Na ostrzu noża - Patrick Ness - ebook + książka

Na ostrzu noża ebook

Patrick Ness

4,1

Opis

Niezwykła podróż do świata, w którym nie ma kobiet, a wszystkie żywe stworzenia słyszą swoje myśli w niemilknącym strumieniu dźwięków, słów i obrazów zwanym Szumem.

Tood Hewitt jest jedynym chłopcem w osadzie pełnej mężczyzn. Odkąd osadnicy zostali zarażeni Szumem, Todd słyszy wszystko, co mężczyźni myślą, a oni słyszą wszystko, co myśli on. Za miesiąc ma stać się mężczyzną, ale wśród otaczającej go kakofonii orientuje się, że mieszkańcy osady coś przed nim ukrywają – coś tak strasznego, że Todd zmuszony jest uciec wraz ze swoim psem, którego prosty, lojalny głos również słyszy.

Ścigani przez wrogo nastawionych osadników, chłopiec i pies natrafiają na dziwną, milczącą dziewczynę. Kim ona jest? I dlaczego nie została zabita przez chorobę, tak jak wszystkie inne kobiety w Nowym Świecie? W trakcie wspólnej podróży Todd będzie musiał oduczyć się wszystkiego, co zna, by zrozumieć, kim naprawdę jest.

Wielokrotnie nagradzany bestseller Patricka Nessa – autora słynnych Siedmiu minut po północy. Na podstawie książki został nakręcony film z Daisy Ridley i Tomem Hollandem w rolach głównych, który wejdzie na ekrany kin w 2020 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (92 oceny)
40
29
16
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
domireads_

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest świetna! Fabuła jest na maksa wciągająca, bohaterowie też mnie zaintrygowali. Jedynym minusem jest styl pisania, tym bardziej że przetłumaczony na polski jeszcze bardziej mnie irytował. Ale ogólnie książka godna polecenia.
10
Alexa_12124678

Dobrze spędzony czas

Dałabym 4.5 . Książka bardzo mi się podobała. Miała bardzo ciekawa i w miarę szybką akcję. Zdecydowanie nie nudziłam się podczas jej czytania.
00
Kajka342

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza część cudownej seri. O po katastrofalnych losach planety z ludźmi z szumem. Akcja i opis z perspektywy bohatera sprawia że lektura wciąga
00

Popularność




CZĘŚĆ 1

1. Dziura w Szumie

1 Dziura w Szumie

PIERWSZE, CO ODKRYWASZ, jak twój pies się nauczy mówić, to że psy nie mają za wiele do powiedzenia. O niczym.

— Chce mi się kupę, Todd.

— Zamknij pysk, Manczi.

— Kupę. Kupę, Todd.

— Powiedziałem, zamknij pysk.

Idziemy przez zarośnięte chwastami pola na południowy wschód od osady, te, co to opadają ku rzece i dalej, ku bagnom. Ben mnie wysłał, żebym mu narwał trochę bagiennych jabłek, i kazał mi zabrać Mancziego, choć wszyscy wiemy, że Cillian kupił go tylko po to, żeby się podlizać burmistrzowi Prentissowi i dlatego, bach, na urodziny w zeszłym roku dostałem psa, chociaż nigdy nie mówiłem, że chcę psa. Mówiłem, że najbardziej to chcę, żeby Cillian wreszcie naprawił turbocykl, żebym nie musiał się tłuc na piechotę w każdy przeklęty kąt w tej głupiej dziurze, ale nie, wszystkiego najlepszego, Todd, masz tu szczeniaczka, Todd, i chociaż go nie chcesz, chociaż nigdy o niego nie prosiłeś, zgadnij, kto musi go karmić i tresować, i kąpać, i wyprowadzać, i słuchać, jak paple, teraz, kiedy jest już wystarczająco duży, by zarazek gadania działał na jego japę. Zgadnij, kto?

— Kupa. — Manczi szczeka cicho do siebie. — Kupa, kupa, kupa.

— Po prostu zrób tę durną kupę i przestań o niej mleć ozorem.

Zrywam łodygę trawy rosnącej obok ścieżki i zamierzam się na niego. Nie trafiam, nie mam zamiaru go trafić, ale on tylko wydaje swój krótki szczekający śmiech i biegnie dalej. Idę za nim, uderzając trawy rosnące po obu stronach łodygą, którą trzymam w ręku, mrużąc oczy od słońca, próbując o niczym nie myśleć.

Tak naprawdę nie potrzebujemy tych jabłek z bagien. Ben może je kupić w sklepie pana Phelpsa, jeśli naprawdę chce. Wiadomo też, że pójście na bagna, żeby zerwać parę jabłek, to nie robota dla mężczyzny, bo mężczyźnie nigdy nie wolno się tak obijać. No cóż, ja oficjalnie stanę się mężczyzną dopiero za trzydzieści dni. Przeżyłem dwanaście lat, liczących po trzynaście długich miesięcy i do tego jeszcze dwanaście miesięcy, i to wszystko oznacza, że od wielkich urodzin dzieli mnie jeszcze cały miesiąc. Tworzą się plany, trwają przygotowania, będzie niezłe przyjęcie, jak sądzę, choć zaczynam wyłapywać związane z nim dziwne obrazy, całe ciemne i jednocześnie zbyt jaskrawe, ale w każdym razie stanę się mężczyzną, a zrywanie jabłek na bagnach to nie robota dla mężczyzny, ani nawet dla prawie mężczyzny.

Ale Ben wie, że może mnie poprosić, żebym tam poszedł, i wie, że powiem: dobrze, pójdę, bo bagna to jedyne miejsce w pobliżu Prentisstown, gdzie możesz zyskać chwilę wytchnienia od całego tego Szumu, co się wylewa z ludzi, całego zgiełku i jazgotu, co nigdy nie cichnie, nawet kiedy śpią, mężczyźni i te myśli, o których sami nie wiedzą, że je mają, nawet kiedy wszyscy je słyszą. Mężczyźni i ich Szum. Nie wiem, jak oni to robią, że są w stanie wytrzymać jedni z drugimi. Mężczyźni robią wokół siebie mnóstwo Szumu.

— Wiewiórka! — woła Manczi i już leci, zbaczając ze ścieżki, nie dbając o moje krzyki, więc ja też muszę za nim pobiec przez (rozglądam się, żeby mieć pewność, że jestem sam) cholerne pola, bo Cilliana szlag trafi, jeśli Manczi wpakuje się w jakąś cholerną wężową dziurę, i oczywiście to będzie moja cholerna wina, nawet jeśli ja w ogóle nie chciałem dostać tego cholernego psa, do jasnej cholery.

— Manczi! Wracaj tu!

— Wiewiórka!

Przedzieram się przez trawę. Pędrakulki przylepiają mi się do podeszew. Gdy próbuję się ich pozbyć, jedna się rozwala, zostawiając na bucie zieloną smugę, której — jak wiem z doświadczenia — już się nie wywabi.

— Manczi! — wściekam się.

— Wiewiórka! Wiewiórka! Wiewiórka!

Ujada wokół drzewa, a wiewiórka biega tam i z powrotem po pniu, drażniąc się z nim. No chodź, młyniecki psie — mówi jej Szum. — Chodź złap, chodź złap. Młyniec, młyniec, młyniec.

— Wiewiórka, Todd! Wiewiórka!

Kuźwa, ale durne te zwierzaki.

Łapię Mancziego za obrożę i daję mu solidnego klapsa w tylne łapy.

— Au, Todd? Au? — Walę go znowu. I znowu. — Au? Todd?

— Chodź — mówię, a mój własny rozwścieczony Szum huczy tak głośno, że ledwo słyszę własne myśli, czego zaraz pożałuję, poczekajcie tylko.

Młyniecki chłopak, młyniecki chłopak — myśli o mnie wiewiórka. Chodź złap, młyniecki chłopaku.

— Ty też się odwal — odpowiadam, ale nie mówię „odwal”, tylko deczko mniej grzecznie.

I naprawdę, naprawdę powinienem był się jeszcze raz rozejrzeć.

Bo znikąd zjawia się Aaron, znienacka podrywa się z trawy, podrywa się i wali mnie z liścia w twarz, rozcinając mi wargę swoim wielkim pierścieniem, a potem zaciska dłoń w pięść i wymierza drugi cios na odlew, trafiając w kość policzkową, ale przynajmniej nie w nos, bo już upadam w trawę, próbując uciec przed jego sierpowym, i puszczam obrożę Mancziego, a on pędzi z powrotem ku wiewiórce, szczekając jak najęty, zdrajca jeden, i ląduję na czworakach w trawie, zasyfiając sobie pędrakulkami całe ciuchy.

I zostaję tak, na ziemi, dysząc.

Aaron staje nade mną, jego Szum zasypuje mnie fragmentami Biblii i jego następnego kazania i pojedynczych myśli: Język, młody Toddzie i znalezienie ofiary, i święty wybiera swą drogę i Bóg słyszy, a do tego ta powódź obrazów, która jest w każdym Szumie, znajomych rzeczy oraz przelotnych migawek…

Co? Co u diaska?

Ale głośny kawałek jego kazania zagłusza to coś, a ja spoglądam w górę, w jego oczy i nagle nie chcę wiedzieć. Czuję już smak krwi z wargi, którą mi rozciął swoim pierścieniem i nie chcę wiedzieć. On nigdy tu nie przychodzi, mężczyźni nigdy tego nie robią, mają swoje powody, jak to mężczyźni, tylko ja i mój pies tu bywamy, ale teraz on tu jest i nie chcę, nie chcę, nie chcę wiedzieć dlaczego.

Aaron uśmiecha się zza tej swojej brody, patrząc w dół, uśmiecha się, patrząc na mnie, leżącego w trawie.

Uśmiechnięta pięść.

— Język, młody Toddzie — mówi — wiąże nas jak więźniów na łańcuchu. Czy niczego się nie nauczyłeś w kościele, chłopcze? — A potem mówi to, co najczęściej powtarza z ambony. — Jeśli jeden z nas upada, wszyscy upadamy.

„Tak, Aaronie” — myślę.

— Ustami, Todd.

— Tak, Aaronie — mówię.

— A cholery? — nie odpuszcza. — A kuźwy? Nie myśl, że ich też nie słyszałem. Twój Szum cię zdradza. Zdradza nas wszystkich.

„Nie do końca” — myślę, ale równocześnie odpowiadam:

— Przepraszam, Aaronie.

Nachyla się nade mną, zbliżając wargi do mojej twarzy, i czuję zapach oddechu wydobywającego się z jego ust, czuję ten smród, jak ciężar, jakby to były palce sięgające ku mnie.

