Pulvis et umbra sumus. Jesteśmy prochem i cieniem - Maja Książek - ebook
NOWOŚĆ

Pulvis et umbra sumus. Jesteśmy prochem i cieniem ebook

Maja Książek

0,0

Opis

Vivienne uczęszcza do Akademii Nestona – elitarnej szkoły, która stawia na dyscyplinę i rozwój talentów. Wraz z grupą przyjaciół spełnia się na teatralnych deskach. Nie przeczuwa, że wkrótce jej życie zamieni się w najmroczniejszy spektakl, w jakim kiedykolwiek brała udział.

Gdy jedna z nauczycielek zostaje znaleziona nieprzytomna w kałuży krwi, z tajemniczą kopertą w dłoni, podejrzenia szybko padają na Vivienne i jej znajomych. Sprawa okazuje się powiązana z wydarzeniami sprzed lat, gdy mury akademii skrywały sekrety poprzednich pokoleń.

Dramat, w który zostają wciągnięci, zmusza uczniów do balansowania na granicy moralności, kwestionowania własnej poczytalności i podejmowania decyzji, jakie na zawsze naznaczą ich życie.

„Pulvis et umbra sumus. Jesteśmy prochem i cieniem” to przesycona mrocznym klimatem historia o zbrodni, miłości, winie i karze. Opowieść, która pozwala spojrzeć w najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 485

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maja Książek

Pulvis et umbra sumus

Jesteśmy prochem i cieniem

Dedykuję tę książkę każdemu,

kto nie potrafi przestać zadawać pytań.

„Czy w istocie człowiek mógł być tak potężny i wspaniały i posiadać tyle zalet, a jednocześnie być tak zepsutym i nikczemnym?”

Mary Shelley, Frankenstein,

tłum. Henryk Goldmann

„Kostucha już na mnie ostrzy swoją kosę. Jeżeli przyjdzie po mnie chociażby tej nocy, bez oporu poddam się jej woli. Przecież życie to nieustanne czekanie, a jedyne, na czym można polegać, to śmierć”.

Bram Stoker, Dracula,

tłum. Magdalena Moltzan-Małkowska

Czy każde życie jest naznaczone jedną historią, którą jest się w stanie opowiedzieć przed śmiercią? Jedną kreską na linii życia, która odznacza jedynie moment przed i po? Czy każdy byt można ograniczyć jedynie do zdjęcia, znaku, myśli? Dlaczego nasze dusze, pomimo zapisanej w sobie historii swoich przodków, nie potrafią wyciągnąć z nich wniosków, a w wyniku tego nami targają takie same wiatry rozczarowań, ambicji i nieszczęścia jak naszymi poprzednikami dziesiątki lub setki lat temu? Dlaczego historia zawsze zawraca i kręci się wkoło, a od zarania dziejów widzimy te same motywy i archetypy, jakbyśmy jako ludzie mieli już nigdy nie stworzyć żadnej, choćby jednej oryginalnej myśli? Dlaczego nic się nie kończy, a tylko trochę zmienia?

Zadawałam sobie te wszystkie pytania, stojąc na wzgórzu za gmachem szkoły, pośrodku lasu. Wszyscy uczniowie spali, a nawet jeśli nie, to żaden z nich nie poszedłby tak daleko, nie tak późno i nie w taką pogodę. Była zimna noc, a wiatr podrywał się mocno do tańca z liśćmi otaczających nas drzew. Wszystkie kwiaty i drzewa odwróciły się od nas i zamknęły się w sobie, nie chciały być cichymi świadkami zbrodni dokonanej zaledwie kilka chwil wcześniej. Chroniły się przed losem Ibikowych żurawi, szeleszcząc liśćmi w takt wygwizdywany przez wiatr, rytmiczny i pełen energii. Trawa była wilgotna od rosy; czułam, jak zimno wspina się po mojej skórze, kołysząc mną w dreszczu. Trwałam w ekstazie przerażenia. Moja skóra okryła się gęsią skórką jak jedwabnym szalem. Nie patrzyłam się innym w oczy, bojąc się tego, co mogłabym zobaczyć. Wbijając wzrok w glebę, wyszłam naprzód. Podeszłam pod samą skarpę i zobaczyłam go…

To wszystko miało wyjść inaczej; to miała być tylko prosta bajka do straszenia młodszych uczniów. Pijany chłopak zgubił się w lesie i poślizgnął na gnijących liściach. Przeturlał się przez wzgórza i stracił przytomność, by nigdy jej nie odzyskać. Okazało się, że jedna z gałęzi drzew wbiła mu się w krtań, uśmiercając go. Jednak czy ta wersja jest na tyle wiarygodna, że nikt nie zacznie kopać głębiej? Drzewa otaczające nas z wysokości wyglądały na nieświadomych strażników tej nocy; posępnie i milcząco. Łąki były bardziej rozmazane, patrzyły na nas z oddali. Księżyc obiecał nam, że nie wyda tych zdarzeń słońcu ani gwiazdom. Milcząco obiecywał poświadczać prawdziwości naszej wersji aż do dnia, w którym on sam nie przestanie świecić.

Słyszałam w głowie ponury głos nauczyciela, denny i lichy, jak w chorobie. „Śmiertelnika tu żadnego zwać szczęśliwym nie należy, aż bez cierpień i bez klęski krańców życia nie przebieży”.

Patrzyłam się na niego przez kurtynę mlecznej mgły przedzierającej się przez noc – wyglądał jak rzeźba Fidiasza. Na jego twarzy było widać cierpki posmak bólu – oto cholerny Agnus Dei naszego kampusu, a nawet całego naszego pokolenia, bo prędzej czy później ta sprawa rozejdzie się jak plama na mapie całego kraju. Zmarł, by udowodnić, że trzeba się słuchać starszyzny, że młodzi są naiwni i ślepi, cokolwiek. Jakiego frazesu tam nie wstawić, wpasowałby się jak niewiadoma w równanie. Może chodzić o upadek wyższej klasy społecznej albo odejście młodych ludzi od klasycznych wzorców moralnych. Może chodzić o to, że prastare zło zawsze krąży w żyłach społeczeństwa. Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij. Liczba iks zależy od zbioru liczb naturalnych. Czegokolwiek nie wstawisz w miejsce tej historii, możesz udowodnić swoją rację. Wychodzi na to, że prawda jest tak samo zmienna, jak i kłamstwo.

