Puchar bogów - Rick Riordan - ebook + książka

Puchar bogów ebook

Rick Riordan

4,6

21 osób interesuje się tą książką

Opis

PERCY JACKSON, żyjący w naszych czasach syn Posejdona, stara się, jak może, żeby tylko przetrwać szkołę średnią. Wielokrotnie uratował świat, walcząc z potworami, tytanami i gigantami, a teraz, po zmianie szkoły, chodzi do ostatniej klasy Liceum Alternatywnego w Nowym Jorku i ma nadzieję, że ten rok szkolny upłynie mu (wreszcie) normalnie.

Niestety bogowie nie zamierzają dać mu spokoju. Posejdon przynosi złe wieści: jeśli jego syn chce się dostać do Uniwersytetu Nowego Rzymu, musi wykonać trzy misje, żeby zdobyć trzy listy rekomendacyjne z Olimpu.

Pierwsze zadanie polega na odzyskaniu złotego pucharu Ganimedesa, podczaszego Zeusa, zanim naczynie wpadnie w niepowołane ręce. Jeden bowiem łyk z pucharu może przemienić śmiertelnika w boga – Zeusowi by się to nie spodobało… Czy Percy, jego dziewczyna Annabeth i ich przyjaciel Grover zdołają odzyskać na czas cenny kielich? A jeśli tak, to czy uda im się oprzeć pokusie skorzystania z jego mocy?

Tą pełną humoru historią „opowiadacza bogów”, osadzoną w świecie greckiej mitologii, będą zachwyceni zarówno czytelnicy, którzy do tej pory nie znali świata Percy’ego Jacksona, jak i fani wypatrujący od ponad dekady powrotu ulubionych bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (96 ocen)
64
27
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tynka8

Dobrze spędzony czas

Zabawna i momentami urocza. Rick Riordan praktycznie nigdy nie zawodzi czytelnika, więc jestem gotowa czytać za kilkanaście lat choćby o 40-letnim Percym.
60
Adgam24

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest cudowna. Kocham sarkazm Percy'ego. Płakałam ze śmiechu. Z niecierpliwością czekam na kolejne przygody Percabeth. ,, Jestem facetem o ograniczonych talentach. Jeśli czegoś nie da się zabić wodą, mieczem albo ostrzem sarkazmu, staję się praktycznie bezbronny...''
50
Anetka2305

Nie oderwiesz się od lektury

książka jest po prostu CUDOWNA
10
Brazilll

Nie oderwiesz się od lektury

4,5 Obawiałam się kontynuacji losów Percy’ego po tylu latach. Czy autor utrzyma poziom? Czy jest jeszcze coś do opowiedzenia? Jeśli Percy chce dostać się na studia, musi otrzymać trzy listy rekomendacyjne z Olimpu. Przed Percy’m, Annabeth i Grover’em nowe misje! Jak zwykle zachwyciła mnie kreacja bogów, szczególnie Ellisona, Ganimedesa i… boga, którego ksywka za każdym razem rozbawiała mnie do łez (brawo dla tłumaczki!). Rewelacyjnie napisane postaci! Swoją drogą, potrzebuję dobrego retellingu historii Ganimedesa. Z tego można napisać coś rewelacyjnego! A przyznaję się, nie znałam tego boga. Nie wiem, czy to kwestia autora, innej tłumaczki czy tego, że już dobrze nie pamiętam poprzednich części, ale miałam poczucie, że ta książka ma jeszcze więcej humoru niż poprzednie. Kilka razy naprawdę nie mogłam przestać się śmiać, wyobrażając sobie dane sceny. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić to fakt, że tutaj Percy ma już 17 lat, wybiera się na uniwersytet, a jego zachowanie jest tak...
10
Piotrbialy1979

Nie oderwiesz się od lektury

Książka interesująca,ciekawie opisani mało znani bogowie mitologii greckiej. niezbyt fługa, więc umili 1 czy 2 popołudnia. polecam.
00

Popularność




Tytuł oryginału

The Chalice of the Gods

Text copyright © 2023 by Rick Riordan

Permission for this edition was arranged through the Gallt and Zacker Literary Agency, LLC.

Jacket illustrations by Victo Ngai

Jacket illustrations © 2023 Disney Enterprises, Inc.

Jacket design by Joann Hill

Copyright © for the Polish translation by Marta Duda-Gryc, 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2023

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redakcja tekstu i prowadzenie tytułu

Katarzyna Kolowca-Chmura

Korekta

Magdalena Gierej

Opracowanie okładki i DTP

Anna Cupiał

Opracowanie e-wydania

Wydanie I, Kraków 2023

ISBN EPUB 978-83-67071-86-4

ISBN MOBI 978-83-67071-87-1

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Walker, Aryan i Leah, to dla Was – za nowe początki!

Rozdział IZOSTAJĘ SPŁUKANY

Słuchajcie, ja wcale nie chciałem być uczniem ostatniej klasy liceum.

Miałem nadzieję, że tata napisze mi takie pismo:

Szanowny Ktosiu,

zwracam się z prośbą o zwolnienie Percy’ego Jacksona ze szkoły – na zawsze. Proszę mu po prostu dać dyplom i tyle.

Dzięki i pozdrawiam

Posejdon

Moim zdaniem naprawdę sobie na to zasłużyłem, walcząc z bogami i potworami od dwunastego roku życia. Uratowałem świat… trzy razy? Cztery? Straciłem rachubę. A, nie musicie znać takich szczegółów. Zresztą nie jestem pewien, czy w ogóle je pamiętam.

Może myślicie: „Ale łał! Jesteś synem greckiego boga! To musi być coś niesamowitego!”. Tylko – szczerze – przez większość czasu bycie półbogiem to masakra. Ktoś, kto wam wmawia coś innego, próbuje was zwerbować do jakiejś misji.

Tak więc błąkałem się po korytarzach rano pierwszego dnia szkoły w kolejnym liceum po zmarnowaniu całej poprzedniej klasy przez magiczną amnezję (lepiej nie pytajcie). Książki wyślizgiwały mi się z rąk i nie miałem pojęcia, gdzie mam trzecią lekcję – matematykę. Po angielskim i biologii mój mózg już był w rozsypce. Jak przetrwam do końca dnia – nie miałem pojęcia.