— Bóg słyszy — szepcze. — Bóg słyszy.

I znów podnosi rękę, uchylam się odruchowo, on parska śmiechem, a potem już go nie ma, tak po prostu. Odchodzi z powrotem w kierunku osady, zabierając swój Szum ze sobą.

Cały się trzęsę od napięcia po tym, jak mnie walnął, trzęsę się przez to, że jestem tak nakręcony i zaskoczony, i wściekły, i tak bardzo nienawidzę tej osady oraz mieszkających w niej mężczyzn, że mija dłuższa chwila, nim jestem w stanie wstać i znowu złapać mojego psa. „Co on tu, do kuźwy nędzy, robił?” — myślę i jestem tak wkurzony, wciąż tak nabuzowany złością i nienawiścią (i strachem, tak, strachem, zamknijcie się), że nawet się nie odwracam, żeby sprawdzić, czy Aaron usłyszał mój Szum. Nie odwracam się. Nie odwracam się.

A potem jednak się odwracam i idę po mojego psa.

— Aaron, Todd? Aaron?

— Nie powtarzaj więcej tego imienia, Manczi.

— Krwawisz, Todd. Todd? Todd? Todd? Krwawisz?

— Wiem. Zamknij się.

— Młyniec — mówi, jakby to nic nie znaczyło. Łeb ma pusty jak niebo.

Wymierzam mu klapsa w tyłek.

— Tego też nie powtarzaj.

— Au? Todd?

Idziemy dalej, trzymając się w bezpiecznej odległości od rzeki, którą mamy po lewej. Rzeka płynie w dół przez serię kanionów na wschód od osady; bierze swój początek daleko na północy, za naszą farmą, mija osadę i rozlewa się szerzej, tworząc podmokły obszar, który przechodzi w bagniska. Lepiej trzymać się z dala od rzeki, a zwłaszcza od tego podmokłego odcinka przed linią bagiennych drzew, bo żyją tam kroksy, wystarczająco duże, żeby załatwić prawie mężczyznę i jego psa. Płetwy na ich grzbietach wyglądają zupełnie jak trzciny, a jeśli podejdziesz za blisko, WUUM! — wylatują z wody, rzucają się na ciebie z wyciągniętymi szponami i kłapiącą paszczą, i w zasadzie nie masz już wtedy szans.

Omijamy podmokły odcinek i staram się chłonąć przybliżającą się ciszę bagien. Nie ma tu już nic ciekawego do oglądania tak naprawdę, i to dlatego mężczyźni tu nie przychodzą. A także przez zapach. Nie udaję, że go nie ma, ale też wcale nie śmierdzi tu tak strasznie, jak powiadają mężczyźni. Czują smród swoich wspomnień, nie ten zapach, który teraz tu jest; czują zapach tego, co było kiedyś. Wszystkich martwych stworzeń. Szpakusy i ludzie mieli odmienne zdanie na temat grzebania zwłok. Szpakusy po prostu wykorzystywały bagno, wrzucały swoich zmarłych do wody, pozwalając im zatonąć, i nie było żadnego problemu, pewnie dlatego, że ich ciała dobrze się do tego nadawały. Tak powiada Ben. Woda, muł i szpakusowa skóra dobrze się ze sobą łączyły, zwłoki nie zatruwały bagna, tylko je użyźniały, tak jak mężczyźni użyźniają ziemię.

A potem nagle, rzecz jasna, było o wiele więcej szpakusów do pogrzebania niż normalnie, zbyt wiele, żeby mogło ich połknąć nawet tak wielkie bagno jak to, mimo że jest naprawdę pioruńsko wielkie. I nie było już żadnych żywych szpakusów, co nie? Tylko sterty szpakusowych trupów, gromadzące się w bagnisku, gnijące i cuchnące, i musiało minąć mnóstwo czasu, nim bagna stały się z powrotem bagnami, a nie paskudnym syfem pełnym much i smrodu, i kto wie, jakich zarazków, które tamci zachowali specjalnie dla nas.

Urodziłem się w tamtym czasie, w całym tamtym syfie, gdy bagna były przepełnione, cmentarz był przepełniony, a w osadzie zostało za mało ludzi, no więc nic nie pamiętam, nie pamiętam świata bez Szumu. Mój tatko zachorował i zmarł, zanim się urodziłem, a potem oczywiście zmarła też mama, jakżeby inaczej. Ben i Cillian mnie przygarnęli, wychowali mnie. Ben powiada, że moja mama była ostatnią z kobiet, ale wszyscy to mówią o wszystkich mamach. Może i Ben nie kłamie, on sądzi, że to prawda, ale kto wie?

Tak czy owak jestem najmłodszy z całej osady. Kiedyś wychodziłem rzucać kamieniami w polne wrony razem z Regiem Oliverem (starszym o siedem miesięcy i osiem dni), Liamem Smithem (starszym o cztery miesiące i dwadzieścia dziewięć dni) i Sebem Mundym, który był najmłodszy po mnie, starszy o trzy miesiące i jeden dzień, ale teraz już nawet on się do mnie nie odzywa, po tym jak stał się mężczyzną.

Chłopcy nigdy tego nie robią, gdy już skończą trzynaście lat.

Tak to już jest w Prentisstown. Chłopcy stają się mężczyznami, którzy chodzą na swoje spotkania tylko–dla–mężczyzn, żeby tam gadać piorun wie o czym. Chłopcy zdecydowanie nie mają tam wstępu, a jeśli jesteś ostatnim chłopcem w osadzie, musisz po prostu czekać, całkiem sam.

No, ty i pies, którego nie chcesz.

Ale mniejsza o to; przed nami już bagna i włazimy tam, trzymając się ścieżek, które prowadzą nas wokół miejsc, gdzie stoi najwięcej wody, okrążając wielkie, cebulaste drzewa, co wyrastają z trzęsawiska i pną się w górę, w górę, a ich gałęzie tworzą iglasty okap wiele metrów wyżej. Powietrze jest tu parne, panuje mrok i duchota, ale nie jest to przerażający rodzaj parności, mroku i duchoty. Wszystko tu tętni życiem, mnóstwem życia, totalnie ignorującego osadę — ptaki i zielone węże, i żaby, i kiwity, i oba gatunki wiewiórek, i (przysięgam wam) jeden czy dwa kassory, i oczywiście trzeba uważać na czerwone węże, ale choć jest ciemnawo, to przez szczeliny między gałęziami sączy się światło i jeśli chcecie znać moje zdanie, a nie musicie chcieć, dla mnie bagna są jak jeden wielki, wygodny, prawie pozbawiony Szumu pokój. Mroczny, ale pełen życia. Pełen życia, ale przyjazny. Przyjazny, ale nienachalnie.

Manczi zadziera łapę praktycznie na każdym kroku, aż chyba zaczyna mu już brakować siuśków, po czym kieruje się w krzaki, gaworząc cicho do siebie. Pewnie szuka miejsca, gdzie będzie mógł załatwić grubszą potrzebę.

Ale bagnu to nie przeszkadza. Bo i czemu? Wszystko to jest po prostu życie, które wciąż się powtarza, wraca po własnych śladach, zatacza kręgi i zjada samo siebie, żeby ponownie wyrosnąć. Znaczy się, nie żeby tu nie było Szumu. Jasne, że jest, nie da się uciec od Szumu, nie ma sposobu, żeby się od niego uwolnić, ale tu jest ciszej niż w osadzie. Tutejsze głośno to inne głośno, bo bagienne głośno to tylko ciekawość, różne stwory próbują dociec, coś ty za jeden i czy stanowisz zagrożenie. Osada zaś wie o tobie wszystko i chce się dowiedzieć więcej, i chce ci dowalić tym, co już wie, i jak w tym wszystkim zachować choćby kawalątek siebie?

Ale Szum bagien, Szum bagien to tylko małe, zaaferowane ptasie myśli trzepoczące w małych ptasich móżdżkach. Gdzie jedzenie? Gdzie gniazdo? Gdzie będzie bezpiecznie? I woskowe wiewiórki, to wszystko małe łobuzy — jak cię zobaczą, to cię zaczepiają, a jak cię nie widzą, to dokuczają sobie nawzajem, i rdzawe wiewiórki, które są jak głupkowate dzieciaki. I czasem pojawiają się jeszcze bagienne lisy przyczajone wśród liści — można podsłuchać, jak naśladują Szum wiewiórek, na które polują, a jeszcze rzadziej trafiają się maruki, co śpiewają swe dziwne marucze pieśni, a raz to przysięgam, że widziałem kassora uciekającego na dwóch długich nogach, ale Ben powiada, że to niemożliwe, że wszystkie kassory dawno zniknęły z bagien.

Nie wiem. Wierzę sobie.

Manczi wyłazi z krzaków i siada obok mnie, bo zatrzymałem się pośrodku ścieżki. Ogląda się, żeby zobaczyć, na co patrzę, po czym zagaduje:

— Fajna kupa, Todd.

— Wierzę ci na słowo, Manczi.

Lepiej, żebym na następne urodziny nie dostał następnego durnego psa. W tym roku chcę dostać myśliwski nóż, taki jak ten, który Ben nosi przy pasku. To jest porządny prezent dla mężczyzny.

— Kupa — mówi cicho Manczi.

Idziemy dalej. Główna kępa jabłoni rośnie nieco głębiej, trzeba przejść kilka ścieżek i przeleźć przez zwaloną kłodę, przy której Manczi zawsze potrzebuje pomocy. Gdy docieramy w to miejsce, łapię go za brzuch, podnoszę i stawiam na górze. Choć wie, co robię, i tak kopie łapami, jak spadający pająk, robiąc zamieszanie, nie wiadomo o co.

— Nie ruszaj się, głupku!

— Postaw, postaw, postaw! — skowyczy, próbując się złapać powietrza.

— Durny pies.

Stawiam go na szczycie kłody i sam włażę. Obaj zeskakujemy po drugiej stronie. Manczi szczeka przy tym: — Skok! — a potem odbiega, nadal szczekając: — Skok!

Za tą kłodą tak naprawdę zaczyna się mrok bagien i pierwszą rzeczą, jaką się tam widzi, są stare budynki Szpakli, wychylające się z cieni. Wyglądają jak topiące się kleksy lodów karmelowych, tyle że są wielkości chat. Nikt nie wie ani nie pamięta, do czego miały służyć, ale Ben zgaduje — zgadywanie jest tak jakby jego specjalnością — że miały coś wspólnego z grzebaniem zmarłych. Może nawet było tu coś w stylu kościoła, choć szpakusy nie wyznawały niczego, co osadnikom z Prentisstown kojarzyłoby się z jakąkolwiek religią.