Kończyny wydawały się powyginane i poskręcane jak u lalki rzuconej w kąt. Kto by przypuszczał, że stałoby się z nami to, co się stało – przecież każde z nas kiedyś miało ambicje, talenty, niezliczone marzenia. Każde z nas przez całe życie słyszało słowa pełne zimnych pochwał o niewyczerpanym talencie i potencjale; każde z nas było złotym dzieckiem z najwyższymi wynikami na sprawdzianach i egzaminach. I co nam po tym pozostało? Kto mógłby przypuszczać, że ze zgrai zagubionych dzieci w kaszmirowych swetrach i tweedowych płaszczach staniemy się cząstką zła krążącego po tym świecie? Czymś, czego sami się obawiamy i od czego stronimy? Od tego momentu mój najgorszy koszmar nosi moje imię.

Czy przez każde życie musi przebiegać cienkie pęknięcie, jedna skaza na idealnym białym marmurze, której nie można nie zauważyć lub wiecznie ignorować, tak jak małej ranki w podniebieniu? Czy każdy byt łączy się z przymusowym cierpieniem? Myśli płynęły przez mój umysł z prędkością tysiąca kilometrów na sekundę. Teraz, znając bieg wydarzeń, wiem, że powinnam była wtedy jak najszybciej się otrząsnąć z marazmu, w który wpadłam w tamtej chwili. Powinnam była podnieść głowę i sprawdzić, czy na pewno nie zostawiliśmy żadnych śladów po sobie. Powinnam była wziąć głęboki oddech i jak najszybciej wrócić do mieszkania. Nie patrzeć w oczy nikomu po drodze i przestać się patrzeć na jego pusty wzrok. Może oszczędziłabym sobie koszmarów, może nie.

Pytanie brzmi: czy gdybym o tym wiedziała i przestała się patrzeć na jego twarz, pełną otarć i zakrwawioną, toby cokolwiek zmieniło? Czy nie było żadnego odwrotu, żadnego kroku, który mogłabym zrobić, by nie spotkać się z własnym losem? Czy mogłabym uciec od samej siebie?

Rozdział I

Początek września to osobliwy moment w kalendarzu. Niby zwykłe dwa tygodnie, takie same jak te, które zdarzają się również w połowie lutego i pod koniec czerwca, a jednak pełne niespodziewanej melancholii i poczucia utraty ostatniej szansy, by złapać promienie letniego słońca. Liście zaczynają zmieniać kolor, a uczniowie z niesmakiem wracają do szkół. Wrota wejściowe, zakurzone i zastałe przez wakacje, ponownie witają ich w wejściu na dziedziniec. Dzwonki zaczynają znowu dzwonić, a korytarze zapełniają się pomiędzy lekcjami ludźmi i myślami. Szafki i ściany znów słyszą szeptane pomiędzy sobą tajemnice, a zakurzone podręczniki znowu są zmuszane do leniwego przekręcenia stron. Rozleniwione przez sierpniowy żar młode umysły patrzą oczami przez okna i nie mogąc skupić się na lekcji, oglądają świat, siedząc w ławkach.

Tak również było we wrześniu osiemdziesiątego siódmego. To był mój trzeci, prawie ostatni rok uczęszczania do Akademii. Każdy dzień wydawał mi się wiecznością spędzoną nad zakurzonymi książkami, odmianą czasowników w innych językach, przechodzeniem z klasy do klasy i włóczeniem się po korytarzu bez celu. Jak zawsze mój umysł wędrował daleko poza szkolne mury i zamiast skupić się przez sześćdziesiąt minut na danym przedmiocie, wracałam myślami do leniwych popołudni w lato, gdy wygrzewałam się jak kot na leżaku przed domem i nie zwracałam uwagi na resztę świata. To, że lato się skończyło, urwało jak taśma filmowa, niestety w tym roku zakłuło mnie w serce boleśniej niż rok i niż dwa lata wcześniej. Lipcowe i sierpniowe poranki smakujące świeżymi czereśniami się skończyły, bo każdy sen się musi kiedyś skończyć. Taka jest kolej rzeczy. Odstaw wspomnienia na bok, zapnij mundurek pod samą szyję i usiądź wyprostowana w ławce, zapisując skrupulatnie notatki. Wszystko, co dobre, ma swój koniec. Nadszedł wrzesień i pogódź się z tym. Czas leci nieubłaganie, nieważne, czy z niego korzystasz, czy nie.

Wtedy każde z nas miało własne ambicje i starania; każdy był przekonany o swoim zbliżającym się sukcesie. Każdy z nas był przekonany o posiadaniu talentu i zmotywowany, by użyć swojego potencjału w stu procentach. Krótko mówiąc – to dlatego byliśmy uczniami Akademii Nestona.

Gmach uczelni był wielkim, strzelistym i rozłożystym, wybudowanym dziesiątki lat temu budynkiem, w środku którego pochwalano tylko ambicję i samozaparcie. Szkoła miała długą i zawiłą tradycję, do której przykładano niesamowitą wagę, zarówno ze strony kadry, jak i absolwentów. Każdy, kto ją skończył, był kimś szanowanym, uznawanym za bardzo dobrze wyedukowanego i elokwentnego. Absolwenci uczelni zostawali politykami, gwiazdami teatru, pisarzami, zdobywcami prestiżowych nagród.

Wielki gmach główny, w którym wszyscy jak jeden mąż siedzieli razem na gali rozpoczęcia roku szkolnego, był pobudowany z czerwonej cegły. Jego ściany od zewnątrz były obrośnięte bluszczem. Sama akademia nie była tylko uczelnią; rozciągała się na kilka budynków, wewnątrz których można było znaleźć dziesiątki bliźniaczych korytarzy i sal lekcyjnych. Akademiki z mieszkaniami dla uczniów znajdowały się w lewym skrzydle szkoły, a dla nauczycieli – z tyłu głównego gmachu. Lewe skrzydło było wypełnione kawalerkami o jasnych ścianach, upchniętymi obok siebie, oddzielonymi jedynie cienkimi ścianami z popękanym tynkiem. Pięły się na cztery piętra, a szło się do nich przez zniszczone klatki schodowe i schody pokryte ciemnoczerwoną wykładziną. Zdecydowana większość uczniów finansowała mieszkania w akademiku ze stypendiów szkolnych. Ze względu na zły dojazd komunikacją miejską do Akademii również zdecydowana większość uczniów podczas roku szkolnego mieszkała w akademikach, wracając na święta i wakacje do domów rodzinnych i stęsknionych rodziców głodnych opowieści o szkole i nauce w niej.

