drzewa, które teraz przemykały szybko pod nimi, podczas gdy ogromne smocze skrzydła biły miarowo, niosąc ich — jak liczyła — z powrotem na farmę.

— Podniósł nas — powtórzył jej ojciec, z trudem hamując gniew i najwyraźniej nie zauważając, że znów mówi o smoku per „on”.

— Upuści nas? — zapytała Sarah.

Widziała, że ojciec nie zna odpowiedzi. Znaleźli się w pazurach smoka. Nie mieli najmniejszego wpływu na to, co się z nimi teraz stanie.

2

Uderzył z impetem o ziemię, upadając na nadgarstek, i przeleżał chwilę w bezruchu w nadziei, że go nie złamał. Zaczerpnął tchu, a ból osłabł, jedynie tępo ćmiąc — nie był to wściekle ostry ból złamanej kości. Złamania przytrafiały mu się już wcześniej, została mu pamiątka w postaci krzywego obojczyka. Ostrożnie przewrócił się na bok i zgiął nadgarstek. Ręka bolała, ale mógł nią poruszać.

Ze stęknięciem dźwignął się na nogi. Jego torba wylądowała jakieś dwadzieścia metrów dalej i zdołał ją znaleźć dopiero po dłuższych, coraz bardziej nerwowych poszukiwaniach. Bez torby wszystko byłoby o wiele trudniejsze. No cóż, w sumie należało powiedzieć jasno: gdyby zgubił torbę, nie miałby szans zrealizować zadania.

A to oznaczałoby koniec wszystkiego.

Jednakże leżała tam — głęboko w paprociach, które upstrzyły jego grube zimowe palto martwymi zarodnikami, gdy wyciągał z nich swój ekwipunek. Rozpiął torbę, sprawdził zawartość, z powrotem zapiął zamek. Najważniejsza rzecz znajdowała się w środku, podobnie jak racje żywności i wody, które pozwolą mu odbyć tę podróż, ograniczając interakcje z ludźmi do minimum.

Jakieś interakcje będą nieuniknione. Nie martwiło go to.

Był przygotowany.

Minęła już północ, ale on miał przed sobą długą trasę do pokonania pieszo i chciał wyruszyć jak najszybciej. Bezchmurne niebo i jasny księżyc oświetlały mu drogę. Znajdował się na skraju lasu, tak jak się spodziewał, w pobliżu szosy, która biegła wzdłuż rzeki. Zamierzał przeważnie trzymać się biegu tej ostatniej, ale o tak późnej porze szosa będzie najlepszym wyborem, żeby jak najszybciej pokonać pierwsze mile.

Wpierw jednak ukląkł, żeby się pomodlić.

— Strzeż mojej ścieżki, Mitera Thea — powiedział. — Chroń mnie przed pokusami. Chroń mnie i pilnuj, bym podążał prosto do celu.

Nie pomodlił się o bezpieczny powrót, bo go nie oczekiwał.

Skończywszy, ostrożnie zszedł z trawy na szosę, jakby spodziewając się, że ta może go ukąsić lub załamać się pod jego ciężkim butem. Nie wydarzyło się ani jedno, ani drugie, więc skierował się na południe. Zaczął iść.

Było zimno, ale na to też dobrze się przygotował. Oprócz palta miał na sobie wełniany sweter, grube spodnie z wełny, rękawice oraz czapkę, która chroniła jego uszy i zasłaniała niemal całą twarz. Twarz wzbudzającą zaufanie: bystrą, a przy tym zaskakująco młodą. Twarz nastolatka o błękitnych oczach, które nie próbowały ani grozić, ani olśniewać, ze skromnym i czarującym uśmiechem, zupełnie niesugerującym niebezpieczeństwa.

Co całkowicie odbiegało od prawdy.

Przez całą noc wędrował z torbą na ramieniu, podziwiając obłoki pary, w którą zamieniał się jego oddech. Niewinny zachwyt takim drobiazgiem może pasowałby bardziej do kogoś jeszcze młodszego, niż wskazywał jego wygląd. Minął kilka domów, oddalonych od drogi i stojących w sporej odległości od siebie nawzajem, ale na szosie nie pojawiło się ani jedno auto. Dopiero o świcie, kiedy był już prawie gotów zatrzymać się na pierwszy przystanek, usłyszał w oddali warkot silnika.