Omijam je z daleka i wchodzę w mały zagajnik dzikich jabłoni. Jabłka są dojrzałe, niemal czarne, prawie jadalne, jak powiedziałby Cillian. Zrywam jedno z pnia i odgryzam kawałek. Sok cieknie mi po brodzie.

— Todd?

— Co, Manczi? — Wyciągam plastikowy worek, który przyniosłem tu, złożony, w tylnej kieszeni, i zaczynam go napełniać jabłkami.

— Todd? — szczeka znowu i tym razem łapię, że coś tu nie gra. Odwracam się, a on stoi pyskiem do szpakusowych chałup i całą sierść wzdłuż grzbietu ma zjeżoną, a uszami strzyże jak nie wiem co.

Prostuję się.

— Co tam jest, piesku?

Teraz warczy, odsłaniając zęby. Znów czuję, jak narasta we mnie napięcie.

— Czy to kroks? — pytam.

— Cicho, Todd — warczy Manczi.

— Ale co tam jest?

— Jest cicho, Todd. — Wydaje ciche szczeknięcie, prawdziwe szczeknięcie, prawdziwe psie szczeknięcie, które znaczy tylko „Hau!” i napięcie w moim ciele jeszcze się nasila, jakby z mojej skóry miały się zaraz sypnąć iskry. — Słuchaj — warczy.

No więc słucham. I słucham.

Potem przekrzywiam głowę i nasłuchuję dalej.

W Szumie jest dziura.

A to niemożliwe.

Jest dziwna jak piorun, kryje się gdzieś tam wśród drzew, gdzie nie sposób sięgnąć wzrokiem. Miejsce, gdzie — jak mówią mi uszy i umysł — nie ma Szumu. Jest jak kształt, którego nie widzisz, widzisz tylko jego zarys, tam, gdzie styka się ze wszystkim, co go otacza. Jak woda mająca kształt szklanki, ale bez szklanki. To dziura i wszystko, co w nią wpada, przestaje być Szumem, przestaje być czymkolwiek, po prostu znika. To nie cisza bagien, która nigdy nie jest tak naprawdę ciszą, po prostu zawiera mniej Szumu. Ale to jest kształt, kształt niczego, dziura, gdzie urywa się wszelki Szum.

Co jest niemożliwe.

W tym świecie nie ma niczego prócz Szumu, niczego prócz nieprzerwanych myśli mężczyzn i stworzeń, które cię atakują i atakują, i atakują, odkąd szpakusy rozpyliły zarazek Szumu w czasie wojny, ten zarazek, który zabił połowę mężczyzn i wszystkie kobiety co do jednej, nie wyłączając mojej mamy; zarazek, który doprowadził resztę mężczyzn do szaleństwa, który oznaczał koniec wszystkich Szpakli, kiedy szaleństwo mężczyzn sięgnęło po broń.

— Todd? — Manczi ma cykora, poznaję to z jego tonu. — Co to, Todd? Co to, Todd?

— Czujesz coś?

— Czuję tylko cicho, Todd — szczeka, a potem zaczyna szczekać głośniej: — Cicho! Cicho!

A potem, gdzieś tam za szpakusowymi budynkami, cisza zaczyna się ruszać.

Napięcie w mojej krwi skacze tak, że prawie się przewracam. Manczi biega wokół mnie, skowycząc, szczekając i szczekając, przez co mam dwa razy większego stracha, więc znów daję mu klapsa w tyłek („Au, Todd?”), żeby się uspokoić.

— Nie ma czegoś takiego jak dziury — mówię. — Nie ma czegoś takiego jak nic. Więc coś tam musi być, co nie?

— Coś, Todd — szczeka Manczi.

— Słyszałeś, dokąd poszło?

— Jest cicho, Todd.

— Wiesz, co mam na myśli.

Manczi węszy, po czym robi krok, potem drugi, i rusza w stronę szpakusowych chałup. Czyli chyba szukamy tego czegoś. Zaczynam powoli podchodzić w stronę największego kleksa roztopionych lodów. Trzymam się poza zasięgiem czegokolwiek, co mogłoby wyglądać z małego otworu drzwiowego, przypominającego pogięty trójkąt. Manczi obwąchuje framugę, ale nie warczy, więc biorę głęboki oddech i zaglądam do środka.

Wewnątrz jest pusto. Sufit wznosi się aż do punktu położonego na tyle wysoko nad moją głową, że zmieściłby się tam jeszcze drugi ja. Zamiast podłogi jest ubita ziemia, teraz porastają ją bagienne rośliny, pnącza i takie tam, ale nic więcej tu nie ma. Znaczy się, żadnego prawdziwego nic, żadnej dziury, i nie sposób poznać, co się tu kryło wcześniej.

To głupie, ale muszę to powiedzieć.

Zastanawiam się, czy Szpakle wróciły. Ale to niemożliwe.

Ale dziura w Szumie też jest niemożliwa. Czyli coś niemożliwego musi być prawdą.

Słyszę, jak Manczi znów węszy na zewnątrz, więc wyłażę i idę do drugiego kleksa lodów. Ten ma na zewnętrznej ścianie napis, jedyne zapisane słowa w szpakusowym języku, jakie ktokolwiek kiedykolwiek widział. Jedyne słowa, jakie kiedykolwiek uznali za stosowne zapisać, jak przypuszczam. Litery to szpakusowe litery, ale Ben mówi, że czyta się je jako „es’Paqili” czy jakoś tak. Es’Paqili, Szpakle, „szpakusy”, jeśli chcesz wypluć to słowo, jak robią to wszyscy, odkąd stało się to, co się stało. To znaczy „Lud”.

W drugim lodzie też nic nie ma. Wychodzę z powrotem na bagnisko i znów nasłuchuję. Pochylam głowę i nasłuchuję, i wytężam te części mózgu, co są od słyszenia i nimi też nasłuchuję, nasłuchuję i nasłuchuję.

Nasłuchuję.

— Cicho! Cicho! — szczeka Manczi jak szalony, dwa razy, po czym rzuca się biegiem w stronę ostatniego kleksa lodów. Ruszam za nim i też biegnę, napięcie narasta w mojej krwi, bo to tam, tam jest ta dziura w Szumie.

Słyszę ją.

No dobra, nie słyszę jej, w tym właśnie sęk, ale gdy biegnę w jej stronę, ta pustka dotyka mojej piersi i jej bezruch mnie ciągnie, i jest w niej tyle ciszy, nie, nie ciszy, milczenia, tyle niewiarygodnego milczenia, że zaczynam się czuć naprawdę rozdarty, jakbym miał zaraz stracić najcenniejszą rzecz, jaka istnieje. To milczenie jest jak śmierć, biegnę i łzy mi ciekną z oczu, coś mnie ściska za gardło, nikt nie widzi, ale i tak mi z tym źle, i moje oczy zaczynają płakać, zaczynają płakać, zaczynają, do kuźwy nędzy, płakać i zatrzymuję się na minutę, pochylam się i Chryste pieprzony, nic mi nie mówcie, ale marnuję całą durną minutę, całą śmierdzącą, durną minutę, stojąc tam pochylony, a przez ten czas, oczywiście, dziura się oddala, już zdążyła się oddalić, zniknęła.

Manczi nie może się zdecydować, czy pogonić za nią, czy wrócić do mnie, ale w końcu wraca do mnie.

— Płaczesz, Todd?

— Zamknij się — mówię i wymierzam mu kopniaka. Nie trafiam i tak właśnie miało być.

2. Prentisstown

2 Prentisstown

WYNOSIMY SIĘ Z BAGIEN i ruszamy z powrotem w stronę osady, a cały świat wydaje się czarny i szary, niezależnie od tego, co słońce ma do powiedzenia na ten temat. Nawet Manczi mało co mówi, gdy idziemy z powrotem przez pola. Mój Szum wre i bulgoce niczym gulasz na ogniu, aż muszę się zatrzymać na chwilkę, żeby się ciut uspokoić.

Nie ma czegoś takiego jak milczenie. Ani tutaj, ani nigdzie. Ani gdy śpisz, ani gdy jesteś sam. Nigdy.

„Jestem Todd Hewitt” — myślę sam do siebie z zamkniętymi oczami. „Mam dwanaście lat i dwanaście miesięcy. Mieszkam w Prentisstown na Nowym Świecie. Dokładnie za miesiąc stanę się mężczyzną”.

To taka sztuczka, której nauczył mnie Ben. Pomaga wyciszyć mój Szum. Zamykasz oczy i tak wyraźnie i spokojnie, jak tylko potrafisz, powtarzasz sobie, kim jesteś, bo to się gubi w tym całym Szumie. „Jestem Todd Hewitt”.

— Todd Hewitt — mamrocze do siebie Manczi tuż obok.

Biorę głęboki oddech i otwieram oczy.

Oto, kim jestem. Jestem Todd Hewitt.

Idziemy dalej, oddalając się od bagien i od rzeki, wspinamy się po pokrytym nieużytkami zboczu aż na mały grzbiecik na południe od osady, gdzie kiedyś była szkoła, przez ten krótki i bezsensowny czas, gdy istniała. Zanim przyszedłem na świat, chłopcy byli uczeni w domach przez swoje mamy, a potem, kiedy zostali sami chłopcy i mężczyźni, po prostu siadaliśmy do widu i modułów uczących, aż w końcu burmistrz Prentiss zakazał takich rzeczy, twierdząc, że wid i nauka „mają szkodliwy wpływ na dyscyplinę naszych umysłów”.

Obczajcie to: burmistrz Prentiss ma Punkt Widzenia.

No więc przez prawie pół durnego roku pan Royal, ten z wiecznie smutną miną, zbierał wszystkich chłopców i sadzał ich tutaj, w wolno stojącym budynku z dala od Szumu miasta. Nie żeby to coś pomagało. Praktycznie nie da się niczego uczyć w klasie pełnej Szumu chłopców, a już kompletnie nie idzie zrobić klasówki. Ściągasz, nawet jeśli tego nie chcesz, a wszyscy chcą.

A potem pewnego dnia burmistrz Prentiss postanowił spalić wszystkie książki, co do jednej, nawet te, które mężczyźni mieli w domach, bo ponoć książki też miały szkodliwy wpływ, a pan Royal, miękki gość, co robił z siebie twardego gościa, pijąc whisky w klasie, dał za wygraną i wziął strzelbę i skończył ze sobą, i to by było na tyle, gdy chodzi o moją naukę w szkole.