Od prawej strony budynku rozciągały się sale do ćwiczeń oraz lekcyjne. Każda z nich była przygotowana pod swoją specjalizację. Sala doświadczalna, zapełniona szafkami z próbówkami i szalkami, zajmowała połowę pierwszego piętra, a w starej piwnicy stworzono salę muzyczną, z poustawianymi instrumentami i regałami wypełnionymi książkami. Na środku budynku był pokaźny dziedziniec, gdzie można było wychodzić między lekcjami. Był on punktem widokowym i znanym miejscem spotkań. Na brzegach, tuż przy murach i ścieżkach z ciemnej kostki brukowej, zasadzono rozłożyste kasztanowce, dające cień w lato. Ich liście latały jesienią w powietrzu, wirując pomiędzy sobą jak baletnice. Pod drzewami ustawiono ławki i latarnie o sześciokątnych lampach. Na dziedzińcu zawsze ktoś był, niezależnie od pory czy okoliczności. Rano widziano tam nauczycieli szukających wytchnienia pomiędzy zajęciami, a wieczorami – uczniów rozchodzących się do swoich mieszkań. Na którejś z ławek siedział nauczyciel, sprawdzając prace uczniów, znajomi, korzystający z chwili na rozmowę pomiędzy zajęciami. Czasem ktoś siadał pod drzewem na kocu lub kurtce, rozkładając zeszyty na przystrzyżonej krótko trawie, by powtórzyć materiał przed zaliczeniem. Dziedziniec nie był już tylko częścią szkoły; po trzech latach, w których poznałam każdą rosnącą w trawie stokrotkę i każdą drewnianą ławkę, wiedziałam, że to tu toczyło się codzienne życie szkoły – oddychało powoli powietrzem o zapachu liści kasztanowca, zaczepiało pierwszoklasistów i wpadało na nauczycieli.

Prawdziwa przestrzeń rozciągała się jednak za szkołą – centralnie za nią wyrastał las, w którym, jak mówi stare szkolne porzekadło: żadna dusza nie znalazła spokoju, ani za życia, ani po śmierci. Podobno znaleziono tam kiedyś zwłoki jednej z uczennic. Wszyscy wiedzieli jednak, że była to zwykła bajka lub co najwyżej legenda miejska, funkcjonująca tylko w obrębie szkoły. Jednak była ona powodem, przez który nawet najodważniejsi nie zapuszczali się samotnie w głąb lasu. Był on czymś niezbadanym, jakiegoś rodzaju samoistnym organizmem, domem rodziny Usherów. Szerokim na tyle, że z zasady nie przechodzono go wzdłuż i wszerz; jeśli już ktoś nim spacerował, to trzymając się kurczowo krawędzi z wydeptaną dróżką. Wysokie drzewa przerastały wieże Akademii, górując nad salami lekcyjnymi. Wydawały się starsze niż sama szkoła; w zimowe dni uchylały się pod ciężarem śniegu, jakby chciały być bliżej wykładowców podczas lekcji, by słyszeć ich lepiej. Latem zaś w ich koronach szukały wytchnienia ptaki latające nad nieboskłonem. Każdy absolwent posyłający dziecko tutaj ostrzegał je przed tym lasem, a w szczególności moi rodzice. W końcu sami ukończyli Akademię, dodatkowo – w tym samym roczniku co obecny dyrektor.

Oboje wspominają te lata z łezką zbierającą się teatralnie w kąciku oka, oceniając ten czas jako „te świetne dni, ach, te cudowne, cudowne dni, które już, niestety, nigdy nie wrócą”. Gdy w mojej poprzedniej szkole zostali wezwani pewnego wieczoru na rozmowę z nauczycielami i szkolnym psychologiem, wrócili w szampańskim humorze. Zostałam wtedy sama w domu, niepewna, czego miała dotyczyć rozmowa; ostatecznie okazało się, że właśnie tego wieczoru moi rodzice usłyszeli słowa, na które czekali, od kiedy tylko się urodziłam.

„Państwa córka ma specjalny talent, po długich rozmowach i rozważaniach rekomendujemy przeniesienie jej do Akademii Nestona, to świetna placówka dla młodych wybitnych na północy miasta. Około godziny pociągiem i potem jeszcze kawałek drogi autobusem, z największą przyjemnością wypiszemy państwu rekomendację i załatwimy wszystkie papiery i dokumenty. Tak… gratulacje, cieszymy się, że możemy pomóc w rozwoju państwa córki. Państwo też tam chodzili, prawda? Och, cóż za zbieg okoliczności, to wspaniale, że już państwo znają wszystkie szczegóły i ideały placówki, może będzie łatwiej z zapewnieniem miejsca w takim wypadku, jeszcze lepiej, kiedy dziecko wraca do Alma Mater swoich rodziców. Tak, proszę… już wypisuję oficjalną zgodę na przeniesienie do innej placówki. Tak, proszę bardzo, to już ostatnie pieczątki i podpisy, proszę się podpisać w prawym dolnym rogu tej kartki i jeszcze na następnej stronie, o tak. Proszę informować nas na bieżąco o postępach w nauce, wierzymy w jej rozwój i trzymamy za nią kciuki. Do widzenia państwu”.

Na początku tej historii każde z nas było sobie bliskie, ale nie w ten sam sposób, jak po jej urwaniu. Tak naprawdę na początku każde z nas było poniekąd zatopione we własnym świecie, we własnym mikrokosmosie. Każdy z nas chciał być następnym reformatorem i geniuszem w swojej kategorii, każdy z nas był oznaczony etykietką bycia standardem. Każdy z nas chciał się jak najlepiej rozwijać we własnym kierunku, pokonywać przeszkody i łamać bariery. Każdy z nas przesiąkł swoimi ambicjami jak dymem z ogniska, którego zapachu nie możesz wyprać z flanelowej koszuli. Każdy z nas poniekąd żył w swoim zamkniętym, małym świecie, każdy miał małą, kontrolowaną obsesję stania się i pozostania najlepszym. Nie rozumieliśmy, co miałoby się z nami stać. Nawet nam się to nie śniło. Czy to mogło się dobrze skończyć?

