Zagubiony heros. Tom I Olimpijscy herosi - Rick Riordan - ebook

Zagubiony heros. Tom I Olimpijscy herosi ebook

Rick Riordan

4,6

31 osób interesuje się tą książką

Opis

JASON MA PROBLEM. Kiedy budzi się w autobusie pełnym nastolatków jadących na szkolną wycieczkę, nie pamięta niczego. Wszystko wskazuje na to, że ma dziewczynę, Piper, i najlepszego przyjaciela, Leona. Są uczniami Szkoły Dziczy, szkoły z internatem dla „złych dzieciaków”. Co Jason zrobił, że skończył w takiej szkole? I gdzie właściwie jest? Jason nie wie nawet, kim jest. Wie tylko, że to wszystko wygląda bardzo źle.
PIPER MA SWOJĄ TAJEMNICĘ. Jej ojciec, słynny aktor filmowy, przed trzema dniami gdzieś zaginął, a ona miała sen, w którym tata ma jakieś poważne kłopoty. Piper nie potrafi odkryć znaczenia tego snu, nie rozumie też, dlaczego jej chłopak, Jason, nagle jej nie poznaje. Podczas szkolnej wycieczki wybucha dziwna burza, podczas której atakują ich straszne potwory. Piper, Jason i Leo zostają przeniesieni do miejsca zwanego Obozem Herosów. Piper czuje, że musi za wszelką cenę znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytania.
LEO MA NIEZWYKŁE ZDOLNOŚCI TECHNICZNE. Kiedy w Obozie Herosów przydzielają mu domek pełen narzędzi i części maszyn, czuje się jak w domu. Ale dzieją się tam również dziwne rzeczy. Wszyscy mówią o ciążącej na domku klątwie i o jakimś chłopaku, który zaginął. Mało tego, jego współtowarzysze twierdzą, że wszyscy – łącznie z nim – są dziećmi jakichś bogów. Czy ma to coś wspólnego z utratą pamięci przez Jasona albo z tym, że Leo wciąż widzi jakieś duchy?
Powitajcie nowych bohaterów i starych znajomych z Obozu Herosów w pierwszym tomie nowej serii „Olimpijscy Herosi”. Jej autor, twórca wielu bestsellerów Rick Riordan, naładował tę książkę niespodziewanymi zwrotami akcji, zagadkami i humorem, tworząc wielką opowieść o niesamowitych przygodach. Kiedy ją przeczytacie, będziecie niecierpliwie wyczekiwać następnego tomu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 610

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (898 ocen)
608
217
66
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
klarahreczuch

Całkiem niezła

Książkę jak najbardziej polecam. Jedyny moj problem był taki że na początku książki nie mogłam sie przyzwyczaić ze głównym bochaterem jest Jason a nie Percy.
93
apgurba

Dobrze spędzony czas

super !!!! tylko zabrakło bohaterów z poprzedniej serii.
41
Tynka8

Dobrze spędzony czas

Polecam, chociaż mam o wiele większy sentyment do serii o Percym.
30
monikaszafran

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna idealna na noc bardzo polecam przyszły Premier Polski (*-*)
20
Werka_Pink

Nie oderwiesz się od lektury

Super seria. Polecam 🥳
20

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Rick Riordan

Zagubiony Heros

Przełożył Andrzej

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału

The Heroes of Olympus

Book One

The Lost Hero

Copyright © 2010 by Rick Riordan. All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Andrzej Polkowski, 2011

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2011

Cover illustration © 2010 by John Rocco

Projekt okładki

Joann Hill

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl)

Redakcja

Ewa Wiąckowska

Korekta

Teresa Lachowska, Katarzyna Kolowca-Chmura

Opracowanie graficzne okładki, typografia i DTP

Stefan Łaskawiec

Wydanie I

ISBN 978-83-62170-92-0

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Dla Haleya i Patricka, miłośników starych mitów i baśni. To dzięki nim zaistniał Obóz Herosów.

I JASON

Jason miał parszywy dzień. I to od samego początku, jeszcze zanim został porażony piorunem.

Obudził się na tylnym siedzeniu szkolnego autobusu, trzymając za rękę nieznajomą dziewczynę. To akurat nie było najgorsze, bo dziewczyna była całkiem do rzeczy, tyle że nie miał pojęcia, kim ona jest i co on sam robi w tym autobusie. Wyprostował się i przecierał oczy, próbując zebrać myśli.

Na miejscach przed nim siedziało w niedbałych pozach ze trzydzieści osób: chłopaków i dziewczyn. Słuchali iPodów, rozmawiali albo spali. Wszyscy wyglądali na jego rówieśników, czyli mogli mieć po piętnaście... szesnaście... „Zaraz, ale ile ja właściwie mam lat?” – pomyślał z przerażeniem. Nie wiedział.

Autobus toczył się z hałasem po wyboistej drodze. Za oknami, pod niebieskim niebem rozciągała się pustynia. Jednego Jason był pewny: nie mieszka na żadnej pustyni. Próbował sobie przypomnieć... ostatnią rzecz, jaką zapamiętał.

Dziewczyna ścisnęła mu rękę.

– Jason, dobrze się czujesz?

Miała na sobie spłowiałe dżinsy, turystyczne buty i polarową bluzę do snowboardu. Jej czekoladowe włosy przycięte były nierówno, a po bokach zaplecione w cienkie warkoczyki. Nie była umalowana, jakby nie chciała zwracać na siebie uwagi – co było raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę jej nieprzeciętną urodę. Kolor jej oczu zmieniał się jak w kalejdoskopie: raz były brązowe, to znowu niebieskie albo zielone.

Jason uwolnił rękę z jej uścisku.

– Mm... nie...

Z przodu autobusu zagrzmiał głos nauczyciela:

– Hej, misiaczki, a teraz posłuchajcie!

Nie ulegało wątpliwości, że facet jest trenerem. Bejsbolówkę wcisnął na głowę tak głęboko, że widać spod niej było tylko paciorkowate oczy. Miał rzadką kozią bródkę i skwaszoną twarz, jakby przed chwilą zjadł coś spleśniałego. Pod pomarańczową koszulką polo prężyły się muskularne ramiona i wypukła pierś. Nylonowe spodenki treningowe i adidasy były nieskazitelnie białe. Z szyi zwieszał mu się gwizdek, a do pasa miał przytroczony megafon. Budziłby respekt, gdyby nie to, że miał zaledwie półtora metra wzrostu. Kiedy stanął w przejściu między rzędami siedzeń, jeden z uczniów zawołał:

– Niech pan wstanie, panie Hedge!

– Słyszałem to! – ryknął trener, przeszukując wzrokiem autobus.

A po chwili utkwił spojrzenie w Jasonie i zmarszczył brwi.

Jasonowi ciarki przebiegły po plecach. Był pewny, że trener widzi go po raz pierwszy w życiu i zaraz zapyta, co on tu robi, a było to pytanie, na które sam nie znał odpowiedzi.

Ale trener Hedge przestał się w niego wpatrywać i odchrząknął.

– Za pięć minut będziemy na miejscu! Trzymajcie się swoich partnerów. Nie pogubcie kartek z ćwiczeniami. A jeśli któryś z was, misiaczki, sprawi mi kłopot, osobiście wywalę go na zbity pysk i odeślę do szkoły. O tak!

Wziął do ręki bejsbolowy kij i zamachnął się nim jak pałkarz.

Jason spojrzał na siedzącą obok niego dziewczynę.

– Wolno mu się tak do nas odzywać?

Wzruszyła ramionami.

– Zawsze taki jest. To Szkoła Dziczy. „Tu dzieciaki są zwierzętami”.

Powiedziała to takim tonem, jakby powtarzała dobrze znany dowcip.

– To jakaś pomyłka – powiedział Jason. – Mnie tu w ogóle nie powinno być.

Siedzący przed nim chłopak odwrócił się i parsknął śmiechem.

– No jasne, Jason. Nas wszystkich w to tylko wrobiono! Ja sześć razy nie uciekłem. Piper nie ukradła bmw.

Dziewczyna zarumieniła się.

– Wcale nie ukradłam tego auta, Leo!

– Och, zapomniałem, Piper. Zaraz, jaki kit im wstawiałaś? Że namówiłaś dilera, żeby ci je pożyczył? – Uniósł brwi, patrząc na Jasona, jakby chciał powiedzieć: „Możesz w to uwierzyć?”.

Leo wyglądał jak elf z orszaku latynoskiego Świętego Mikołaja. Miał kędzierzawe czarne włosy, spiczaste uszy, wesołą, dziecinną twarz i łobuzerski uśmiech, który ostrzegał, że nie można go zostawiać samego w pobliżu zapałek i ostrych przedmiotów. Jego długie, zwinne palce nieustannie się poruszały – bębniły po ławce, gładziły włosy za uszami, skubały guziki wyświechtanej kurtki wojskowej. Albo był nadpobudliwy od urodzenia, albo naładowany cukrem i kofeiną w takiej dawce, jaka bawołu przyprawiłaby o atak serca.

– Mniejsza z tym – powiedział Leo. – Masz formularz ćwiczeń? Bo ja swój już dawno zużyłem na kulki z papieru. Czemu się na mnie gapisz? Znowu ktoś mi domalował wąsy?

– Ja ciebie nie znam – burknął Jason. Leo wyszczerzył do niego zęby.

– Jasne. Nie jestem twoim najlepszym kumplem. Jestem jego złym klonem.

– Leo Valdez! – ryknął trener Hedge z przodu autobusu. – Masz jakiś problem?

Leo mrugnął do Jasona.

– Zaraz będzie niezły ubaw. – Odwrócił się do przodu i zawołał: – Przepraszam, panie trenerze! Mam taki problem, że źle pana słyszę. Mógłby pan użyć megafonu?

Trener Hedge odchrząknął z satysfakcją, jakby ta prośba go ucieszyła. Sięgnął po megafon przyczepiony do spodenek i kontynuował przemowę, ale z megafonu rozbrzmiał głos Dartha Vadera. Uczniowie wybuchnęli śmiechem. Trener umilkł na chwilę, po czym znowu coś powiedział, ale tym razem megafon ryknął:

– Krowa mówi: muuu!

Uczniowie wrzasnęli z uciechy. Trener cisnął megafon na bok.

– Valdez!

Piper zdusiła śmiech.

– O rany, Leo, jak to zrobiłeś?

Leo wyciągnął z rękawa maleńki śrubokręt.

– Stać mnie na więcej – mruknął.

– Słuchajcie – odezwał się Jason – mówię poważnie. Co ja tutaj robię? Dokąd jedziemy?

Piper zmarszczyła brwi.

– Jason, żartujesz, tak?

– Nie! Nie mam pojęcia...

– No jasne, on sobie robi jaja – stwierdził Leo. – Odgrywa się na mnie za ten krem do golenia na galaretce.

Jason wytrzeszczył na niego oczy.

– Nie, myślę, że on naprawdę nie żartuje – powiedziała Piper i znowu chwyciła go za rękę, ale natychmiast uwolnił się z jej uścisku.

– Przepraszam... Ja nie... nie...

– Znakomicie! – ryknął trener Hedge z przodu autobusu. – Ostatnie rzędy właśnie zgłosiły się na ochotnika do sprzątania po lunchu!

Reszta uczniów powitała to wiwatami.

– No nie, to już skandal – mruknął Leo.

Ale Piper nie spuszczała wzroku z Jasona, jakby nie mogła się zdecydować, czy ma się obrazić, czy martwić.

– Słuchaj, może uderzyłeś się w głowę? – zapytała. – Naprawdę nie wiesz, kim jesteśmy?

Jason wzruszył ramionami.

– Gorzej. Nie wiem, kim ja jestem.

Autobus zatrzymał się przed wielkim, otynkowanym na czerwono budynkiem, przywodzącym na myśl muzeum wyrastające z nicości. „Może to właśnie jest to” – pomyślał Jason. – „Narodowe Muzeum Nicości”. Zimny wiatr przewalał się przez pustynię. Do tej pory chłopak nie zwrócił uwagi na to, co ma na sobie, ale na zewnątrz poczuł chłód, więc sprawdził: dżinsy, adidasy, fioletowa koszulka i cienka wiatrówka.

– A teraz krótki, intensywny kurs dla dotkniętych amnezją – powiedział Leo tonem, który wzbudził w Jasonie podejrzenie, że ten „kurs” niczego mu nie wyjaśni.

– To jest „Szkoła Dziczy” – Leo zrobił palcami cudzysłowy w powietrzu – co oznacza, że jesteśmy „młodocianymi przestępcami”. Członkowie twojej rodziny albo sądu, albo jakiegoś innego gremium uznali, że sprawiasz zbyt wiele kłopotów, więc wyprawili cię do tego milutkiego kicia... o, przepraszam, do „szkoły z internatem”... w jakimś zadupiu w Nevadzie, gdzie nabywasz bardzo pożytecznych umiejętności, takich jak bieganie po dziesięć mil dziennie przez kaktusy albo wyplatanie wianków ze stokrotek! W nagrodę za dobre wyniki trener Hedge zabiera nas na „edukacyjne” wyprawy terenowe, podczas których dba o należyty porządek, używając swojego kija bejsbolowego. No co, teraz już sobie wszystko przypomniałeś?

– Nie.

Jason z niepokojem spojrzał na resztę uczniów: ze dwudziestu chłopaków i z dziesięć dziewczyn. Nikt nie wyglądał na zatwardziałego kryminalistę, więc zaczął się zastanawiać, co takiego mogli zrobić, żeby dostać się do szkoły dla młodocianych przestępców, i dlaczego on sam znalazł się w ich gronie.

Leo spojrzał wymownie w niebo.

– Aha, zgrywamy się dalej, tak? No dobra, więc my troje zakumplowaliśmy się w tym semestrze. Trzymamy się razem. Robisz wszystko, co ci powiem, oddajesz mi swoje desery, odwalasz za mnie prace domowe...

– Leo! – warknęła Piper.

– Dobra. To ostatnie możesz wykasować. Ale jesteśmy przyjaciółmi. No, może Piper trochę inaczej, bo przez ostatnie parę tygodni...

– Leo, przestań!

Piper zaczerwieniła się. Jason poczuł, że i on ma wypieki. Przecież powinien pamiętać, że chodzi z taką dziewczyną jak Piper.

– On ma zanik pamięci albo coś w tym rodzaju – oświadczyła Piper. – Trzeba komuś powiedzieć.

Leo skrzywił się.

– Komu? Może trenerowi? Już widzę, jak leczy Jasona, waląc go kijem w łeb.

Trener Hedge stał przed całą grupą, wywrzaskując polecenia i używając gwizdka, aby zaprowadzić porządek, ale raz po raz zerkał na Jasona i marszczył brwi.

– Leo, jemu potrzebna jest pomoc – upierała się Piper. – Może ma wstrząśnienie mózgu albo...

– Hej, Piper!

Jeden z chłopców odłączył się od grupy, która ruszyła ku wejściu do muzeum. Wepchnął się między Jasona i Piper, zwalając Leona z nóg.

– Nie gadaj z tymi pijawkami. Zapomniałaś, że jesteś ze mną w parze?

Miał ciemne włosy przystrzyżone à la Superman, mocną opaleniznę i zęby tak białe, że powinny nosić ostrzegawczy napis: NIE GAP SIĘ W ZĘBY, GROZI TRWAŁĄ ŚLEPOTĄ. Nosił klubową koszulkę drużyny Dallas Cowboys, markowe dżinsy i wysokie buty, a uśmiechał się tak, jakby był darem z nieba dla każdej młodocianej przestępczyni. Jason natychmiast go znienawidził.

– Spadaj, Dylan – warknęła Piper. – Nie prosiłam się, żeby z tobą pracować.

– Och, to się wie! Ale masz dzisiaj szczęście!

Dylan chwycił ją pod rękę i pociągnął ku wejściu do muzeum. Pozostałej dwójce Piper rzuciła przez ramię zrozpaczone spojrzenie.

Leo wstał i otrzepał się.

– Nie znoszę gościa. – Podał Jasonowi ramię, jakby mieli wejść razem, podskakując na jednej nodze. – Jestem Dylan. Jestem super, chcę się z tobą umówić, ale nie wiem jak! Może to ty mnie gdzieś zaprosisz? Ale masz szczęście!

– Leo, jesteś świrem.

– No jasne, wciąż mi to powtarzasz. – Wyszczerzył zęby. – Ale skoro mnie nie pamiętasz, to mogę ci opowiedzieć wszystkie moje stare dowcipy. Idziemy!

Jason pomyślał, że jeśli to jest jego najlepszy przyjaciel, to jego dotychczasowe życie musiało być nieźle pokręcone, ale ruszył za nim do wejścia.

Szli całą grupą przez muzeum, zatrzymując się co jakiś czas, aby wysłuchać wykładu trenera Hedge’a mówiącego przez megafon, który zmieniał mu głos na głęboki bas Mrocznego Lorda Sithów albo wywrzaskiwał bezsensowne zdania, na przykład: „Świnia mówi: chrum”.

Leo bez przerwy wyciągał z kieszeni wojskowej kurtki orzechy, śrubki i spiralki do czyszczenia fajek i składał to wszystko razem, jakby odczuwał przymus robienia czegoś z rękami.

Jason był zbyt rozkojarzony, aby zwracać uwagę na ekspozycje, ale dotarło do niego, że chodzi o Wielki Kanion i obyczaje plemienia Hualapai, do którego należy muzeum.

Kilka rozchichotanych dziewczyn wciąż zerkało na Piper i Dylana. Jason domyślił się, że tworzą popularną paczkę. Miały na sobie obcisłe dżinsy i różowe topy, a na twarzach tyle makijażu, że wystarczyłoby go dla wszystkich na balangę z okazji Halloween.

– Hej, Piper – odezwała się jedna z nich – czy to twoje plemię zarządza tym muzeum? Wchodzisz tu za friko, jak odwalisz taniec deszczu?

Reszta dziewczyn zaśmiała się głośno. Nawet ten jej rzekomy partner, Dylan, zdobył się na uśmiech. Piper miała dłonie ukryte w rękawach bluzy, ale Jason czuł, że są zaciśnięte w pięści.

– Mój tata należy do plemienia Czirokezów – powiedziała. – Nie do Hualapai. Oczywiście, Isabel, trzeba mieć choć kilka komórek w mózgu, żeby załapać różnicę.

Isabel wytrzeszczyła oczy, udając zaskoczenie, co nadało jej wygląd sowy w pełnym makijażu.

– Och, wybacz! To w takim razie mama była z tego plemienia, tak? No tak, ale ty przecież nigdy nie znałaś swojej mamusi.

Piper rzuciła się na nią, ale zanim doszło do bójki, trener Hedge warknął:

– Ej, tam z tyłu! Dosyć tego! Dajcie dobry przykład, bo sięgnę po moją pałę!

Grupa powlokła się do następnej ekspozycji, ale wymalowane dziewczyny wciąż zaczepiały Piper.

– Fajnie jest wrócić do rezerwatu, co? – zapytała jedna słodkim głosem.

– Pewnie tatuś był zbyt często pijany, żeby pracować – dodała inna z udawanym współczuciem. – To dlatego została kleptomanką.

Piper ignorowała je, ale Jason gotów był im przyłożyć. Może i nie pamiętał Piper, a nawet tego, kim sam jest, ale wiedział, że nie znosi szkolnych tyranów.

Leo złapał go za ramię.

– Spoko. Piper nie lubi, jak wdajemy się w bójki. A poza tym gdyby te dziewczyny dowiedziały się, kim jest jej ojciec, padłyby przed nią plackiem, zawodząc: „Ale jesteśmy głupie!”.

– Dlaczego? Kim on jest?

Leo parsknął śmiechem.

– Chyba żartujesz! Naprawdę nie pamiętasz, że ojciec twojej dziewczyny...

– Słuchaj, bardzo żałuję, ale nawet jej nie pamiętam, a co dopiero jej ojca.

Leo zagwizdał.

– Widzę, że musimy pogadać, kiedy wrócimy do sypialni.

Doszli do końca sali wystawowej, gdzie wielkie szklane drzwi prowadziły na taras.

– No dobra, misiaczki – rozległ się głos trenera Hedge’a. – Zaraz zobaczycie Wielki Kanion. Postarajcie się go nie rozwalić. Taras widokowy wytrzymuje wagę siedemdziesięciu odrzutowców, więc możecie się czuć bezpieczni. Tylko nie popychajcie tam jeden drugiego, bo jak ktoś spadnie, będę miał trochę papierkowej roboty.

Otworzył drzwi i wszyscy wyszli na zewnątrz. Przed nimi rozciągał się Wielki Kanion – prawdziwy Wielki Kanion. Poza krawędź stromego urwiska wybiegał długi, półkolisty taras ze szkła, tak że widać było, co jest pod spodem.

– O kurczę – mruknął Leo. – Ale ekstra...

Jason musiał się z nim zgodzić. Mimo zaniku pamięci i poczucia, że znalazł się tu przez przypadek, to, co zobaczyli, wywarło na nim wielkie wrażenie.

Kanion był o wiele głębszy i szerszy, niż wydawał się na zdjęciach. Znajdowali się tak wysoko, że pod stopami widzieli krążące ptaki. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów pod nimi po dnie kanionu wiła się rzeka. Kiedy byli w muzeum, napłynęły zwały burzowych chmur, rzucających na klify cienie podobne do złowrogich twarzy. Jak daleko można było sięgnąć wzrokiem, pustynię znaczyły czerwone i szare żyły wąwozów. „Jakby jakiś szalony bóg powycinał je nożem” – pomyślał Jason.

Przeszył go ostry ból rodzący się w głębi czaszki, za oczami. Szalony bóg... Skąd mu to przyszło do głowy? Poczuł, że jest blisko czegoś bardzo ważnego... czegoś znajomego. I miał nieodparte poczucie, że coś mu grozi.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Leo. – Chyba nie zamierzasz rzucić się w dół, co? Bo akurat nie wziąłem kamery.

– Nic mi nie jest – wymamrotał Jason. – Tylko głowa mnie rozbolała.

Ponad ich głowami przetoczył się grzmot. Podmuch zimnego wiatru o mało co nie zwalił go z nóg.

– Groźnie to wygląda. – Leo spojrzał na chmury, mrużąc oczy. – Nad nami burza, a wokoło spokój. Dziwne, nie?

Jason spojrzał w górę. Leo miał rację. Krąg ciemnych chmur zawisł nad szklanym tarasem, ale cała reszta nieba była idealnie czysta. Zrodziło to w nim jakieś złe przeczucie.

– No dobra, misiaczki! – ryknął trener Hedge. Popatrzył na chmury i zmarszczył czoło. – Może trzeba będzie przerwać tę imprezę, więc do roboty! I pamiętajcie: pełnymi zdaniami!

Znowu przetoczył się nad nimi grzmot, a głowę Jasona ponownie przeszył ostry ból. Bezwiednie sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciągnął z niej monetę – złoty krążek wielkości półdolarówki, ale grubszy i nierówny. Na jednej stronie wyryty był topór bojowy z podwójnym ostrzem. Na drugiej – męska twarz z wieńcem laurowym na głowie i litery układające się w słowo IVLIVS.

– O kurczę, to złoto? – zapytał Leo. – Ukrywałeś to przede mną!

Jason schował monetę, zastanawiając się, skąd ją ma i dlaczego przeczuwa, że wkrótce będzie mu potrzebna.

– E, nic takiego – odrzekł. – Zwykła moneta.

Leo wzruszył ramionami. Być może jego myśli musiały być w ciągłym ruchu, tak jak ręce.

– Wiesz co? Ciekawe, czy odważysz się tam splunąć. Tam, w dół.

Do ćwiczenia pisemnego niezbyt się przykładali. Jasona za bardzo rozpraszała burza i mieszanka jego własnych uczuć. Poza tym nie miał pojęcia, jak nazwać „trzy warstwy osadowe, które widzi”, albo jak opisać „dwa przykłady erozji”.

Leo nie mógł mu pomóc. Był zbyt zajęty budowaniem helikoptera ze spiralek do czyszczenia fajki.

– Zaraz go wypróbujemy.

Wyrzucił helikopter w powietrze. Jason był pewny, że zabawka natychmiast spadnie, więc zdumiał się, kiedy zrobione ze spiralek skrzydełka zaczęły się obracać. Helikopterek przeleciał przez pół szerokości kanionu, zanim stracił rozpęd i korkociągowym lotem opadł w przepaść.

– Jak to zrobiłeś? – zapytał.

Leo wzruszył ramionami.

– Byłoby fajniej, gdybym miał trochę gumek.

– Słuchaj, Leo, pytam poważnie. Jesteśmy przyjaciółmi?

– Nawet sprawdzonymi.

– Jesteś pewny? Kiedy się poznaliśmy? O czym rozmawialiśmy?

– To było... – Leo zmarszczył czoło. – Nie pamiętam dokładnie. Stary, ja mam ADHD. Nie możesz ode mnie wymagać, żebym pamiętał szczegóły.

– Ale ja ciebie w ogóle nie pamiętam. Nikogo nie pamiętam. A jeśli...

– Jeśli to ty masz rację, a my wszyscy się mylimy? Myślisz, że po prostu dzisiaj rano tu się pojawiłeś, a nam wszystkim przedtem tylko się śniłeś?

Cichy głosik w głowie Jasona powiedział: „Właśnie tak myślę”.

Ale to zakrawało na szaleństwo. Wszyscy traktowali go tu normalnie, jakby od dawna był członkiem ich klasy. Wszyscy – tylko nie trener Hedge.

– Przytrzymaj mi to. – Podał mu kartkę z ćwiczeniami. – Zaraz wrócę.

I zanim Leo zdążył zaprotestować, ruszył przed siebie.

Prócz ich grupy w muzeum nie było nikogo. Może było jeszcze za wcześnie na turystów, a może odstraszyła ich ta dziwna pogoda. Uczniowie Szkoły Dziczy rozproszyli się parami po szklanym tarasie. Większość dokazywała albo rozmawiała. Kilku chłopców rzucało w przepaść centówki. Kilkanaście metrów dalej Piper próbowała wypełnić formularz ćwiczeń, ale jej głupi partner, Dylan, przystawiał się do niej, obejmując ją ramieniem i pokazując w uśmiechu olśniewającą biel swoich zębów. Odpychała go raz po raz, a kiedy zobaczyła Jasona, spojrzała na niego wymownie, jakby chciała powiedzieć: „Zabierz ode mnie tego głupola”.

Jason pokazał jej gestem, żeby chwilę zaczekała. Podszedł do trenera Hedge’a, który stał, wspierając się na swoim kiju bejsbolowym, i obserwował chmury.

– To twoja sprawka? – zapytał Hedge.

Jason cofnął się o krok.

– Co? – zapytał zdumiony, bo zabrzmiało to jak pytanie, czy wywołał burzę.

Trener spojrzał na niego gniewnie; jego małe oczy błyszczały spod daszka czapki.

– Nie pogrywaj ze mną, szczeniaku. Co tutaj robisz i dlaczego przeszkadzasz mi w robocie?

– To znaczy... że pan mnie nie zna? – zapytał Jason. – Nie jestem pana uczniem?

Hedge prychnął.

– Zobaczyłem cię dzisiaj po raz pierwszy w życiu.

Jason poczuł taką ulgę, że z trudem powstrzymał łzy. A więc nie pomieszało mu się w głowie! Znalazł się w niewłaściwym miejscu.

– Proszę mnie zrozumieć, panie profesorze, ale ja naprawdę nie wiem, skąd się tu wziąłem. Po prostu obudziłem się w szkolnym autobusie. Wiem tylko, że nie powinno mnie tu być.

– I tu masz rację. – Hedge zniżył głos, jakby zdradzał mu jakąś tajemnicę. – Musisz mieć jakieś niezłe konszachty z Mgłą, skoro udało ci się sprawić, że te wszystkie dzieciaki myślą, że cię znają. Ale mnie nie nabierzesz. Nie od dziś wyczuwam potwora. Wiedziałem o infiltracji, ale akurat ty nie zalatujesz mi potworem. Ty zalatujesz mieszańcem. Więc... kim jesteś i skąd przybyłeś?

Większość tego, co powiedział trener, była dla Jasona kompletnie niezrozumiała, ale postanowił odpowiedzieć szczerze.

– Nie wiem, kim jestem. Nie mam żadnych wspomnień. Musi mi pan pomóc.

Trener Hedge wpatrywał się w jego twarz, jakby chciał odczytać jego myśli.

– Świetnie – mruknął. – Wygląda na to, że mówisz prawdę.

– Oczywiście! A o co chodzi z tymi potworami i mieszańcami? To jakieś hasła czy co?

Hedge zmrużył oczy. Jakaś część Jasona zastanawiała się, czy ten facet nie jest świrem. Druga podpowiadała, że nie.

– Posłuchaj, młody – rzekł trener. – Nie wiem, kim jesteś. Wiem, czym jesteś, a to oznacza kłopoty. Teraz będę musiał ochraniać nie dwie, ale trzy osoby. Jesteś pakietem specjalnym? No powiedz, jesteś?

– O czym pan mówi?

Hedge spojrzał na chmury. Gęstniały i ciemniały, gromadząc się tuż nad szklanym tarasem.

– Dzisiaj rano dostałem wiadomość z obozu. Powiedzieli, że zespół ekstrakcyjny jest już w drodze. Mają stąd zabrać pakiet specjalny, ale szczegółów mi nie podali. Pomyślałem sobie: dobra. Ta dwójka, której strzegę, jest bardzo potężna, starsza od reszty. Wiem, że ktoś ich śledzi. Wyczuwam w grupie potwora. Myślę sobie: pewnie dlatego obóz tak nagle chce ich stąd zabrać. I naglety się pojawiasz, wyskakujesz znikąd. No więc jesteś tym pakietem specjalnym, tak?

Wnętrze czaszki Jasona przeszył ból, jeszcze silniejszy niż dotąd. Mieszańcy. Obóz. Potwory. Wciąż nie wiedział, o czym Hedge mówi, ale te słowa mroziły mu mózg, jakby próbował w nim odnaleźć informację, która powinna tam być, ale jej nie było.

Zachwiał się i trener złapał go wpół. Mimo że był niskim facetem, ręce miał jak ze stali.

– No, no, trzymaj się, misiaczku. Mówisz, że niczego nie pamiętasz, tak? Dobra. Ciebie też będę pilnował, dopóki nie pojawi się zespół. Niech dyrektor sam to wszystko rozsupła.

– Co za dyrektor? Co za obóz?

– Spokojnie, młody. Wkrótce pojawią się posiłki. Mam nadzieję, że nic się nie wydarzy, zanim...

Nad ich głowami chmury rozdarła błyskawica. Rozległ się grzmot. Odpowiedział mu wściekły podmuch wiatru. Formularze ćwiczeń pofrunęły do Wielkiego Kanionu, a cały taras zadygotał. Uczniowie zaczęli krzyczeć ze strachu i chwytać się poręczy.

– Muszę coś powiedzieć – mruknął Hedge i przyłożył do ust megafon. – Wszyscy do środka! Krowa mówi: muuu! Do środka!

– A mówił pan, że ten taras jest stabilny! – wrzasnął Jason, przekrzykując ryk wiatru.

– W normalnych warunkach, a te nie są normalne. Idziemy!

II JASON

Burza nabrzmiała do mocy miniaturowego huraganu. Lejowate chmury pełzły ku zawieszonemu nad przepaścią tarasowi jak macki monstrualnej ośmiornicy.

Uczniowie z krzykiem pognali do budynku. Wiatr porywał zeszyty, kurtki, czapki i plecaki. Jason pośliznął się na szklanej podłodze. Leo stracił równowagę i mało brakowało, by wypadł poza balustradę, ale Jason w ostatniej chwili złapał go za kurtkę i odciągnął.

– Dzięki, stary! – krzyknął Leo.

– Do środka! Do środka! Szybko! – nawoływał trener Hedge.

Piper i Dylan przytrzymywali drzwi, zaganiając wszystkich do środka. Kurtka Piper łopotała na wietrze, włosy przesłoniły twarz. Jason pomyślał, że musi być jej strasznie zimno, ale wyglądała na opanowaną, uspokajając i zachęcając do wysiłku wystraszonych nastolatków.

Jason, Leo i trener Hedge biegli ku nim, ale przypominało to raczej bieg po ruchomej wydmie. Wiatr raz po raz spychał ich do tyłu.

Dylan i Piper zdołali wepchnąć do środka jeszcze jedną dziewczynę, po czym szklane drzwi wyśliznęły im się z rąk, zatrzaskując się z hukiem. Piper szarpnęła za uchwyty, a uczniowie, którzy byli już w środku, naparli na drzwi, ale one ani drgnęły.

– Dylan, pomóż! – krzyknęła Piper.

Dylan stał nieruchomo, z głupawym uśmiechem na twarzy. Jego klubowa koszulka łopotała na wietrze. Wyglądał, jakby ta wściekła burza nagle sprawiła mu radość.

– Przykro mi, Piper – powiedział. – Skończyłem z pomaganiem.

Zamachnął się i Piper poleciała do tyłu, uderzając plecami w drzwi, po których osunęła się na szklaną posadzkę.

– Piper!

Jason rzucił się do przodu, ale wiatr był silniejszy, a Hedge pociągnął go do tyłu.

– Puść mnie, trenerze! Ja muszę!

– Jason, Leo, zostańcie tutaj – rozkazał trener. – To moja walka. Powinienem się domyślić, że to jest nasz potwór.

– Co?! – zdumiał się Leo. Arkusz do ćwiczeń chlasnął go w twarz, ale odrzucił go machnięciem ręki. – Jaki potwór?

Wiatr zdmuchnął trenerowi czapkę z głowy. Spomiędzy kędzierzawych włosów wystawały dwa guzy, podobne do tych, które wyrastają bohaterom kreskówek, gdy ktoś uderzy ich w głowę. Uniósł swoją pałkę – ale teraz nie był to już zwykły kij bejsbolowy. W niepojęty sposób zmienił się w byle jak ociosaną maczugę z kawałka konara, ze sterczącymi gałązkami i liśćmi.

Dylan wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu psychopaty.

– Daj spokój, trenerze. Pozwól temu chłopakowi mnie zaatakować! Ty jesteś już na to za stary. Czyż nie dlatego odesłali cię na emeryturę do tej głupiej szkoły? Byłem w twojej drużynie przez cały sezon, a ty się nie połapałeś. Tracisz węch, dziadku.

Trener wydał z siebie wściekły okrzyk przypominający zwierzęce beczenie.

– Doczekałeś się, misiaczku – warknął. – Już po tobie.

– Myślisz, że uda ci się obronić trójkę mieszańców naraz, staruszku? – zaśmiał się Dylan. – Powodzenia.

Wymierzył palcem w Leona, wokół którego nagle zmaterializowała się lejowata chmura. Chłopak został porwany w powietrze i zrzucony ze szklanego tarasu. Udało mu się przekręcić w locie i uderzył bokiem w ścianę wąwozu. Ześliznął się po niej, rozpaczliwie szukając dłońmi jakiegoś punktu zaczepienia. Wreszcie udało mu się uchwycić wąskiego występu skalnego, jakieś piętnaście metrów poniżej tarasu, gdzie zawisł na końcach palców.

– Pomocy! – krzyknął. – Jakąś linę! Może bungee! Cokolwiek!

Trener Hedge zaklął i rzucił maczugę Jasonowi.

– Nie wiem, kim jesteś, młody, ale mam nadzieję, że jesteś dobry. Zajmij się tym czymś – wskazał kciukiem na Dylana – a ja pójdę po Leona.

– Niby jak? Pofruniesz tam?

– Nie. Pójdę.

Zrzucił buty i Jasona zatkało. Trener nie miał stóp. Miał kopytka – kozie kopytka. Co oznaczało, że te guzy na jego głowie nie były wcale guzami. Były rogami.

– Jesteś... faunem – wybełkotał.

– Satyrem! Fauny są w Rzymie. Ale o tym pogadamy później.

Przeskoczył przez balustradę i po chwili uderzył kopytami w skalną ścianę. Z niesamowitą zręcznością opuszczał się po niej w dół, bezbłędnie wyszukując szczeliny i występy wielkości znaczków pocztowych, uchylając się przy tym przed uderzeniami wiatru, które starały się zwalić go w przepaść.

– Ale sprytne, co? – Dylan zwrócił się w stronę Jasona. – Teraz twoja kolej, chłoptasiu.

Jason odrzucił maczugę, która wydała mu się bezużyteczna w takim wietrze, ale maczuga śmignęła prosto w Dylana, skręcając gwałtownie, gdy próbował się przed nią uchylić. Trafiła go w głowę z taką siłą, że upadł na kolana.

Piper nie była tak oszołomiona, jak się z początku wydawało. Jej palce zacisnęły się na maczudze, która potoczyła się ku niej, ale zanim zdołała jej użyć, Dylan wstał. Krew – złota krew – ciekła mu z czoła.

– Niezły początek, chłopaczku. – Obrzucił Jasona wściekłym spojrzeniem. – Ale będziesz się musiał bardziej postarać.

Taras zadygotał. W szklanej płycie pojawiły się rysy. Zamknięci w muzeum uczniowie przestali łomotać w drzwi. Cofnęli się, z przerażeniem obserwując tę scenę.

Ciało Dylana rozpłynęło się w dym, jakby rozkleiły się molekuły, z których było zbudowane. Wciąż miał tę samą twarz, ten sam olśniewający uśmiech, ale cały był teraz kłębiącym się czarnym waporem, w którym połyskiwały jego oczy jak elektryczne iskry w burzowej chmurze. Rozwinął czarne skrzydła i wzniósł się ponad taras. „Gdyby aniołowie mogli być źli” – pomyślał Jason – „to wyglądaliby właśnie tak”.

– Jesteś ventusem – powiedział, chociaż nie miał pojęcia, skąd zna to słowo. – Duchem burzy.

Śmiech Dylana zabrzmiał jak tornado zrywające dach z domu.

– Rad jestem, że się doczekałem, półbogu. Leona i Piper znałem od dawna. Mogłem ich zabić w każdej chwili, ale moja pani powiedziała mi, że przyjdzie ktoś trzeci, ktoś wyjątkowy. Szczodrze mnie wynagrodzi za twoją śmierć!

Dwie nowe lejowate chmurki spłynęły po bokach Dylana i zamieniły się w ventusy – widmowych młodzieńców z dymnymi skrzydłami i roziskrzonymi oczami.

Piper nie podnosiła się, udając oszołomienie, ale wciąż ściskała w ręku maczugę. Twarz miała bladą, lecz kiedy spojrzała twardo na Jasona, natychmiast zrozumiał wiadomość: „Ściągnij ich uwagę na siebie. Ja zaatakuję ich od tyłu”.

Śliczna, sprytna i ostra. Jason poczuł żal, że nie pamięta nic z tych czasów, gdy była jego dziewczyną.

Zacisnął pięści, gotów do ataku, ale nie zdążył zadać ciosu.

Dylan uniósł rękę, pomiędzy jego palcami zamigotały łuki elektryczności. Dłoń trafiła Jasona prosto w pierś.

Łuup! Jason padł na plecy rażony gromem. W ustach poczuł smak przypalonej aluminiowej folii. Uniósł głowę i zobaczył, że z jego ubrania bucha dym. Piorun przebiegł przez całe ciało i zerwał mu lewy but z nogi. Palce stopy poczerniały od sadzy.

Duchy burzy zawyły śmiechem. Wiatr ryczał gniewnie. Piper krzyczała, ale te odgłosy brzmiały jakby z oddali.

Kątem oka zobaczył, jak trener Hedge wspina się po stromej ścianie, niosąc na plecach Leona. Piper stała, rozpaczliwie wymachując maczugą, aby obronić się przed dwoma duchami burzy, ale one po prostu się z nią bawiły. Maczuga przenikała przez nie, jakby były bezcielesne. A nad nim zawisł Dylan, mroczne, skrzydlate tornado z oczami.

– Dosyć – wychrypiał Jason.

Z trudem dźwignął się na nogi, nie wiedząc, kogo bardziej tym zaskoczył: siebie czy te kłębiaste duchy.

– Wciąż żyjesz? – zdziwił się Dylan. – Mocy było dość, by zabić dwudziestu ludzi!

– Teraz moja kolej – wycedził przez zęby Jason.

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął złotą monetę. Poddał się instynktowi, podrzucając ją w powietrze, jakby robił to wcześniej setki razy. Złapał ją w dłoń i nagle zamieniła się w miecz – zabójczą broń o klindze ostrej jak brzytwa po obu stronach. Pofałdowana rękojeść idealnie pasowała do jego palców, a wszystkie części miecza – głowica, uchwyt i klinga – były złote.

Dylan warknął gniewnie i cofnął się. Spojrzał na swoich dwóch towarzyszy i ryknął:

– No co! Zabijcie go!

Duchów burzy najwyraźniej nie ucieszył ten rozkaz, ale posłusznie rzuciły się na Jasona, strzelając iskrami z rozczapierzonych szponów.

Jason ciął na odlew pierwszego z nich. Klinga przeszła gładko i dymny kształt rozpłynął się w powietrzu. Drugi duch miotnął piorunem, ale miecz pochłonął elektryczność. Jason natarł na niego – jedno szybkie pchnięcie i duch rozpłynął się, pozostawiając na szkle smugę złotego pyłu.

Dylan zawył z wściekłości. Spojrzał w dół, jakby oczekiwał, że jego towarzysze odzyskają dawną postać, ale wiatr już rozwiał złoty pył.

– Niemożliwe! Kim jesteś, mieszańcu?!

Piper była tak zdumiona, że maczuga wypadła jej z ręki.

– Jason, jak...

W tym momencie trener Hedge wskoczył na taras i zrzucił z siebie Leona jak worek mąki.

– Duchy, idę po was! – ryknął, napinając muskuły swoich krótkich ramion.

Rozejrzał się i dopiero teraz spostrzegł, że ma przed sobą tylko Dylana.

– A niech cię szlag, chłopcze! – warknął do Jasona. – Nie mogłeś mi choć jednego zostawić? Kocham wyzwania!

Leo wstał, ciężko dysząc. Wyglądał na bardzo upokorzonego. Z palców ciekła mu krew.

– Ej, trenerze Superkoźle, czy kim tam jesteś – dopiero co spadłem do Cholernie Wielkiego Kanionu, a ty prosisz się o więcej wyzwań?!

Dylan powarkiwał gniewnie, ale Jason zobaczył strach w jego oczach.

– Nie macie pojęcia, ilu wrogów zbudziliście, mieszańcy – syknął. – Moja pani zniszczy wszystkich półbogów. W tej wojnie niemożecie zwyciężyć.

Burza rozgorzała na dobre. W szklanej tafli pojawiły się nowe rysy. Lunął rzęsisty deszcz i Jason musiał przykucnąć, aby zachować równowagę.

W ciemnych chmurach nad ich głowami pojawił się otwór – wirujący lej czerni i srebra.

– Moja pani wzywa mnie do siebie! – krzyknął Dylan z mściwym uśmiechem. – A was, herosi, zabiorę ze sobą!

Natarł na Jasona, ale Piper rzuciła się na kłębiastą postać od tyłu. Choć duch był z dymu, w jakiś sposób udało jej się go złapać i oboje sczepili się, walcząc zaciekle. Leo, Jason i trener skoczyli, aby jej pomóc, ale Dylan ryknął wściekle i wystrzelił świetlistą strugę, która zwaliła ich z nóg. Jason wypuścił z ręki miecz, który poleciał ślizgiem po szklanej posadzce. Leo, upadając, uderzył tyłem głowy w podłogę, jęknął i przeturlał się na bok, oszołomiony. Piper ucierpiała najbardziej, bo spadła z pleców Dylana, uderzyła całym ciałem w balustradę, przewaliła się przez nią i zawisła na jednej ręce nad przepaścią.

Jason ruszył ku niej, ale Dylan ryknął:

– Zadowolę się nim!

Chwycił Leona za ramię i zaczął się unosić, wlokąc go za sobą. Wściekły podmuch wiatru pociągnął go w górę jak odkurzacz.

– Niech mi ktoś pomoże! – zawołała Piper. – Ratunku!

I spadła w przepaść, wrzeszcząc ze strachu.

– Jasonie, skacz! – ryknął Hedge. – Ratuj ją!

I zaczął zadawać Dylanowi potężne kickbokserskie ciosy, wyrzucając przed siebie raz za razem obie nogi. Leo upadł na szklaną posadzkę, ale duch zdołał pochwycić rękę trenera. Hedge próbował najpierw uderzyć go bykiem, potem kopnął go i nazwał misiaczkiem. Obaj wznieśli się w powietrze, nabierając szybkości. Trener ryknął z góry po raz ostatni:

– Ratuj ją! Ja go trzymam!

A potem satyr i duch burzy pomknęli spiralą ku niebu i zniknęli w chmurach.

„Ratuj ją?” – pomyślał Jason. – „Przecież jej już nie ma!”

Ale znowu zwyciężył w nim instynkt. Podbiegł do balustrady, myśląc: „zwariowałem”, i skoczył w przepaść.

Jason nie miał lęku wysokości. Miał zwykły lęk przed runięciem z wysokości stu pięćdziesięciu metrów i roztrzaskaniem się o dno kanionu. Pomyślał, że to będzie jego jedyny w życiu wyczyn: umrze razem z Piper. Przycisnął ręce do boków i spadał głową w dół. Ściana kanionu przemykała obok niego jak przesuwany z dużą szybkością film na taśmie wideo. Twarz piekła go, jakby ją obdzierano ze skóry.

W okamgnieniu zrównał się z Piper, która spadała, wymachując rozpaczliwie rękami. Złapał ją wpół i zamknął oczy, czekając na śmierć. Dziewczyna krzyczała. Wiatr gwizdał mu w uszach. Zastanawiał się, jak to jest, kiedy się umiera. Chyba nie jest przyjemnie. Żeby to się nigdy nie skończyło, żeby nigdy nie dolecieć na samo dno...

Nagle wiatr ucichł. Krzyk Piper zamienił się w zduszony oddech. Jason pomyślał, że chyba już umarli, ale przecież nie poczuł żadnego uderzenia.

– J-J-Jason... – wystękała Piper.

Otworzył oczy. Już nie spadali. Unosili się swobodnie w powietrzu, jakieś trzydzieści metrów ponad rzeką.

Ścisnął mocniej dziewczynę, która obróciła się tak, że teraz i ona go obejmowała. Jej twarz była bardzo blisko. Jej serce biło tak mocno, że czuł je przez ubranie. Jej oddech pachniał cynamonem.

– Jak to zrobiłeś... – wyszeptała.

– Nic nie zrobiłem. Przecież bym wiedział, że potrafię latać...

A potem pomyślał: „Nie wiem nawet, kim jestem”.

Wyobraził sobie, że unoszą się w górę. Piper krzyknęła, kiedy poderwało ich o pół metra. Jason uznał, że chyba nie unoszą się już swobodnie. Od spodu czuł ucisk na stopy, jakby balansowali nad gejzerem.

– Powietrze nas podtrzymuje – powiedział.

– To powiedz mu, żeby nas podtrzymało trochę mocniej. Wynośmy się stąd!

Jason spojrzał w dół. Najprościej byłoby opaść łagodnie na dno kanionu. Potem spojrzał w górę. Deszcz ustał. Chmury nie wyglądały już tak groźnie, ale wciąż przecinały je błyskawice, po których natychmiast przetaczały się grzmoty. Nie miał pewności, czy na dobre pozbyli się duchów burzy. Nie miał pojęcia, co się stało z trenerem Hedge’em. A na szklanym tarasie pozostał półżywy Leo.

– Musimy im jakoś pomóc – powiedziała Piper, jakby czytała w jego myślach. – Czy możesz...

– Spróbujmy... – Pomyślał: „w górę” i w tej samej chwili wystrzelili w górę.

Odkrycie, że potrafi ujeżdżać wiatr, uznałby za niesamowite w innych okolicznościach, ale teraz był zbyt wstrząśnięty tym, co się do tej pory wydarzyło. Gdy tylko wylądowali na tarasie, podbiegli do Leona.

Piper przewróciła go na plecy. Jęknął. Jego wojskowa kurtka była przesiąknięta deszczem. Kędzierzawe włosy złocił pył, po którym się potoczył. Ale żył.

– Głupi... wstrętny... cap – wymamrotał.

– Co się z nim stało? – zapytała Piper.

Leo wskazał na niebo.

– Nie wrócił stamtąd. Błagam was, tylko mi nie mówcie, że uratował mi życie.

– Dwukrotnie – powiedział Jason.

Leo jęknął jeszcze głośniej.

– Co się stało? Ten koleś tornado... Złoty miecz... Rąbnąłem w coś głową. Coś jeszcze? Mam halucynacje, tak?

Jason przypomniał sobie o mieczu. Przeszedł parę kroków i podniósł go. Klinga była idealnie wyważona. Ponownie ulegając instynktowi, podrzucił miecz. W powietrzu zamienił się on z powrotem w monetę, która opadła mu na dłoń.

– No tak... – mruknął Leo. – Naprawdę mam halucynacje.

Piper zadrżała z zimna. Ona też była cała przemoczona.

– Jasonie, te stwory...

– Ventusy. Duchy burzy.

– Dobra. Ale zachowywałeś się tak, jakbyś już je kiedyś spotkał. Kim ty jesteś?

Pokręcił głową.

– Wciąż próbuję wam to powiedzieć. Nie wiem.

Burza ucichła. Reszta uczniów Szkoły Dziczy gapiła się przez oszklone drzwi. Ochroniarze dłubali przy zamku, ale bez widocznych rezultatów.

– Trener Hedge powiedział, że musi ochraniać trzy osoby – przypomniał sobie Jason. – Chyba nas miał na myśli.

– A to coś, w co zamienił się Dylan... – Piper znowu się wzdrygnęła. – Boże, nie mogę uwierzyć, że mnie rąbnął. Nazwał nas... zaraz... półbogami, tak?

Leo leżał, wpatrując się w niebo, jakby nie miał ochoty wstać.

– Nie wiem, o co chodzi z tymi połówkami – powiedział – ale czuję się prawie rozpołowiony. A wy czujecie się bosko?

Rozległ się suchy trzask, jakby łamanych gałązek, i rysy w szklanej płycie zaczęły się poszerzać.

– Musimy stąd wiać – powiedział Jason. – Może gdybyśmy...

– Oookej – przerwał mu Leo. – Popatrz w górę i powiedz mi, czy widzisz latające konie.

W pierwszej chwili Jason pomyślał, że Leo naprawdę uderzył się zbyt mocno w głowę. Potem ujrzał ciemny kształt nadlatujący od wschodu – zbyt wolny jak na samolot i zbyt duży jak na ptaka. Po chwili dostrzegł parę skrzydlatych zwierząt – szarych, o czterech nogach, bardzo podobnych do koni – tyle że rozpiętość ich skrzydeł mogła wynosić z sześć metrów. I ciągnęły jaskrawo pomalowaną skrzynię z dwoma kołami: rydwan.

– Posiłki. Hedge powiedział mi, że przybędzie po nas oddział ekstrakcyjny.

– Oddział ekstrakcyjny? – Leo dźwignął się na nogi. – Chcą nas zabrać do dentysty?

– I dokąd mają nas ekstrahować? – zapytała Piper.

Rydwan wylądował na końcu balkonu. Latające konie złożyły skrzydła i ruszyły ku nim nerwowym truchtem, jakby wyczuwały, że szklana tafla może w każdej chwili pęknąć. W rydwanie stała wysoka dziewczyna o blond włosach, chyba nieco starsza od Jasona, i tęgi osiłek z ogoloną głową i twarzą przywodzącą na myśl stosik cegieł. Oboje byli ubrani w dżinsy i pomarańczowe koszulki, a na plecach mieli zawieszone tarcze. Dziewczyna zeskoczyła z rydwanu, zanim się zatrzymał. Wyciągnęła nóż i podbiegła do nich, a osiłek ściągnął lejce.

– Gdzie on jest? – zapytała dziewczyna. W jej szarych oczach płonął niepokój.

– Kto gdzie jest? – zapytał Jason.

Zmarszczyła brwi, jakby ta odpowiedź ją zirytowała. Potem zwróciła się do Leona i Piper.

– Co z Gleesonem? Gdzie jest wasz opiekun, Gleeson Hedge?

A więc trener miał na imię Gleeson? Jason parsknąłby śmiechem, gdyby to przedpołudnie nie było tak dziwaczne i przerażające. Gleeson Hedge: trener futbolu, satyr, obrońca półbogów. Dlaczego nie?

Leo odchrząknął.

– Porwały go takie... małe trąby powietrzne.

– Ventusy – powiedział Jason. – Duchy burzy.

Jasnowłosa dziewczyna uniosła brwi.

– Masz na myśli anemoi thuellai? To po grecku. Kim jesteś i co tu się wydarzyło?

Jason starał się jak mógł, żeby wszystko jej wyjaśnić, choć z trudem znosił przenikliwe spojrzenie jej szarych oczu. Kiedy był w połowie opowieści, podszedł ten napakowany chłopak. Stanął obok dziewczyny, skrzyżowawszy ręce na piersiach i mierząc ich gniewnym wzrokiem. Na ramieniu miał wytatuowaną tęczę, co było dość niezwykłe.

Jasnowłosa dziewczyna nie była usatysfakcjonowana opowieścią Jasona.

– Nie, nie, nie! Powiedziała mi, że on tu będzie. Powiedziała, że jak tu przybędę, znajdę odpowiedź.

– Annabeth – odezwał się łysy osiłek. – Zobacz. – Wskazał na stopy Jasona.

Jason dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że wciąż nie ma lewego buta, zerwanego przez piorun. Goła stopa nie bolała, ale wyglądała jak osmalony w ognisku klocek.

– Facet w jednym bucie – powiedział łysy osiłek. – No i masz swoją odpowiedź.

– Nie, Butch – upierała się dziewczyna. – To niemożliwe. Wyprowadzili mnie w pole. – Spojrzała na niebo takim wzrokiem, jakby zrobiło coś złego. – Czego chcecie?! – zawołała. – Co z nim zrobiliście?

Szklany taras zadygotał, a konie zarżały wymownie.

– Annabeth – powiedział Butch – musimy stąd pryskać. Zabierzmy ich do obozu, tam ustalimy, co i jak. Te duchy burzy mogą wrócić.

Dąsała się jeszcze przez chwilę.

– Dobra – powiedziała w końcu, patrząc na Jasona z odrazą. – Ustalimy to później.

Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę rydwanu.

Piper pokręciła głową.

– O co jej chodzi? Co to wszystko znaczy?

– No właśnie – mruknął Leo.

– Musimy was stąd zabrać – powiedział Butch. – Wyjaśnię wam wszystko po drodze.

– Nigdzie się stąd nie ruszę. W każdym razie nie z nią. – Jason wskazał na blondynkę. – Wygląda, jakby chciała mnie zamordować.

Butch zawahał się.

– Annabeth jest w porządku. Odpuść jej. Miała wizję, kazano jej tu przybyć i odnaleźć faceta w jednym bucie. To miała być odpowiedź na jej problem.

– Jaki problem? – zapytała Piper.

– Szuka jednego kolesia z naszego obozu, który wsiąkł gdzieś trzy dni temu. Świruje z niepokoju. Miała nadzieję, że tu go odnajdzie.

– Kogo szuka? – spytał Jason.

– Swojego chłopaka. Nazywa się Percy Jackson.

III PIPER

Po spotkaniu z duchami burzy, przemianie trenera w satyra i fruwaniu ze swoim chłopakiem Piper powinna być co najmniej zdezorientowana. A nie była. Czuła tylko dojmujący strach.

„Zaczęło się” – pomyślała. – „Dokładnie tak jak w tym śnie”.

Stała z tyłu rydwanu razem z Leonem i Jasonem. Łysy osiłek, Butch, powoził, a blondynka, Annabeth, majstrowała przy jakimś mosiężnym urządzeniu nawigacyjnym. Wznieśli się ponad Wielki Kanion i lecieli na wschód. Lodowaty wiatr przeszywał kurtkę Piper. Za nimi zbierało się coraz więcej burzowych chmur.

Rydwan szarpał i podrygiwał. Nie był wyposażony w siedzenia z pasami, a tył miał otwarty, więc Piper zastanawiała się, czy jeśli wypadnie, to Jason znowu ją złapie. To była dla niej najbardziej kłopotliwa część tego obfitującego w wydarzenia przedpołudnia – nie odkrycie, że Jason potrafi latać, ale że trzymał ją w ramionach, chociaż wciąż nie wiedział, kim ona jest.

Przez cały semestr mozolnie kształtowała ich wzajemne stosunki, starając się zrobić wszystko, by Jason zauważył, że nie jest tylko jego kumpelką z klasy. W końcu udało jej się doprowadzić do tego, że ją pocałował. Ostatnie parę tygodni było najszczęśliwszym okresem w jej życiu. A potem, trzy noce temu, ten sen wszystko zniszczył – ten okropny głos, oznajmiający jej jeszcze straszniejsze wieści. Nie powiedziała o tym nikomu, nawet Jasonowi.

A teraz go straciła. Jakby ktoś wymazał wszystko z jego pamięci, pozostawiając ją w najgorszym dołku w całym jej życiu. Chciało jej się krzyczeć. Jason stał tuż obok niej: te oczy niebieskie jak niebo, te krótkie, kędzierzawe złote włosy, ta kochana mała blizna na górnej wardze. Ta miła, łagodna twarz, chociaż zawsze trochę smutna. Stał tuż obok niej, ale patrzył gdzieś w dal, nie zwracając na nią uwagi.

A Leo był irytujący jak zawsze.

– Ale super! – Wypluł piórko pegaza. – Dokąd lecimy?

– Do bezpiecznego miejsca – odpowiedziała Annabeth. – Do jedynego bezpiecznego miejsca dla takich jak my „mieszańców”. Do Obozu Herosów.

Mieszańców? Piper nastawiła uszu. Nienawidziła tego słowa. Zbyt często je słyszała i nigdy nie było komplementem. Mieszaniec. Pół Indianka, pół biała.

– To miał być dowcip? – zapytała.

– Nie, chciała powiedzieć, że jesteśmy półbogami – odrzekł Jason. – W połowie bogami, w połowie śmiertelnikami.

Annabeth odwróciła do nich głowę.

– Wygląda na to, że dużo wiesz, Jasonie. Tak, jesteśmy półbogami. Moją matką jest Atena, bogini mądrości. Butch jest synem Iris, bogini tęczy.

Leo zakrztusił się.

– Twoja mama jest boginią tęczy?

– A co, nie podoba ci się? – warknął Butch.

– Ależ skąd. Brzmi bardzo męsko.

– Butch jest naszym najlepszym koniarzem – powiedziała Annabeth. – Znakomicie sobie radzi z pegazami.

– Tęcze, koniki – mruknął Leo.

– Zaraz cię zwalę z rydwanu – warknął Butch.

– Półbogowie – powiedziała Piper. – Masz na myśli, że wy jesteście... Myślisz, że my jesteśmy...

Błysnął piorun, rydwan zadygotał.

– Pali się lewe koło! – krzyknął Jason.

Piper cofnęła się. Miał rację, koło płonęło, płomienie już pełzły po boku rydwanu. Wiatr ryknął wściekle. Spojrzała przez ramię i ujrzała ciemne kształty wyłaniające się spośród chmur. Ich rydwan ścigały duchy burzy, kołując pod niebem, tyle że teraz bardziej przypominały konie niż anioły.

– Dlaczego one... – zaczęła.

– Anemoi przybierają różne kształty – przerwała jej Annabeth. – Czasami ludzkie, czasami końskie, to zależy od ich aktualnego usposobienia. Trzymajcie się. Będzie gorąco.

Butch szarpnął za lejce. Pegazy załopotały skrzydłami, rydwan skoczył do przodu i nagle jakby rozmazał się w niewyraźną plamę. Piper pociemniało w oczach, a kiedy odzyskała wzrok, byli już w zupełnie innym miejscu.

Na lewo roztaczał się zimny szary ocean. Na prawo – pokryte śniegiem pola, drogi i lasy. Tuż pod nimi była zielona dolina, jak wyspa wiosny, obrzeżona ośnieżonymi wzgórzami z trzech stron, a z czwartej wodą. Piper zobaczyła kompleks budowli przypominających greckie świątynie, wielki niebieski budynek, jakieś pawilony, jezioro i ścianę do wspinaczki, która chyba płonęła. Zanim jednak zdołała to wszystko przetrawić, koła odpadły i rydwan zaczął spadać.

Annabeth i Butch próbowali opanować sytuację. Niestety, pegazy były chyba zbyt zmęczone gwałtownym przyspieszeniem i mimo wysiłków nie mogły wyrównać lotu, ciągnąc za sobą rydwan obciążony aż pięcioma osobami.

– Jezioro! – krzyknęła Annabeth. – Celuj w jezioro!

Piper przypomniała sobie, jak ojciec powiedział jej kiedyś, że uderzenie w wodę z dużej wysokości to jak uderzenie w cementową posadzkę.

A potem... Łuup.

Największym szokiem było zimno. Tonęła i nie miała pojęcia, gdzie jest góra, a gdzie dół.

Zdążyła pomyśleć: „głupi rodzaj śmierci”. I nagle w zielonej toni ujrzała twarze – twarze dziewcząt o długich czarnych włosach i jaśniejących żółtych oczach. Uśmiechnęły się do niej, chwyciły ją za ręce i pociągnęły w górę.

Rzuciły ją, ciężko dyszącą i dygocącą z zimna, na brzeg. Niedaleko stał w wodzie Butch, przecinając splątaną uprząż pegazów. Na szczęście latającym rumakom nic się nie stało, łopotały skrzydłami, rozpryskując wodę. Jason, Leo i Annabeth byli już na brzegu, otoczeni przez gromadę nastolatków, którzy podawali im koce i zasypywali pytaniami. Ktoś wziął ją pod ramiona i pomógł wstać. Obozowicze musieli chyba często wpadać do jeziora, bo kilku podbiegło do niej z wielkimi tubami z brązu, przypominającymi odkurzacze do liści, z których buchnęło na nią gorące powietrze. Po paru sekundach jej odzież była sucha.

Wokoło kręciło się ze dwudziestu obozowiczów – najmłodszy mógł mieć dziewięć lat, najstarsi po osiemnaście lub dziewiętnaście – wszyscy w pomarańczowych koszulkach, tak jak Annabeth. Piper spojrzała na jezioro i tuż pod powierzchnią wody zobaczyła te dziwne dziewczęta; ich długie włosy falowały w prądzie. Pomachały jej na pożegnanie i znikły w ciemnej toni. Chwilę później porozbijany rydwan został wyrzucony z jeziora i wylądował z trzaskiem na brzegu.

– Annabeth! – Młodzieniec z łukiem i kołczanem na plecach przecisnął się przez tłum. – Powiedziałem ci, że możesz sobie pożyczyć rydwan, nie mówiłem, że możesz go zniszczyć!

– Will, tak mi przykro – westchnęła Annabeth. – Naprawię go. Obiecuję.

Will rzucił ponure spojrzenie najpierw na rydwan, a potem na Piper, Leona i Jasona.

– To ci? Chyba mają po więcej niż trzynaście lat. Dlaczego ich wcześniej nie uznano?

– Uznano? – zapytał Leo.

Ale zanim Annabeth zdążyła odpowiedzieć, Will zapytał:

– A co z Percym?

– Ani śladu – odrzekła Annabeth.

Przez tłum obozowiczów przebiegł ponury pomruk. Piper nie miała pojęcia, kim jest ten Percy, zrozumiała tylko, że wszystkich bardzo trapi jego zniknięcie.

Podeszła inna dziewczyna – wysoka, o azjatyckich rysach, z kaskadą czarnych pukli na głowie, obwieszona mnóstwem ozdób i w perfekcyjnym makijażu. Choć i ona miała na sobie dżinsy i pomarańczową koszulkę, wyglądała w nich jak modelka. Zerknęła na Leona, utkwiła dłużej wzrok w Jasonie, jakby uznała, że zasługuje na jej uwagę, po czym skrzywiła się, patrząc na Piper tak, jakby zobaczyła dwutygodniową pizzę wyciągniętą z pojemnika na śmieci. Piper znała ten rodzaj dziewczyn. Miała z wieloma takimi do czynienia w Szkole Dziczy i w każdej innej głupiej szkole, do której wysyłał ją ojciec. I już wiedziała, że będą wrogami.

– Mam nadzieję, że są warci całego tego zachodu – wycedziła dziewczyna.

Leo prychnął.

– Ej, dzięki. Co, myślisz, że jesteśmy twoimi nowymi zwierzątkami?

– Dosyć żartów – powiedział Jason. – Może najpierw, zanim zaczniecie nas osądzać, odpowiecie na kilka pytań, co? Na przykład, co to za miejsce, dlaczego tu jesteśmy i jak długo zamierzacie nas tu trzymać?

Piper chciała zadać te same pytania, ale ogarnął ją dziwny niepokój. Warci zachodu. Gdyby wiedzieli o tym śnie. Nie mają pojęcia...

– Jasonie – odezwała się Annabeth – obiecuję, że odpowiem na te pytania. A ty, Drew – zwróciła się do wypacykowanej dziewczyny, marszcząc brwi – pamiętaj, że wszyscy półbogowie zasługują na uratowanie z opresji. Choć, niestety, nasz wypad nie przyniósł spodziewanego przez mnie rezultatu.

– Ej – powiedziała Piper – nie prosiliśmy się, żebyś nas tu zabrała.

– No i nikt ciebie tutaj nie chce, złotko – prychnęła Drew. – Czy twoje włosy zawsze przypominają zdechłego borsuka?

Piper zrobiła krok do przodu, gotowa ją trzasnąć, ale Annabeth powiedziała:

– Piper, przestań.

Posłuchała. Nie bała się ani trochę Drew, ale Annabeth nie wyglądała na kogoś, w kim chciałaby mieć wroga.

– Przyjmijmy naszych nowych członków serdecznie – powiedziała Annabeth, znów patrząc wymownie na Drew. – Przydzielimy każdemu przewodnika i oprowadzimy po obozie. Mam nadzieję, że przy wieczornym ognisku zostaną uznani.

– Czy ktoś mi wreszcie powie, co to znaczy uznani? – zapytała Piper.

Przez tłum przebiegł zbiorowy szmer, jakby wszyscy nagle wstrzymali oddechy. Obozowicze cofnęli się gwałtownie. Z początku Piper pomyślała, że zrobiła coś głupiego. Potem dotarło do niej, że ich twarze skąpane są w dziwnym czerwonym świetle, jakby ktoś zapalił za nią pochodnię. Odwróciła się i doznała szoku.

Nad głową Leona jaśniał holograficzny symbol – płonący młot.

– To jest uznanie – powiedziała Annabeth.

– Co mam zrobić? – Leo cofnął się aż do jeziora, potem zerknął w wodę i krzyknął: – Włosy mi się palą!

Zaczął gwałtownie poruszać głową, ale symbol jej nie opuszczał, chwiejąc się i podskakując, jakby Leo próbował napisać coś w powietrzu buchającymi płomieniami.

– Nie podoba mi się to – mruknął Butch. – Ta klątwa...

– Butch, przymknij się – powiedziała Annabeth. – Leo, właśnie zostałeś uznany...

– Przez boga – wpadł jej w słowo Jason. – To symbol Wulkana, tak?

Wszystkie oczy zwróciły się na niego.

– Jasonie – powiedziała powoli Annabeth – skąd to wiesz?

– Nie wiem skąd.

– Wolkana? – zapytał Leo. – Nie lubię Star Treka. O czym wy mówicie?

– Wulkan jest rzymskim imieniem Hefajstosa – wyjaśniła mu Annabeth. – Boga kowalstwa i ognia.

Ognisty młot znikł, ale Leo wciąż robił dziwaczne uniki, jakby w to nie uwierzył.

– Bóg czego? Kto?

Annabeth zwróciła się do młodzieńca z łukiem.

– Will, możesz oprowadzić Leona po obozie? Przedstaw go jego współtowarzyszom z Dziewiątki.

– Oczywiście, Annabeth.

– Co to jest, ta Dziewiątka? – zapytał Leo. – I nie jestem żadnym Wolkaninem!

– Idziemy, panie Spock. Wszystko ci wyjaśnię. – Will położył mu rękę na ramieniu i popchnął w stronę domków.

Annabeth skupiła teraz uwagę na Jasonie. Zwykle Piper nie lubiła, gdy inne dziewczyny za bardzo interesowały się jej chłopakiem, ale na Annabeth jego uroda wyraźnie nie robiła wrażenia. Patrzyła na niego badawczo, jakby był jakimś skomplikowanym wykresem. W końcu powiedziała:

– Wyciągnij rękę.

Piper zobaczyła, czemu Annabeth się przygląda, i wytrzeszczyła oczy.

Po kąpieli w jeziorze Jason zdjął kurtkę i teraz, na zewnętrznej stronie prawego ramienia, widać było tatuaż. Jak mogła tego wcześniej nie zauważyć? Przecież widziała jego ramiona z tysiąc razy! Tatuaż nie mógł się nagle pojawić, a był bardzo wyraźny, trudno byłoby go przeoczyć: z tuzin pionowych linii, podobnych do kodu kreskowego, a nad nimi orzeł i litery SPQR.

– Nigdy nie widziałam takiego znaku – powiedziała Annabeth. – Skąd to masz?

Jason pokręcił głową.

– Trochę mnie już męczy to powtarzanie, ale powiem jeszcze raz: nie wiem.

Podeszli inni obozowicze, starając się obejrzeć tatuaż. Wyglądało na to, że bardzo ich zaniepokoił – prawie tak, jakby ktoś wypowiedział im wojnę.

– Wygląda, jakby ci go wypalono – powiedziała Annabeth.

– Bo tak było – odrzekł Jason i natychmiast się skrzywił, jakby ostry ból przeszył mu głowę. – To znaczy... tak myślę. Nie pamiętam.

Wszyscy milczeli. Annabeth najwyraźniej była ich przywódczynią. Czekali, co ona powie.

– Powinien zaraz pójść do Chejrona – oświadczyła. – Drew, mogłabyś...

– Oczywiście. – Drew wzięła Jasona pod rękę. – Idziemy, skarbie. Przedstawię cię naszemu dyrektorowi. Jest... bardzo interesującym facetem.

Rzuciła Piper triumfujące spojrzenie i poprowadziła Jasona w stronę wielkiego niebieskiego budynku na wzgórzu.

Tłum zaczął się rozchodzić. W końcu zostały tylko Annabeth i Piper.

– Kim jest ten Chejron? – zapytała Piper. – Czy z Jasonem jest coś nie tak?

Annabeth zawahała się.

– Dobre pytanie, Piper. Chodź, oprowadzę cię. Musimy pogadać.

IV PIPER

Piper wkrótce spostrzegła, że Annabeth jest jakaś rozkojarzona.

Opowiadała o różnych niesamowitych atrakcjach, które oferował obóz – o magicznym łucznictwie, o ujeżdżaniu pegazów, o ścianie wspinaczkowej z lawy, o walce z potworami – ale nie okazywała przy tym entuzjazmu, jakby myślała o czymś zupełnie innym. Pokazała jej otwarty pawilon jadalny z widokiem na wody zatoki Long Island. (Tak, Long Island w Nowym Jorku, bo aż tam dowiózł ich latający rydwan). Wyjaśniła, że Obóz Herosów jest głównie obozem letnim, choć niektórzy spędzają tu cały rok, a ostatnio przybywa tylu obozowiczów, że nawet w zimie jest ich pełno.

Piper zastanawiała się, kto prowadzi obóz i dlaczego uznano, że ona i jej przyjaciele powinni tu być. Miałaby tutaj zostać? Dałaby sobie radę z tymi wszystkimi dziwnymi zajęciami? Można stąd wylecieć, jeśli się nie zaliczy walki z potworami? Dziesiątki pytań tłoczyły jej się w głowie, ale wziąwszy pod uwagę nastrój Annabeth, wolała ich nie zadawać.

Kiedy wspięły się na wzgórze na skraju obozu, przed jej oczami roztoczył się wspaniały widok na całą dolinę – rozległy pas lasów na północnym zachodzie, cudowna plaża, zatoka, jezioro do pływania łódkami, soczyście zielone łąki i półkolisty rząd dziwacznych domków wokół centralnego placu porośniętego trawą. Naliczyła dwadzieścia domków. Jeden połyskiwał złotem, inny srebrem. Na dachu jednego rosła trawa, jeszcze inny był cały czerwony i otoczony zasiekami z drutu kolczastego. Jeden był czarny, a nad jego drzwiami sterczały zielone pochodnie.

Wszystko to sprawiało wrażenie zupełnie innego świata na tle ośnieżonych wzgórz i zielonych łąk.

– Dolina jest chroniona przed ludzkimi oczami – powiedziała Annabeth. – I, jak widzisz, pogodę też kontrolujemy. Każdy domek symbolizuje innego boga, w każdym mieszkają jego dzieci.

Spojrzała na Piper, starając się ocenić, jak dziewczyna reaguje na te słowa.

– Więc moja mama była boginią, tak?

Annabeth pokiwała głową.

– Przyjmujesz to zadziwiająco spokojnie.

Piper nie mogła jej tego wyjaśnić. Nie mogła zdradzić, że to tylko potwierdzało jej niejasne przeczucia, które miała od dawna, kiedy bezskutecznie dopytywała się ojca, dlaczego w domu nie ma żadnego zdjęcia mamy i dlaczego nie chce jej powiedzieć, jak i z jakiego powodu mama ich opuściła. Ale przede wszystkim zapowiadał to jej sen. „Wkrótce znajdą cię, półbogini”, grzmiał głos. „A kiedy cię znajdą, rób to, co ci powiemy. Bądź posłuszna, a twój ojciec może przeżyć”.

Westchnęła.

– Myślę, że po tym, co się dzisiaj wydarzyło, trochę łatwiej mi w to uwierzyć. Więc kto jest moją matką?

– Wkrótce się tego dowiemy – odpowiedziała Annabeth. – Masz... Ile, piętnaście lat? Bogowie zwykle uznają nas, gdy mamy trzynaście lat. Taka była umowa.

– Umowa?

– Zeszłego lata złożyli obietnicę... No wiesz, to długa opowieść... W każdym razie bogowie obiecali, że przestaną już ignorować swoje dzieci, że będą je uznawać po ukończeniu przez nie trzynastu lat. Czasem trochę się to opóźnia, ale sama widziałaś, jak szybko został uznany Leo, kiedy tu się pojawił. Myślę, że wkrótce i ty zostaniesz uznana. Założę się, że dzisiaj przy ognisku i nad tobą pojawi się znak.

Piper zastanawiała się, czy nad jej głową również pojawi się płonący młot. A może, biorąc pod uwagę jej parszywe szczęście, będzie to coś jeszcze bardziej żenującego? Na przykład płonący kangur. Kimkolwiek była jej matka, Piper nie łudziła się, że z dumą uzna córkę, która jest kleptomanką i ma masę problemów ze sobą.

– Dlaczego akurat trzynaście lat?

– Im jesteśmy starsi, tym więcej potworów nas dostrzega, stara się nas zabić. To się zwykle zaczyna, kiedy kończymy trzynaście lat. Właśnie dlatego wysyłamy do szkół opiekunów, żeby odnaleźli półbogów i sprowadzili ich tutaj, do obozu, zanim będzie za późno.

– Takich jak trener Hedge?

Annabeth kiwnęła głową.

– On jest... był satyrem: pół człowiekiem, pół kozłem. Satyrowie pracują dla obozu, wynajdują półbogów, ochraniają ich, sprowadzają tu we właściwym czasie.

Piper nie miała trudności z uwierzeniem, że trener Hedge był w połowie kozłem. Widywała, jak jadł. Nigdy za nim nie przepadała, ale wprost nie mogła uwierzyć, że poświęcił się, aby ich uratować.

– Co się z nim stało? – zapytała. – Kiedy poderwało nas w górę, w chmury, to on... on tam zniknął... i już nie wróci?

– Trudno powiedzieć. – Annabeth spochmurniała. – Duchy burzy... Ciężko się z nimi walczy. Nawet nasza najlepsza broń, niebiański spiż, przenika przez nie bez śladu, chyba że zdoła się je zaskoczyć.

– Pod ciosami miecza Jasona zamieniły się w złoty pył.

– No to miał szczęście. Jeśli trafi się potwora we właściwy sposób, jego forma może ulec rozkładowi, a jego esencja wraca do Tartaru.

– Do Tartaru?

– To wielka otchłań w Podziemiu, skąd przybywają na świat najgorsze potwory. Coś w rodzaju bezdennej dziury zła. W każdym razie kiedy potwór rozpłynie się w powietrzu, mijają miesiące, nawet lata, zanim odzyska swoją dawną postać. Ale skoro ten duch burzy, Dylan, umknął... no, nie wiem, dlaczego miałby darować Hedge’owi życie. Ale Hedge był opiekunem. Wiedział, co mu grozi. Satyrowie nie mają takich dusz jak śmiertelnicy. Odrodzi się jako drzewo, kwiat albo coś innego.

Piper próbowała sobie wyobrazić trenera Hedge’a jako kępkę bardzo złośliwych bratków. Poczuła się jeszcze gorzej.

Spojrzała na domki i ogarnął ją niepokój. Hedge zginął, aby ona mogła tutaj bezpiecznie wylądować. Gdzieś tam, w dole, był domek jej matki, a więc na pewno ma braci i siostry, więcej tych, których musi zdradzić. „Rób, co ci rozkażą”, powiedział głos. „Bo inaczej konsekwencje będą bolesne”. Skrzyżowała ręce i wcisnęła dłonie pod pachy, w nadziei, że przestaną drżeć.

– Będzie dobrze – zapewniła ją Annabeth. – Jesteś wśród przyjaciół. Wszyscy mieliśmy mnóstwo dziwnych przeżyć. Wiemy, przez co przechodzisz.

„Wątpię” – pomyślała Piper.

– W ciągu ostatnich pięciu lat wylano mnie z pięciu różnych szkół – powiedziała. – Mój tata nie ma już dokąd mnie przenieść.

– Tylko pięciu? – W głosie Annabeth nie było kpiny. – Piper, my wszyscy zostaliśmy sklasyfikowani jako trudny element. Ja uciekłam z domu, kiedy miałam siedem lat.

– Poważnie?

– O, tak. U większości z nas zdiagnozowano chorobliwą nadpobudliwość albo dysleksję, albo i jedno, i drugie...

– Leo ma ADHD.

– No widzisz. To dlatego, że jesteśmy zaprogramowani do walki. Wiecznie niespokojni, impulsywni... Nie pasujemy do normalnych nastolatków. Żebyś wiedziała, ile kłopotów sprawił Percy... – Spochmurniała. – Nieważne. Jesteśmy tymi gorszymi. A jak zaczęły się twoje kłopoty?

Zwykle gdy ktoś zadał jej to pytanie, Piper wpadała w szał, zmieniała temat albo robiła coś głupiego, żeby zwrócić uwagę otoczenia na coś zupełnie innego. Teraz, z jakiegoś nieznanego sobie powodu, wyznała prawdę.

– Kradłam. No wiesz, tak naprawdę nie kradłam...

– Twoja rodzina jest biedna?

Piper roześmiała się gorzko.

– Skąd. Robiłam to... sama nie wiem dlaczego. Pewnie po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Mój tata nigdy nie miał dla mnie czasu, chyba że wpadłam w kłopoty.

Annabeth pokiwała głową.

– Rozumiem. Ale mówiłaś, że tak naprawdę nie kradłaś. Co chciałaś przez to powiedzieć?

– No wiesz... nikt nigdy mi nie wierzy. Policja, nauczyciele, nawet ci, którym coś zwinęłam... Wszyscy są bardzo zażenowani, nie wiedzą, co powiedzieć, zaprzeczają temu, co się stało. A prawda jest taka, że niczego nie ukradłam. Po prostu proszę ludzi o coś, a oni mi to dają. Nawet kabriolet bmw. Po prostu poprosiłam. A diler powiedział: „W porządku, bierz”. A później chyba zdał sobie sprawę, co zrobił. No i przyszła po mnie policja.

Zamilkła i czekała. Przyzwyczajona była, że ludzie nazywają ją kłamczuchą, ale Annabeth tylko pokiwała głową.

– Interesujące. Gdyby twój ojciec był bogiem, powiedziałabym, że to na pewno Hermes, bóg złodziei. Potrafi być bardzo przekonujący. Ale twój stary jest śmiertelnikiem...

– W to nie wątpię.

Annabeth pokręciła głową, najwyraźniej zaintrygowana.

– No, to nie wiem. Jak będziesz miała szczęście, to twoja mama dzisiaj cię uzna.

Piper była bliska nadziei, że tak się nie stanie. Gdyby jej matka była boginią... wiedziałaby o tym śnie? Wiedziałaby, co kazano jej zrobić? Co robią olimpijscy bogowie, kiedy ich dzieci okażą się złe? Miotają w nie gromy? Wysyłają do Podziemia?