Ben nauczył mnie reszty w domu. Naprawiania maszyn i szykowania żarcia, i cerowania ubrań, i podstaw uprawy roli, i takich tam. A także mnóstwa rzeczy związanych z survivalem, takich jak myślistwo i tego, które owoce można jeść, i jak na podstawie księżyców wyznaczać strony świata, i jak używać noża oraz strzelby, i co robić, gdy wąż cię dziabnie, i jak wyciszać swój Szum, na tyle, na ile się da.

Próbował mnie też uczyć czytania i pisania, ale burmistrz Prentiss wychwycił to w moim Szumie pewnego ranka i zamknął Bena w ciupie na tydzień i tak się skończyła moja nauka z książek, a że trzeba się było uczyć tylu innych rzeczy i tyle jest roboty na farmie do ogarnięcia na co dzień, i trzeba po prostu jakoś przeżyć, nigdy tak naprawdę nie nauczyłem się porządnie czytać.

Nie szkodzi. Nikt z Prentisstown nigdy nie napisze żadnej książki.

Manczi i ja mijamy budynek szkoły, wspinamy się na grzbiecik i patrzymy na północ, a tam rozciąga się osada. Nie za dużo z niej teraz zostało. Jeden sklep, kiedyś były dwa. Jeden pub, kiedyś były dwa. Jedna przychodnia, jedno więzienie, jedna niedziałająca stacja benzynowa, jeden wielki dom — dom burmistrza, jeden posterunek policji. Kościół. Jeden krótki kawałek drogi biegnący środkiem osady, kiedyś wybrukowany, ale nigdy nie naprawiany, raz dwa zmienił się w żwirówkę. Wszystkie domy i takie tam rozrzucone są po obrzeżach, tak jakby jak gospodarstwa. To miały w założeniu być gospodarstwa, niektóre nadal są, a niektóre stoją puste albo jeszcze gorzej.

I to by było na tyle, gdy chodzi o Prentisstown. Populacja: sto czterdzieści siedem i spada, spada, spada. Stu czterdziestu sześciu mężczyzn i jeden prawie mężczyzna.

Ben mówi, że kiedyś było więcej osad rozrzuconych po Nowym Świecie, że wszystkie statki wylądowały z grubsza w tym samym czasie, jakieś dziesięć lat przed tym, jak się urodziłem, ale kiedy zaczęła się wojna ze szpakusami, kiedy szpakusy rozpyliły zarazki i wszystkie pozostałe osady zostały wykoszone, to Prentisstown też prawie zostało wykoszone i przetrwało tylko dzięki temu, że burmistrz Prentiss był tak dobrym dowódcą, i nawet jeśli burmistrz Prentiss jest chodzącym koszmarem, to zawdzięczamy mu przynajmniej to, że dzięki niemu żyjemy tu sami na całym wielkim, pustym, pozbawionym kobiet świecie, o którym nie da się powiedzieć nic dobrego, w osadzie liczącej stu czterdziestu sześciu mężczyzn, która z każdym mijającym dniem umiera trochę bardziej.

Bo niektórzy mężczyźni nie są w stanie tego znieść, co nie? Kończą ze sobą, jak pan Royal, albo po prostu znikają pewnego dnia, jak pan Gault, nasz stary sąsiad, co kiedyś miał drugą farmę owiec, albo pan Michael, nasz drugi najlepszy cieśla, albo pan Van Wijk, co zniknął w dniu, gdy jego syn stał się mężczyzną. To się wcale nie zdarza tak rzadko. Jeśli cały twój świat to jedna pełna Szumu osada bez przyszłości, czasem po prostu musisz się z niej wynieść, nawet jeśli nie masz dokąd pójść.

Bo gdy prawie mężczyzna, znaczy się ja, spogląda w górę ku osadzie, słyszy tych stu czterdziestu sześciu mężczyzn, co się ostali. Słyszę ich wszystkich, co do jednego. Ich Szum spływa ku mnie w dół wzgórza normalnie jak jakaś powódź, jak potwór wielkości nieba, co leci cię dorwać, bo nie masz dokąd zwiać.

Oto, jak jest. Tak wygląda każda minuta każdego dnia mego durnego, śmierdzącego życia w tej durnej, śmierdzącej osadzie. Nie ma sensu zatykać uszu, to nic nie pomaga:

A to są tylko słowa, głosy, co gadają, jęczą, śpiewają i płaczą. Są też obrazki, co się nagle pojawiają w myślach, nieważne, jak bardzo ich nie chcesz, obrazki wspomnień i fantazji, i sekretów, i planów, i kłamstw, kłamstw, kłamstw. Bo w Szumie można kłamać, nawet kiedy wszyscy wiedzą, co myślisz; możesz zagrzebać rzeczy pod innymi rzeczami, możesz je schować na widoku, po prostu nie myślisz o nich jasno albo przekonujesz sam siebie, że prawdziwa jest odwrotność tego, co chowasz, a wtedy kto rozróżni, co w powodzi jest prawdziwą wodą, a co cię nie zamoczy?

Mężczyźni kłamią, a sami przed sobą kłamią najgorzej.

Dla przykładu, nigdy nie widziałem na żywo kobiety ani Szpakla, ma się rozumieć. Oczywista, widziałem i kobiety, i Szpakle na widach, zanim te zostały zakazane, i widzę je cały czas w Szumie mężczyzn, bo o czym niby myślą mężczyźni poza seksem i wrogami? Ale szpakusy są większe i paskudniej wyglądają w Szumie niż na widach, co nie? A kobiety z Szumu mają jaśniejsze włosy i większe piersi, i noszą mniej ciuchów, i dużo swobodniej się zachowują niż na widach. No więc to, co trzeba zapamiętać, najważniejsza rzecz z tej całej mojej gadaniny, to to, że Szum nie jest prawdą. Szum jest tym, co mężczyźni by chcieli, żeby było prawdą, a między tymi dwiema rzeczami jest różnica tak wielka, że może cię, kuźwa, zabić, jeśli nie będziesz uważać.

— Dom, Todd? — Manczi szczeka ciut głośniej koło mojej nogi, bo tak właśnie trzeba gadać w Szumie.

— Taa, idziemy — odpowiadam. Mieszkamy po drugiej stronie, bardziej na północny wschód, i będziemy musieli przejść przez osadę, żeby się tam dostać, no więc oto i osada, trzeba ją minąć najszybciej, jak tylko się da.

Pierwszy z brzegu stoi sklep pana Phelpsa. Dogorywa ten jego sklep, tak jak i reszta osady, a pan Phelps spędza cały swój czas na rozpaczaniu. Nawet kiedy coś od niego kupujesz i jest tak uprzejmy, że ojeju, rozpacz sączy się z niego niczym ropa z rany. Kończy się, szepcze jego Szum, kończy się, wszystko się kończy i strzępy, i strzępy, i strzępy, i Moja Julia, moja droga, droga Julia, która była jego żoną i która w Szumie pana Phelpsa nie ma na sobie zupełnie nic.

— Serwus, Todd — woła do mnie, gdy Manczi i ja przechodzimy śpiesznie obok.

— Serwus, panie Phelps.

— Cudny dziś dzień, no nie?

— To fakt, panie Phelps.

— Cud! — szczeka Manczi i pan Phelps się śmieje, ale jego Szum nadal powtarza: koniec i Julia, i strzępy, i wyświetla obrazy tego, czego mu najbardziej brakuje, gdy chodzi o żonę i co kiedyś robiła, jakby to było w jakiś sposób wyjątkowe.

Nie myślę w moim Szumie nic szczególnego na użytek pana Phelpsa, po prostu, to, co zwykle, te rzeczy, co to się je myśli mimo woli. Choć nagle łapię się na tym, że myślę to wszystko troszkę głośniej, żeby zasłonić myśli o tej dziurze, którą odkryłem na bagnach, przyblokować ją za głośniejszym Szumem.

Nie wiem, czemu to robię, nie wiem, czemu miałbym to ukrywać.

Ale ukrywam.

Manczi i ja idziemy dalej, dosyć szybkim krokiem, bo następna jest stacja benzynowa i pan Hammar. Stacja benzynowa już nie działa, bo turbogenerator, co wytwarzał benzynę, wziął się popsuł w zeszłym roku i po prostu sterczy obok stacji, jak wielki, brzydki, spuchnięty paluch i nikt by obok niego nie mieszkał oprócz pana Hammara, a pan Hammar jest dużo gorszy niż pan Phelps, bo wymierza swój Szum prosto w ciebie.

I jest to paskudny Szum, gniewny Szum, obrazy ciebie w takich okolicznościach, w jakich nie chcesz siebie oglądać, krwawe obrazy pełne przemocy i wszystko, co możesz zrobić, to nagłośnić swój własny Szum tak bardzo, jak tylko się da, i spróbować w niego wciągnąć również Szum pana Phelpsa, i cisnąć tym wszystkim z powrotem w pana Hammara. Jabłka i Kończy się, i pięść silniejsza od dłoni, i Ben, i Julia, i Cud, Todd?, i generator przerywa, i strzępy, i zamknij się, po prostu się zamknij, i Spójrz na mnie, chłopcze.

I mimo wszystko odwracam głowę, choć nie chcę tego robić, ale czasem dajesz się zaskoczyć, no więc odwracam głowę i pan Hammar stoi w oknie, patrząc prosto na mnie, i myśli: Jeden miesiąc, i w jego Szumie pojawia się obrazek, gdzie stoję sam jeden, ale w jakiś sposób jeszcze bardziej samotny niż tylko sam i nie wiem, co to znaczy, ani czy to jest prawdziwe, czy też to umyślne kłamstwo, więc myślę o młotku, który raz za razem trafia w głowę pana Hammara, a on tylko się uśmiecha ze swojego okna.

Droga okrąża stację benzynową i mija przychodnię. Przychodnia to doktor Baldwin i całe to jęczenie oraz narzekanie, które mężczyźni uskuteczniają u doktorów, gdy nic im tak naprawdę nie dolega. Dzisiaj to pan Fox narzeka, że nie może oddychać, co byłoby przykre, gdyby tyle nie palił. A potem, gdy już miniesz przychodnię, Jezu święty, przed tobą cholerny, cholerny pub, który nawet o tej godzinie jest jednym wielkim wyciem Szumu, bo oni tam podkręcają muzykę na maksa, żeby zagłuszała Szum, ale to działa tylko połowicznie, no więc w efekcie dostajesz prosto w twarz głośną muzyką i głośnym Szumem, i co gorsza pijanym Szumem, co wali w ciebie niczym młot. Krzyki i wycia, i płacz mężczyzn, których twarze nigdy nie zmieniają wyrazu, i w kółko tylko roztrząsanie przeszłości i bredzenie o tych kobietach, co były kiedyś. Całe mnóstwo o tych kobietach, co były kiedyś, ale nic z tego nie trzyma się kupy, bo pijany Szum jest jak pijany mężczyzna: rozchwiany i nudny, i niebezpieczny.