Nagle zatrzeszczał głośnik:

– Percy Jackson jest proszony do gabinetu psychologa.

Dobrze choć, że żaden z tutejszych uczniów jeszcze nie wiedział, kim jestem. Nikt nie spojrzał na mnie i nie zachichotał. A ja odwróciłem się jakby nigdy nic i udałem się spokojnie z powrotem do skrzydła administracyjnego.

Liceum Alternatywne zajmuje budynek dawnej szkoły podstawowej w Queens. Oznacza to ławki dostosowane wielkością do małych dzieci i brak szafek, czyli wszystkie rzeczy trzeba nosić ze sobą z klasy do klasy. W każdym korytarzu natrafiałem na wesołe ślady minionych lat dziecinnych szkoły: smugi farby po malowaniu palcami po ścianach, naklejki z jednorożcami odłażące od gaśnic, sporadycznie wspomnienie zapachu soku owocowego i krakersów.

LA przyjmuje wszystkich, którzy muszą skończyć szkołę średnią. Nie ma znaczenia, czy wraca się z poprawczaka, czy ma się poważne trudności w uczeniu się, czy też jest się półbogiem dotkniętym naprawdę dużym pechem. To również jedyna szkoła w okręgu nowojorskim, która chciała mnie przyjąć na ostatni rok i pomóc mi w zaliczeniu wszystkich przedmiotów, na które nie chodziłem w poprzedniej klasie.

Plusem było to, że miała drużynę pływacką i basen olimpijski (nie mam pojęcia dlaczego), więc mój ojczym Paul Blofis uznał, że to może być coś dla mnie. Obiecałem mu, że spróbuję.

Obiecałem to również mojej dziewczynie Annabeth. Plan był taki, że mam skończyć liceum w terminie, żebyśmy mogli pójść razem do college’u. Nie chciałem jej sprawić przykrości. Myśl, że Annabeth wyjedzie do Kalifornii sama, beze mnie, nie dawała mi spać…

Pokój psychologa szkolnego znajdował się w pomieszczeniu, w którym kiedyś musiał się mieścić gabinet higienistki. Wskazywała na to namalowana na ścianie smutna, fioletowa żaba z termometrem w pysku.

– Panie Jackson, zapraszam!

Psycholożka obeszła biurko, wyciągając do mnie rękę na przywitanie, ale zaraz zdała sobie sprawę z tego, że dźwigam jakieś trzy tony podręczników.

– Och, połóż je gdziekolwiek – powiedziała. – I siadaj, proszę!

Wskazała na niebieskie plastikowe krzesło o jakieś trzydzieści centymetrów za niskie dla mnie. Kiedy na nim usiadłem, znalazłem się oko w oko z pojemnikiem cukierków na biurku.

– No więc! – Psycholożka uśmiechnęła się do mnie promiennie z wyglądającego na wygodny fotela w dorosłym rozmiarze. Szkła jej okularów, grube jak denka od butelek, zniekształcały jej oczy. Siwe włosy miała ufryzowane w rzędy ciasnych fal, które przypominały mi ułożone ciasno obok siebie ostrygi. – Jak ci tu jest?

– Krzesło trochę za niskie…

– Chodziło mi o szkołę.

– No, miałem na razie tylko dwie lekcje…

– Czy już zająłeś się przygotowaniem podań na studia?

– Ja dopiero się tu przeniosłem…

– Właśnie! I już jesteśmy do tyłu!

Zerknąłem na fioletową żabę, której mina była tak ponura jak moje samopoczucie.

– Proszę pani…

– Mów mi Eudora – odparła pogodnie. – No, zobaczmy, jakie my tu mamy broszury… – Kucnęła i zaczęła szperać w biurku. – Politechnika. Uniwersytet Bostoński. Uniwersytet Nowojorski. Uniwersytet Stanu Arizona. Uniwersytet w Fairfield. No, no, no.

Niech ona przestanie! Pulsowało mi w skroniach, a ADHD dudniło mi pod skórą jak miliard podskakujących kulek. Nie mogłem dziś myśleć o college’u!

– Proszę pani, bardzo dziękuję za pomoc – wykrztusiłem – ale naprawdę już w zasadzie mam plan. Jeśli tylko zdołam skończyć tę klasę…

– A tak, Uniwersytet Nowego Rzymu – wymamrotała, nadal przetrząsając szufladę. – Ale śmiertelna psycholożka chyba nie ma tej broszury.

Strzeliło mi w uszach, a w gardle poczułem smak słonej wody.

– Śmiertelna psycholożka?…

Moja ręka sama powędrowała do kieszeni dżinsów, w której trzymałem moją ulubioną broń: zabójczy długopis. Nie pierwszy raz musiałbym się bronić przed atakiem w szkole. Zdziwilibyście się, ilu nauczycieli, pracowników administracyjnych i innych to w rzeczywistości potwory w przebraniu. A może byście się nie zdziwili…

– Kim pani jest? – zapytałem sztywno.

Usiadła i uśmiechnęła się.

– Mówiłam. Nazywam się Eudora.

Przyjrzałem się jej uważnie. Kręcone włosy były naprawdę ciasno ułożonymi ostrygami, a sukienka błyszczała jak błona meduzy.

Dziwne, jak działa Mgła. Nawet półbogowie, którzy bez przerwy widzą rzeczy ponadnaturalne, muszą się skoncentrować, żeby przeniknąć barierę między światem ludzi a światem bogów. W przeciwnym razie Mgła po prostu klei się do wszystkiego, co widzimy, i ogry wyglądają jak zwykli przechodnie, a wielki drakon jak skład metra. (Wierzcie mi, jest naprawdę głupio, kiedy próbujesz wsiąść do drakona rozrabiającego na stacji Astoria Boulevard).

– A co zrobiłaś z psycholożką z tej szkoły? – zapytałem nieufnie.

Eudora machnęła niedbale ręką.

– Och, nie przejmuj się nią. Ona nie mogłaby ci pomóc z Nowym Rzymem. A ja jestem tutaj właśnie po to!