***

– „Gdy nie skutkuje lęk, cichną rozpacze. Kto się nadziei wyzbył, ten nie płacze. Żal nad tym, czego cofnąć już się nie da, sprawi, że spadnie na nas nowa bieda. Mędrzec, gdy los go o stratę przyprawi, uda, że ten fakt ogromnie go bawi. Gdy już wyśmiać kradzież, smutni są złodzieje; siebie okrada, kto próżno boleje”. – Aksamitny głos Oliviera wypełnił salę teatralną, odbijając się od kurtyn.

Siedzieliśmy całą grupą na zajęciach, w trzecim rzędzie czerwonych, welurowych foteli. Światło padało tylko z jednego reflektora, oświetlając chłopaka. Z tyłu pomieszczenia migotały lampki rzucające lekką poświatę na końcowe rzędy foteli, a czerwony welur wdzięcznie pochłaniał łunę. Okna z boku sali były przysłonięte ciemnymi zasłonami, tworząc nocną aurę. Na zewnątrz powoli się ściemniało, a próba zaczęła się już dawno temu. Inni uczniowie siedzieli po drugiej stronie pomieszczenia. W pierwszym rzędzie siedziała tylko nauczycielka. Reszta była zbyt zajęta cichymi rozmowami lub przygotowywaniem się do wywołania własnego nazwiska na przesłuchaniu. Cała nasza grupa siedziała w milczeniu, obserwując go, stojącego z pewnością na środku. Większość z nas przygotowywała się do przesłuchania od kilku dni, a teraz, czekając na swoją kolej, by powiedzieć sławetne wersy, każdy z nas czuł, że nie ma z nim szans.

Wysoki i wychudzony, kościsty i kanciasty, z bladą cerą i jasnymi włosami. Oczy niebieskie jak letni strumyk, porywiste jak źródła górskie. Wyglądał na intelektualistę w swoim czarnym golfie i wytartych czarnych dżinsach. Był jak duch, jak istny upiór. Miał śmierć wpisaną w siebie, nie potrafiłam tego inaczej nazwać. Stał protekcjonalnie na scenie, zawieszając wzrok w dal, mówiąc wolno, jakby rozkoszował się każdym słowem, zatapiając się w jego znaczeniu. Jego głos był wyjątkowo specyficzny; mówił jednostajnie, bez uniesień, powolnie i rozważnie. Byłby wręcz magnetyczny, grając szekspirowską postać; idealny aktor do wypicia trucizny albo wsadzenia przedśmiertnego monologu w usta.

Pani Catherine, nauczycielka edukacji teatralnej, słuchała go z przejęciem. Już widziała swoimi ciemnymi, przepełnionymi zachwytem oczami jak Olivier powtarza monolog na scenie, podbijając serce publiki. Gdy skończył mówić, kiwnęła tylko głową, uśmiechając się uprzejmie, dając mu znak, aby zszedł ze sceny. Światło reflektora rozjaśniło ciemną scenę o czarnych ścianach, a Olivier przeszedł cicho przez środek sali i usiadł na pierwszym miejscu z brzegu naszego rzędu. Wtedy z końca rzędu wyszła Ofelia, wchodząc na scenę z zakłopotaniem, którego próbowała nie okazywać. Długie włosy w kolorze miodu związała w warkocze opierające się o jej ramiona. Założyła nerwowo wystające pasmo włosów za ucho i rozglądając się po sali, weszła na scenę i stanęła na środku, powtarzając ten sam fragment. Niska, o krępych ruchach i zaokrąglonych ramionach, emanowała ciepłem i szczerością, którą czuć było, zanim zamieniło się z nią choć jedno słowo. W jej spojrzeniu pozostało coś niewinnego, czystego, jakby nigdy nie wychodziła ze swojego własnego świata, małej, okrągłej bańki własnych myśli.

Nauczycielka cierpliwie jej wysłuchała, kiwając później głową i odprowadzając niedbale wzrokiem na fotel, nie zwracając na nią większej uwagi. Gdy dziewczyna zeszła ze sceny z cichym tupnięciem, pani Catherine wstała i przeszła, stukając błyszczącymi obcasami po drewnianej podłodze. Była ona kobietą stanowczą i sprawiającą wrażenie niedostępnej. Jej twarz nie zdradzała żadnej myśli. Pozostawała pustą kartką. Nie spoufalała się z żadnym z nas. Zarzuciła poły białego kardiganu na siebie i skrzyżowała ręce na piersi. Jej dłonie były delikatne, o różowych paznokciach, przyozdobione w liczną złotą biżuterię. Założyła pasmo kruczoczarnych, krótkich włosów za ucho. Wyglądała na drobną przy rozciągających się aż do sufitu kurtynach. Stanęła przed sceną i spojrzała się na nas badawczo.

– Kochani, bardzo wam wszystkim dziękuję. Wyniki zostaną ogłoszone jutro z samego rana. Następne zajęcia według nowego planu mamy w czwartek – powiedziała chłodno, lecz uprzejmie, zarzucając beżowy płaszcz na plecy i stukocząc czarnymi szpilkami. Wyszła z sali i zostawiła nas tam samych.

Światła z tyłu przygasły, a uczniowie zaczynali się zbierać do wyjścia. Wstałam, prostując kręgosłup; poczułam, jak coś skrzypnęło mi w karku i jak dobrze było stanąć na własnych nogach.

– Chryste, dobrze, że to się już skończyło – powiedziała Caroline, przeciągając się na fotelu sennie. – Miałam wrażenie, że nie wytrzymam słuchania w kółko tego samego. – Wyciągnęła długie, kocie ręce w powietrze, poprawiła opaskę we włosach i spódniczkę. – Przecież i tak wszyscy w tej sali wiemy, że tę rolę dostanie Olivier.

– Pożyjemy, zobaczymy – odpowiedział jej krótko chłopak, uśmiechając się. – Przecież i tak dzisiaj nie była w humorze, sami widzieliście. Wyniki mogą być ogłoszone równie dobrze za tydzień lub dwa, z tą kobietą przecież nigdy nic nie wiadomo – dodał, zabierając torbę z podłogi i zarzucając kurtkę na ramiona. – Idziemy?