Chodzenie po osadzie robi się trudne, ciężko myśleć o kolejnym kroku, kiedy obciąża cię tyle Szumu. Serio, nie wiem, jak mężczyźni sobie z tym radzą, nie wiem, jak ja będę sobie z tym radził, gdy już się stanę mężczyzną, chyba że tego dnia nastąpi coś, o czym jeszcze nie wiem.

Zostawiamy za sobą pub i idziemy dalej w prawo, mijając posterunek policji i więzienie — wszystko w jednym budynku — i robi się z nich użytek częściej, niż można by się spodziewać w tak małej osadzie. Szeryfem jest pan Prentiss junior, ledwie dwa lata starszy ode mnie, który jest mężczyzną dopiero od niedawna, ale szybciutko się wdrożył do nowej roboty, a w jego celi siedzi ten pechowiec, którego w danym tygodniu burmistrz Prentiss kazał panu Prentissowi juniorowi pokazowo ukarać. Tym razem jest to pan Turner, który po żniwach nie przekazał wystarczająco dużo kukurydzy „ku pożytkowi całej osady”, co znaczy po prostu, że nie dał darmowej kukurydzy panu Prentissowi i jego ludziom.

No więc jak już przeszedłeś przez osadę razem ze swoim psem i tyle Szumu już zostało za tobą, pan Phelps i pan Hammar, i doktor Baldwin, i pan Fox i mnóstwo, mnóstwo Szumu z pubu, i Szum pana Prentissa juniora, i jęczący Szum pana Turnera, to jeszcze nie jest koniec Szumu osady, bo oto przed sobą masz Kościół.

To Kościół jest przyczyną tego, żeśmy wszyscy w ogóle trafili na Nowy Świat, ma się rozumieć, i praktycznie w każdą niedzielę można posłuchać, jak Aaron głosi kazanie o tym, dlaczegośmy zostawili za sobą korupcję i grzechy Starego Świata, i że naszym celem było rozpocząć nowe życie w nowym Edenie, w duchu czystości i braterstwa.

Nieźle to wyszło w praktyce, nie?

Ale ludzie nadal chodzą do kościoła, głównie dlatego, że muszą, mimo że sam burmistrz rzadko kiedy raczy się tam pofatygować. Nam każe słuchać tego, co Aaron powtarza w swoich kazaniach — że jesteśmy jedynym, co nam tu jeszcze pozostało, my, mężczyźni, wszyscy razem, i że wszyscy musimy się trzymać razem jako wspólnota.

Że jeśli jeden z nas upada, wszyscy upadamy. Powtarza to bardzo często.

Manczi i ja przechodzimy obok frontowych drzwi kościoła najciszej, jak się da. Ze środka dobiega Szum modlitw. Ma szczególny odcień, szczególny purpurowy, chory odcień, jakby był wyciekającą z mężczyzn krwią, i choć za każdym razem są to te same słowa, to ta purpurowa krew ciągle cieknie. Pomóż nam, ocal nas, wybacz nam, pomóż nam, ocal nas, wybacz nam, zabierz nas stąd, błagamy, Boże, błagamy, Boże, błagamy, Boże, choć o ile mi wiadomo, nikt nigdy nie usłyszał w odpowiedzi ani odrobiny Szumu tego całego Boga.

Aaron też jest tam w środku, wrócił ze swego spacerku i głosi kazanie, podczas gdy wierni się modlą. Słyszę jego głos, nie tylko jego Szum, i na okrągło gada tylko, że poświęcenie to, a Pismo tamto, i błogosławieństwa tu, a świętość tam, i gada tak szybko, że jego Szum jest jak szary ogień za nim i nie sposób czegokolwiek rozróżnić, i możliwe, że Aaron coś knuje, co nie? Kazanie może być przykrywką dla czegoś i zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie wiem, czym jest to coś.

A potem słyszę w jego Szumie: młody Todd? I mówię:

— Pośpiesz się, Manczi, i zwijamy się stąd raz dwa.

Ostatnim miejscem, jakie mijasz, wspinając się na wzgórze, gdzie leży osada Prentisstown, to dom burmistrza, gdzie Szum jest najdziwniejszy i najtrudniejszy do zniesienia, bo burmistrz Prentiss…

No cóż, burmistrz Prentiss jest inny niż wszyscy.

Jego Szum jest strasznie przejrzysty i kiedy mówię „strasznie”, mam na myśli dokładnie to, co mówię. Widzicie, on wierzy, że w Szumie można zaprowadzić porządek. Wierzy, że z Szumem można sobie poradzić, że gdyby dało się go jakoś ujarzmić, można byłoby go wykorzystać. A kiedy mijasz dom burmistrza, da się go słyszeć, słyszeć jego oraz mężczyzn z jego otoczenia, jego zastępców i takich tam, i cały czas wykonują te ćwiczenia myślowe, z liczeniem i wyobrażaniem sobie figur geometrycznych i recytowaniem formuł, takich jak JA JESTEM KRĘGIEM, A KRĄG JEST MNĄ, cokolwiek by to miało znaczyć, i jest tak, jakby kształtował swoją małą armię, jakby się przygotowywał na coś, jakby wykuwał z Szumu jakąś broń.

To się wydaje groźne. Jakby świat się zmieniał i zostawiał cię z tyłu.

1 2 3 4 4 3 2 1 JA JESTEM KRĘGIEM A KRĄG JEST MNĄ 1 2 3 4 4 3 2 1 JEŚLI JEDEN Z NAS UPADA WSZYSCY UPADAMY.

Już wkrótce będę mężczyzną, a mężczyźni nie uciekają, ale letko popycham Mancziego i jeszcze bardziej przyśpieszamy kroku, omijając dom burmistrza tak szerokim łukiem, jak to możliwe, aż w końcu zostawiamy go z tyłu i już jesteśmy na wyżwirowanej ścieżce, która prowadzi do naszego gospodarstwa.

Po jakimś czasie osada znika z pola widzenia, a Szum zaczyna odrobinkę cichnąć (chociaż nigdy, nigdy nie milknie) i obaj możemy trochę odetchnąć.

Manczi szczeka:

— Szum, Todd.

— Ta jest — odpowiadam.

— Cicho na bagnach, Todd — mówi Manczi. — Cicho, cicho, cicho.

— Tak — odpowiadam, a potem błyska mi myśl i przyśpieszam kroku, i mówię: — Zamknij się, Manczi. — I daję mu klapsa w tyłek, a on odpowiada: — Au, Todd? — ale ja już oglądam się do tyłu, w stronę osady. Nie ma jak powstrzymać Szumu po tym, jak się wydostał, co nie? A gdyby to było coś, co można zobaczyć, jak przemieszcza się w powietrzu, ciekawe, czy można byłoby zobaczyć dziurę w Szumie, jak wypływa ze mnie, z tych moich myśli, gdzie ją próbowałem ukrywać. To taka maleńka drobina Szumu, tak łatwo byłoby ją przeoczyć w wielkim huku wszystkiego innego, ale już frunie, już frunie, zmierzając z powrotem do świata mężczyzn.

3. Ben i Cillian

3 Ben i Cillian

— CO TY SOBIE wyobrażasz? Gdzieś ty był? — pyta Cillian, gdy tylko Manczi i ja pojawiamy się w jego polu widzenia, opuściwszy ścieżkę. Leży na ziemi, schowany do połowy pod naszym małym turbogeneratorem, tym, co stoi przed domem, reperując to, co się popsuło w tym miesiącu. Ręce ma całe w smarze, twarz całą w irytacji, jego Szum bzyczy niczym rozwścieczone pszczoły i czuję, że zaczynam się wkurzać, mimo że jeszcze nawet nie wróciłem do domu.

— Byłem na bagnach, zbierałem jabłka dla Bena — odpowiadam.

— Jest robota do zrobienia, a chłopcy poszli się bawić. — Znowu zagląda do generatora. W środku coś wydaje głośny brzęk, a on warczy: — Niech to szlag!

— Powiedziałem, że się nie bawiłem, jeśli mnie w ogóle słuchasz! — odpowiadam, a właściwie krzyczę. — Ben chciał jabłek, więc poszłem mu nazbierać cholernych jabłek!

— Aha — stwierdza Cillian, patrząc z powrotem na mnie. — To gdzie w takim razie masz te jabłka?

I oczywiście nie mam w ręku żadnych jabłek, co nie? Nawet nie pamiętam, kiedy upuściłem ten worek, co go zacząłem napełniać, ale oczywiście musiałem to zrobić, kiedy…

— Kiedy co? — pyta Cillian.

— Przestań tak nasłuchiwać — odpowiadam. Wzdycha, jak to Cillian, i lecimy:

— Wcale nie wymagamy od ciebie tak dużo, Todd. — Co jest nieprawdą. — Ale nie jesteśmy w stanie sami prowadzić tej farmy… — Co jest prawdą. — I nawet gdybyś zawsze robił wszystko, co do ciebie należy, a nigdy nie raczysz, — kolejne kłamstwo, zmuszają mnie, żebym dla nich harował jak wół — nadal by nam tu brakowało rąk do pracy, nieprawdaż? — I to także jest prawdą. Osada nie ma szans się powiększyć, może się tylko kurczyć, i nie ma co liczyć na jakąkolwiek pomoc.

— Słuchaj, kiedy do ciebie mówię — dodaje Cillian.

— Słuchaj! — szczeka Manczi.

— Zamknij się — odpowiadam.

— Nie mów tak do swojego psa — mówi Cillian.

„Nie mówiłem do swojego psa” — odpowiadam w myślach, dostatecznie głośno i wyraźnie, żeby mnie usłyszał.

Cillian piorunuje mnie wzrokiem, a ja piorunuję jego. Zawsze tak to wygląda, nasz Szum pulsuje czerwono od handryczenia się i irytacji. Nigdy, ale to nigdy się za dobrze nie dogadywałem z Cillianem, to Ben zawsze był tym miłym, a Cillian tym drugim, ale robi się coraz gorzej, w miarę jak zbliża się ten dzień, kiedy w końcu stanę się mężczyzną i już nie będę musiał słuchać jego dziamolenia.