Coś w jej tonie sprawiło, że poczułem się… nie do końca uspokojony, ale przynajmniej niezagrożony. Może pożerała tylko psychologów szkolnych.

Jej obecność też wydawała mi się znajoma – słone pieczenie w nosie, ciśnienie w uszach, jakbym znajdował się trzysta metrów pod wodą… Uświadomiłem sobie, że przecież spotkałem już kogoś takiego jak ona, kiedy miałem dwanaście lat – na dnie Missisipi.

– Jesteś duchem morskim. Nereidą.

Eudora prychnęła śmiechem.

– Tak, oczywiście, Percy. Myślałeś może, że jestem driadą?

– Czyli… to mój ojciec cię przysłał?

Uniosła brwi, jakby zaczynała się martwić, że nie jestem za bardzo lotny. Co ciekawe, całkiem często zdarza się, że ktoś tak na mnie patrzy.

– Tak, złotko. Posejdon. Twój ojciec. Mój szef. No więc przykro mi, że nie mogę znaleźć tej broszury, ale wiem, że aby się dostać na Uniwersytet Nowego Rzymu, musisz spełnić wszystkie normalne ludzkie wymagania: wyniki egzaminów, wykazy ocen i aktualny profil psychoedukacyjny. To nie problem.

– Nie? – Po tym wszystkim, co do tej pory przeszedłem, optymizm co do ostatniego z punktów chyba był przedwczesny.

– Będziesz jednak musiał spełnić też kilka, hmm… szczególnych wymogów.

Smak słonej wody w moich ustach zrobił się mocniejszy.

– Co to za szczególne wymogi?

– Czy ktoś mówił ci o boskich listach rekomendacyjnych? – Wyglądała, jakby naprawdę chciała, żeby odpowiedź brzmiała: „Tak”.

– Nie – odparłem.

Przesunęła palcem pojemnik z cukierkami.

– Rozumiem. No cóż. Musisz mieć trzy listy. Od trzech różnych bogów. Ale jestem pewna, że półbóg o twoich zdolnościach…

– Co?!

Eudora wzdrygnęła się.

– Albo moglibyśmy sprawdzić parę rezerwowych uczelni. Centrum Kształcenia Ustawicznego Ho-Ho-Kus jest bardzo sympatyczne!

– Żartujesz sobie?!

Twarz nereidy zrobiła się błyszcząca – strużki słonej wody zaczęły spływać z jej pokrytej ostrygami głowy.

I od razu ogarnęło mnie poczucie winy. Nie powinienem się złościć – to nie jej wina. Wiedziałem, że próbowała mi pomóc tylko dlatego, że kazał jej to zrobić mój tata. Ale też nie miałem ochoty przetwarzać takich nowin w poniedziałek rano. W ogóle to najlepiej nigdy.

Wziąłem głęboki wdech i wydech.

– Przepraszam. No bo… ja naprawdę muszę dostać się do Nowego Rzymu. Przez te lata zrobiłem dla bogów mnóstwo rzeczy. Nie mogę po prostu przesłać im mailem formularza rekomendacyjnego?

Eudora ściągnęła brwi. Z jej sukienki spływały teraz strugi morskiej wody i na zielonych kafelkach zbierała się coraz większa kałuża, zbliżając się powoli do moich podręczników.

– Uch… – westchnąłem. – Będę musiał wykonać jakieś kolejne misje, prawda?

– No cóż, złotko, proces rekrutacyjny na studia zawsze jest trudny, ale jestem tu po to, żeby ci pomóc.

– A może zrobimy tak… – powiedziałem z namysłem. – Jeśli ojciec naprawdę chce mi pomóc, może mógłby sam mi to wyjaśnić, zamiast wysyłać ciebie ze złymi wieściami.

– Och. No, to by było… eee…

– Niepodobne do niego – zgodziłem się.

Coś zabzyczało w jej fryzurze (ostrygurze?) i nereida drgnęła. Może w jej ławicy ostryg utknął węgorz elektryczny? Ale zaraz moja nowa pani psycholog odczepiła z głowy jedną ze skorupek.

– Przepraszam, muszę odebrać – wyjaśniła i przyłożyła ją do ucha. – Halo? A, tak, panie! Ja… Tak, rozumiem. Oczywiście. Już się robi.

Położyła skorupkę na biurku i zapatrzyła się w nią, jakby z obawą, że zaraz zadzwoni ponownie.

– Tata? – zapytałem.

Uśmiechnęła się niemrawo. Jeziorko słonej wody na podłodze wciąż się rozrastało, zalewając moje książki i przesączając się przez buty.

– Myśli, że chyba masz rację – rzekła Eudora. – Wyjaśni ci to osobiście.

Wymówiła „osobiście” takim tonem, jakim większość nauczycieli mówi: „Za karę zostajesz po lekcjach w szkole”.

Próbowałem udawać, że wszystko jest okej, jakbym wygrał w jakimś sporze, ale tata i ja nie rozmawialiśmy… od dłuższego czasu. Zwykle sprowadzał mnie do swojego podwodnego pałacu, kiedy miała wybuchnąć jakaś wojna. Po cichu liczyłem, że da mi tydzień czy coś, żebym się trochę oswoił ze szkołą, zanim mnie do siebie wezwie.

– Super. To co… Mogę wrócić do klasy?

– Och, nie, złotko. On chce ci to wyjaśnić teraz zaraz.

Woda wokół moich nóg wzbiła się i zaczęła krążyć w miniaturowym huraganowym wirze. Płytki pękały i się rozpuszczały.

– Ale nie martw się! Spotkamy się jeszcze! – pocieszyła mnie Eudora.

Pod moim krzesłem posadzka nagle zniknęła i runąłem we wzburzony odmęt z grzmiącym pluskiem.

Rozdział IITATA POMAGA*(*NIE DOCHODZI DO ŻADNYCH AKTÓW POMOCY)

Człowiek wie, że już zdecydowanie za długo jest półbogiem, kiedy zostaje spłukany ze swojej szkoły prosto do Atlantyku i nawet go to nie dziwi.

Nie próbowałem walczyć z prądem. Mogłem oddychać pod wodą, więc to akurat nie stanowiło problemu. Siedziałem tylko dalej na niebieskim plastikowym krzesełku i sunąłem jak rakieta przez Prywatny System Kanalizacyjny Posejdona™, napędzany tsunami o objętości dwudziestu miliardów litrów. Szybciej, niż można powiedzieć: „No, to nie było fajne”, wyskoczyłem z dna morskiego, jakby mnie odkrztusił jakiś małż.

Kiedy chmura piasku wokół mnie osiadła z powrotem, spróbowałem się skupić na sytuacji. Mój nawigacyjny zmysł mówił mi, że znajduję się jakieś sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od wybrzeża Long Island, na głębokości siedemdziesięciu metrów – dla syna Posejdona to nic specjalnego, ale wy, kochani, sami tego nie próbujcie. Sto metrów przede mną szelf kontynentalny opadał w ciemność. A na samym skraju przepaści wznosił się błyszczący pałac, letnia rezydencja Posejdona.

Tata jak zwykle robił remont. Kiedy ktoś jest nieśmiertelny, to pewnie w jakimś momencie zaczyna mieć dość chaty, w której mieszka od stuleci. Posejdon zawsze wydawał się pruć podłogi, modernizować lub powiększać. Fakt faktem, pomagało mu to, że w podwodnych projektach budowlanych dysponował nieskończoną mocą i darmową siłą roboczą.

Dwa płetwale błękitne holowały marmurową kolumnę wielkości kamienicy. Rekiny młoty nakładały zaprawę na koralowe cegły płetwami i naroślami po bokach głowy. Setki trytonów i nereid przemykały tu i tam w jasnożółtych kaskach pasujących do ich świecących oczu.

Parę zamachało do mnie, kiedy płynąłem przez plac budowy. Delfin we fluorescencyjnej kamizelce bezpieczeństwa przybił mi piątkę.

Tata stał przy ukończonym do połowy basenie infinity nad przepaścią Kanionu Hudsona. Nie byłem pewien, po co komu basen infinity, kiedy już i tak się jest pod wodą, ale wiedziałem, że lepiej nie pytać. Tata był na ogół bardzo spoko, ale nie należało kwestionować jego wyborów stylowych.

Na przykład jego ubrań.

Niektórzy z poznanych przeze mnie greckich bogów lubią każdego dnia zmieniać to, jak wyglądają. Mogą to robić, bo w końcu są bogami. Ale Posejdon zdecydował się na jeden odpowiadający mu wygląd – nawet jeśli nie odpowiadał on nikomu innemu.

Tego dnia miał na sobie wymięte, krótkie bojówki pasujące mu do crocsów i skarpetek. Jego obozowa koszulka wyglądała tak, jakby ktoś obrał ją sobie za cel podczas bitwy paintballowej między drużyną Fioletowych a drużyną Hello Kitty. Czapkę miał obszytą błystkami. W ręce trzymał szumiący mocą trójząb z niebiańskiego spiżu, wokół którego ostrych szpikulców gotowała się woda.

Atletyczna sylwetka Posejdona, ciemna, przystrzyżona broda i kręcone, szpakowate włosy sprawiały, że nikt nie dawał mu więcej niż czterdzieści pięć lat – póki tata nie odwrócił się, żeby się do niego uśmiechnąć. Wtedy dopiero zauważało się głębokie zmarszczki na jego twarzy, zupełnie jak na niszczonym przez erozję stoku góry, i głęboką melancholię w jego zielonych oczach. Człowiek zaczynał sobie wtedy uświadamiać, że ten facet jest starszy niż większość narodów – że jest potężny, stary i że na jego barkach spoczywa o wiele większy ciężar niż ciśnienie wody.

– Percy – odezwał się do mnie.

– Cześć.

Właśnie takie głębokie rozmowy prowadzimy.

Jego uśmiech nieco spochmurniał.

– Jak tam nowa szkoła?

Ugryzłem się w język, żeby nie zauważyć uszczypliwie, że udało mi się być tylko na dwóch lekcjach, zanim zostałem wessany do morza.

– Na razie jest okej – odparłem tylko.

Chyba nie zabrzmiało to przekonująco, bo tata zmarszczył krzaczaste brwi. Wyobraziłem sobie burzowe chmury formujące się wzdłuż wybrzeża Atlantyku, statki kołyszące się na gniewnych falach…

– Jeśli nie jest dobra, z chęcią poślę tam dużą falę…

– Nie, jest w porządku – uspokoiłem go szybko. – Więc co do tych listów rekomendacyjnych…

– Tak. – Posejdon westchnął. – Eudora zgłosiła się na ochotnika, żeby ci doradzać. Bo wiesz, jest nereidą darów morza. Wprost uwielbia pomagać ludziom. Ale może lepiej było nieco zaczekać z ogłoszeniem tych nowin…

Innymi słowy: przez nią musiał to zrobić Posejdon, co bardzo mu się nie podobało.

Jeśli uznaliście, że Posejdon jest rodzicem typu „niech dziecko radzi sobie samo”, wygraliście danie obiadowe z kurczakiem. Poznałem go dopiero w wieku dwunastu lat, kiedy (zupełnym przypadkiem) czegoś ode mnie potrzebował.

Ale teraz się dogadujemy. Wiem, że na swój sposób mnie kocha. Po prostu bogom ciężko jest emocjonalnie zbliżyć się do swojego śmiertelnego potomstwa. My, półbogowie, nie żyjemy długo w porównaniu do bogów. Jesteśmy dla nich jak myszoskoczki. Myszoskoczki, które są non stop zabijane. Poza tym Posejdon ma na głowie masę innych spraw: rządzi oceanami, zajmuje się wyciekami ropy naftowej, huraganami i gderliwymi potworami morskimi, przebudowuje swoje rezydencje…

– Ja tylko chcę się dostać na Uniwersytet Nowego Rzymu – westchnąłem. – Nie ma możliwości, żebyś…?

Zamachałem palcami, próbując dać mu do zrozumienia, że boska magia potrafi likwidować wszelkie problemy. Nie żebym kiedykolwiek coś takiego widział. Bogowie są znacznie lepsi w magicznym kreowaniu problemów niż w ich usuwaniu.

Posejdon przeczesał sobie wąsy szpikulcami trójzębu. Jak to robił, nie raniąc się jednocześnie – nie mam pojęcia.

– Niestety – odparł – nie mogłem ci załatwić nic lepszego niż te listy rekomendacyjne. To jedyny sposób, w jaki Rada Olimpijska pozwoli ci odpracować dług.

Komunikacja pod wodą ma skomplikowany przebieg. Częściowo tłumaczyłem jego słowa z mruczenia i klikania wielorybów, a częściowo odbierałem jego głos telepatycznie w głowie, więc nie wiedziałem, czy na pewno dobrze go zrozumiałem.

– Nie mam żadnego studenckiego kredytu! – zaprotestowałem ostrożnie. – Jeszcze przecież mnie nawet nie przyjęto na uczelnię.

– Nie chodzi o kredyt studencki – odparł Posejdon. – To dług, który masz za to, że… istniejesz.

Serce mi zamarło.

– To znaczy za to, że jestem dzieckiem jednego z Wielkiej Trójki? Twoim dzieckiem.

Posejdon patrzył w dal, zupełnie jakby zauważył właśnie coś interesującego w otchłani. Trochę spodziewałem się, że zaraz krzyknie: „Patrz, jakie ładne!”, a potem zniknie, kiedy będę patrzył w inną stronę.

Jakieś siedemdziesiąt lat temu trzej wielcy bogowie – Zeus, Posejdon i Hades – zawarli pakt, w którym zobowiązali się, że nie będą mieli więcej dzieci ze śmiertelniczkami. Jesteśmy bowiem zbyt potężni i nieprzewidywalni. Półbogowie mieli w przeszłości tendencję do wszczynania wielkich wojen, powodowania katastrof naturalnych, tworzenia złych sitcomów… No, rozumiecie. Członkowie Wielkiej Trójki byli jednak bogami i potrafili łamać tę umowę, nie pakując się jednocześnie w kłopoty. Za to cierpieliśmy my, ich półboskie dzieci.

– Myślałem, że mamy to już za sobą – mruknąłem. – Pomogłem wam w walce z tytanami…

– Wiem – odparł tata.

– I z Gają i gigantami.

– Wiem.

– I…

– Synu. – Ostra nuta w jego głosie dała mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli przestanę wyliczać moje największe hity. – Gdyby to zależało ode mnie, pominąłbym całkowicie ten idiotyczny wymóg. Niestety ktoś… – skierował na chwilę wzrok w górę; „ktoś” znaczyło „mój nierozsądny brat Zeus” – …bardzo lubi trzymać się zasad. Nie powinieneś był się urodzić, więc teoretycznie nie kwalifikujesz się do przyjęcia na Uniwersytet Nowego Rzymu.

Nie mogłem w to uwierzyć!

A także absolutnie mogłem w to uwierzyć.

Zawsze kiedy myślałem, że może będę miał chwilę oddechu, dowiadywałem się, że jednak nie. Bogowie olimpijscy uważali chyba, że jestem ich osobistym chłopcem do bicia.

Rozluźniłem szczękę, żeby nie zgrzytać zębami.

– No więc mamy te trzy listy rekomendacyjne…

Posejdon się rozpromienił.

– Zeus chciał dwadzieścia pięć. Przekonałem go do poprzestania na trzech.

Wyglądał, jakby na coś czekał.

– Dziękuję – burknąłem. – Pewnie nie możesz mi sam jednego napisać?

– Jestem twoim ojcem. Byłbym nieobiektywny.

– No tak, absolutnie nie chcemy braku obiektywizmu.

– Cieszę się, że rozumiesz. Aby zasłużyć na każdy z listów, będziesz musiał wykonać misję. Wszystkie trzy musisz ukończyć przed terminem składania dokumentów, czyli przed przesileniem zimowym. Kiedy dany bóg napisze ci list rekomendacyjny, daj go Eudorze, a ona dołączy go do twojej teczki.

Zacząłem myśleć o bogach, którzy mogliby mnie potraktować ulgowo i dać mi jakieś proste zadania do wykonania. W ciągu ostatnich lat pomogłem wielu nieśmiertelnym. Chodziło o to, żeby znaleźć kogoś, kto będzie pamiętał, że mu pomogłem – albo w ogóle pamiętał, jak się nazywam.

– Pewnie mogę poprosić Hermesa. I Artemidę?…

– Och, nie możesz sam się z tym zwrócić do bogów. To oni muszą przyjść do ciebie. Ale nie przejmuj się! – Posejdon wyglądał na naprawdę zadowolonego z siebie. – Pozwoliłem sobie umieścić twoje nazwisko na olimpijskiej tablicy ogłoszeń o misjach.

– Co takiego?!

Posejdon pstryknął palcami i w jego dłoniach zmaterializowała się jaskrawożółta ulotka. Była to reklama z moim zdjęciem i tekstem:

PERCY JACKSON WYKONA WASZE MISJE(W ZAMIAN ZA LISTY REKOMENDACYJNE DO COLLEGE’U)

Dół ulotki był pocięty na paseczki z moim adresem.

Zdjęcie wyglądało, jakby je zrobiono zza lustra w mojej łazience, co wnosiło szereg niepokojących pytań. Miałem mokre włosy. I przymknięte do połowy powieki. Z moich ust wystawała szczoteczka do zębów.

– I już to tam zamieściłeś… – wykrztusiłem.

– Żaden problem! – zapewnił Posejdon. – Kazałem moim chochlikom morskim umieścić je też na Olimpie, wszędzie.

– Jestem taki…

– Wdzięczny. – Położył mi ciężko rękę na ramieniu. – Wiem. Wiem również, że nie spodziewałeś się takiej dodatkowej przeszkody, ale pomyśl! Kiedy się dostaniesz do college’u, będziesz miał znacznie łatwiejsze życie. Potwory niemal nigdy nie atakują starszych półbogów. Ty i twoja dziewczyna…

– Annabeth.

– Właśnie. Ty i Annabeth będziecie mogli się zrelaksować i dobrze się bawić. A teraz – Posejdon się wyprostował – chyba woła mnie mój architekt wnętrz. Nadal nie zdecydowaliśmy, czy płytki w łazience mają mieć kolor piany morskiej, czy akwamarynu. Cudownie było cię znów zobaczyć, Percy. Powodzenia na misjach!

Uderzył trzonem trójzębu o płyty patia. Posadzka się rozstąpiła i ponownie zostałem spłukany przez ocean – tym razem nie miałem nawet plastikowego krzesła.

Rozdział IIILAMENT NAD MISJAMI I OZDOBNYMI TYKWAMI

Co musisz zrobić?!

Siedzieliśmy z Annabeth na schodach przeciwpożarowych zaraz za oknem mojego pokoju, z nogami majtającymi nad Sto Czwartą. W ostatnich kilku tygodniach, podczas gdy lato powoli miało się ku końcowi, te schody stały się naszym szczęśliwym schronieniem. I pomimo wszystkiego, co się dziś stało, byłem szczęśliwy. Trudno być smutnym, kiedy się jest z Annabeth.

Opowiedziałem jej o pierwszym dniu w liceum – o lekcjach, bólu głowy, nieoczekiwanej wycieczce na dno morza. Annabeth machała nogami – nerwowy nawyk – zupełnie jakby chciała przegonić komary albo natrętne duchy wiatru.

– To śmieszne – stwierdziła. – Może uda mi się namówić mamę, żeby ci napisała taki list.

Jej mamą jest Atena, bogini mądrości, czyli rekomendacja od niej pewnie zrobiłaby w college’u świetne wrażenie. Niestety podczas naszych nielicznych spotkań Atena zawsze patrzyła na mnie przenikliwymi, szarymi oczami tak, jakbym był deepfejkiem.

– Twoja mama mnie nie lubi – mruknąłem. – Poza tym Posejdon mówił raczej jasno. Muszę wykonać nowe misje dla trzech bogów. I te zlecenia muszą przyjść od nich.

– Uch!

– To też mu powiedziałem.

Annabeth utkwiła wzrok w horyzoncie, zupełnie jakby szukała rozwiązania daleko, aż w samym Yonkers. Czy w ogóle da się znaleźć jakieś rozwiązania problemów w Yonkers?

– Coś wymyślimy – obiecała. – Radziliśmy sobie w gorszych sytuacjach.

Uwielbiałem jej pewność siebie. Zresztą miała rację – przeszliśmy już razem tak wiele, że trudno byłoby sobie wyobrazić coś, z czym nie moglibyśmy dać rady.

Czasem ktoś mnie pytał, czy kiedykolwiek spotykałem się z kimś innym niż Annabeth albo czy myślałem kiedykolwiek o chodzeniu z kimś innym. Szczerze? Odpowiedź brzmiała: „Nie”. Kiedy ludzie się wzajemnie wspierają, żeby przetrwać Tartar, najgłębiej położone i najstraszliwsze miejsce we wszechświecie, i kiedy wychodzą z niego żywi i silniejsi niż dawniej… No, takiego związku nie da się zastąpić czymś innym – ani w ogóle by się czegoś takiego nie chciało. No dobra, nie miałem jeszcze osiemnastu lat, to prawda. Ale… nikt nie znał mnie lepiej ani nie wytrzymywał tak cierpliwie ze mną, ani nie stawiał mnie do pionu tak bardzo jak Annabeth i wiedziałem, że ona to samo może powiedzieć o mnie, bo gdybym zawalał jako jej chłopak, naprawdę szybko dałaby mi to do zrozumienia.

– Może to będą takie drobne misje. – W moim głosie brzmiała nadzieja. – Takie jak zbieranie śmieci na autostradzie w niedzielę albo coś podobnego. Ale to jest sprawa dla mnie, a nie dla nas. Nie chcę cię w to wciągać.

– Hej. – Położyła dłoń na mojej. – W nic mnie nie wciągasz! Zamierzam za wszelką cenę pomóc ci w przetrwaniu szkoły i dostaniu się do college’u, tam gdzie ja.

– Czyli co, będziesz pisać za mnie wypracowania?

– Nie bądź taki sprytny.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, dotykając się ramionami. Oboje mieliśmy ADHD, ale mógłbym tak trwać przez godziny w zupełnej szczęśliwości, podziwiając, jak w popołudniowym słońcu błyszczą włosy Annabeth albo jak jej tętno zrównuje się z moim, kiedy trzymamy się za ręce.

Na jej niebieskim podkoszulku widniały złote litery NSD. Wyglądało to dziwnie, ale był to po prostu akronim jej nowego liceum, Nowojorskiej Szkoły Designu.

Pytałem ją wcześniej, jak minął jej pierwszy dzień w tej szkole. Zaczęła mówić o nauczycielu architektury i pierwszym dużym projekcie do wykonania w domu, ale zaraz przerwała i powiedziała:

– Było w porządku. A u ciebie?

Pewnie wiedziała, że będę miał więcej do powiedzenia i więcej problemów do rozwiązania…

Nie wydawało mi się to sprawiedliwe. Nie dlatego że nie miała racji, ale dlatego że nie chciałem jej stawiać na drugim miejscu. Szkopuł z zawołanymi rozwiązywaczami problemów jest taki, że niekiedy nie pozwalają innym pomóc sobie z własnymi trudnościami.

Już zbierałem się na odwagę, by zapytać o jej dzień jeszcze raz i upewnić się, że żaden bóg czy potwór nie odwiedził jej dzisiaj i nie wcisnął jej jakichś misji, kiedy moja mama zawołała do nas z mieszkania:

– Hej, dzieciaki! Chcecie mi pomóc przy kolacji?

– Pewnie! – Annabeth wciągnęła nogi na podest i wskoczyła przez okno do pokoju. Uwielbiała mi pomagać, ale nade wszystko lubiła pomagać mojej mamie.

Kiedy weszliśmy do kuchni, Paul siekał czosnek do smażonych warzyw. Miał na sobie fartuch, który jeden z uczniów dał mu na koniec roku. Napis na przodzie brzmiał: PRZEPIS TO HISTORIA, KTÓRA KOŃCZY SIĘ DOBRYM POSIŁKIEM. PAT CONROY.

Nie miałem pojęcia, kto to taki. Pewnie jakiś literat, skoro Paul uczył literatury. Podobał mi się ten cytat, bo lubiłem dobre jedzenie.

Annabeth złapała za nóż.

– Brokuły dla mnie!

Paul uśmiechnął się do niej. Jego szpakowate włosy latem robiły się trochę dłuższe i zaczynały bardziej się kręcić. Paul golił się też wtedy co parę dni, co przydawało mu, jak mówiła mama, przyjemnego, łobuzerskiego czaru.

– Przekazuję deskę do krojenia córce Ateny – oznajmił z lekkim ukłonem.

– Dziękuję, szanowny panie – odparła Annabeth równie formalnym tonem.

Mama się roześmiała.

– Ależ jesteście uroczy!

Paul mrugnął do niej i odwrócił się do woka, żeby go rozgrzać. Poprzedniej wiosny pomagał Annabeth w jakiejś trudnej pracy z angielskiego i oboje zaprzyjaźnili się na bazie Szekspira – serio, serio! – więc teraz kiedy ze sobą rozmawiali, w połowie sytuacji brzmieli tak, jakby odgrywali sceny z Makbeta.

– Percy – odezwała się mama – nakryjesz do stołu?

Nie musiała mnie za bardzo prosić, bo to zadanie należało zwykle właśnie do mnie. Pięć niepasujących do siebie pastelowych talerzy. Ja zawsze dostawałem niebieski. Papierowe serwetki. Widelce. Szklanki i karafka wody z kranu. Nic nadzwyczajnego.

Lubiłem wykonywać taki prosty rytuał – coś, co nie miało nic wspólnego z walką z potworami, boskimi przepowiedniami czy ocieraniem się o śmierć w głębinach Podziemia. Nakrywanie do kolacji może wam się wydawać nudne, ale kiedy człowiek nigdy nie może po prostu złapać oddechu w życiu… to nuda zaczyna brzmieć naprawdę wspaniale.

Mama zajrzała do garnka z gotującym się ryżem, a potem wyjęła z lodówki miskę z marynowanym tofu. Nuciła przy tym pod nosem, chyba jakąś piosenkę Nirvany. Come as You Are?… Jej twarz promieniała, oczy błyszczały – musiała być w naprawdę dobrym nastroju. Poruszała się tak, jakby unosiła się w powietrzu albo zamierzała zaraz puścić się w tany. Na ten widok uśmiech sam mi się cisnął na usta.

Zbyt długo była zestresowaną, pracującą dorywczo matką o sercu złamanym po krótkim romansie z bogiem morza i nieustannie martwiącą się o mnie, jej dziecię półkrwi, tropione przez potwory, odkąd nauczyło się chodzić.

A teraz wiodła z Paulem naprawdę szczęśliwe życie. I nawet jeśli trochę mi było smutno, że szykuję się do opuszczenia domu właśnie wtedy, kiedy sprawy miały się ku dobremu, to cóż, winy za to nie ponosili ani mama, ani Paul. Robili wszystko, co mogli, żebym brał udział w ich życiu. Poza tym naprawdę chciałem iść na studia. Gdybym miał wybierać między byciem z Annabeth a… no, czymkolwiek innym, to o jakim w ogóle wyborze mówimy?

Paul wrzucił ząbek czosnku do woka. Zasyczało i buchnęła para, zupełnie jakby kichnął tam smok. (A owszem, widziałem, jak kichają smoki).

– Chyba jesteśmy gotowi, o pani.

– W takim razie lądujemy! – Annabeth wrzuciła na olej składniki i dokładnie w tej samej chwili ktoś zadzwonił do drzwi.

– Ja otworzę – oznajmiłem i pobiegłem wpuścić piątego biesiadnika.

Kiedy tylko otworzyłem drzwi, Grover Underwood wcisnął mi w ręce koszyk z owocami.

– Przyniosłem truskawki. – Zadrżały mu nozdrza. – Czy to smażone warzywa z tofu?

– No cześć, też miło cię widzieć – powiedziałem z naciskiem.

– Uwielbiam takie smażone warzywa z tofu! – Grover przetruchtał obok mnie do kuchni, bo Grover wie, co dobre.

Mój najlepszy przyjaciel trochę się zapuścił, a to nie bagatela, bo jest w końcu satyrem. Jego rogi i kręcone włosy prześcigały się obecnie o rekord długości. Na razie wygrywały rogi, ale z niewielką przewagą. Sierść na jego koźlim tyłku zrobiła się tak kosmata, że przestał nosić spodnie, przy czym zapewnił mnie, że ludzie nadal widzą na nim ubranie dzięki maskującemu wpływowi Mgły. Gdy ktoś obrzucał go dziwnym spojrzeniem, Grover powtarzał: „To taki strój sportowy”.

Miał na sobie swoją zwyczajową, pomarańczową koszulkę z napisem: OBÓZ HEROSÓW i specjalne buty sportowe na kopytach, bo za bardzo nimi stukał i nawet Mgła nie mogła tego do końca ukryć. Pewnie wyjaśnienie w stylu „strój sportowy i buty do stepowania” już by tak dobrze nie działało.

Mama uścisnęła Grovera i zachwyciła się truskawkami, kiedy postawiłem koszyk na blacie.

– Pachną cudownie! Wspaniały deser!

– Ostatnie letnie zbiory – oznajmił z żalem Grover.

Uśmiechnął się do mnie smutno, jakby myślał też o tym, że to również moje ostatnie lato w obozie… Kiedy my, półbogowie, kończymy szkołę średnią – jeśli w ogóle dożyjemy tej chwili – większość z nas przechodzi do zwykłego świata. Uważa się, że do tego czasu stajemy się na tyle silni, żeby sobie radzić samodzielnie, a potwory na ogół zostawiają nas w spokoju, bo przestajemy być już takimi łatwymi celami. Przynajmniej w teorii…

– Teraz musimy się przygotować do zbioru tykw. – Grover westchnął. – Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam dekoracyjne tykwy, ale nie są aż takie smaczne.

Mama poklepała go po ramieniu.

– Postaramy się, żeby truskawki się nie zmarnowały.

Garnek do gotowania ryżu zapiszczał w chwili, w której Paul wyłączył kuchenkę i zamieszał po raz ostatni w parującym woku.

– Kto jest głodny? – zapytał.

Wszystko smakuje lepiej, kiedy siedzi się przy stole z ludźmi, których się kocha. Pamiętam, co jedliśmy z przyjaciółmi w mesie na Argo II – nawet jeśli tylko zapychaliśmy się szybko śmieciowym jedzeniem między kolejnymi walkami na śmierć i życie. Teraz, w domu, starałem się cieszyć każdą kolacją z mamą i Paulem.

Większość dzieciństwa spędziłem, przenosząc się z jednej szkoły z internatem do drugiej, więc wtedy nie doświadczyłem takich rodzinnych kolacji. Byłem w domu kilka razy, jeszcze zanim mama rozwiodła się ze Śmierdzielem Gabe’em Ugliano, i wspólna kolacja nigdy nie stanowiła miłego przeżycia. Od smrodu wydzielanego przez Gabe’a gorsze było tylko to, jak żuł jedzenie z otwartymi ustami.

Mama starała się, jak mogła. Wszystko, co robiła, miało służyć mojej ochronie – w tym mieszkanie z Gabe’em, przez którego odór potwory gubiły mój trop. Jednak w związku z tą nieprzyjemną przeszłością jeszcze bardziej doceniałem takie chwile jak ta.

Porozmawialiśmy o tym, co pisze mama. Po latach marzeń i trudnych prób miała wiosną opublikować pierwszą powieść. Jej umowa nie opiewała na wiele, ale słuchajcie – jakieś wydawnictwo naprawdę zapłaciło jej za pisanie! Obecnie raz była w siódmym niebie, a raz straszliwie panikowała, co się stanie, kiedy jej książka się ukaże.

Pogadaliśmy też o pracy Grovera w Radzie Starszych Kopytnych, polegającej na wysyłaniu satyrów na cały świat – ich zadaniem było badanie katastrof dotyczących przyrody. Rada nie narzekała obecnie na brak problemów do rozwiązania.

W końcu opowiedziałem Groverowi o moim pierwszym dniu w szkole i trzech listach rekomendacyjnych, które miałem sobie załatwić u bogów.

Na jego twarzy na ułamek sekundy pojawiła się panika, ale natychmiast ją stłumił. Wyprostował się i strzepnął ryż z bródki.

– No cóż, w takim razie wykonamy te misje razem!

Starałem się nie okazywać, jak wielką ulgę poczułem.

– Grover, nie musisz…

– Żartujesz? – Uśmiechnął się do Annabeth. – Taka szansa, żeby wykonać jakąś misję w naszą trójkę? Jak za starych, dobrych czasów? Trzej muszkieterowie!

– Atomówki – skontrowała Annabeth.

– Shrek, Fiona i Osioł – powiedziałem.

– Ej, zaraz… – oburzył się Grover.

– A mnie się to podoba. – Annabeth uśmiechnęła się do niego.

Paul uniósł szklankę.

– Potwory nie będą nawet wiedziały, co się dzieje. Tylko uważajcie, okej?

– Och, wszystko będzie dobrze – odparł Grover, choć zadrgała mu lewa powieka. – Poza tym zawsze zabiera trochę czasu, zanim takie wieści rozniosą się wśród bogów. Do nadejścia pierwszego zlecenia pewnie mamy jeszcze kilka tygodni!

Rozdział IVZABIERAM PIĘKNISIA NA SMOOTHIE

Pierwsze zlecenie nadeszło nazajutrz.

Dobrze chociaż, że tym razem udało mi się być na wszystkich lekcjach. Przeżyłem matematykę, nie opadły mi powieki na angielskim, zdrzemnąłem się na nauce własnej (moja najukochańsza godzina szkoły) i spotkałem się z drużyną pływacką na siódmej lekcji. Trener powiedział, że nasz pierwszy trening odbędzie się w czwartek. Wszystko będzie dobrze – pod warunkiem że nie zapomnę o nieoddychaniu pod wodą, o niepływaniu z prędkością pięciu machów i że wychodząc z basenu, nie mogę być zupełnie suchy. Kiedy o tym nie pamiętam, ludzie dziwnie się na mnie gapią.

Kiedy jechałem na spotkanie z Annabeth i Groverem do Gładkiego Baru, zaczepił mnie bóg.

Siedziałem w wagonie linii F, kiedy padł na mnie cień.

– Mogę usiąść obok ciebie?

W mgnieniu oka się zorientowałem, że będą kłopoty. W metrze nikt nie rozmawia, jeśli tylko da się tego uniknąć, a już zwłaszcza z ludźmi, których nie zna. Nikt nigdy nie pyta, czy może usiąść obok. Po prostu każdy wciska się na pierwsze lepsze wolne miejsce. Poza tym wagon był niemal pusty.

Gość wyglądał na dwadzieścia lat. Miał krótko ścięte, czarne włosy, duże, brązowe oczy i miedzianą skórę. Był ubrany w podarte dżinsy i obcisłą, czarną koszulkę, miał też różne złote błyskotki: pierścionki, kolczyki, naszyjnik, kółko w nosie, bransoletki… Nawet jego sznurowadła pobłyskiwały złotem. Sprawiał wrażenie, jakby właśnie wyszedł z reklamy luksusowego butiku: „Kup naszą biżuterię, a będziesz wyglądać tak jak on!”.

Owionął mnie zapach wody kolońskiej – coś między goździkami a cynamonem. Zapiekły mnie od niego oczy.

Znowu coś powiedział.

– Co? – spytałem nerwowo.

Wskazał na miejsce obok mnie.

– Och. Eee…

– Dziękuję. – Klapnął na siedzenie w obłoku zbyt słodkich perfum. Rozejrzał się po wagonie, lustrując sześciu pozostałych pasażerów. Pstryknął palcami jak sztukmistrz i ludzie znieruchomieli. Nie żebym dostrzegał teraz jakąś wielką różnicę…

– No więc. – Położył zadbane dłonie na kolanach i uśmiechnął się do mnie z ukosa. – Percy Jackson. Miło tu.

– Którym bogiem jesteś?

Złożył usta w nadąsany dziubek.

– Skąd ci przyszło do głowy, że jestem bogiem?

– Zgadłem i trafiłem.