Po chwili cała nasza grupka wyszła z sali, przeciskając się przez długie rzędy foteli. Wyszliśmy z budynku i idąc powolnym krokiem, rozmawialiśmy o mijającym dniu. Pozostali uczniowie obecni na przesłuchaniu rozpierzchli się w różne strony, idąc na zajęcia wieczorne lub do domów. Zapadał zmrok, a latarnie zaczynały się zapalać powoli i nieśmiało, jakby nie chciały się rzucać w oczy, jakby nie chciały przeszkadzać przechodniom swoim blaskiem.

– Moim zdaniem – powiedział Vincent, wyjmując pomiętą paczkę papierosów z kieszeni płaszcza – i tak zmienimy temat tej sztuki. Skoro w tamtym roku robiliśmy Sen nocy letniej, to mało prawdopodobne, żeby wielka wizjonerka Cathy była na tyle mało kreatywna, żeby powtórzyć Szekspira. To po prostu nie ma większego sensu, nie mam racji?

– Niby tak, ale wiesz, jaka ona jest – odpowiedziała Caroline, idąca obok niego. – Ona dałaby się pokroić za dobrego Szekspira, a przecież nie zrobimy sonetów. Nie zrobimy przecież też ani Skargi zakochanej, ani Opowieści zimowej, bo według niej to apokryfy. Tak samo odpada Król Lear, bo robiła to kilka lat wstecz z inną grupą, przynajmniej tak powiedziała jakiś czas temu – mówiła spokojnie, chowając ręce do kieszeni płaszcza.

Ciemne, krótkie włosy odgarnęła z twarzy czarną opaską. Miała na sobie wełniany sweter i krótką, czarną spódnicę. Wyglądała elegancko, ale i schludnie, jak to zawsze ona. Myśląc o niej, zawsze zastanawiało mnie jedno: czy jej największą miłość, teatr, dostała w moralnym spadku od rodziców jako dziedziczka kariery matki, czy przyszło jej to samoistnie? Jeśli mogę być pewna jednego faktu, to jej miłości do teatru właśnie. Sam proces wcielania się w kogoś innego, światło reflektorów, oklaski publiki.

Moje pytanie wybrzmiewa – czy to przez jej matkę? Zagrała ona w jakimś pilocie telewizyjnym, wiele lat temu, a na planie poznała jej ojca. Była wtedy młoda, a jej całym życiem była kariera. Niestety, o serialu, w którym miała grać, zapomniano, a wszystkie swoje ambicje przelała na śliczną córkę, kształtując ją na swoje podobieństwo. Pomimo – a może właśnie dzięki nim – tej presji i dzieciństwa spędzonego na castingach Caroline musiała oddać to swoim rodzicom: to oni pokazali jej ten świat. Pomimo wpajania jej swoich niespełnionych ambicji to oni pokazali swojemu dziecku świat jego marzeń. To jej matka pierwszy raz wzięła ją za rękę i przyprowadziła do teatru. Więc czy to odkupuje ich winy?

– Święta prawda, święta prawda – odezwał się Vincent, zaciągając się, aż dym nie zasnuł jego twarzy, aż nie przysłonił czekoladowych oczu i łobuzerskiego uśmiechu, który nie schodził z jego ust, jakby był na nim wyhaftowany na stałe. – Nie będziemy robić kolejnego Szekspira, bo jeśli tak, to oficjalnie zwariuję, przysięgam.

– Jak dla mnie, to będziemy robić coś z antyku – odezwał się nagle Olivier. Szedł z boku, przygarbiony i posępny. Milczał wcześniej, pozwalając innym zapomnieć o swojej obecności. – Moim zdaniem trafi na Antygonę. Dawno nie było, a to klasyka, na którą przyjdzie więcej ludzi.

– Ech, mam nadzieję, że nie – westchnęła Ofelia. – Jeśli robimy Antygonę, to strzelę jej scenę z ostatniego aktu – dodała, śmiejąc się delikatnie. – Jeśli naprawdę robimy właśnie tę piekielną sztukę, to wypisuję się z zajęć, mówię serio. Nie wytrzymam ani minuty dłużej, słuchając o politycznych odniesieniach u Sofoklesa. Już i tak mam rozszerzoną historię w tym semestrze, nie muszę więcej słuchać o antycznej Grecji.

Gdy to mówiła, przez moment zaczęłam się zastanawiać, czy mówiła o zmianie rozszerzeń rodzicom. Na początku uczęszczania do Akademii zapisała się na dodatkowe zajęcia z literatury i psychologii, lecz w tym roku zmieniła je na historię i zajęcia teatralne, bo jak to ona mówi: „bardziej rozwijają jej artystyczną i niezrozumiałą dla szarych i pospolitych jednostek duszę”. Mówiliśmy na nią Ofelia, bo przez całe życie stała w cieniu tragedii rodziców. Dwójka pięknych, znanych i szanowanych adwokatów z wielkiego miasta nagle się rozeszła, później nastąpił brzydki rozwód ciągnący się latami. W roli głównej tej jakże groteskowej sztuki – siedmioletnia dziewczynka zeznająca przed sędzią, z kim ma zamieszkać. Tak jak szekspirowska Ofelia, już jako młoda dziewczyna została pionkiem, nieświadomym zawodnikiem w grze o resztę swojego życia. Mieszkając w akademiku, stała się matką naszej grupy; zawsze ciepła i gotowa pomóc. Była jak nić łącząca nas wszystkich. Jej włosy jaśniały kolorem blond na tle wieczornego nieba.

Szłam obok, nie myśląc o sztuce ani o przesłuchaniu, ani o rozmowie prowadzonej tak blisko mnie. Byłam zatopiona we własnych myślach jak w zimnej wodzie z jeziora. Jedyne, co miałam w głowie, to odbijający się od ścian czaszki odgłos szurania butów Cathy. Stuk, stuk, stuk. „Wyniki ogłosimy jutro”. Dźwięk opadał na czoło i brwi. I tak nie przywiązuję wielkiej wagi do tego przesłuchania. Kiepsko wypadłam w porównaniu z innymi. Ale czy to ma jakieś większe znaczenie? Przecież i tak będziemy się zaharowywać na śmierć, ale zawsze będzie za mało. Bo czym jest perfekcja, skoro osiągnęliśmy już najwyższe wyniki w każdej możliwej kategorii? Co z tego, że jesteśmy w elitarnej placówce, skoro i tak nasza praca nie jest wystarczająca?