Cillian zamyka oczy i głośno wypuszcza powietrze nosem.

— Todd — zaczyna mówić nieco ciszej.

— Gdzie Ben? — pytam.

Jego twarz twardnieje jeszcze bardziej.

— Za tydzień owce zaczną się kocić, Todd.

Odpowiadam tylko:

— Gdzie Ben?

— Nakarm owce i pozamykaj je w zagrodach, a potem chcę, żebyś wreszcie naprawił furtkę na wschodnie pastwisko, Toddzie Hewitt. Prosiłem cię o to już co najmniej dwa razy.

Staję w swobodniejszej pozie.

— „I co, jak się udała twoja wyprawa na bagna, Todd?” — mówię, a mój głos aż ocieka sarkazmem. — „No cóż, fajnie tam było, Cillian, dzięki, że pytasz”. „A widziałeś coś ciekawego tam na bagnach, Todd?” „No cóż, to zabawne, że pytasz, Cillian, bo faktycznie widziałem coś ciekawego, co może tłumaczyć tę rozciętą wargę, o którą nie zapytałeś, ale sądzę, że będzie to musiało poczekać do czasu, aż owce będą nakarmione, a ja naprawię cholerną furtkę!”.

— Uważaj, co mówisz — odpowiada Cillian. — Nie mam czasu na twoje gadki. Idź do owiec.

Zaciskam pięści i wydaję odgłos brzmiący jak „aggggh”, żeby dać Cillianowi do zrozumienia, że nie jestem w stanie znosić jego głupoty przez choćby sekundę dłużej.

— Chodź, Manczi — mówię.

— Owce, Todd — woła Cillian, gdy zaczynam odchodzić. — Najpierw owce.

— Taa, zajmę się tymi cholernymi owcami — mamroczę do siebie. Teraz oddalam się szybciej, krew się we mnie burzy, a Manczi zaczyna się ekscytować przez to, że mój Szum jest taki głośny.

— Owce! — szczeka. — Owce, owce, Todd! Owce, owce, cicho, Todd! Cicho, cicho na bagnach, Todd!

— Zamknij się, Manczi — mówię.

— Co on powiedział? — pyta Cillian i w jego głosie jest coś takiego, że obaj się odwracamy. Cillian siedzi teraz obok generatora, skupiając na nas całą uwagę, jego Szum celuje w nas niby laser.

— Cicho, Cillian — szczeka Manczi.

— O co mu chodzi z tym „cicho”? — Oczy i Szum Cilliana omiatają mnie od góry do dołu.

— A co cię to obchodzi? — Odwracam się plecami. — Muszę nakarmić cholerne owce.

— Todd, zaczekaj! — woła za nami, ale wtedy w generatorze coś zaczyna pikać, a on powtarza znowu: — Niech to szlag! — i musi się z powrotem skupić na robocie, chociaż czuję mnóstwo znaków zapytania w jego Szumie, który podąża za mną, cichnąc stopniowo, gdy odchodzę w stronę naszych pól.

„Do diabła z nim, do diabła z nim i z całą resztą” — myślę, w tych i w jeszcze gorszych słowach, idąc ze złością przez teren naszej farmy. Mieszkamy jakiś kilometr na północny wschód od osady i połowę naszej ziemi przeznaczamy pod wypas owiec, a drugą połowę pod uprawę zboża. Robota ze zbożem jest cięższa, więc zajmują się tym głównie Ben i Cillian. Odkąd urosłem na tyle duży, żeby być wyższy od owiec, zajmowałem się owcami. Znaczy się, ja sam, a nie ja i Manczi, choć kolejne z durnych, kłamliwych wyjaśnień, czemu mi go dali, brzmiało, że będę mógł go wyuczyć na psa pasterskiego, co z oczywistych względów — czyli dlatego, że jest bezdennie głupi — nie wypaliło.

Karmienie i pojenie, i strzyżenie, i odbieranie porodów, a nawet kastrowanie i zarzynanie — ja się zajmuję tym wszystkim. Jesteśmy jednym z trzech dostawców mięsa i wełny w osadzie, kiedyś byliśmy jednym z pięciu, a niedługo będziemy jednym z dwóch, bo pan Marjoribanks pewno lada dzień się zachla na śmierć. Połączymy jego stado z naszym, to znaczy ja połączę, tak jak to zrobiłem, kiedy pan Gault zniknął dwie zimy temu, i będą nowe owce do zarzynania, nowe do strzyżenia, nowe barany do kastrowania, nowe do umieszczania w zagrodach razem z owcami w odpowiednim czasie, i czy ktoś mi za to wszystko podziękuje? Nie.

„Jestem Todd Hewitt” — myślę, bo dzisiejszy dzień robi wszystko, żeby nie pozwolić mi wyciszyć mojego Szumu. „Jestem już prawie mężczyzną”.

— Owce! — mówią owce, gdy mijam ich pastwisko, nie zatrzymując się. — Owce! — powtarzają, patrząc, jak przechodzę obok. — Owce! Owce!

— Owce! — szczeka Manczi.

— Owce! — odpowiadają owce.

Owce mają jeszcze mniej do powiedzenia niż psy.

Idąc przez teren farmy, nasłuchiwałem, próbując wychwycić Szum Bena, i wytropiłem go w rogu jednego z pól pszenicy. Już dawno po siewie, a żniwa będą dopiero za parę miesięcy, więc przy zbożu chwilowo nie ma za wiele roboty, trzeba tylko pilnować, żeby wszystkie generatory, turbotraktor i elektryczne młocarnie były sprawne. Myślałby kto, że wobec tego doczekam się pomocy przy owcach, ale nie ma tak dobrze.

Szum Bena nuci melodyjkę w pobliżu jednego z ujęć nawadniających, więc skręcam i idę ku niemu przez pole. Jego Szum jest całkiem niepodobny do Szumu Cilliana. Jest spokojniejszy i czystszy, i chociaż Szumu nie widać, to ten Cilliana zawsze wydaje się czerwonawy, a Bena — niebieski lub czasem zielony. Są zupełnie różni od siebie, tak różni, jak woda i ogień, Ben i Cillian, moi mniej lub bardziej rodzice.

To było tak: moja mama przyjaźniła się z Benem, zanim odlecieli na Nowy Świat. Oboje należeli do tego samego kościoła, kiedy pojawiła się oferta wyjazdu i założenia kolonii. Mama przekonała tatę, Ben zaś przekonał Cilliana, a kiedy statki wylądowały i powstała kolonia, to moi rodzice hodowali owce na sąsiedniej farmie, a Ben i Cillian uprawiali zboże, i wszystko było ładnie i cacy, i słońce nigdy nie zachodziło, a mężczyźni i kobiety żyli razem, i śpiewali pieśni, i kochali się, i nigdy nie chorowali i nigdy, nigdy nie umierali.

To jest w każdym razie historia wzięta z Szumu, więc kto wie, jak naprawdę było? Bo potem, oczywista, ja się urodziłem i wszystko się zmieniło. Szpakusy rozpyliły swój zarazek, co pozabijał kobiety, i to by było na tyle, gdy chodzi o moją mamę, a potem zaczęła się wojna i została wygrana i to by było na tyle, gdy chodzi o całą resztę Nowego Świata. I zostałem ja, niemowlak, co nie wiedział nic o niczym, i oczywiście nie byłem jedynym niemowlakiem, było nas mnóstwo, i nagle tylko połowa osady, sami mężczyźni, musiała się zająć nami wszystkimi — niemowlakami i chłopcami. No więc masę nas poumierało, a ja się zaliczam do tych, co mieli szczęście, bo Ben i Cillian przygarnęli mnie i wykarmili, i wychowali, i uczyli, i generalnie umożliwili mi przeżycie.

No więc jestem tak jakby ich synem. No cóż, więcej niż „tak jakby”, ale mniej, niż gdybym faktycznie był ich synem. Ben mówi, że Cillian cały czas się ze mną kłóci, bo mu leży na sercu moje dobro, ale jeśli to prawda, to ma dziwny sposób okazywania tego, który nie wydaje się mieć wiele wspólnego z sercem, jeśli chcecie znać moje zdanie.

Ale Ben jest ulepiony z innej gliny niż Cillian, Ben to dobry człowiek, co nie jest normą w Prentisstown. Stu czterdziestu pięciu mężczyzn w tej osadzie, nawet ci świeżo upieczeni tuż po trzynastych urodzinach, nawet Cillian, chociaż w mniejszym stopniu, oni mnie traktują w najlepszym razie jak coś do zignorowania, a w najgorszym — jak coś, co można stłuc na kwaśne jabłko, no więc spędzam większość czasu na wynajdywaniu sposobów na to, żeby mnie ignorowali, bo wtedy mnie nie biją.

Wszyscy poza Benem, którego nie umiem lepiej opisać, bo zabrzmi to miękko i głupio, i dziecinnie, no więc nie będę tego robił. Powiem tylko tyle, że nigdy nie poznałem mojego tatki, ale gdybyście się zbudzili pewnego dnia i mieli wybrać jedną osobę z szeregu, gdyby ktoś powiedział: w porządku, chłopcze, to teraz wybierz sobie, kogo chcesz, to Ben nie byłby najgorszą osobą, którą moglibyście wybrać tego ranka.

Gwiżdże, gdy podchodzimy, a choć jeszcze go nie widzę i on też mnie nie widzi, zmienia melodię, gdy wyczuwa, że podchodzę, i teraz gwiżdże piosenkę, którą rozpoznaję. Pewnego ranka, o bladej godzinie — twierdzi zawsze, że to była ulubiona piosenka mojej mamy, ale sądzę, że to po prostu jego ulubiona piosenka, bo gwizdał i śpiewał ją dla mnie, odkąd pamiętam. Krew nadal się we mnie burzy po kłótni z Cillianem, ale od razu czuję się trochę spokojniejszy.

Nawet jeśli to jest piosenka dla dzieciaków, wiem, zamknijcie się.

— Ben! — szczeka Manczi i zaczyna biegać wokół urządzenia nawadniającego.

— Cześć, Manczi — słyszę, skręcając za róg i widzę, że Ben drapie Mancziego za uszami. Oczy Mancziego są zamknięte, ogon zaś uderza o ziemię z zadowolenia, a choć Ben z pewnością widzi po moim Szumie, że znowu ściąłem się z Cillianem, mówi jedynie:

— Witaj, Todd.

— Cześć, Ben. — Patrzę w ziemię, kopiąc leżący kamień.

A szum Bena mówi Jabłka i Cillian, i Ależ urosłeś, i znowu Cillian, i swędzi mnie łokieć, i jabłka, i obiad, i Ależ to słońce grzeje, i wszystko to jest gładkie i kojące, niczym leżenie w strumyku w upalny dzień.

— Uspokajasz się, Todd? — pyta w końcu. — Przypominasz sobie, kim jesteś?

— Taa — odpowiadam — tylko czemu on musi tak na mnie najeżdżać? Czemu nie może po prostu powiedzieć „Cześć”? Nawet mnie nie przywita, tylko zawsze „Wiem, że zrobiłeś coś złego i będę cię nękał tak długo, aż się dowiem, co”.

— On po prostu tak ma, Todd. Wiesz o tym.

— Zawsze to powtarzasz. — Zrywam źdźbło młodego zboża i wsadzam czubek do ust, unikając jego spojrzenia.

— Zostawiłeś jabłka w domu, tak?

Spoglądam na niego. Żuję źdźbło. Wie, że tego nie zrobiłem. Tyle potrafi wyczytać.

— I jest jakiś powód — powiada, nadal drapiąc Mancziego. — Jest powód, którego nie widzę. — Próbuje czytać mój Szum, sprawdza, co będzie w stanie z niego wyłowić, co większość mężczyzn uważa za powód do wszczęcia awantury, ale nie przeszkadza mi, gdy Ben to robi. Przekrzywia głowę i przestaje drapać Mancziego. — Aaron?

— Taa, widziałem Aarona.

— To on ci tak załatwił wargę?

— Taa.

— Skurwiel. — Marszczy brwi i daje krok naprzód. — Chyba będę musiał z nim zamienić parę słów.

— Nie — odpowiadam. — Odpuść. Będzie z tego tylko więcej kłopotów, a wcale tak bardzo nie boli.

Ben ujmuje dłonią mój podbródek i unosi mi głowę, żeby obejrzeć skaleczenie.

— Skurwiel — powtarza cicho. Dotyka palcami skaleczenia, a ja się wzdrygam i cofam głowę.

— To nic takiego — mówię.

— Trzymaj się z dala od tego człowieka, Toddzie Hewitt.

— Taa, myślałby kto, że pobiegłem na bagna z nadzieją, że go tam spotkam?

— Ma nierówno pod sufitem.

— Jasny gwint, dzięki za tę informację, Ben — odpowiadam, a potem wychwytuję coś w jego Szumie, co brzmi: Za miesiąc i to jest coś nowego, coś zupełnie nowego, a on szybko zasłania to innym Szumem.

— Co się dzieje, Ben? — pytam. — O co chodzi z moimi urodzinami?

Ben się uśmiecha i przez sekundę nie jest to całkiem szczery uśmiech, przez sekundę jego uśmiech jest zmartwiony, ale potem staje się w zasadzie szczery.

— To niespodzianka — odpowiada — więc nie próbuj węszyć.

Chociaż jestem już prawie mężczyzną i chociaż jestem teraz prawie jego wzrostu, on wciąż jeszcze letko się pochyla, aby jego twarz znalazła się na tej samej wysokości co moja — nie na tyle blisko, żeby to było niemiłe, tylko tak, żebym się czuł bezpiecznie, i na chwilę odwracam wzrok. I chociaż to jest Ben, chociaż ufam Benowi bardziej niż komukolwiek innemu w tej kijowej osadzie, chociaż to Ben uratował mi życie i wiem, że zrobiłby to jeszcze raz, to i tak nie mam ochoty mu pokazywać w moim Szumie, co się stało na bagnach, głównie dlatego, że zaczynam czuć ucisk w piersi, ilekroć ta myśl powraca.

— Todd? — pyta Ben, uważnie mi się przyglądając.

— Cicho — szczeka niegłośno Manczi. — Cicho na bagnach.

Ben patrzy na Mancziego, potem znowu na mnie, a jego spojrzenie staje się łagodne, pytające i pełne troski.

— O czym on mówi, Todd?

Wzdycham.

— Widzieliśmy coś — mówię. — Tam na bagnach. No dobra, nie widzieliśmy, bo było schowane, ale to było jak rozdarcie w Szumie, jak dziura…

Przestaję mówić, bo on przestał słuchać mojego głosu. Otworzyłem dla niego mój Szum i przypominam sobie wszystko tak dokładnie, jak tylko jestem w stanie, on wpatruje się we mnie bystro jak nie wiem co, a z tyłu słyszę, że nadchodzi Cillian i woła „Ben?” i „Todd?” i w jego głosie oraz Szumie słychać niepokój, a Szum Bena też zaczyna się trochę burzyć. A ja nadal myślę o tej dziurze w Szumie, którą znaleźliśmy, ale cicho, cicho, cichutko, żeby osada niczego nie usłyszała, jeśli to możliwe. I oto zbliża się do nas Cillian, a Ben po prostu się we mnie wpatruje i wpatruje, aż w końcu muszę zadać to pytanie.

— Czy to szpakusy? — pytam. — To Szpakle? Wróciły?

— Ben? — Teraz Cillian woła głośno, idąc na przełaj przez pole.

— Czy jesteśmy w niebezpieczeństwie? — pytam Bena. — Będzie następna wojna?

Ale Ben stwierdza tylko:

— O mój Boże. — Mówi to bardzo cicho, a potem po raz drugi: — O mój Boże — a potem, nie ruszając się ani nie odwracając głowy, powiada: — Musimy cię stąd zabrać. Musimy cię stąd zabrać i to już.

4. Nie myśl tego

4 Nie myśl tego

CILLIAN PODBIEGA, ALE zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, Ben to ucina, mówiąc:

— Nie myśl tego!

Ben odwraca się do mnie.

— Ty też tego nie myśl. Zamaskuj to swoim Szumem. Ukryj to. Ukryj to najlepiej, jak potrafisz. — I mówiąc to łapie mnie za ramiona, i ściska tak mocno, że przechodzą mnie jeszcze większe ciarki niż przedtem.

— Co się dzieje? — pytam.

— Czy przyszedłeś z powrotem przez osadę? — pyta Cillian.

— Pewnie, że przyszedłem z powrotem przez osadę — warczę. — A jest, kuźwa, jakaś inna droga do domu?

Twarz Cilliana tężeje, ale nie dlatego, że jest na mnie wkurzony za odwarkiwanie — tężeje ze strachu, ze strachu, który w jego Szumie jest głośny jak krzyk. Nie ochrzaniają mnie też za „kuźwę”, przez co wszystko jest w jakiś sposób jeszcze gorsze. Manczi szczeka teraz jak wariat:

— Cillian! Cicho! Kuźwa! Todd!

Ale nikt nie każe mu się zamknąć.

Cillian spogląda na Bena.

— Musimy to załatwić teraz.

— Wiem — odpowiada Ben.

— Co się dzieje? — pytam jeszcze raz, głośno. — Co załatwić teraz? — Wyrywam się Benowi i stoję patrząc na nich obu.

Ben i Cillian znowu spoglądają na siebie nawzajem, a potem na mnie.

— Musisz opuścić Prentisstown — odpowiada Ben.

Wgapiam się to w jednego z nich, to w drugiego, ale nie ujawniają w swoim Szumie nic poza ogólnym niepokojem.

— Jak to muszę opuścić Prentisstown? — pytam. — Na Nowym Świecie jest tylko Prentisstown.

Znowu spoglądają jeden na drugiego.

— Przestańcie! — mówię.

— Chodź — odzywa się Cillian. — Już spakowaliśmy ci plecak.

— Jak to już spakowaliście mi plecak?

Cillian zwraca się do Bena:

— Pewnie nie mamy za wiele czasu.

A Ben mówi do Cilliana:

— Może pójść wzdłuż rzeki.

Cillian do Bena:

— Wiesz, co to oznacza.

A Ben do Cilliana:

— To nie zmienia planu.

— CO SIĘ TU, KUŹWA, DZIEJE? — ryczę, ale nie mówię „kuźwa”, co nie? Bo zdaje się, że okoliczności wymagają czegoś ciut mocniejszego. — JAKI, KUŹWA, PLAN?

Ale oni nadal się nie wkurzają.

Ben zniża głos i widzę, jak próbuje choć trochę uładzić swój Szum, i mówi do mnie:

— To bardzo, bardzo ważne, żebyś w miarę możliwości starał się nie ujawniać w swoim Szumie tego, co się wydarzyło na bagnach.

— Czemu? Czy szpakusy wracają, żeby nas pozabijać?

— Nie myśl o tym! — ucina Cillian. — Zamaskuj to, ukryj głęboko i milcz, aż znajdziesz się tak daleko od osady, że nikt nie będzie mógł cię usłyszeć. A teraz chodź!

I rusza z powrotem do domu, biegiem, autentycznie biegiem.

— Chodź, Todd — mówi Ben.

— Tylko pod warunkiem, że ktoś mi coś wyjaśni.

— Dostaniesz wyjaśnienie — obiecuje Ben. Bierze mnie za rękę i ciągnie za sobą. — Dostaniesz więcej wyjaśnień, niż kiedykolwiek chciałeś usłyszeć. — I kiedy to mówi, jest w nim tyle smutku, że już się nie odzywam, tylko biegnę za nim do domu, a za nami gna Manczi, szczekając jak opętany.

Gdy dobiegamy na miejsce, spodziewam się zobaczyć…

Nie wiem, co spodziewam się zobaczyć. Armię Szpakli wyłaniającą się z lasu. Rząd ludzi burmistrza Prentissa z karabinami w pogotowiu. Pożar. Sam nie wiem. Z Szumu Bena i Cilliana ciężko wyczytać coś sensownego, moje własne myśli kipią niby wulkan, a Manczi nie przestaje szczekać, więc kto by się czegoś dosłuchał w tym zgiełku?

Ale nikogo tam nie ma. Dom, nasz dom, cichy i taki, jak to na wsi, stoi, jak stał. Cillian wpada do środka kuchennymi drzwiami, biegnie do pokoju modlitewnego, z którego nigdy nie korzystamy, i zaczyna odrzucać deski, które piętrzą się na podłodze. Ben idzie do spiżarni i zaczyna wrzucać suchy prowiant oraz suszone owoce do worka z materiału, po czym rusza do kibla, gdzie wyjmuje z szafki mały medipak i też wkłada go do środka.

A ja tylko stoję jak kretyn, zastanawiając się, co, do kuźwy nędzy, jest grane.