Ogromny żółty samochód marki Oldsmobile skręcił na drogę daleko przed wędrowcem. Ukrycie się nie nastręczało problemu: wszedł w gęstszy las po tej stronie szosy, gdzie nie płynęła rzeka, i postanowił zaczekać. Usiadł, opierając się o pień drzewa, plecami do drogi, słuchając, jak dźwięk silnika się przybliża. Nie bał się. Tamci raczej nie zdążyli go zauważyć, a nawet jeśli, to kim był? Tylko zwykłym młodzieńcem na przechadzce. Pogrzebał w torbie, zamierzając przekąsić sucharka, zanim samochód go minie i pojedzie dalej.

Szykował się właśnie, żeby ugryźć drugi kęs, kiedy dotarło do niego, że warkot silnika wcale się nie natęża. Nadstawił ucha. Tak. Silnik wciąż pracował, ale samochód już się nie poruszał. Wędrowiec pomalutku, ostrożnie wyjrzał zza pnia w kierunku szosy.

Auto zatrzymało się dokładnie w miejscu, w którym zszedł z drogi w las. Było ogromne, o zaokrąglonych zarysach, masywne i ciężkie. Przypominało byka szykującego się do ataku. Stało tam, na pustej leśnej drodze w mroźny poranek, jakby czekało na niego. Spomiędzy drzew nie mógł zobaczyć, ilu ludzi siedzi w środku ani co robią. Rozległo się ciche kliknięcie i samochód jakby osiadł niżej na kołach. Wędrowiec odgadł, że automatyczna skrzynia biegów została przestawiona w tryb parkowania.

Schował sucharek z powrotem do torby i jednym ruchem nadgarstków sprawił, że ostrza ukryte w rękawach zsunęły się do rąk.

Świtało, a w lesie panowała cisza. Choć nie było śniegu, wszystko pokrywała gruba warstwa szronu. Nie bzyczał żaden owad, nie śpiewały ptaki. Było słychać tylko silnik i oddech wędrowca.

Jego oczy się rozszerzyły. Jego oddech. Wielkie obłoki pary zdradzały miejsce, gdzie się ukrył. Równie dobrze mógłby tu rozpalić ognisko. Ale zaraz pomyślał, że czemu tamci mieliby wypatrywać jego kryjówki? Czemu to miałoby być cokolwiek więcej niż tylko ciekawość przypadkowego kierowcy zastanawiającego się, dlaczego ktoś zszedł z drogi w las? Z pozoru nie działo się nic niezwykłego.

Usłyszał, jak w samochodzie otwierają się najpierw jedne, potem drugie drzwi. Otwarły się, ale nie zamknęły, a silnik nadal warczał. Kolejne spojrzenie w stronę drogi wiązało się z ogromnym ryzykiem, ale jak mógł tego nie zrobić? Wstrzymał oddech, ostrożnie zsunął się tak, by lec niemal płasko na ziemi, a potem pomału, pomału, pomalutku wyjrzał zza pnia.

Pierwszy strzał zerwał mu nausznik czapki i rozorał lewe ucho. Kula trafiła go, nim usłyszał huk, więc przez kilka dezorientujących sekund miał problem z powiązaniem przyczyny i skutku, pewien, że został tylko użądlony przez pszczołę, która nie zauważyła, że jest zima. Drugi strzał wyrwał w korze dziurę rozmiarów pięści przerażająco blisko jego twarzy. Wędrowiec ponownie ukrył się za pniem, podczas gdy kolejne strzały trafiały w sąsiednie drzewa, obsypując go drzazgami.

Teraz już czuł, że ucho go boli, a gdy go dotknął, ujrzał na dłoni tyle krwi, że otrzeźwiał. Sam nie dysponował bronią palną. Istniały powody — ważne powody — tłumaczące, czemu był uzbrojony tylko w noże i ostrza. Przypuszczano zresztą, że raczej nie spotka się z takimi zagrożeniami, przeciwko którym musiałby się bronić, strzelając.

Uznał, że chyba jest za późno na pretensje.

Strzały ucichły i przez moment ciszę znów mącił tylko warkot silnika. W oddali pojedyncza wrona głośno i gniewnie wyraziła swoje niezadowolenie z powodu przerwanego snu.

— Nie masz dokąd uciec, Malcolmie! — zawołał z szosy męski głos.

Malcolm. Jedno z imion, jakie otrzymał, żeby ich używać podczas misji. Lista zawierała tuzin różnych personaliów, z których miał korzystać kolejno w razie potrzeby. Imię „Malcolm” figurowało na niej jako jedna z pierwszych pozycji, co prawdopodobnie stanowiło jakąś wskazówkę odnośnie do tożsamości wrogów, ale wędrowiec nie wiedział jaką.

— Rzuć broń na ziemię — podjął mężczyzna. — Możesz mi wierzyć albo nie, Malcolmie, ale chcemy cię żywego.

— Postrzeliliście mnie w ucho! — odkrzyknął.

— Rzuć broń na ziemię — powtórzył tamten.

— Nie mam spluwy.

— W to nie wierzę.

— No to mamy problem.

— Nie my, Malcolmie — odrzekł mężczyzna. — Ja nie mam żadnego problemu.

Malcolm — który tymczasowo postanowił identyfikować się z tym imieniem — przycisnął torbę do piersi z nadzieją, że bagaż zawiera jakieś niespodzianki, choć wiedział, że nie. Usłyszał, jak z prawej strony trzasnęła gałąź. To znaczyło, że drugi mężczyzna prawie na pewno próbuje go zajść z boku. Drugi mężczyzna uzbrojony w broń palną.

Torba nie zawierała niczego, czego Malcolm by się nie spodziewał. Jedyne, co się zmieniło w ciągu ostatnich dwóch minut, to krwawy odcisk dłoni na tkaninie, którego wcześniej nie było.

— Niemożliwe — wyszeptał Malcolm. — To nie może być koniec. Nie tak szybko po wyruszeniu. — Podniósł wzrok na rozjaśniające się szare niebo. Przyłożył dłoń do pulsującego boleśnie ucha i ponownie wyszeptał: — Mitera Thea, chroń mnie.

Wstrzymał oddech, znów nasłuchując. Ten ktoś, kto skradał się ku niemu od prawej, albo przystanął, albo nauczył się poruszać ciszej. Mężczyzna z szosy zamilkł. Może również próbował podejść bliżej.

Rozległ się nowy dźwięk. Dźwięk, którego tamci na pewno jeszcze nie usłyszeli. Jednakże usłyszał go Malcolm, bo nasłuchiwał w nadziei, że go wychwyci.

— Poddaję się! — zawołał.

Pauza.

— Naprawdę? — zapytał mężczyzna z szosy.

— Jeśli dacie mi chwilkę — powiedział Malcolm — odłożę broń na ziemię i odejdę na bok. Nie ma potrzeby, żeby ktokolwiek ucierpiał.

— Jestem tego samego zdania, Malcolmie — odrzekł mężczyzna — ale jaką mam gwarancję, że dotrzymasz słowa?

— Mogę tylko zgadywać, że wiecie, skąd pochodzę. W co Wierzę.

— Orientujemy się mniej więcej, tak.

— W takim razie wiecie, że nie mogę was okłamać. Nie zrobię tego. Chociaż mnie postrzeliliście, i tak oddam się w wasze ręce. — Odwrócił głowę, żeby pierwszy mężczyzna mógł go lepiej słyszeć. — To kwestia pryncypiów.

Niemal słyszał, jak przeciwnik się zastanawia.

Drugi z mężczyzn, który najwyraźniej wyczuł to samo, krzyknął wzgardliwie do pierwszego:

— To podstęp! Wiesz, jacy oni są. To fanatycy. A wywiad mówi…

— Tak, wiem, jacy są ci ludzie — odrzekł pierwszy mężczyzna. — Dlatego wiem też, co mają na myśli, kiedy używają tego słowa. Pryncypia.

— Tak jakby pryncypiów nie dawało się obejść — stwierdził drugi. — Tak jakbyśmy obaj nie wiedzieli, że można uzasadnić zarówno każdą zasadę, jak i jej odwrotność.

— Jesteście filozofami? — zapytał Malcolm ze szczerą ciekawością.

Wystrzelona w odpowiedzi kula trafiła w pień drzewa nad jego głową.

— Filozoficzne pytanie brzmi — powiedział drugi z mężczyzn — czy to było ostrzeżenie, czy chybiony strzał?

— Filozof zastanawiałby się, czy nie są one jednym i tym samym.

— Nie są.

— I proszę bardzo — odrzekł Malcolm. — Macie swoją filozofię.

— Czy możesz się łaskawie zamknąć, Godwinie? — warknął pierwszy.

Godwin się zamknął.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki