Grobowiec tyrana - Rick Riordan - ebook

Grobowiec tyrana ebook

Rick Riordan

4,6

Opis

Ósmy kwietnia. Wedle ohydnego prawa jazdy, w które zaopatrzył mnie mój ojciec Zeus, kiedy przemienił mnie z fantastycznego boga Apollina w żałosnego śmiertelnika Lestera, są to moje nowe urodziny. W tym samym dniu cesarze Kaligula i Kommodus planują atak na Obóz Jupiter, ośrodek treningowy rzymskich herosów. Och, czy wspominałem, że to również dzień krwawego księżyca, kiedy na dodatek zły król zamierza wypuścić na nas armię nieumarłych? Honorowym gościem będzie Sybilla Kumańska, która chętnie zdzieliłaby mnie wałkiem po głowie. Wygląda na to, że tę imprezę każdy będzie chciał omijać szerokim łukiem. Zwłaszcza ja.

Moi heroiczni sojusznicy – Hazel, Frank, Reyna i cały rzymski legion – przygotowują się do bitwy. Harpia Ella z pomocą swojego przyjaciela cyklopa Tysona szuka profetycznych wskazówek w Księgach Sybillińskich. Obozowi uzdrowiciele robią co mogą, żeby uleczyć upartą infekcję, która przyplątała się, kiedy ghul zadrasnął mnie szponem. Niestety mimo ich wysiłków mój stan się nie polepsza…

Być może nadszedł czas, żebym zadzwonił do domu. Tylko czy na Olimpie ktokolwiek odbierze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (316 ocen)
222
74
18
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Werka_Pink

Nie oderwiesz się od lektury

Super seria. Polecam 🥳
70
deathq66

Nie oderwiesz się od lektury

Tą cześć czytało się naprawdę dobrze, godna polecenia i dobrze napisana. Akcja przybrała niespodziewany obrót akcji. To jest lepsza z części z seri Apollo, czytało się lepiej niż poprzednie.
40
kimieaton

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam Apollina
30
szczmaja71

Nie oderwiesz się od lektury

To uczucie gdy czytasz opis i zdajesz sobie sprawę, że twój brat ma urodziny 9 kwietnia, czyli dzień po Lesterze 😂 Świetna książka. Uwielbiam te haiku, przy każdym rozdziale
21
michalre

Nie oderwiesz się od lektury

Śmiałam się przez cały czas.
10

Popularność




RICK RIORDAN

 IV GROBOWIEC TYRANA

Przełożyła Agnieszka Fulińska

Kraków 2019

Tytuł oryginału

The Trials of Apollo, Book Four: The Tyrant’s Tomb

Copyright © 2019 by Rick Riordan

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska, 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2019

Jacket illustration © 2019 by John Rocco

Jacket design by Joann Hill

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redakcja

Katarzyna Kolowca-Chmura

Korekta

Katarzyna Kierejsza

Opracowanie okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Opracowanie wersji elektronicznej:

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN epub: 978-83-66173-33-0

ISBN mobi: 978-83-66173-34-7

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Pamięci Diane Martinez, która zmieniła wiele żywotów na lepsze

Mroczna Przepowiednia

Przez pamięć ryte słowo płomieniami stanie,

Zanim zza Diablej Góry księżyc znów wyziera,

Ponura powódź trupów w nurtach Tybru wzbiera,

Zmiennokształtny podejmie straszliwe wyzwanie.

Na południe niech zdąża słońce nieprzerwanie

Błędnym mrokiem ku miejscu, co z żaru umiera,

Aby pana rączego białego ogiera

Zmusić, by tchem swym wydał słowne krzyżowanie.

Do zachodnich pałaców Lester niech się uda,

Niechaj córka Demeter znajdzie swe korzenie.

Kopyta przewodnikiem będą w drogi trudach,

Buty wrogów założyć jest twym przeznaczeniem.

Gdy Tyber już osiągną, trójca będzie znaną,

Apollo będzie znowu mógł się oddać tanom.

1

Nie ma tu nic do jedzeniaMeg zjadła wszystkie kukułkiZłaź z mojego karawanu

WIERZĘ W KONIECZNOŚĆ oddawania bliskim ciał poległych.

Wydawałoby się, że to oczywiste, prawda? Jeśli wojownik ginie, trzeba zrobić wszystko, żeby zwrócić jego ciało rodzinie i zapewnić mu odpowiedni pogrzeb. Może jestem staroświecki – w końcu mam ponad cztery tysiące lat – ale uważam, że brak odpowiedniego potraktowania zwłok to dowód wyjątkowego prostactwa.

Weźmy takiego Achillesa podczas wojny trojańskiej. Co za dzban! Całymi dniami włóczył ciało trojańskiego herosa Hektora za swoim rydwanem wokół murów miasta. W końcu udało mi się przekonać Zeusa do zmuszenia kolesia, żeby oddał zwłoki Hektora rodzicom i pozwolił im go pochować. Proszę was, trzeba mieć trochę szacunku dla ludzi, których się zabija!

A potem ta sprawa z trupem Olivera Cromwella. Nie byłem jego fanem, ale nie przesadzajmy. Anglicy najpierw pochowali go z honorami, a potem, kiedy uznali, że go nienawidzą, wykopali i wykonali na nim „wyrok”. Na dodatek później jego głowa spadła z piki, na którą była nabita przez długie lata, i od tego czasu wędrowała z rąk do rąk przez trzysta lat jako wyjątkowo ohydny przycisk do papierów. W końcu w roku 1960 wyszeptałem do ucha paru wpływowych osób: „Mam tego dość. Ja, bóg Apollo, rozkazuję wam pochować to coś, bo mi niedobrze na sam widok”.

Gdy chodziło o Jasona Grace, mojego poległego towarzysza i przyrodniego brata, nie zamierzałem ryzykować. Postanowiłem odeskortować jego trumnę osobiście do Obozu Jupiter i pożegnać go z honorami.

To był w sumie dobry pomysł, zważywszy na atak ghuli i inne takie.

O zachodzie słońca zatoka San Francisco wyglądała jak kocioł pełen roztopionej miedzi. Wtedy właśnie nasz prywatny samolot wylądował na lotnisku w Oakland. Zauważcie, że powiedziałem nasz. Ten wyczarterowany specjalnie dla nas lot był prezentem na pożegnanie od naszej przyjaciółki Piper McLean i jej ojca – hollywoodzkiego gwiazdora. Każdy powinien mieć choćby jednego znajomego, którego rodzic jest filmową gwiazdą.

Obok pasa startowego czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka, którą musieli przygotować McLeanowie: błyszczący czarny karawan.

Meg McCaffrey i ja rozsiedliśmy się na asfalcie, podczas gdy załoga z szacunkiem wydobywała trumnę Jasona z luku bagażowego cessny. Skrzynia z wypolerowanego mahoniu wydawała się błyszczeć w wieczornym świetle, a mosiężne zdobienia połyskiwały na czerwono. Nienawidziłem tego, że jest taka piękna. Śmierć nie powinna być piękna.

Załoga załadowała trumnę do karawanu, po czym umieściła nasze bagaże na tylnych siedzeniach. Niewiele mieliśmy ze sobą: plecaki mój i Meg (dzięki uprzejmości Makrona z Militarnej Makromanii), mój łuk i strzały, ukulele, parę notesów i dioramę Świątynnego Wzgórza odziedziczone po Jasonie.

Podpisałem kilka papierków, przyjąłem kondolencje od załogi, a następnie uścisnęliśmy sobie ręce z miłym przedsiębiorcą pogrzebowym, który wręczył mi kluczyki do karawanu, po czym sobie poszedł.

Gapiłem się to na kluczyki, to na Meg zajętą przegryzaniem na pół kukułki. Na pokładzie cessny było kilka paczek tych cukierków. W tej chwili już niewiele zostało: McCaffrey osobiście doprowadziła do niemal całkowitej zagłady populacji kukułek w samolocie.

– Ja mam to prowadzić? Wynajęty karawan? – zapytałem.

Meg wzruszyła ramionami. Podczas lotu wylegiwała się na sofie, w czego wyniku jej ciemne, obcięte na pazia włosy przykleiły się do jednej strony głowy. Naszpikowana cyrkoniami oprawka okularów wystawała jej z włosów jak dyskotekowa płetwa rekina.

Reszta jej stroju była równie żałosna: miękkie czerwone tenisówki, przetarte żółte legginsy i ukochana zielona sukienka za kolana, którą dostała od mamy Percy’ego Jacksona. Mówiąc „ukochana”, mam na myśli fakt, że sukienka towarzyszyła Meg w tylu bitwach oraz była łatana i prana tak wiele razy, że wyglądała nie tyle jak coś do ubrania, ile raczej jak balon pozbawiony powietrza. W talii Meg zapięła swój superhit – pas ogrodniczy z mnóstwem kieszeni, ponieważ dzieci Demeter nigdy nie wychodzą z domu bez czegoś takiego.

– Ja nie mam prawa jazdy – oświadczyła. Tak jakbym potrzebował przypomnienia, że moje życie chwilowo kontrolowała dwunastolatka! – Zaklepuję przednie siedzenie!

To zaklepywanie nie bardzo mi pasowało do miejsca w karawanie, ale Meg, nie przejmując się, wskoczyła na fotel pasażera. Usiadłem za kierownicą. Wkrótce opuściliśmy lotnisko i pognaliśmy autostradą międzystanową w naszym wynajętym żałobowozie.

Och, okolice zatoki San Francisco! Spędziłem tam tyle szczęśliwych dni. Wielka, nierówna niecka była pełna ciekawych ludzi i miejsc. Uwielbiałem złoto-zielone wzgórza, spowite mgłą wybrzeża, połyskujące sylwetki mostów i wariackie układy dzielnic i miast leżących tak blisko siebie, że wydawały się ściśnięte jak ludzie w metrze w godzinach szczytu. Grałem tu z Dizzym Gillespie w latach pięćdziesiątych, a podczas Lata Miłości, w 1969, urządziłem zaimprowizowaną jam session z zespołem Grateful Dead w parku Golden Gate. Ech, Grateful Dead… Uroczy faceci, ale czy naprawdę musieli grać piętnastominutowe solówki? W latach osiemdziesiątych włóczyłem się po okolicy z niejakim Stanem Burrellem, lepiej znanym jako MC Hammer, twórcą pop-rapu. Nie odpowiadam za jego muzę, ale pomagałem mu dobierać ciuchy. Pamiętacie te gacie z krokiem w kolanach, w kolorze złoty metalik? To był mój pomysł. Podziękujecie mi później, fashionistki.

Z większością tej okolicy miałem dobre wspomnienia. Jednak kiedy jechaliśmy, ciągle zerkałem w kierunku ciemnego szczytu Tamalpais w hrabstwie Marin. My, bogowie, znaliśmy ten szczyt pod nazwą Othrys, góry tytanów. Choć nasi pradawni wrogowie zostali pokonani, a ich pałac zniszczony, ciągle wyczuwałem zło emanujące z tego miejsca jak magnes usiłujący wyciągnąć żelazo z mojej – obecnie śmiertelnej – krwi.

Robiłem wszystko, by się pozbyć tego uczucia. Dość mieliśmy innych problemów. Poza tym zmierzaliśmy w kierunku Obozu Jupiter, na przyjazny teren po tej stronie zatoki. Miałem u swego boku Meg. Jechałem karawanem. Co mogło pójść źle?

Droga prowadziła przez płaską równinę East Bay, wzdłuż magazynów, terenów portowych i rzędów zaniedbanych domów. Po prawej mieliśmy centrum Oakland i jego niewielką grupę drapaczy chmur, które wydawały się machać swoim elegantszym sąsiadom z położonej po drugiej stronie zatoki metropolii San Francisco i wołać: „Hej, to my, Oakland! My też istniejemy!”.

Meg wyciągnęła się na siedzeniu, oparła stopy w czerwonych tenisówkach o deskę rozdzielczą i otworzyła okno.

– Podoba mi się tu – oświadczyła.

– Ledwie przyjechaliśmy. Co niby ci się podoba? Opuszczone magazyny? Reklama knajpy Kurczak i Gofry?

– Przyroda – odpowiedziała.

– Od kiedy beton liczy się jako przyroda?

– Są tu też drzewa – zaprotestowała Meg. – Kwitnące rośliny. Wilgoć w powietrzu. Eukaliptusy ładnie pachną. Nie to co…

Nie musiała kończyć zdania. W południowej Kalifornii mieliśmy do czynienia z upałami, straszną suszą i szalejącymi pożarami – wszystko z powodu magicznego Labiryntu Ognia kontrolowanego przez Kaligulę i jego oszalałą z nienawiści psiapsiółkę wiedźmę Medeę. Okolice zatoki San Francisco nie wydawały się dotknięte podobnymi problemami, przynajmniej na razie.

Zabiliśmy Medeę i zgasiliśmy Labirynt Ognia. Udało się nam też uwolnić Sybillę z Erythraj i dać ulgę ludziom i duchom natury południowej Kalifornii. Niemniej Kaligula ciągle był wśród żywych. On i jego współcesarze z Triumwiratu nie zrezygnowali z prób kontrolowania wszystkich Wyroczni, przejęcia władzy nad światem i przerobienia go na swój sadystyczny obraz i podobieństwo. W tym momencie flotylla luksusowych jachtów Kaliguli płynęła w kierunku zatoki San Francisco, gotowa zaatakować Obóz Jupiter. Mogłem sobie tylko wyobrażać, jakie piekielne zniszczenia cesarz zesłałby na Oakland. I na Kurczaka i Gofry.

Nawet gdyby jakimś cudem udało się nam pokonać Triumwirat, czekało nas jeszcze gorsze wyzwanie: największa z Wyroczni, Delfy, wciąż pozostawała pod kontrolą mojego starego wroga Pytona. Nie miałem pojęcia, jak zdołam go pokonać w obecnej postaci szesnastoletniego słabeusza.

Ale hej, poza tym wszystko było w porządku. Eukaliptusy przyjemnie pachniały. Ruch na drodze międzystanowej się zwiększył, a w Kalifornii najwyraźniej nie przestrzegano zwyczaju przepuszczania karawanów na znak szacunku. Być może wiedzieli, że przynajmniej jeden z pasażerów już nie żyje, w związku z czym nie ma się dokąd spieszyć.

Meg bawiła się, podnosząc i opuszczając szybę. Ziuu… Ziuuu… Ziuuuuuu…

– Wiesz, jak dojechać do Obozu Jupiter? – zapytała.

– Jasne.

– Bo o Obozie Herosów też tak mówiłeś.

– Trafiliśmy tam! W końcu!

– Półmartwi z zimna.

– Zobacz, wjazd jest tam. – Wskazałem ręką w kierunku wzgórz. – Sekretne wejście znajduje się gdzieś w tunelu czy coś takiego.

– Coś takiego?

– Wiesz, nigdy jeszcze tam nie jechałem – przyznałem. – Zwykle zstępuję tam z niebios w moim cudownym słonecznym rydwanie. Ale wiem, że główne wejście znajduje się w tunelu. Może jest tam drogowskaz albo pas ruchu oznaczony: „Tylko dla herosów”.

Meg spojrzała na mnie znad okularów.

– Jesteś najdurniejszym bogiem na świecie – oświadczyła. Zamknęła okno z groźnym Iiiiiii-ziu!, które w nieprzyjemny sposób przypomniało mi dźwięk spadającej gilotyny.

Skręciliśmy na zachód, zmieniając autostradę. Ruch malał w miarę zbliżania się do wzgórz, droga na estakadach wiła się wśród osiedli pełnych krętych uliczek i wysokich iglaków przed białymi domkami usadowionymi na ścianach zielonych wąwozów.

Znak informował: „WJAZD DO TUNELU 3,5 KM”. To mnie powinno pocieszyć. Już niedługo przekroczymy granice Obozu Jupiter i znajdziemy się w silnie strzeżonej, magicznie chronionej dolinie, gdzie między mną a moimi problemami stanie, przynajmniej na razie, cały rzymski legion.

Tylko czemu w takim razie włosy na rękach ruszały mi się jak macki ukwiała? Coś było nie tak. Dotarło do mnie, że niepokój, który czułem, mógł nie mieć nic wspólnego z Kaligulą ani ze starą bazą tytanów na górze Tamalpais. Mógł dotyczyć… czegoś znacznie bardziej tu i teraz, czegoś złego i podpełzającego coraz bliżej.

Zerknąłem w lusterko. Przez firanki w tylnym oknie widziałem wyłącznie inne samochody. Jednak na wypolerowanym wieku trumny Jasona dostrzegłem odbity cień ciemnego kształtu – tak jakby coś wielkości człowieka przeleciało właśnie obok naszego pojazdu.

– Hej, Meg. – Starałem się mówić spokojnie. – Widzisz za nami coś… nietypowego?

– Nietypowego, czyli jakiego?

ŁUP!

Karawan zakołysał się, jakbyśmy byli holowani przez przyczepę pełną złomu. Na suficie nad moją głową pojawiły się nagle dwa odciski stóp.

– Coś właśnie wylądowało na dachu – wydedukowała Meg.

– Dziękuję, Sherlocku! – krzyknąłem. – Możesz to zrzucić?

– Ja? Niby jak?

To było wkurzająco uczciwe pytanie. Meg umiała zamienić pierścienie, które nosiła na palcach, w groźne złote szable, ale gdyby przyzwała je w ciasnym wnętrzu, na przykład w kabinie karawanu, a) nie miałaby jak się nimi zamachnąć, b) mogłaby nabić na którąś siebie i/lub mnie.

SKRZYP. SKRZYP. To coś na dachu złapało równowagę jak surfer na desce. Musiało być bardzo ciężkie, by w ten sposób wgnieść blaszany dach.

Jęk wyrwał mi się z gardła, a dłonie trzymające kierownicę zadrżały. Kusiło mnie, by sięgnąć po łuk i strzały na tylne siedzenie, ale i tak nie mógłbym ich użyć. UBMPPS, Używanie Broni Miotającej Podczas Prowadzenia Samochodu, to fatalny pomysł, dzieciaki.

– Może uda ci się otworzyć okno – zasugerowałem Meg – wychylić się i powiedzieć temu czemuś, żeby sobie poszło?

– Niech pomyślę… Nie?! – Bogowie, co z niej za uparciuch! – Spróbuj to zrzucić, co?

Zanim zdążyłem jej wyjaśnić, że przy prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę był to fatalny pomysł, usłyszałem dźwięk przypominający otwieranie aluminiowej puszki. Pazur – brudny, biały i ostry, wielkości solidnego wiertła – przebił sufit. Po nim kolejny. I jeszcze jeden. I następny – w końcu przez podsufitkę przechodziło ich dziesięć, akurat dość na dwie ogromne dłonie.

– Meg! – jęknąłem. – Czy mogłabyś…

Nie wiem, co chciałem powiedzieć dalej. Ochronić mnie? Zabić to coś? Sprawdzić, czy mam z tyłu jakieś zapasowe majtki?

Stwór bezczelnie mi przerwał, rozrywając dach, jakby nasz karawan był prezentem, a sufit papierem pakunkowym.

Z dziury w dachu gapił się na mnie pomarszczony, upiorny humanoid o czarnoniebieskiej skórze połyskującej jak ciało wielkiej muchy. Oczy miał zamglone, a z zębów ciekła mu ślina. Biodra miał opasane przepaską z tłustych, czarnych piór. Stwór cuchnął gorzej niż jakikolwiek śmietnik, a wierzcie mi, wpadłem w życiu do kilku śmietników.

– ŻREĆ! – ryknął stwór.

– Zabij to! – krzyknąłem do Meg.

– Skręcaj! – odparowała.

Jedną z wielu wkurzających rzeczy związanych z moim uwięzieniem w ciele śmiertelnika jest to, że jestem sługą Meg McCaffrey. Muszę wykonywać jej bezpośrednie polecenia. Kiedy krzyknęła: „Skręcaj!”, szarpnąłem kierownicę w prawo. Karawan zareagował modelowo: przeleciał przez trzy pasy ruchu, przetoczył się przez barierkę i runął wprost do kanionu poniżej.

2

Ziomie, to nie jest wporzoTen ziom próbował zjeść mojego ziomaTo jest mój martwy ziom, ziomie

LUBIĘ LATAJĄCE SAMOCHODY. Wolę jednak, kiedy samochód naprawdę potrafi latać.

Gdy nasz karawan wyrwał się spod władzy grawitacji, miałem kilka mikrosekund na zachwycanie się krajobrazem rozciągającym się pod nami: śliczne jeziorko otoczone trasą spacerową i eukaliptusami, po jego drugiej stronie mała plaża, gdzie grupki wieczornych piknikowiczów wylegiwały się na kocykach.

Och, co za szczęście, pomyślała mała cząstka mojego mózgu, może przynajmniej wylądujemy w wodzie.

Wtedy właśnie zaczęliśmy spadać wprost na drzewa.

Z gardła wyrwało mi się coś w rodzaju wysokiego C Luciana Pavarottiego w Don Giovannim. Ręce miałem jak przyklejone do kierownicy.

Kiedy wpadliśmy w eukaliptusy, ghul zniknął z naszego dachu, zupełnie jakby gałęzie drzew zmiotły go stamtąd celowo. Inne konary zginały się w naszym kierunku, podtrzymując karawan. Zwalniały jego upadek, zsuwając nas z jednej liściastej, pachnącej tabletkami na kaszel gałęzi na następną, póki z hukiem nie wylądowaliśmy na czterech kołach. Nieprzydatne już do niczego poduszki powietrzne uaktywniły się i wcisnęły moją głowę w zagłówek.

W moich oczach tańczyły żółte ameby, w gardle palił smak krwi. Z trudem złapałem za klamkę, przecisnąłem się obok poduszki powietrznej i wygramoliłem na chłodną, zieloną trawę.

– Błeeee – wymamrotałem.

Gdzieś niedaleko Meg wymiotowała – przynajmniej oznaczało to, że żyje. Jakieś trzy metry na lewo ode mnie fale kołysały się przy brzegu jeziorka. Dokładnie nade mną, na największym eukaliptusie, nasz upiorny kolega syczał i wił się w klatce z gałęzi.

Z trudem usiadłem. Nos mi pulsował i czułem się, jakbym napchał sobie maści eukaliptusowej do zatok.

– Meg?

Zobaczyłem, jak wytacza się przed karawan. Wokół oczu miała okrągłe sińce, zapewne od poduszki powietrznej dla pasażera. Okulary, przekrzywione, ale całe, ciągle tkwiły na jej nosie.

– Kompletnie nie umiesz skręcać – powiedziała.

– O bogowie! – zaprotestowałem. – To ty mi kazałaś… – Mózg mi się zawiesił. – Chwila. Momencik. Jakim cudem żyjemy? Czy to ty tak pozaginałaś te gałęzie?

– Uhmm. – Machnęła ręką i dwie szable pojawiły się w jej dłoniach. Meg podparła się nimi jak kijami do nordic walkingu. – Nie utrzymają tego stwora zbyt długo. Szykuj się.

– Że co?! – krzyknąłem. – Zaczekaj! Nie! Nie jestem gotowy!

Podniosłem się z trudem, opierając się na drzwiach od strony kierowcy.

Na przeciwległym brzegu jeziora piknikowicze wstali z kocyków. Podejrzewam, że spadający z nieba karawan zwrócił ich uwagę. Nie widziałem zbyt dobrze, ale coś mi nie pasowało w tej grupce. Czy jedno z nich nosiło zbroję? A drugie miało… kozie nogi? Jednak nawet jeśli byli przyjaźnie nastawieni, znajdowali się zbyt daleko, by nam pomóc.

Pokuśtykałem wzdłuż karawanu i szarpnąłem tylne drzwi. Trumna Jasona leżała bezpiecznie. Porwałem łuk i kołczan – ukulele, niestety, zniknęło gdzieś pod poduszką powietrzną. Będę musiał dać sobie radę bez niego.

Nad nami potwór wył i miotał się w drzewnej klatce.

Meg zachwiała się. Czoło miała zroszone potem. Wtedy ghul wyrwał się z więzienia i zeskoczył z drzewa, lądując raptem kilkanaście metrów od nas. Miałem nadzieję, że połamie nogi przy upadku, ale niestety. Stwór zrobił kilka kroków, wybijając stopami mokre kratery w trawie, a potem wyprostował się i zawarczał, pokazując zęby białe i ostre jak odwrócone paliki płotu.

– ZABIĆ! ŻREĆ! – ryknął.

Cóż za uroczy głos. Ghul mógłby zostać wokalistą dowolnej norweskiej kapeli deathmetalowej.

– Zaczekaj! – krzyknąłem ochryple. – Ja… ja cię znam! – Pomachałem palcem, jakby to miało przywrócić mi pamięć. Łuk, który trzymałem w drugiej ręce, zadrżał, strzały zastukały w kołczanie jedna o drugą. – Zaczekaj, zaraz sobie przypomnę!

Ghul się zawahał. Zawsze wierzyłem, że większość świadomych istot pragnie być rozpoznana – obojętne, czy mowa o bogach, ludziach czy o śliniących się ghulach w przepasce z piór, lubimy, kiedy obcy wiedzą, kim jesteśmy, gdy wymawiają nasze imiona i doceniają to, że istniejemy.

Oczywiście to była tylko próba zyskania na czasie. Miałem nadzieję, że Meg zdąży złapać drugi oddech, zaatakować potwora i posiekać go na cuchnące plasterki. W tej chwili jednak była w stanie używać swoich szabli najwyżej jako kul, na których się wspierała. Podejrzewam, że kontrolowanie ogromnych drzew jest męczące, ale serio, nie mogło jej zabraknąć sił dopiero po zabiciu Kolesia w Sępiej Przepasce?

Zaraz… przepaska z sępich piór? Jeszcze raz zerknąłem na ghula: na jego niebieskoczarną skórę, zamglone oczy, zbyt duże usta i wąskie szczeliny zamiast nosa. Cuchnął padliną, nosił przepaskę z piór padlinożercy…

– Naprawdę cię znam! – obwieściłem. – Jesteś eurynomosem!

Spróbujcie powiedzieć „eurynomos”, kiedy macie język jak z ołowiu, trzęsiecie się ze strachu jak galareta i właśnie dostaliście w twarz poduszką powietrzną karawanu.

Stwór wykrzywił gębę, srebrne krople śliny pociekły mu po policzku.

– TAK! ŻARCIE POWIEDZIAŁO MOJE IMIĘ!

– Ale… ale ty zjadasz trupy! – zaprotestowałem. – Masz być w zaświatach, w służbie Hadesa!

Ghul schylił głowę, jakby próbował sobie przypomnieć słowa „zaświaty” i „Hades”. Chyba wolał od nich słowa „zabić” i „żreć”.

– HADES DAJE STARE TRUPY! – ryknął. – PAN DAJE ŚWIEŻE!

– Pan?

– PAN!

Naprawdę wolałbym, żeby Koleś w Sępiej Przepasce tak się nie darł. Nie miał widocznych uszu, więc pewnie nie było mu łatwo kontrolować głośność tego, co mówi. No chyba że po prostu chciał rozpryskać swoją ohydną ślinę w jak największym promieniu.

– Jeżeli masz na myśli Kaligulę – zaryzykowałem – to wiesz, on mnóstwo obiecuje, ale mogę cię zapewnić, że nie jest…

– KALIGULA NIE JEST PANEM!

– Nie jest panem?

– NIE JEST PANEM!

– MEG! – wrzasnąłem. Okej, teraz ja też się darłem.

– Tak? – jęknęła Meg. Wyglądała doprawdy wojowniczo i groźnie, człapiąc w moją stronę jak babcia wsparta na kulach z szabli. – Daj mi minutkę.

Było oczywiste, że w tej walce to nie ona będzie dowódcą.

Jeżeli pozwolę Kolesiowi w Sępiej Przepasce podejść do niej, to ją zabije, a byłem na dziewięćdziesiąt pięć procent pewien, że to mi się nie podoba.

– No dobra, eurynomosie – powiedziałem. – Nieważne, kto jest twoim panem, dzisiaj nikogo nie zabijesz i nie pożresz.

Wyjąłem strzałę z kołczanu. Naciągnąłem cięciwę i wycelowałem jak miliony razy wcześniej, ale tym razem było to nieco mniej imponujące: ręce mi się trzęsły, a nogi uginały.

Czemu śmiertelnicy drżą ze strachu? Wydaje mi się to nielogiczne. Gdybym to ja stworzył ludzi, dałbym im stalowe nerwy i nadludzką siłę w obliczu niebezpieczeństwa.

Ghul zasyczał, chlapiąc śliną dookoła.

– WKRÓTCE ARMIE PANA ZNÓW POWSTANĄ! – ryknął. – ZAKOŃCZYMY SPRAWĘ! ROZSZARPIĘ ŻARCIE NA STRZĘPY, A ŻARCIE DO NAS DOŁĄCZY!

Żarcie do nas dołączy? Poczułem nagle pustkę w żołądku. Przypomniałem sobie, za co Hades tak kochał eurynomosów. Jedno zadraśnięcie ich pazurami sprowadzało na śmiertelników nieuleczalną chorobę, a kiedy już umarli, wstawali z grobu jako coś, co dzisiejsi Grecy nazywają vrykolakas, a widzowie TV – zombi.

A to nawet nie było najgorsze. Jeżeli eurynomos zdołał pożreć ciało trupa aż do kości, ten szkielet powstawał jako najsilniejszy, najpotężniejszy rodzaj nieumarłego wojownika. Wielu z nich służyło w gwardii pałacowej Hadesa. Nie miałem najmniejszej ochoty starać się o taką pracę.

– Meg? – Trzymałem strzałę wycelowaną w pierś ghula. – Wycofaj się. Nie pozwól, żeby cię choćby drasnął.

– Ale… – zaczęła.

– Proszę – powiedziałem błagalnie – ten jeden raz mi zaufaj.

Koleś w Sępiej Przepasce warknął.

– ŻARCIE GADA ZA DUŻO. ŻREĆ!

Ruszył na mnie.

Strzeliłem.

Strzała doleciała do celu – trafiła w sam środek piersi ghula – ale odbiła się od niego jak gumowy młotek od metalu. Przynajmniej trafienie niebiańskim spiżem musiało zaboleć. Ghul jęknął i zatrzymał się na moment; na mostku miał dymiącą, spuchniętą ranę. Ciągle jednak żył, i to zdecydowanie. Może gdyby udało mi się go trafić w dokładnie to samo miejsce jakieś dwadzieścia, trzydzieści razy, zdołałbym zrobić mu konkretną krzywdę.

Drżącymi rękami naciągnąłem cięciwę po raz kolejny.

– To było tylko ostrzeżenie! – zawołałem. – Następna cię zabije!

Blefowałem.

Koleś w Sępiej Przepasce wydał z siebie dziwny gulgot. Miałem nadzieję, że to opóźnione śmiertelne spazmy, po czym dotarło do mnie, że tylko się śmieje.

– CHCESZ, ŻEBYM NAJPIERW POŻARŁ TO INNE ŻARCIE? A CIEBIE NA DESER?

Wyciągnął łapę w stronę karawanu.

Nie zrozumiałem. Odmówiłem rozumienia. Chciał zjeść poduszki powietrzne? Tapicerkę?

Do Meg dotarło to szybciej niż do mnie. Krzyknęła z wściekłością.

Ten stwór był pożeraczem ciał. A my jechaliśmy karawanem.

– Nie! – wrzasnęła Meg. – Daj mu spokój!

Rzuciła się przed siebie z szablami w dłoniach, ale nie miała dość sił, by zaatakować ghula. Odepchnąłem ją, wchodząc między nią a potwora i nie przestając strzelać. Strzały odskakiwały od czarnoniebieskiej skóry potwora, zostawiając dymiące, choć irytująco powierzchowne rany. Koleś w Sępiej Przepasce zrobił kilka kroków w moją stronę, warcząc z bólu i otrząsając się po każdym trafieniu.

Był półtora metra ode mnie.

Pół metra ode mnie – z pazurami wyciągniętymi, by mnie rozszarpać.

Gdzieś za mną kobiecy głos krzyknął:

– Hej!

Ten dźwięk zdekoncentrował ghula na wystarczająco długo, żebym zdążył – dzielnie padając na tyłek – odczołgać się od jego pazurów.

Koleś w Sępiej Przepasce zamrugał, zaskoczony przez nową publiczność. Jakieś dziesięć metrów ode mnie grupka faunów i driad, w sumie ze dwanaścioro, usiłowała schować się za plecami jednej chudej różowowłosej dziewczyny w zbroi rzymskiej legionistki.

Dziewczyna walczyła bronią miotającą. O rany. To była manubalista, ciężka rzymska kusza. To draństwo było beznadziejne: wolne, choć potężne, ale też wyjątkowo zawodne.

Legionistka założyła bełt i obróciła korbą dłońmi trzęsącymi się równie mocno jak moje.

W tej samej chwili Meg, jęcząc, zdołała podnieść się na nogi.

– Popchnąłeś mnie – powiedziała ponuro. Zapewne miało to oznaczać: „Dziękuję ci, Apollinie, za ocalenie mi życia”.

Różowowłosa uniosła kuszę. Przez długie, chude nogi przypominała mi żyrafiątko.

– Zo… zostaw ich! – nakazała ghulowi.

Koleś w Sępiej Przepasce uraczył ją popisowym syczeniem i pluciem.

– WIĘCEJ ŻARCIA! WSZYSCY DOŁĄCZYCIE DO KRÓLEWSKICH ZMARŁYCH!

– Ej, ziom. – Jeden z faunów nerwowo podrapał się po brzuchu wystającym spod koszulki z napisem: „LUDOWA REPUBLIKA BERKELEY”. – To nie jest wporzo.

– Niewporzo – poparli go pozostali.

– NIE MOŻESZ MI SIĘ PRZECIWSTAWIĆ, RZYMIANKO! – ryknął ghul. – JUŻ KOSZTOWAŁEM MIĘSA TWOICH TOWARZYSZY. DOŁĄCZYSZ DO NICH PRZY KRWAWYM KSIĘŻYCU…

Łup!

Bełt z cesarskiego złota zmaterializował się w samym środku jego klatki piersiowej. Oczy eurynomosa otworzyły się szeroko ze zdumienia. Legionistka wyglądała na równie zaskoczoną jak on.

– Ej, ziomalka, trafiłaś – powiedział jeden z faunów, jakby urażało to jego uczucia.

Ghul rozpadł się na proch i pióra. Bełt upadł na ziemię.

Meg przykuśtykała do mnie.

– Widzisz? Tak się to zabija – powiedziała.

– Zamknij się – mruknąłem.

Stanęliśmy twarzą w twarz z naszą nieoczekiwaną wy­bawicielką.

Różowowłosa skrzywiła się, patrząc na stertę prochu. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać.

– Nienawidzę ich – wymamrotała.

– Ty… ty walczyłaś z nimi już wcześniej? – spytałem.

Spojrzała na mnie, jakby to było wyjątkowo głupie pytanie.

Jeden z faunów szturchnął dziewczynę.

– No ej, Lavinia, zapytaj, co to za jedni.

– No dobra. – Lavinia odchrząknęła. – Kim jesteście?

Z trudem wstałem, usiłując się trochę ogarnąć.

– Jestem Apollo – powiedziałem. – A to Meg. Dziękujemy za ratunek.

Lavinia patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Apollo, czyli…

– To długa historia. – Machnąłem ręką. – Transportujemy ciało naszego przyjaciela Jasona Grace do Obozu Jupiter, by je pochować. Możecie nam pomóc?

Lavinię zamurowało.

– Jason Grace nie żyje?

Zanim zdołałem odpowiedzieć, z okolic autostrady dobiegło wycie wściekłości i bólu.

– Ej, ziomy – odezwał się jeden z faunów. – A te ghule to zwykle polują w parach, co nie?

Lavinia przełknęła ślinę.

– Hmmm, tak – odparła. – Odprowadzimy was do obozu. Tam możemy pogadać – wskazała nerwowo na karawan – kto nie żyje i dlaczego.

3

No niestety: nie mogęŻuć gumy i uciekać z trumnąW tej samej chwili

ILE DUCHÓW NATURY potrzeba do niesienia trumny?

Odpowiedzi nie poznamy, ponieważ kiedy tylko faunowie i driady usłyszeli, że jest robota do wykonania, rozpierzchli się między drzewami. Ostatni z faunów też by zwiał, gdyby Lavinia nie złapała go za rękę.

– O, nie, nie, Don, ten numer nie przejdzie.

W ukrytych za tęczowymi okularami oczach fauna widziałem panikę. Jego kozia bródka zadrżała – tik, który nagle kazał mi zatęsknić za satyrem Groverem. (Gdybyście chcieli wiedzieć, faunowie i satyrowie to prawie to samo. Faunowie to po prostu wersja rzymska, nie tak dobra w… no, w czymkolwiek).

– No hej, chętnie bym pomógł – powiedział Don – ale przypomniałem sobie właśnie, że mam spotkanie…

– Faunowie nie miewają spotkań – przerwała mu Lavinia.

– Wlepią mi mandat za brak biletu z parkometru…

– Nie masz samochodu!

– Muszę nakarmić psa…

– Don! – warknęła Lavinia. – Jesteś mi to winien.

– No dobra, dobra! – Faun wyrwał dłoń z jej uścisku i potarł nadgarstek z ponurą miną. – Wiesz, to, że powiedziałem, że ja i Toksykodendra być może wybierzemy się na piknik, wcale nie znaczy, że ci obiecałem, że ona…

Lavinia poczerwieniała jak burak.

– Nie o tym mówię! Mnóstwo razy cię kryłam! Teraz ty musisz mi pomóc z tą sprawą.

Wskazała na mnie, karawan i świat w ogóle. Zastanawiałem się, czy była nowa w obozie. Zbroja legionowa nie leżała na niej zbyt dobrze; dziewczyna ciągle poruszała ramionami, zginała kolana, chwytała za srebrną gwiazdę Dawida, która wisiała na jej długiej, smukłej szyi. Jej ogromne brązowe oczy i kępki różowych włosów tylko umocniły moje pierwsze wrażenie – podobieństwo do żyrafiątka, które pierwszy raz oddaliło się od matki i teraz rozgląda się po sawannie, i zastanawia: Co ja tu robię?

Meg zachwiała się, a że stała tuż obok mnie, złapała za kołczan, by utrzymać równowagę, i omal mnie przy tym nie udusiła.

– Kto to jest Toksykodendra?

– Meg! – skarciłem ją. – To nie nasza sprawa! Gdybym jednak miał zgadywać, uznałbym, że Toksykodendra to driada, którą Lavinia się interesuje, mniej więcej tak jak ty Jozuem w Palm Springs.

– Wcale się nim nie interesowałam! – prychnęła Meg.

– Wcale się nią nie interesuję! – zaprotestowała w tym samym momencie Lavinia.

Obie dziewczyny zamilkły, patrząc na siebie niechętnie.

– A tak na marginesie, czy ta Toksykodendra nie jest… no wiesz… toksyczna? – spytała Meg.

Lavinia wzniosła ręce do nieba, tak jakby myślała: O nie, tylko nie znowu to samo pytanie!

– Nie jest toksyczna! Jest boska. Znaczy, nie żebym koniecznie chciała iść z nią na randkę…

– Jasne, ziomalka – wtrącił się Don.

Lavinia spojrzała na fauna wzrokiem sugerującym mnóstwo ostrych bełtów i strzał.

– …ale gdyby wyszło na to, że jest między nami jakaś chemia, to może bym i poszła, i właśnie dlatego wymknęłam się na ten piknik, choć miałam być na patrolu, bo Don zapewnił mnie, że Toksykodendra…

– Ej, ej! – Don zachichotał nerwowo. – Nie mieliśmy przypadkiem odprowadzić tych tu do obozu? I co z karawanem? Działa czy nie?

Wycofuję to, co powiedziałem o faunach jako niezbyt dobrych w czymkolwiek. Don był z pewnością bardzo, bardzo dobry w zmienianiu tematu.

Przyjrzałem się karawanowi z bliska, oceniając, jak mocno jest uszkodzony. Oprócz mnóstwa pachnących eukaliptusem rys i zadrapań zauważyłem, że przód jest kompletnie zgnieciony od uderzenia w barierki. Wyglądał jak akordeon Flaco Jimeneza, kiedy przyłożyłem mu (akordeonowi, nie Jimenezowi) kijem bejsbolowym. Sorry, Flaco, grałeś za dobrze, zazdrość mnie skręciła i akordeon za to zapłacił.

– Możemy w czwórkę ponieść trumnę – zasugerowała Lavinia.

W wieczornym powietrzu rozległ się kolejny krzyk. Wydawał się dochodzić z miejsca zdecydowanie bliżej nas, gdzieś na północ od autostrady.

– Nie ma szans. – Pokręciłem głową. – Nie uda nam się wspiąć aż do tunelu.

– Jest inna droga – powiedziała Lavinia. – Tajne wejście do obozu. Dużo bliżej.

– Podoba mi się słowo „bliżej” – stwierdziła Meg.

– Tyle że – dodała Lavinia – powinnam być teraz na straży. Moja warta zaraz się kończy i nie wiem, jak długo partnerka zdoła mnie kryć. Kiedy dotrzemy do obozu, pozwólcie mi opowiedzieć, jak i kiedy się spotkaliśmy.

Don zadygotał.

– Jeżeli ktoś się dowie, że Lavinia znowu urwała się z warty…

– Znowu? – spytałem.

– Zamknij się, Don – mruknęła Lavinia.

Z jednej strony problemy legionistki wydawały mi się śmieszne w porównaniu z – powiedzmy – śmiercią i pożarciem przez ghula. Z drugiej jednak wiedziałem, że kary w rzymskich legionach bywały surowe. Często uwzględniały bicze, łańcuchy i wściekłe zwierzęta – coś à la koncert Ozzy’ego Osbourne’a około roku 1980.

– Ta Toksykodendra musi ci się naprawdę podobać – stwierdziłem.

Lavinia wymamrotała coś w odpowiedzi, podniosła bełt i mi nim pogroziła.

– Pomogę wam, a wy mnie. Umowa?

Meg odpowiedziała za mnie:

– Umowa. Jak szybko umiesz biec z trumną?

Niezbyt szybko, jak się okazało.

Zebraliśmy resztę rzeczy z karawanu, po czym ja i Meg złapaliśmy za tył trumny Jasona, a Lavinia i Don za przód. Zrobiliśmy koślawą przebieżkę z ładunkiem wzdłuż brzegu jeziorka, przy czym ja co chwilę zerkałem w górę, z nadzieją że z drzewa nie spadnie kolejny ghul.

Lavinia zapewniała, że sekretne wejście jest zaraz po drugiej stronie jeziora. Ponieważ jednakowoż nie umieliśmy chodzić po wodzie, zwłaszcza z trumną, musieliśmy przespacerować się z naszym ciężarem jakieś czterysta metrów wzdłuż brzegu.

– Nie jęcz! – zganiła mnie Lavinia, kiedy się poskarżyłem. – Przybiegliśmy z plaży, żeby wam pomóc. Możecie chyba się odwzajemnić i przemaszerować tą samą drogą?

– Niby tak – powiedziałem. – Ale ta trumna jest ciężka.

– No właśnie – wtrącił się Don.

– Spróbujcie przemaszerować trzydzieści kilometrów w pełnym legionowym uzbrojeniu – prychnęła Lavinia.

– Nie, dzięki – wymamrotałem.

Meg milczała. Choć była blada i ciężko oddychała, niosła trumnę bez narzekań – pewnie żeby wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia.

W końcu dotarliśmy na plażę. Wbity w ziemię znak głosił:

JEZIORO TEMESCAL

KĄPIEL NA WŁASNE RYZYKO

Typowe dla śmiertelników: ostrzegą cię przed możliwością utonięcia, ale przed morderczymi ghulami to już oczywiście nie.

Lavinia poprowadziła nas w kierunku niewielkiego kamiennego budynku, w którym mieściły się toalety i szatnie. Na jego tylnej ścianie znajdowały się zwyczajne metalowe drzwi, które legionistka otworzyła kopniakiem. W środku ujrzałem betonowy szyb schodzący długą rampą w ciemność.

– Śmiertelnicy, jak rozumiem, nie wiedzą o tym miejscu? – spytałem.

Don zachichotał.

– Nie, ziom, oni myślą, że tu jest jakiś generator albo co. Nawet nie wszyscy legioniści wiedzą, tylko ci co bardziej super, jak Lavinia.

– Nie wyłgasz się od pomocy, Don – ucięła Lavinia. – Postawmy trumnę na moment, dobrze?

W duchu wypowiedziałem szybką modlitwę dziękczynną. Bolały mnie ramiona, plecy spływały potem i przypomniał mi się moment, kiedy Hera kazała mi przestawiać swój złoty tron z kąta w kąt i z powrotem, póki nie znalazła absolutnie idealnego miejsca. Ech, ta… bogini.

Lavinia wyjęła z kieszeni paczkę balonowych gum do żucia. Wrzuciła do ust trzy kawałki, po czym poczęstowała mnie i Meg.

– Dziękuję – odmówiłem uprzejmie.

– Poproszę – powiedziała Meg.

– Poproszę – powiedział Don.

Lavinia odsunęła paczkę gum poza zasięg rąk fauna.

– Don, przecież wiesz, że guma ci szkodzi. Poprzednim razem puszczałeś pawia przez kilka dni.

– Ale jest pyszna! – zaprotestował Don.

Legionistka zajrzała do tunelu, żując energicznie.

– Tu jest za wąsko, nie damy rady we czworo z trumną – uznała. – Pójdę przodem. Don, ty i Apollo – skrzywiła się, jakby ciągle nie wierzyła, że naprawdę tak się nazywam – złapiecie każdy za jeden koniec.

– Mamy nieść tylko we dwóch?! – zaprotestowałem.

– No właśnie! – Don dołączył do mojego protestu.

– Nieście jak kanapę – poinstruowała nas Lavinia, jakby to miało coś wyjaśniać. – A ty… Jak ty masz na imię? Peg?

– Meg – poprawiła Meg.

– Masz przy sobie coś zbędnego, co możesz zostawić? Jak na przykład to coś… co wygląda jak projekt do szkoły?

Meg musiała być koszmarnie zmęczona, bo nie skrzywiła się, nie uderzyła Lavinii ani nie wyhodowała jej w uszach pelargonii. Odwróciła się tylko, chroniąc makietę Jasona włas­nym ciałem.

– Nie. To jest ważne – odparła.

– Okej. – Lavinia podrapała się po brwi ufarbowanej na ten sam odcień różu co włosy. – Trzymaj się z tyłu. Pilnuj, bo tych drzwi nie da się zamknąć na klucz, a to znaczy…

Jak na zawołanie dobiegł nas ryk ghula, jeszcze głośniejszy niż poprzednio. Był pełen wściekłości, jakby stwór właśnie znalazł proch i sępią pieluchę pozostałe po poległym kompanie.

– Chodźmy – zakomenderowała Lavinia.

Zaczynałem zmieniać zdanie o naszej różowowłosej znajomej. Jak na niepewne żyrafiątko aż za dobrze radziła sobie z wydawaniem nam rozkazów.

Zeszliśmy gęsiego w dół po rampie. Dźwigałem tył trumny, a Don przód. W stęchłym powietrzu unosił się zapach gumy do żucia – tunel śmierdział jak pleśniejąca wata cukrowa. Ilekroć Lavinia strzelała balonem, podskakiwałem. Ręce szybko zaczęły mnie boleć od ciężaru trumny.

– Daleko jeszcze? – spytałem.

– Ledwie weszliśmy – odpowiedziała legionistka.

– Czyli niedaleko?

– Może ze czterysta metrów.

Próbowałem wydać z siebie pełne męskiej godności westchnienie. Wyszło coś w rodzaju żałosnego jęku.

– Ej, słuchajcie – odezwała się Meg. – Musimy przyspieszyć.

– Widzisz coś? – spytał Don.

– Jeszcze nie – odparła Meg – ale mam przeczucie.

Przeczucie. Nienawidzę ich.

Jedynego światła dostarczała nam broń. Złote wykończenia przewieszonej przez plecy Lavinii kuszy rzucały blade refleksy na jej różowe włosy. Blask szabli Meg sprawiał, że nasze włas­ne wydłużone cienie wydawały się otaczać nas zewsząd, tak że szliśmy jak w eskorcie tłumu zjaw. Za każdym razem kiedy Don odwracał się w moją stronę, jego tęczowe soczewki robiły wrażenie plam oleju unoszących się na ciemnej wodzie.

Dłonie i przedramiona piekły mnie z wysiłku, Don z kolei w ogóle nie robił wrażenia zmęczonego. Zdecydowanie nie chciałem jako pierwszy zacząć płakać i błagać o litość.

Droga zrobiła się szersza i równiejsza. Uznałem, że to dobry znak, choć ani Meg, ani Lavinia nie zaoferowały, że pomogą w niesieniu trumny.

W końcu ręce odmówiły mi posłuszeństwa.

– Stop – jęknąłem.

Zdołaliśmy z Donem postawić trumnę, zanim wyślizgnęła mi się z rąk. Palce miałem boleśnie poodgniatane, a na dłoniach już zaczynały się tworzyć pęcherze. Czułem się jak po sześciogodzinnym pojedynku na gitarę jazzową z Patem Methenym, i to granym na ciężkim fenderze stratocasterze.

– Auć – mruknąłem, ponieważ byłem kiedyś bogiem poezji i mam ogromny talent do opisywania emocji.

– Nie możemy odpoczywać zbyt długo – ostrzegła nas Lavinia. – Moja warta na pewno już się skończyła i partnerka zastanawia się, gdzie się podziałam.

Prawie się roześmiałem. Zapomniałem, że na dodatek musimy udawać, że Lavinia nie urwała się z posterunku.

– Doniesie na ciebie?

Lavinia zapatrzyła się w ciemność.

– Tylko jeśli nie będzie innego wyjścia – powiedziała. – To nasza centurionka, ale jest w porządku.

– Centurionka pozwoliła ci się wymknąć? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Nie całkiem – odparła Lavinia, bawiąc się wisiorkiem z gwiazdą Dawida. – Tak jakby… nie zauważyła. Rozumie problem.

Don zachichotał.

– Znaczy, zadurzenie w kimś?

– Nie! – zaprotestowała Lavinia. – Ona wie, jak to jest stać na warcie przez pięć godzin. Ech, już nie mogę. Zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach.

Pomyślałem o tym, jak nerwowo Lavinia bawi się wisiorkiem, z jaką zawziętością żuje gumę, jak co chwilę przestępuje z jednej chudej nogi na drugą. Większość herosów cierpi na jakiś rodzaj nerwicy albo nadpobudliwości – są gotowi do ciąg­łej czujności i miotania się między bitwami. Lavinia jednak była nadpobudliwa przez duże N.

– Co masz na myśli, mówiąc „ostatnie wydarzenia”? – zacząłem, ale zanim skończyłem, zauważyłem, że Don zamarł w bezruchu. Jego nos i bródka drżały. Spędziłem w Labiryncie dość czasu z Groverem Underwoodem, żeby wiedzieć, co to oznacza.

– Co czujesz? – spytałem.

– Nie jestem pewien – odpowiedział. – Ale to coś jest niedaleko. I pachnie… dziwnie.

– Ojej… – Zarumieniłem się. – Przysięgam, kąpałem się rano, ale to ciało, kiedy tylko się zmęczę, zaczyna się pocić!

– To nie to. Słuchajcie!

Meg odwróciła się w stronę, z której przyszliśmy. Podniosła szable i czekała. Lavinia zdjęła z ramienia balistę i wbiła wzrok w ciemność przed nami.

W końcu to usłyszałem: odgłos kroków na kamieniu i brzęk metalu, głośniejsze niż moje tłukące się serce. Ktoś biegł w naszą stronę.

– Nadchodzą – powiedziała Meg.

– Nie, zaczekajcie! – krzyknęła Lavinia. – To ona!

Miałem wrażenie, że Meg i Lavinia mówią o dwóch różnych rzeczach.

– Jaka ona? – zapytałem.

– Skąd nadchodzą? – jęknął Don.

Lavinia podniosła dłoń i zawołała:

– Tu jestem!

– Ciiii – upomniała ją Meg, ciągle odwrócona w stronę, z której przyszliśmy. – Co ty wyprawiasz?

Wtedy właśnie w otaczający nas krąg światła wbiegła od strony Obozu Jupiter młoda kobieta.

Była mniej więcej w wieku Lavinii, miała jakieś czternaście albo piętnaście lat, a do tego ciemną skórę i bursztynowe oczy. Brązowe, kręcone włosy opadały jej na ramiona. Na dżinsy i fioletową koszulkę założyła nagolenice i pancerz legionistki. Nosiła insygnia centuriona, a przy pasku miała spathę,miecz rzymskiej jazdy. No tak – uświadomiłem sobie, że znałem ją z załogi ArgoII.

– Hazel Levesque – powiedziałem. – Dzięki bogom.

Hazel zatrzymała się w pół kroku, zapewne zastanawiając się, kim jestem, skąd ją znam i czemu się tak głupio uśmiecham. Spojrzała na Dona, potem na Meg, w końcu na trumnę.

– Co tu się dzieje, Lavinio? – zapytała.

– Hej! – krzyknęła Meg. – Mamy towarzystwo!

Nie miała na myśli Hazel. Za nami, na samej granicy światła promieniującego z szabli Meg, czaiła się ciemna sylwetka o granatowo połyskującej skórze i wyszczerzonych zębach, z których kapała ślina. Sekundę później z ciemności wychynął drugi, identyczny ghul.

Cóż za szczęście: eurynomosowie właśnie zaproponowali nam promocję: „Zabij jednego – dwóch kolejnych gratis”.

4

Może piosenkę na ukulele?Po co od razu usuwać mi wnętrzności!Wystarczy zwykłe „nie”

– OCH… – powiedział Don cieniutkim głosem. – Już wiemy, co to tak cuchnie.

– Wydawało mi się, że mówiłeś, że ghule polują parami – jęknąłem.

– Albo trójkami – pisnął faun. – Czasem trójkami.

Eurynomai warknęli, czając się tuż poza zasięgiem szabli Meg. Za moimi plecami Lavinia załadowała manubalistę. Usłyszałem klik, klik, klik,ale ta broń była tak powolna, że do strzału gotowa będzie pewnie w następny czwartek. Hazel ze świs­tem wydobyła z pochwy spathę, ale to niestety też nie była najlepsza broń do walki na bliską odległość. Meg wydawała się niepewna, co robić: szarżować, bronić pozycji czy zemdleć z wyczerpania. Na dodatek mała uparciucha ciągle trzymała pod pachą projekt Jasona, co nie zwiększało jej szans w starciu.

Poszukałem broni i natrafiłem na ukulele. Czemu nie? Było tylko odrobinę żałośniejsze od manubalisty czy spathy.

Może i poduszka powietrzna rozwaliła mi nos, ale niestety węch nadal miałem czuły. Od kombinacji smrodu ghula i zapachu gumy balonowej piekły mnie nozdrza i łzawiły mi oczy.

– ŻARCIE – oznajmił pierwszy ghul.

– ŻARCIE! – zgodził się drugi.

Wydawały się zachwycone, jakbyśmy byli ich ulubionym posiłkiem, którego nie jedli od wieków.

Hazel odezwała się pewnym i spokojnym głosem:

– Słuchajcie, stoczyliśmy już bitwę z im podobnymi. Nie dajcie im się skaleczyć!

To, jak powiedziała „bitwę”, uświadomiło mi, że Hazel mogła odwoływać się tylko do jednego katastrofalnego wydarzenia. Przypomniałem sobie, jak Leo Valdez opowiadał nam w Los Angeles o poważnych stratach, jakie poniósł Obóz Jupiter, i o tym, jak dobrzy ludzie ginęli, walcząc do końca. Chyba zaczęło do mnie docierać, jak straszna musiała być tamta bitwa.

– Żadnych skaleczeń – potwierdziłem. – Meg, trzymaj ich na dystans, spróbuję coś zaintonować.

Miałem prosty pomysł: zagrać kołysankę, otumanić nią stwory, po czym zabić je w wygodny i cywilizowany sposób.

Nie doceniłem tego, jak bardzo eurynomai nie znoszą ukulele. Wystarczyło, że obwieściłem plan, a z wyciem rzucili się do ataku.

Cofnąłem się i zderzyłem z trumną Jasona. Don wrzasnął i skulił się, a Lavinia nadal usiłowała załadować balistę.

– Róbcie dziurę! – krzyknęła Hazel.

W tamtej chwili nie miało to dla mnie najmniejszego sensu.

Meg rzuciła się do ataku. Odcięła ramię jednego z ghuli, zamierzyła się na nogi drugiego. Ruszała się jednak niemrawo, a trzymana pod ramieniem makieta sprawiała, że mogła skutecznie posługiwać się tylko jedną szablą. Gdyby ghule chciały ją zabić, łatwo by im to przyszło. Zamiast tego jednak przepchnęły się obok niej, chcąc za wszelką cenę powstrzymać mnie, zanim zdołam dotknąć strun.

Każdemu się wydaje, że się zna na muzyce.

– ŻARCIE! – krzyknął jednoręki ghul, sięgając po mnie pozostałymi pięcioma pazurami. Próbowałem wciągnąć brzuch. Prawie mi się udało.

Lecz, niestety, ta przeklęta oponka! Gdybym był we własnej boskiej postaci, łapa ghula nigdy by mnie nie dosięgła: trwalszy od spiżu kaloryfer na brzuchu zapobiegłby wszelkim zakusom potwora. Niestety ciało Lestera po raz kolejny mnie zawiodło.

Eurynomos celował w brzuch, tuż poniżej ukulele. Koniuszek jego środkowego palca ledwie, ledwie zahaczył o ciało, pazur rozdarł mi koszulę i przeciął skórę na brzuchu niczym tępa brzytwa.

Potknąłem się i upadłem za trumnę Jasona. Ciepła krew kapała mi z rany i plamiła spodnie.

Levesque krzyknęła z wściekłością i wbiła spathę pod obojczyk potwora, tworząc pierwszego na świecie ghula na patyku. Eurynomos ryknął i rzucił się przed siebie, wyrywając broń z rąk Hazel. Rana zadana ostrzem z cesarskiego złota dymiła. Nagle – i tego nie da się powiedzieć delikatnie – ghul eksplodował, zmieniając się w gorące, rozsypujące się płaty popiołu. Miecz Hazel z brzękiem upadł na podłogę.

Drugi ghul zatrzymał się, chcąc zaatakować Meg – to się zdarza, kiedy właśnie oberwało się cięciem w udo od irytującej dwunastolatki – ale słysząc krzyk towarzysza, odwrócił się do nas. To dało Meg szansę na atak, ale zamiast atakować, przepchnęła się obok bestii i rzuciła ku mnie, w biegu zmieniając szable w pierścienie.

– Wszystko w porządku? – spytała. – O nie, krew ci się leje. Powiedziałeś: „żadnych skaleczeń”, a sam dałeśsię skaleczyć!

Nie wiedziałem, czy powinienem czuć się wzruszony jej troską, czy wkurzony tonem.

– Nie miałem tego w planach, Meg! – syknąłem.

– Ludzie, uwaga! – krzyknęła Lavinia.

Ghul ruszył do przodu, blokując Hazel dostęp do leżącego na ziemi miecza. Don wysoce fachowo się kulił, legionistka nadal nie uruchomiła balisty, a ja i Meg tkwiliśmy obok siebie tuż przy trumnie Jasona.

Hazel, bezbronna, była jedynym, co stało między ghulem a posiłkiem z pięciu dań.

Stwór syknął:

– Nie macie szans. – Jego głos się zmienił; wydawał się niższy i bardziej modulowany. – Dołączycie do swych towarzyszy w moim grobie.

Pulsujący ból w głowie i rana sprawiały, że ledwie go rozumiałem, ale Hazel najwyraźniej nie miała tego problemu.

– Kim jesteś? – zapytała. – Może przestaniesz kryć się za sługusami i ujawnisz swoją tożsamość?

Eurynomos zamrugał. Jego oczy straciły mleczną biel; teraz były fioletowe jak płonąca jodyna.

– Hazel Levesque. Akurat ty powinnaś rozumieć, jak cienka jest granica między życiem a śmiercią. Ale nie bój się, zagwarantuję ci specjalne miejsce u mego boku, razem z twoim ukochanym Frankiem. Będziecie cudownymi szkieletami.

Hazel zacisnęła pięści. Kiedy na nas spojrzała, wyglądała niemal równie groźnie jak ghul.

– Cofnąć się! – rozkazała. – Jak najdalej.

Meg musiała niemal zawlec mnie przed trumnę. Czułem się, jakby ktoś zszył mi brzuch klamrami z gorącego metalu. Lavinia złapała Dona za kołnierz i wepchnęła go w miejsce, w którym mógł kulić się nieco bezpieczniej.

Ghul zachichotał.

– I jak niby chcesz mnie pokonać, Hazel? Tym? – Kopnął miecz w głąb ciemnego korytarza. – Wezwałem więcej nieumarłych. Za chwilę tu będą.

Próbowałem, mimo bólu, podnieść się na nogi. Nie mogłem zostawić Hazel. Lavinia jednak położyła mi dłoń na ramieniu.

– Zaczekaj – powiedziała. – Hazel da sobie radę.

Wydało mi się to dość desperacko optymistycznym stwierdzeniem, ale – o wstydzie – nic nie zrobiłem. Ciepła krew wsiąkała w moją bieliznę (miałem szczerą nadzieję, że to krew).

Eurynomos otarł jednym palcem ślinę z mordy.

– Możesz się od razu poddać, chyba że zamierzasz uciec i zostawić nam tę śliczną trumnę. Jesteśmy potężni pod ziemią, córko Plutona. Zbyt potężni dla ciebie.

– Ach tak? – spytała Hazel spokojnym, niemal konwersacyjnym tonem. – Potężni pod ziemią. Dobrze wiedzieć.

Tunel zadrżał. Na ścianach pojawiły się pęknięcia pełznące po kamieniu na kształt błyskawic. Pod nogami ghula eksplodowała kolumna białego kwarcu, przyszpilając potwora do sufitu i zmieniając go w chmurę konfetti z sępich piór.

Hazel popatrzyła na nas, jakby nic się nie stało.

– Don, Lavinia, zabierzcie to stąd! – Z trudem spojrzała na trumnę. – Ty – wskazała na Meg – pomóż swojemu przyjacielowi. Mamy w obozie uzdrowicieli, którzy poradzą sobie ze skaleczeniem zadanym przez ghula.

– Chwila – wtrąciłem się. – Co tu się przed chwilą wydarzyło? Głos tego stwora…

– Widziałam takie zachowanie ghuli już wcześniej – powiedziała ponuro Hazel. – Później wam to wyjaśnię. Teraz ruszajcie, dogonię was za momencik.

Z nowych pęknięć w suficie posypał się pył. Może ucieczka stąd nie była złym pomysłem.

Wsparłem się na Meg i zdołałem zrobić kilka chwiejnych kroków w głąb tunelu. Lavinia i Don dźwigali trumnę Jasona, a ja byłem tak obolały, że nawet nie miałem siły krzyczeć na legionistkę, że niesie tę trumnę jak kanapę.

Przeszliśmy raptem jakieś piętnaście metrów, kiedy z tunelu za nami rozległy się jeszcze głośniejsze pomruki. Odwróciłem się i natychmiast dostałem w twarz obłokiem pyłu i odłamków.

– Hazel?! – zawołała Lavinia w głąb chmury wirującego kurzu.

Sekundę później z chmury wynurzyła się Hazel Levesque pokryta od stóp do głów błyszczącym sproszkowanym kwarcem. Miecz lśnił w jej dłoni.

– Wszystko w porządku – oświadczyła. – Nikt już się tędy nie prześlizgnie. A teraz – wskazała na trumnę – może zechcecie mi wyjaśnić, kto jest w środku?

Naprawdę nie chciałem.

Nie po tym, jak zobaczyłem wrogów Hazel nadzianych na ruszt.

Niemniej byłem to winny Jasonowi. To była jego przy­jaciółka.

Zacisnąłem zęby i już miałem coś powiedzieć, kiedy uprzedziła mnie sama centurionka.

– To Jason – powiedziała, jakby ktoś wyszeptał jej to do ucha. – Och, bogowie.

Podbiegła do trumny. Padła na kolana i objęła wieko. Wstrząsnął nią długi jęk, a potem schyliła głowę i szlochała bez słów. Pasma jej włosów opadały na pokryte kwarcowym pyłem drewno i zostawiały na nim zygzakowate ślady, jak zapis sejsmografu.

Nie patrząc na nas, powiedziała cicho:

– Miałam koszmarne sny. Łódź. Jeździec na koniu. I… włócznia. Jak to się stało?

Wyjaśniłem najlepiej, jak umiałem. Opowiedziałem o moim zesłaniu do świata śmiertelników, o przygodach z Meg, o walce na jachcie Kaliguli i o tym, jak Jason zginął, ratując nam życie. Opowieść z powrotem przywołała tamten strach i cierpienie. Przypomniałem sobie ostry zapach w pełnym ozonu powietrzu, kiedy duchy wiatrów krążyły wokół Meg i Jasona, kajdany boleśnie zaciśnięte na nadgarstkach i bezlitosne, pełne samozachwytu przechwałki Kaliguli: „Ja nie wypuszczam przeciwników żywych!”.

Było to tak straszne, że przez chwilę zapomniałem nawet o boleśnie rozciętym brzuchu. Lavinia gapiła się w podłogę, Meg wszelkimi siłami próbowała powstrzymać krwawienie z rany, używając do tego wydobytej z plecaka zapasowej sukienki. Don gapił się w sufit, na którym właśnie pojawiło się kolejne pęknięcie.

– Nie chciałbym przerywać – powiedział faun – ale może moglibyśmy kontynuować na zewnątrz?

Hazel przycisnęła dłoń do trumny.

– Ale mnie wkurzyłeś. Jak mogłeś to zrobić Piper? I nam? Nie dałeś sobie pomóc. Coś ty sobie myślał?

Zajęło mi moment zrozumienie, że nie mówi do nas, lecz do Jasona.

Hazel powoli wstała. Jej usta drżały. Wyprostowała się, jakby nagle wyhodowała sobie w plecach kwarcowe kolumny wzmacniające kręgosłup.

– Pomogę wam dźwigać jedną stronę – powiedziała. – Zabierzmy go do domu.

Szliśmy powoli, bez słowa – najsmutniejsze grono grabarzy w historii. Wszystkich nas pokrywał kurz i proch z rozsypanych potworów. Z przodu niespokojnie kroczyła Lavinia w zbroi, zerkając co jakiś czas na Hazel, a ona z kolei maszerowała ze wzrokiem utkwionym przed siebie, nie zwracając nawet uwagi na sępie piórko, które powiewało uczepione rękawa jej koszuli.

Meg i Don nieśli tył trumny. Oczy Meg otaczały siniaki, których nabawiła się podczas wypadku, przez co wyglądała jak wielki, fatalnie ubrany szop pracz. Don co chwilę rozglądał się nerwowo i przekrzywiał głowę w lewo, tak jakby chciał posłuchać, co ma mu do powiedzenia jego lewe ramię. Człapałem za nimi z zapasową sukienką Meg przyciśniętą do brzucha. Krwawienie chyba ustało, ale rana nadal bolała i piekła. Miałem nadzieję, że Hazel miała rację i uzdrowiciele będą mi w stanie pomóc. Jakoś nie uśmiechała mi się perspektywa zostania statystą w serialu The Walking Dead.

Niepokoiło mnie opanowanie Hazel. Chyba wolałbym, żeby krzyczała i rzucała we mnie przedmiotami. Jej rozpacz była jak lodowaty bezruch góry. Mógłbyś stać obok takiego szczytu i zamknąć oczy – a i tak wiedziałbyś, że on tam jest, choćbyś go nie widział ani nie słyszał. Niewypowiedzianie ciężka i potężna geologiczna siła tak pradawna, że nawet bogowie byli przy niej jak komary. Bałem się, co się stanie, jeżeli emocje Hazel zamienią tę górę w wulkan.

W końcu wychynęliśmy na powierzchnię. Staliśmy na skalnej półce mniej więcej w połowie wzgórza, a przed nami rozciągała się dolina Nowego Rzymu. Wzgórza o zachodzie słońca wydawały się fioletowe, a chłodny wiatr niósł zapach bzu i drzewnego dymu.

– Rany – jękneła Meg, wpatrując się w krajobraz.

Tak jak zapamiętałem, Mały Tyber płynął dnem doliny, wijąc się niczym połyskliwa wstążka kończąca się w błękitnym jeziorku, przy którym powinien znajdować się centralny punkt obozu. Na północnym brzegu jeziorka leżał Nowy Rzym, mniejsza wersja oryginalnego imperialnego miasta.

Po tym, co Leo opowiadał o ostatniej bitwie, spodziewałem się zobaczyć ruiny. Z tej odległości jednak wszystko wyglądało normalnie – lśniąco białe budynki z czerwonymi dachami, zwieńczony kopułą Dom Senatu, Circus Maximus i Koloseum.

Na południowym brzegu leżało Świątynne Wzgórze, chaotycznie zabudowane świątyniami i posągami. Na szczycie pagórka, górując nad resztą, znajdował się imponujący pomnik ego mojego tatusia, świątynia Jupitera Optimusa Maximusa, czyli Jowisza Najlepszego Największego. Jeśli to możliwe, ojciec w rzymskiej wersji był jeszcze bardziej nie do zniesienia niż jako grecki Zeus. (Tak, my, bogowie, miewamy osobowości wielorakie, bo wy, śmiertelnicy, nie możecie się zdecydować co do naszej prawdziwej natury. To bardzo męczące).

Kiedyś nie znosiłem patrzeć na wzgórze, bo to nie moja świątynia była największa (choć oczywiście powinna być!). Teraz nie mogłem znieść tego widoku z innych powodów. Myślałem tylko o makiecie, którą dźwigała Meg, i szkicowniku, który miała ze sobą, zawierającym plany przebudowy wzgórza według Jasona Grace. W porównaniu z przygotowanym przez niego styropianowym modelem, upstrzonym notatkami i przyklejonymi domkami z Monopoly, prawdziwe wzgórze wydało mi się niegodne bogów. Znaczyło mniej niż dobroć Jasona i jego chęć uczczenia każdego z bogów, bez wyjątku.

Zmusiłem się, by odwrócić wzrok.

Dokładnie pod nami, jakieś dwa kilometry od naszej półki, leżał Obóz Jupiter. Wyglądał jak typowy rzymski obóz wojskowy z dowolnego miejsca i czasu istnienia imperium, z częstokołem, wieżami i okopami, z równą linią baraków wzdłuż dwóch głównych ulic – Rzymianie zawsze budowali tak samo, niezależnie od tego, czy mieli zostać na jedną noc, czy na dziesięć lat, i jeżeli znało się jeden ich obóz, znało się je wszystkie. Można było przebudzić się nocą i chodząc w kompletnej ciemności, i tak wiedzieć dokładnie, gdzie co jest.

Oczywiście podczas moich wizyt w rzymskich obozach zwykle przesiadywałem w namiotach dowódców, wylegując się i jedząc winogrona, jak wtedy z Kommodusem… Bogowie, czemu musiałem dręczyć się takimi myślami?

– Okej. – Głos Hazel wyrwał mnie z zamyślenia. – Oto nasza historyjka. Lavinio, zgodnie z moim rozkazem udałaś się do Temescal, bo zobaczyłaś spadający w przepaść karawan. Ja zostałam na posterunku aż do zmiany warty, a potem ruszyłam ze wsparciem, bo podejrzewałam, że może ci grozić niebezpieczeństwo. Walczyliśmy z ghulami, uratowaliśmy tych tutaj i tak dalej. Jasne?

– Skoro już o tym mowa… – przerwał jej Don. – Wy sobie spoko dacie radę beze mnie, no nie? Bo chyba grożą wam kłopoty, więc może ja się wymknę, co?

Lavinia rzuciła mu groźne spojrzenie.

– No dobra, zostanę – dodał szybko. – Wiecie, zawsze chętnie pomogę.

Hazel mocniej zacisnęła dłoń na uchwycie trumny.

– Pamiętajcie, służymy jako gwardia honorowa. Nieważne, że jesteśmy obszarpani i ranni, mamy obowiązki. Przynosimy do domu poległego towarzysza, zrozumiano?

– Tak, centurionie – powiedziała Lavinia potulnie. – I… Hazel? Dzięki.

Hazel skrzywiła się, jakby żałowała swojego miękkiego serca.

– A kiedy tylko dotrzemy do principiów… – jej wzrok skupił się na mnie – …nasz boski gość wyjaśni dowództwu, co się stało z Jasonem.

5

Heja wszystkimOto melodyjka zwana„Jestem totalną ofermą”

LEGIONOWI WARTOWNICY zauważyli nas z daleka, jak przystało na legionowych wartowników.

Kiedy nasza grupka dotarła do głównej bramy fortu, zebrał się tłumek. Herosi ustawili się po obu stronach ulicy i przyglądali w pełnym zaciekawienia milczeniu, kiedy nieśliśmy trumnę Jasona przez obóz. Nikt o nic nie pytał. Nikt nie próbował nas zatrzymywać. Brzemię tych wszystkich spojrzeń było straszliwe.

Hazel poprowadziła nas Via Praetoria.

Kilku legionistów stało na gankach baraków: pozapominali o nie do końca wypolerowanych zbrojach, odstawili gitary, porzucili niedokończone karciane rozgrywki. Połyskujące fioletowo lary, domowe bóstwa legionu, kręciły się wokół, przenikając przez ściany i ludzi z całkowitym lekceważeniem dla przestrzeni intymnej. Nad naszymi głowami krążyły ogromne orły, przyglądając się nam tak, jakby oceniały, czy jesteśmy potencjalnie smacznymi gryzoniami.

Zaczęło do mnie docierać, jak rzadki jest ten tłumek. Obóz sprawiał wrażenie… niezupełnie opuszczonego, ale ledwie w połowie zapełnionego. Kilku młodszych herosów chodziło o kulach. Inni mieli ręce na temblakach.

Może niektórzy po prostu zostali w koszarach albo w lazarecie, a może byli gdzieś na dalekiej wyprawie, ale nie podobały mi się te lekko upiorne, porażone żałobą twarze legionistów, którzy nas obserwowali.

Przypomniały mi się przechwałki eurynomosa nad jeziorem Temescal: „JUŻ KOSZTOWAŁEM MIĘSA TWOICH TOWARZYSZY. DOŁĄCZYSZ DO NICH PRZY KRWAWYM KSIĘŻYCU”.

Nie za bardzo wiedziałem, czym jest krwawy Księżyc. Sprawy księżycowe to bardziej specjalność mojej siostry. Ale nie podobały mi się te słowa. Miałem dość krwi. Sądząc po wyrazach twarzy legionistów, oni też.

A potem pomyślałem o czymś jeszcze, co powiedział ghul. „WSZYSCY DOŁĄCZYCIE DO KRÓLEWSKICH ZMARŁYCH”. I o słowach przepowiedni, którą otrzymaliśmy w Labiryncie Ognia. W mojej głowie pojawiła się niepokojąca myśl. Zrobiłem wszystko, żeby ją stłumić. Miałem już dość strachu jak na jeden dzień.

Mijaliśmy witryny sklepów, które miały zezwolenie na działalność w obrębie obozu – tylko najpotrzebniejsze usługi, jak dilerzy rydwanów, wytwórcy uzbrojenia, sklep dla gladiatorów oraz kawiarnia. Przed tą ostatnią stał dwugłowy barista w zielonym fartuchu poplamionym pianką latte, rzucając nam gniewne spojrzenia obu twarzy.

W końcu dotarliśmy do głównego skrzyżowania, gdzie dwie ulice przecinały się pod kątem prostym przed principiami. Na schodach jaskrawobiałego budynku dowództwa czekali na nas legionowi pretorzy.

Mało brakowało, a byłbym nie poznał Franka Zhanga. Pierwszy raz widziałem go w czasach, gdy ja byłem jeszcze bogiem, a on legionowym nowicjuszem. Frank miał wtedy dziecinną buzię, krępą posturę, ciemne, przyklapnięte włosy i cudowną fiksację na punkcie łucznictwa. Uważał, że mógłbym być jego ojcem. Bez przerwy się do mnie modlił. Prawdę mówiąc, był tak uroczy, że chętnie bym go adoptował, ale niestety był jednym z synów Marsa.

Drugi raz widziałem Zhanga podczas jego wyprawy Argo II, urósł chyba w przyspieszonym tempie albo brał jakieś zastrzyki magicznego testosteronu czy co tam. W każdym razie był wyższy, silniejszy i bardziej imponujący – choć nadal miał ten cudowny, milutki sposób bycia niedźwiadka grizzly.

A teraz – często zauważam to u młodych mężczyzn, którzy nadal rosną – waga Franka zaczęła doganiać wzrost. Był nadal wielkim, potężnym facetem o twarzy dziecka, którą aż się chce uszczypnąć, tyle że teraz był większy i bardziej muskularny.

Ewidentnie właśnie zwlekł się z łóżka, żeby się z nami spotkać, mimo że był dopiero wczesny wieczór. Włosy stały mu dęba niczym wielka fala. Jedna nogawka dżinsów była wciśnięta w skarpetkę. Zamiast koszulki miał żółtą jedwabną górę od piżamy w orły i niedźwiedzie – była to manifestacja modowa mająca w zamierzeniu ukryć purpurowy płaszcz pretora.

Jedno, co się nie zmieniło, to jego sposób bycia – nieco niepewna postawa, lekko zdumione zmarszczenie czoła, jakby bez przerwy się zastanawiał: Czy to naprawdę jest moje miejsce?

Podejrzewam, że to uczucie było całkiem zrozumiałe. Frank wspiął się po wszystkich szczeblach od probatio do centuriona i dalej pretora w rekordowym tempie. Żaden rzymski oficer od czasów Juliusza Cezara nie zrobił tak szybkiej i znakomitej kariery. Nie było to jednak porównanie, którym zamierzałem dzielić się z Frankiem, zważywszy na to, co się stało z rzeczonym Juliuszem.

Mój wzrok powędrował ku młodej dziewczynie u boku Franka, pretor Reynie Avili Ramírez-Arellano… i przypomniałem coś sobie.

W sercu poczułem przetaczającą się ku trzewiom kulę paniki. Dobrze, że nie niosłem trumny Jasona, bo byłbym ją upuścił. Jak mam wam to wytłumaczyć?

Zdarzały się wam kiedykolwiek doświadczenia tak bolesne lub kłopotliwe, że dosłownie o nich zapomnieliście? Umysł się odrywa, ucieka od wydarzenia, wrzeszcząc: „Nie, nie, nie!”, i odmawia przyznania się kiedykolwiek jeszcze do tych wspomnień?

Tak miałem z Reyną Avilą Ramírez-Arellano.

Och, tak. Wiedziałem, kim ona jest. Znałem jej imię i reputację. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że w Obozie Jupiter się na nią natkniemy. Przepowiednia, którą rozszyfrowaliśmy w Labiryncie Ognia, uświadomiła mi to.

Ale mój marny ludzki umysł całkowicie odmówił wykonania najważniejszego połączenia: że ta Reyna była tamtą Reyną, której twarz ukazała mi dawno temu pewna nieznośna bogini miłości.

To ona! Mój mózg wrzeszczał na mnie, kiedy tak stałem przed nią w całej mej pulchnej i upstrzonej trądzikiem chwale, przyciskając do brzucha zakrwawioną sukienkę. O rany, jaka Reyna była piękna!

Rozpoznajesz ją?!, odwrzasnąłem w odpowiedzi. Masz ochotę o niej rozmawiać? Nie mógłbyś znów zapomnieć?

Ale, wiesz, pamiętasz, co powiedziała Afrodyta?, upierał się mózg. Musisz się trzymać z dala od Reyny albo…

Tak, pamiętam! Zamknij się!

Zdarzają się wam podobne rozmowy z własnym mózgiem, nieprawdaż? To zupełnie normalne, nie?