Wiem, co sobie myślicie: jakim cudem tego nie wiem, jeśli przez cały dzień, dzień w dzień słyszę każdą myśl dwóch mężczyzn, którzy się mną opiekują? Ale tu właśnie tkwi haczyk. Szum to szum. To huk i hałas, i zwykle sprowadza się do jednej wielkiej kotłowaniny dźwięków, myśli i obrazów, i przez większość czasu nie sposób się w nim w ogóle doszukać sensu. Umysły mężczyzn są pełne bajzlu, a Szum przypomina żywe, oddychające oblicze tego bajzlu. Jest tam to, co prawdziwe i to, w co wierzysz i to, co sobie wyobrażasz i to, o czym fantazjujesz i mówi jedno, a równocześnie coś przeciwnego i chociaż prawda z całą pewnością tam tkwi, to jak masz poznać, co jest prawdą, a co nią nie jest, kiedy odbierasz wszystko?

Szum to nieprzefiltrowany człowiek, a bez filtra człowiek to tylko ruchomy chaos.

— Nie odejdę — mówię, podczas gdy oni dalej robią swoje. Nie zwracają na mnie uwagi. — Nie odejdę — powtarzam, ale Ben mija mnie i wchodzi do pokoju modlitewnego, żeby pomóc Cillianowi podnosić deski. Znajdują to, czego szukali: Cillian wyciąga schowany pod spodem plecak, mój stary plecak, co myślałem, że go zgubiłem. Ben rozpina go i szybko przegląda zawartość. Widzę tam trochę moich ubrań oraz coś, co wygląda jak…

— Czy to książka? — pytam. — Przecież już dawno mieliście je wszystkie spalić.

Ale oni mnie ignorują, a powietrze jakby znieruchomiało, kiedy Ben wyjmuje to coś z plecaka. On i Cillian oglądają to, a ja widzę, że to właściwie nie jest książka, raczej notes, pamiętnik czy coś w tym guście, z ładną skórzaną okładką. Ben przerzuca kartki — są kremowe i zapełnione odręcznym pismem.

Ben zamyka notes, jakby było to coś ważnego, zawija go w plastikowy worek dla ochrony i wsuwa do plecaka. Obaj odwracają się do mnie.

— Nigdzie nie idę — mówię.

I wtedy słychać pukanie do drzwi.

Przez sekundę nikt nic nie mówi, wszyscy po prostu zamieramy. Manczi chce wyszczekać tyle różnych rzeczy, że przez chwilę nie jest w stanie nic wykrztusić, aż w końcu szczeka:

— Drzwi!

Ale Cillian łapie go jedną ręką za obrożę, a drugą za pysk, żeby się zamknął. Wszyscy patrzymy na siebie, zastanawiając się, co tu robić.

Znowu słychać pukanie, a potem zza ściany dolatuje głos:

— Wiem, że tam jesteście.

— Niech to jasny szlag — powiada Ben.

— Cholerny Davy Prentiss — dodaje Cillian.

To pan Prentiss junior. Przedstawiciel prawa.

— Myślicie, że nie słyszę waszego Szumu? — pyta zza drzwi pan Prentiss junior. — Benison Moore. Cillian Boyd. — Robi małą pauzę. — Todd Hewitt.

— No, to by było na tyle, gdy chodzi o ukrywanie się — mówię, splatając ręce na piersi, nadal z lekka wkurzony tym wszystkim.

Cillian i Ben znowu patrzą na siebie. Potem Cillian puszcza Mancziego. Mówi do nas obu:

— Zostańcie tutaj.

I kieruje się do drzwi. Ben wsuwa worek z prowiantem do plecaka i zawiązuje klapę. Podaje mi plecak.

— Załóż — szepcze.

Początkowo nie chcę tego zrobić, ale Ben gestykuluje z poważną miną, więc biorę plecak i zakładam go. Waży tonę.

Słyszymy, jak Cillian otwiera frontowe drzwi.

— Czego chcesz, Davy?

— Dla ciebie jestem szeryf Prentiss, Cillian.

— Jemy właśnie obiad, Davy — powiada Cillian. — Przyjdź później.

— Nie wydaje mi się. Muszę zamienić słówko z młodym Toddem.

Ben spogląda na mnie, a w jego Szumie czuć niepokój.

— Todd ma robotę — odpowiada Cillian. — Właśnie wychodzi tylnymi drzwiami, słyszę go.

I to jest instrukcja dla mnie i dla Bena, co nie? Ale chcę, cholera jasna, słyszeć, co się dzieje, więc ignoruję rękę Bena na ramieniu, próbującą mnie pociągnąć w stronę tylnych drzwi.

— Bierzesz mnie za durnia, Cillian? — pyta pan Prentiss junior.

— Naprawdę chcesz usłyszeć odpowiedź, Davy?

— Słyszę jego Szum niecałe dziesięć metrów za tobą. Szum Bena też. — Słyszymy zmianę w jego tonie. — Chcę z nim tylko pogadać. Czy nie wpakował się w żadne kłopoty.

— To czemu masz ze sobą karabin, Davy? — pyta Cillian, a Ben zaciska mi palce na ramieniu, pewnie nawet nie mając świadomości, że to robi.

Głos i Szum pana Prentissa juniora znowu się zmieniają.

— Przyprowadź go tu, Cillian. Wiesz, czemu tu jestem. Zdaje się, że waszemu chłopakowi wypsnęło się w osadzie śmieszne małe słówko, tak po prostu, i chcemy tylko sprawdzić, o co chodzi, to wszystko.

— My? — pyta Cillian.

— Jego Dostojność burmistrz chciałby zamienić słówko z młodym Toddem. — Pan Prentiss junior podnosi głos. — Wychodźcie wszyscy, słyszycie? Nikomu nic nie grozi. Chodzi tylko o przyjacielską pogawędkę.

Ben skinieniem głowy wskazuje tylne drzwi, tak stanowczo, że tym razem już nie próbuję się z nim spierać. Zaczynamy się powoli skradać w tamtą stronę, ale Manczi trzymał już pysk na kłódkę tak długo, że nie jest w stanie dłużej zdzierżyć i szczeka:

— Todd?

— Nie zamierzacie się chyba stąd wykraść tylnymi drzwiami, co? — woła pan Prentiss junior. — Zejdź mi z drogi, Cillian.

— Wynoś się z mojej farmy, Davy — odpowiada Cillian.

— Nie będę powtarzał dwa razy.

— Zdaje się, że powtórzyłeś mi to już jakieś trzy razy, Davy, więc jeśli próbujesz mi grozić, to kiepsko ci idzie.

Następuje pauza, ale Szum ich obu narasta, a Ben i ja już wiemy, co będzie za chwilę, i nagle wszystko się zamazuje, i słyszymy głośny odgłos uderzenia, a zaraz potem kolejne dwa. Ja, Ben i Manczi pędzimy do kuchni, ale gdy tam wpadamy, jest już po wszystkim. Pan Prentiss junior leży na podłodze trzymając się za usta, z których cieknie krew. Cillian ma w rękach karabin pana Prentissa juniora i celuje w pana Prentissa juniora.

— Powiedziałem: wynoś się z mojej farmy, Davy — powiada raz jeszcze.

Pan Prentiss junior spogląda na niego, potem na nas, nadal trzymając się za krwawiące usta. Jak powiedziałem, jest ode mnie starszy o marne dwa lata, ledwo potrafi wypowiedzieć pełne zdanie tak, żeby mu się głos w trakcie nie załamał, ale ma za sobą te urodziny, po których stajesz się mężczyzną, no więc oto i on, nasz szeryf.

Krew z jego ust rozmazała się na tych krótkich brązowych włoskach, o których on mówi, że to wąsy, a cała reszta osady, że guzik prawda.

— Wiesz, że to jest odpowiedź na pytanie, co nie? — Wypluwa na naszą podłogę krew i wybity ząb. — Wiesz, że to nie koniec. — Patrzy prosto na moje oko. — Znalazłeś coś, no nie, chłopcze?

Cillian celuje z karabinu w jego głowę.

— Wynocha — mówi.

— Wiążemy z tobą plany, chłopcze. — Pan Prentiss junior uśmiecha się do mnie krwawo i dźwiga się na nogi. — Ostatni chłopiec. Został ci jeszcze miesiąc, nie?

Spoglądam na Cilliana, ale on tylko odbezpiecza karabin.

Pan Prentiss junior znów na nas popatruje, spluwa po raz drugi i powiada:

— Na razie. — Próbuje brzmieć jak twardziel, ale głos przechodzi mu w pisk. Potem puszcza się biegiem, gna co tchu z powrotem w kierunku osady.

Cillian zatrzaskuje za nim drzwi.

— Todd musi ruszać, ale już. Z powrotem przez bagna.

— Wiem — odpowiada Ben. — Miałem nadzieję…

— Ja też — ucina Cillian.

— Moment, moment — przerywam. — Nie wrócę na bagna. Jest tam Szpakiel!

— Ucisz swoje myśli — mówi Cillian. — To ważniejsze, niż ci się zdaje.

— No cóż, to nic trudnego, skoro nic nie wiem — odpowiadam. — Nigdzie się nie wybieram, póki ktoś mi nie wyjaśni, co jest grane!

— Todd… — zaczyna Ben.

— Oni wrócą, Todd — wyręcza go Cillian. — Davy Prentiss tu wróci i nie będzie sam, a my nie damy rady cię obronić przed nimi wszystkimi naraz.

— Ale…

— Żadnych ale! — ucina Cillian.

— Chodź, Todd — mówi Ben. — Manczi będzie musiał pójść z tobą.

— O ludzie, coraz lepiej — stwierdzam.

— Todd — mówi Cillian. Spoglądam na niego i widzę, że trochę się zmienił. W jego Szumie pojawiło się coś nowego: smutek, taki smutek, jak przy żałobie. — Todd — powtarza raz jeszcze, a potem nagle łapie mnie i przytula z całej siły. Robi to zbyt gwałtownie, tak że trafiam rozciętą wargą na jego kołnierz i wołam: — Au! — po czym go odpycham.

— Możesz nas za to nienawidzić, Todd — mówi — ale postaraj się uwierzyć, że robimy to tylko dlatego, że cię kochamy, dobrze?

— Nie — odpowiadam. — Nie jest dobrze. Za kija nie jest dobrze.

Ale Cillian, jak zwykle, nie słucha. Wstaje i mówi do Bena:

— Idź, biegnij, ja ich tu zatrzymam na tak długo, jak się da.

— Wrócę inną drogą — odpowiada Ben. — Zobaczę, czy uda mi się sprawić, żeby zgubili trop.

Wymieniają długi uścisk dłoni, po czym Ben spogląda na mnie i mówi:

— Chodź.