To niedorzeczne, że ta szkoła wpędza mnie w takie poczucie winy, i to już w drugim tygodniu września – pomyślałam ponuro. Spojrzałam się na grupkę swoich przyjaciół, najbliższych. Byli tak beztroscy, tak wdzięczni i szczęśliwi, jakby lato nigdy nas nie opuściło. Słysząc ich śmiech, poczułam jakąś kojącą nadzieję w sercu, chociażby jej ułamek. Zupełnie jakby słoneczne dni były uczuciem wirującym pomiędzy nami. Może jednak nie będzie tak źle – dodałam w duchu.

***

Obudziłam się następnego ranka zmarznięta i niewyspana. Jak się okazało, wczorajszy wieczór był ciepły, lecz w nocy było już zdecydowanie chłodniej. Przed otworzeniem oczu usłyszałam szuranie kapci po gołej podłodze, dźwięk włączania elektrycznego czajnika i krzątaninę w kuchni. Leżałam jeszcze przez moment w zimnej pościeli, czując, jak ciarki wędrują po moim ciele. Wsłuchiwałam się w dźwięki poranka mojej współlokatorki, zastanawiając się nad planem dzisiejszego dnia.

Po kilku minutach ziewnęłam i powoli wstałam z łóżka, włożyłam sweter rzucony przed snem na podłogę. Na zewnątrz było już jasno, dzień kompletnie przebił się przez zasłonę nocy. Zegar milcząco pokazywał siódmą trzydzieści. Z trudem wyszłam z pokoju na wąski korytarz o waniliowych ścianach ozdobionych dziesiątkami ramek ze zdjęciami. Zatrzymałam się na chwilę przy lustrze, stojącym przy ścianie w saloniku. Spojrzałam na swoje ciemne, rozrzucone włosy i cienie pod oczami. Moje ręce i nogi wydały się krótkie, jakby skurczyły się w trakcie snu. Oderwałam gwałtownie wzrok od lustra.

Odwróciłam się i weszłam do małego pomieszczenia pełnego staromodnych szafek w ciemnodębowym kolorze. Kuchnię i salon odgradzał stół, przy którym stała Caroline. Jedną ręką opierała się o blat, a drugą wodziła długim, czerwonym paznokciem po stronie otwartego podręcznika leżącego obok talerza z resztkami śniadania.

– Hej, kawa jest na blacie – powiedziała, wskazując głową na dzbanek.

Podeszłam do kuchni, wyjęłam filiżankę z szafki i nalałam do niej naparu, który przyjemnie rozgrzał moje zmarznięte palce i zaschnięte gardło. Przeszły mnie ciarki i uśmiechnęłam się mimowolnie, czując gorzki zapach w nozdrzach. Ucieszyłam się sama do siebie na myśl o kawie czekającej na mnie chwilę po tym, jak się obudziłam.

– Hej, dzięki. Powtarzasz jeszcze łacinę? Ja męczyłam się z tym jeszcze wczoraj. – Ziewnęłam szeroko i tępo, jakby mgła zasnuła mój umysł na moment. – Ile nam zostało czasu do zajęć?

– Zaczynamy o wpół do dziesiątej, ale od razu po egzaminie mamy dwugodzinne okienko. – odpowiedziała, nie odrywając się od nauki. – Potem mamy historię literatury, później biologię medyczną i zajęcia z geometrii, przerwa i wieczorem próba, więc cały dzień nie wydaje się aż taki zły. Jestem tylko ciekawa, co wymyśli Cathy, ty też? – dodała, lecz przerwał jej głośny dzwonek do drzwi, który nachalnie nie mógł przestać dzwonić.

Dźwięk obdarł mnie z resztek snu lepiej niż gorzka kawa; wydał się dzwonem bijącym na alarm. Zaintrygowana Caroline poszła otworzyć, zostawiwszy podręcznik. Wzięłam szybko następny łyk i poczułam, jak ciepło rozpływa się po moim ciele, docierając do każdej komórki. Usłyszałam ciche przywitanie z korytarza i dźwięk zamykającego się zamka w drzwiach. Zainteresowanie rosło we mnie coraz mocniej.

– Mogę wejść? – zapytała Ofelia. Wbiegła do mieszkania jakaś nieswoja. Była niespokojna, zbyt emocjonalna i nerwowa; od razu wyczułam, że coś jest nie tak. – Mam nadzieję, że was nie obudziłam.

– Ofelia, widzę, że coś się stało – zagadnęłam, na co ona spuściła wzrok na podłogę.

Było widać, że nie śpi od dawna; pomimo wczesnej godziny była pomalowana i uczesana. Tusz do rzęs był jednak rozmazany, jakby próbowała wstrzymywać łzy albo jakby nakładała go w pośpiechu.

Poczułam, że coś jest nie tak, jak czuje się burzę w powietrzu jeszcze przed tym, nim zacznie kropić.

– Słońce, wdech i wydech. Chcesz coś zjeść? – rzuciła Caroline, przechodząc do kuchni lekkim krokiem. – Nalać ci kawy?

– Nie, dziękuję. – Spuściła wzrok i wzięła głęboki wdech; przeszły mnie ciarki, coś było nie tak. Usiadła na kanapie, łącząc kolana ze sobą i chowając twarz w zgrabnych dłoniach. – Cathy jest w szpitalu – wypaliła szybko.

– Słucham? – zapytała zszokowana Caroline, wyglądając zza wyspy kuchennej. W jej ręku zastygł zaparzacz do kawy, a ona sama stanęła zmrożona, jakby czas kazał się jej zatrzymać w tamtej sekundzie.

– Cathy jest w szpitalu – odpowiedziała Ofelia, poprawiając się na kanapie. – Na razie nikt nie wie dlaczego. Sztuka jest odwołana.

– Czekaj, czekaj, czekaj, stop. Słucham? – Teraz ja zapytałam nieprzytomnie. Po usłyszeniu tak szokujących wieści poczułam, jak moje gardło się zacieśnia, a głos staje coraz wyższy.

– To wszystko, co wiem. Wstałam dzisiaj rano, tak jak zawsze, i słyszę dzwonek do drzwi. I do mieszkania wbiega Vincent, cały zdenerwowany, jak to on, wiecie. I zaczyna mi opowiadać, że rano poszedł pobiegać. I że spotkał na dziedzińcu jakąś znajomą z wydziału literatury i że mu powiedziała o liście, a on się pyta, o jaką listę chodzi, i ona mu zaczęła opowiadać, że zamiast zwykłej listy zajęć na drzwiach holu, wiecie gdzie, tam przy skręcie do sal biologicznych, jest wywieszony list. I on był taki zdenerwowany, jak przyszedł mi powiedzieć, do mnie najpierw, bo miał najbliżej. I dodał tylko, że Cathy jest w szpitalu, że tak napisali na liście w holu. I że mam powiedzieć szybko wam, i że on powie chłopakom, i że jest apel dzisiaj o dziesiątej… – powiedziała to wszystko niemal na jednym wydechu.

Gdy patrzyłam na jej orzechowe oczy otoczone rzędem równych, cieniutkich i jasnych rzęs, dotarła do mnie tylko jedna, jakże egoistyczna z mojej strony myśl: Czy my się z tego pozbieramy? Teatr był dla naszej grupy spoiwem; pomimo innych zainteresowań wszyscy braliśmy udział w zajęciach. Miały magiczną, wręcz rezonującą renomę; pokłóceni, zmęczeni czy zniechęceni długim dniem mogliśmy się tam odprężyć, przeżywając antyczne dramaty na własnej skórze. Nieważne już było, czy i jak bardzo byliśmy utalentowani. Zajęcia dla wszystkich uczęszczających na nie uczniów były dwoma godzinami tygodniowo odpuszczenia swojego życia i zamknięcia się w swojej bańce, której nie rozumiał bierny widz. Zajęcia z edukacji teatralnej były bezpieczną przestrzenią, były jak kubek herbaty po spacerze w zimę. Można było zostawić swoje sprawy, profanum, i ludzkie i zbadać inne życia, wejść chociaż na moment do sfery sacrum. Dawały one moment wytchnienia od własnego temperamentu, charakteru i czaszki. Grając na tej scenie, w pozornie zwykłej sali na poziomie minus jeden, znajdującej się tuż ponad głównym korytarzem w szkole, nikt nie był sobą; każdy był postacią, którą najpierw poznawaliśmy na szorstkim papierze scenariusza, a później przez pryzmat samych siebie.

– O cholera – powiedziałam skołowana, niezdolna do wykrzesania innego zwrotu.

– Kto jeszcze od nas wie? – zapytała Caroline. Wyraz jej twarzy był poważny, tak samo jak Ofelii; zastanawiało mnie, czy tak jak ja myślały o wszystkich wieczorach, gdy po przestąpieniu progu sali rozchmurzaliśmy się i od razu godziliśmy. – Olivier, bo mieszka z Vincentem, ale zakładam, że Alexander nie?

– Olivier, hm, nie wiem. Vincent powiedział mi tylko, że widział, jak sekretarka dyrektora wywiesza tę kartkę, ale nie chciała nic mu powiedzieć. A jak wszedł do mieszkania, to już go nie było. A Alexander chyba nie wie, bo nikt nie zdążył do niego zadzwonić. Wiecie może, kiedy on wraca? – zapytała Ofelia.

– Wydaje mi się, że dzisiaj po południu – odpowiedziałam półświadomie. W mojej głowie narodziła się myśl: Gdzie w takim razie był Olivier?

– Cholera jasna – powtórzyła Ofelia cicho, kończąc rozmowę. – Niezły początek semestru, nie ma co.

– Mamy się spotkać z nimi na apelu, tak? – dodała po chwili Caroline, na co tamta przytaknęła.

Zapadła z lekka niezręczna cisza, każda z nas wpatrywała się w ściany zamyślona. Nagle zaczęły do mnie docierać opóźnione o miliony lat bodźce z zewnątrz. Usłyszałam cichą sekwencję pianina poziom niżej. Skupiłam się i wytężyłam słuch, żeby rozpoznać melodię. Chwilę nad tym myślałam, szukając jej grającej we wspomnieniach; znałam ją bardzo dobrze, lecz nie potrafiłam jej nazwać i opisać. Zastanawiając się nad tym, uderzyło mnie: Dies irae. To Olivier gra na dole!

Zbiegłam po schodach najszybciej, jak umiałam. Przeskakiwałam ze schodka na schodek, z półpiętra na półpiętro, trzymając się kurczowo zimnej stalowej balustrady. Wskoczyłam przez białe drzwi do pomieszczenia: sala była przestronna i prostokątna, o białych ścianach i małych oknach przy suficie. Stała pusta. Olivier siedział tam, na krzesełku przy pianinie; wyglądał jak czarna, zgarbiona plama na tle białych ścian i mebli. Wpatrzony w klawiaturę, grał spokojniejszą sekwencję, powtarzając ją w kółko i nucąc pod nosem. Weszłam, a drzwi zatrzasnęły się z hukiem; wtedy przestał grać gwałtownie, jakby wystraszony. Zobaczył mnie wchodzącą jak burza do sali, wbił wzrok w pianino.

– Chryste, może to czas, żeby nauczyć się pukać, co?

– Boże, przestań. Skąd wiesz o wypadku? – skontrowałam go, nie czekając nawet na odpowiedź. – Vincent z samego rana widział, jak wywieszano informację o wypadku. A jak wrócił do mieszkania, to ciebie już nie było. Dlaczego się tu ukrywasz, co? Skąd o tym wiesz? Przecież nie wydano jeszcze oficjalnego oświadczenia, tylko jakąś głupią notatkę. Jesteś prawnie zobligowany, aby nie wiedzieć. Masz jakieś wytłumaczenie? Przecież nie możesz wiedzieć, nie zdążyłbyś zobaczyć tej kartki ani Vincent nie zdążyłby ci powiedzieć – dodałam. Nie kryłam się z tym, że zirytowała mnie jego postawa. Po co miałby się zamykać sam z nutami i jeszcze patrzeć się na mnie tak z góry?

– Wiem o tym, co się stało, bo ją sam znalazłem – odpowiedział chłodno i cicho, jak zawsze opanowany i pewny siebie.

Zmroziło mnie.

– Jak to? O czym ty mówisz, Olivier? – zapytałam, podchodząc do niego.

Dopiero teraz zobaczyłam, jak niezdrowo żółty był blask jego skóry, jak u chorego. Ciągle był w wygniecionym golfie z wczoraj, wyglądał, jakby nie spał, nie jadł i nie robił nic poza graniem tutaj przez ostatnią dobę. Usłyszałam tylko ponownie „To ja ją znalazłem”. Spojrzałam się na niego, oczekując wyjaśnień, a on wstał. Usłyszałam trzask kości zastałych nieruchomo kolan.

– To ja ją znalazłem, przecież ci mówię. Daj mi tylko dokończyć – powiedział, rzucając mi ostre spojrzenie. – Jak wyszliśmy z prób wczoraj wieczorem, skoczyłem tylko szybko do pokoju. Zostawiłem tekst i kilka niepotrzebnych rzeczy, a Ledger już gnił na kanapie z puszką jakiegoś napoju w ręku i oglądał telewizję. Powiedziałem mu, że muszę coś załatwić, i wyszedłem. Nie chciałem wam mówić, ale dostałem solówkę w recitalu Akademii.

W tym momencie kompletnie mnie zamurowało. Recital był bardzo ekskluzywną imprezą, odbywającą się raz do roku w budynku Akademii. Mało który z uczniów dostawał zaproszenie, szczególnie aby wystąpić z solówką. Zazwyczaj grali tylko absolwenci i nauczyciele, lecz gdy już jakiś podopieczny dostawał swoje pięć minut, miał prawie zagwarantowaną przyszłość w branży. Na uroczysty zjazd przyjeżdżali najwybitniejsi muzycy, pisarze i artyści w kraju. Ukłuło mnie bolesne czucie w klatce piersiowej. Dlaczego się nie podzielił tym z nami? Wstydził się, bał się, że nie zachowany tego w sekrecie?

– Tak, dostałem solówkę. Nie mówiłem wam, bo sam w to jeszcze nie wierzę. Ale to szansa na moją karierę, Vi. Być może jedyna taka. – Podszedł do mnie bliżej, a ja zobaczyłam desperacki błysk w jego oczach. – To jest mój moment, którego nie mogę zmarnować. Zostały mi trzy miesiące, muszę się skupić. Zero imprez, siedzenia po nocach, oglądania filmów i marnowania czasu. To może być jedyny taki moment w moim życiu. Wyobrażasz sobie tę presję? Muszę zacząć ćwiczyć od dzisiaj. Nie chciałem zapeszyć na samym początku, bo to nie była oficjalna informacja. Cathy miała mi dopiero dostarczyć kopertę z zawiadomieniem, tak jak to się zawsze robi przy tej imprezie, wiesz, wszystko ma być owiane wielką tajemnicą. Ale co z tego? Wiem, że weszła do pracowni skrzypiec i wiolonczeli wcześniej, bo znajoma z tego wydziału mi tak mówiła. Wszedłem do pracowni, rozłożyłem rzeczy i zacząłem ćwiczyć. Było jakoś wpół do dziesiątej wieczorem, kiedy zacząłem, może trochę później. Minęła godzina, półtorej. O północy wyszedłem z sali, żeby zobaczyć, czy koperty nie ma przed drzwiami. I znalazłem Cathy. Leżała z głową we krwi.

Wziął głęboki oddech, odwrócił się plecami do mnie i po chwili zaczął mówić dalej.

– Nie wiedziałem, co zrobić, zamarłem. Cały czas widzę jej oczy. Takie… nieludzkie. Jakby już była po tej drugiej stronie. Od razu chciałem zadzwonić po pogotowie, telefon wiszący na ścianie korytarza był zepsuty, więc rzuciłem się pędem do sekretariatu, ale oczywiście ten był zamknięty od kilku ładnych godzin. Ani żywej duszy. Pobiegłem do gabinetu dyrektora, licząc, że może jeszcze robi coś przy papierach, skoro był środek tygodnia. Szybko mu powiedziałem, co zobaczyłem, a on przybiegł i od razu zaczął ją reanimować. Chwilę później przyjechała karetka, a za nią policja. Całą noc spędziłem w szpitalu z dyrektorem i kilkoma wybranymi osobami z tymi magicznymi kopertami z lakiem z czarnego wosku. Wszyscy okropnie wystraszeni i przemęczeni, kilka osób się w ogóle nie mogło uspokoić. Pocieszać ich musieli inni lekarze dyżurujący w szpitalu, bo byli pewni, że zaraz ktoś dostanie nerwicy. Policja przez cały czas zadawała nam pytania, jakby to ktoś z nas to zrobił – skończył powoli. – Cholera jasna. Nie mogę w to wszystko uwierzyć, naprawdę. Ja… byłem pewny, że ona nie żyje, Vivienne – powiedział, patrząc mi prosto w oczy.

– Ja… Nawet nie wiem, co mam ci powiedzieć, naprawdę – odpowiedziałam skołowana.

Co się powinno odpowiedzieć w takiej sytuacji? Dobrze, że ją znalazłeś? Przykro mi? Dziękuję, że mi to mówisz? Czy jakiekolwiek słowa byłyby odpowiednie, czy potrafiłabym je złożyć w sensowne zdanie?

– Ale jest jeszcze coś… – zaczął ostrożnie po chwili milczenia. – Znalazłem jakieś podejrzane papiery u dyrektora na biurku. Wiem, że nie powinienem, ale byłem w takim szoku, że je zabrałem ze sobą, nie zauważył mnie, więc na razie czekam, aż ktoś się zorientuje, że ich brakuje. Nie myślałem racjonalnie. Zobaczyłem na nich nazwisko panieńskie mojej matki – powiedział, odwracając się.

Usłyszałam dźwięk rozpinanego suwaka. Szperał przez chwilę i wyciągnął z torby dwie pogniecione kartki. Były złożone na pół w taki sposób, że nie widziałam ich zawartości. Położył je na stole jak dwa dowody zbrodni. Czyli prawdziwe problemy się dopiero zaczynają – pomyślałam pesymistycznie w duchu.

– Zostawmy na razie dokumenty, chociaż pewnie już wiesz, co myślę na ten temat. Wiesz, kogo podejrzewają?

– Och, no tak. Nas wszystkich. Ktoś ją ogłuszył i próbował udusić, przynajmniej to usłyszałem w szpitalu – powiedział Olivier z nieobecnym wyrazem twarzy.

Moje serce ze stresu zaczęło bić mocniej.

Rozdział II

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Pulvis et umbra sumus. Jesteśmy prochem i cieniem

ISBN: 78-83-8423-204-0

© Maja Książek i Wydawnictwo Novae Res 2026

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Białek

KOREKTA: Aleksandra Płotka

OKŁADKA: Agnieszka Wrycz-Szybowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek