Wieża Nerona - Rick Riordan - ebook

Wieża Nerona ebook

Rick Riordan

4,7

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Po przeżyciu pół roku jako ofermowaty nastolatek o wprawiającym w zakłopotanie imieniu i nazwisku Lester Papadopoulos, zbliżam się do ostatecznej rozgrywki. Meg i ja przemierzyliśmy Stany Zjednoczone tam i z powrotem. Uwolniliśmy starożytne Wyrocznie, pokonaliśmy legiony potworów i przeżyliśmy straszliwe tragedie. W końcu zatriumfowaliśmy w Obozie Jupiter nad dwoma złymi cesarzami z Triumwiratu, Kommodusem i Kaligulą. Najgorsze jednak jeszcze przed nami. Wracamy tam, gdzie zaczęły się nasze kłopoty – na Manhattan, do kwatery głównej Klaudiusza Cezara Nerona, przemocowego ojczyma Meg i najmniej lubianego przeze mnie skrzypka. Nawet jeśli jakimś cudem uda nam się go pokonać, jeszcze potężniejsze zagrożenie czyha w ukryciu: moja arcynemezis, Pyton, który rozgościł się w mojej świętej Wyroczni Delfickiej, jakby to był tani pokój do wynajęcia. W ciągu następnych kilku dni albo pokonam tych wrogów i zostanę z powrotem bogiem Apollinem (zakładając, że zgodzi się na to mój ojciec Zeus), albo zginę w walce. Tak czy inaczej mój czas w skórze Lestera Papadopoulosa dobiega końca.
Czy siedemnastoletni śmiertelnicy dostają wrzodów żołądka? I gdzie jest Will Solace, kiedy go potrzebujesz?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (304 oceny)
241
44
16
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaIV

Nie oderwiesz się od lektury

Myślę, że to było dobre zakończenie historii. Bardzo dobrze śledziło się przemianę Apolla z infantylnego dupka do osoby pełnej odwagi i odpowiedzialnej. Końcówka daje nadzieję, że to nie koniec przygód herosów, a może i nie tylko ich. Zdecydowanie Rick Riordan nadal trzyma poziom :)
31
Ani16

Dobrze spędzony czas

"Wieża Nerona", czyli 5 tom przygód Apolla pod postacią Lestera Papadopoulosa autorstwa Ricka Riordana jest bardzo dobrym zakończeniem tej historii. Apollo, wielka walka i nagroda, czego chcieć więcej. Bardzo podoba mi się zmiana jaka zaszła w psychice Apolla na przestrzeni tomów tej sagi. Każdy fan tej serii może się cieszyć, ponieważ każdy kolejny tom tej przygody był lepszy od poprzedniego. Jestem pod wrażeniem.
10
Piotrbialy1979

Nie oderwiesz się od lektury

Cały Pięcioksiąg przeczytana w 4 dni deszczowego urlopu. Książki wciągają tak że trudno się oderwać.
10
sanktaaurora

Nie oderwiesz się od lektury

kocham<3 jeden wielki płak
10
KasiaOk

Nie oderwiesz się od lektury

Są książki, które bez względu na drobne wady, po prostu je pokochasz. Tak właśnie się czułam po skończeniu ostatniej książki z serii Apollo: Boskie próby. Początek tej historii był trochę powolny i miałam wrażenie, że ciężko będzie mi do niej wrócić, ale cieszę się, że się nie poddałam, bo po 1/3 książki nie mogłam się od niej oderwać. Byłam całkowicie pochłonięta historią i tym, co się tam działo. Bardzo podobała mi się przygoda, emocje i sposób, w jaki seria zakończyła się ostatecznymi bitwami. Ostatnie rozdziały.. Płakałam na samym końcu. Choć ta seria miała swoje wzloty i upadki podczas czytania, pozostanie w mojej pamięci. I kiedykolwiek będę pisać, czytać lub rysować... będę myśleć o Apollinie uśmiechającym się do mnie.
00

Popularność




Tytuł oryginału

The Trials of Apollo, Book Five: The Tower of Nero

Copyright © 2020 by Rick Riordan

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska & Aleksandra Klęczar, 2020

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2020

Jacket illustration © 2020 by John Rocco

Jacket design by Joann Hill

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redakcja

Katarzyna Kierejsza

Korekta

Maciej Cierniewski

Opracowanie okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Opracowanie wersji elektronicznej:

Wydanie I, Kraków 2020

ISBN epub: 978-83-66173-71-2

ISBN mobi: 978-83-66173-72-9

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Dla Becky.

Każda podróż prowadzi mnie z powrotem do domu, do Ciebie

1

Typ w postaci dwugłowego wężaPsuje mi cichą podróżButy Meg cuchną

Podczas podróży przez Waszyngton można oczekiwać spotkania z kilkoma żmijami w ludzkim przebraniu. Niemniej trochę mnie zmartwił widok dwugłowego boa dusiciela, który wsiadł do naszego wagonu na dworcu Union Station. Wąż zdołał wepchnąć się w niebieski jedwabny garnitur: jego sploty, wystające z rękawów i nogawek, imitowały ludzkie kończyny, a dwie głowy sterczały nad kołnierzykiem eleganckiej koszuli jak podwójny peryskop. Poruszał się z gracją zaskakującą u kogoś, kto w sumie był wyłącznie balonowym stworkiem w rozmiarze XXL. Zajął miejsce na drugim końcu wagonu, twarzą do nas. Reszta pasażerów zignorowała go – z całą pewnością Mgła namieszała im w percepcji i sprawiła, że widzieli po prostu jeszcze jednego człowieka jadącego koleją. Wąż nie wykonywał żadnych groźnych ruchów ani nawet nie patrzył w naszą stronę – równie dobrze mógł być po prostu zapracowanym potworem w drodze do domu. A jednak nie mogłem zakładać…

– Nie chcę cię straszyć, ale… – szepnąłem do Meg.

– Ciii – przerwała mi.

Meg bardzo poważnie traktowała zasady panujące w strefie ciszy. Od kiedy wsiedliśmy, większość dźwięków w naszym wagonie powodowała właśnie ona, uciszając mnie za każdym razem, kiedy się odezwałem, kichnąłem czy odchrząknąłem.

– Ale tam siedzi potwór – powtórzyłem z uporem.

Podniosła na mnie wzrok znad „Magazynu Podróżnego” i uniosła jedną brew nad ozdobioną cyrkoniami oprawkę okularów, jakby pytała: „Gdzie?”.

Skinąłem głową w kierunku węża. Gdy pociąg ruszył, lewa głowa zaczęła gapić się za okno, podczas gdy prawa chlipała językiem wodę, którą stwór przytrzymywał pętlą ciała udającą dłoń.

– To amfisbena – wyszeptałem, po czym, chcąc być pomocny, dodałem: – Wąż, który ma po jednej głowie na każdym końcu.

Meg zmarszczyła czoło, a potem wzruszyła ramionami – uznałem, że znaczy to: „Wygląda niegroźnie” – i wróciła do lektury. Stłumiłem chęć pokłócenia się z nią, głównie dlatego że nie chciałem znowu usłyszeć: „Ciii”.

Rozumiałem, czemu Meg potrzebuje spokoju. W zeszłym tygodniu stoczyliśmy walkę z dzikimi centaurami w Kansas, spotkaliśmy wściekłego ducha głodu przy największym widelcu świata w Springfield w Missouri (nawet nie zrobiłem sobie selfie) i udało nam się uciec przed parą niebieskich drakonów z Kentucky – ale żeby to zrobić, musieliśmy obiec kilka razy tor wyścigowy Churchill Downs. Być może po tym wszystkim nie należało przejmować się wężem w garniaku, zwłaszcza że jak na razie dawał nam spokój. Próbowałem się zrelaksować, podczas gdy Meg zagrzebała się w lekturze artykułu o miejskim ogrodnictwie. Od kiedy ją poznałem, sporo wyrosła, ale ciągle była na tyle niewielkiego wzrostu, że mogła wygodnie oprzeć nogi w czerwonych tenisówkach na sąsiednim siedzeniu. Wygodnie dla siebie znaczy niekoniecznie dla innych pasażerów albo dla mnie – Meg nie zmieniała butów od czasu naszej ucieczki przed drakonami, więc jej tenisówki wyglądały i cuchnęły jak koński zad. Przynajmniej przebrała się ze znoszonej zielonej sukienki w tanie dżinsy i zieloną koszulkę z napisem: „VNICORNES IMPERANT!”, którą kupiła w sklepiku z pamiątkami w Obozie Jupiter. Z krzywo odrastającą fryzurą na pazia i paskudnym czerwonym pryszczem na podbródku nie przypominała już dziewczynki z przedszkola. Zaczynała wyglądać na swój wiek – na dwunastolatkę wkraczającą do piekła zwanego dojrzewaniem.

Nie podzieliłem się z nią tą obserwacją. Po pierwsze, miałem własne pryszcze. Po drugie, Meg jest moją panią i jako taka może mi dosłownie kazać wyskoczyć przez okno, a ja będę musiał posłuchać.

Pociąg toczył się powoli przez przedmieścia Waszyngtonu. Popołudniowe słońce migało między budynkami jak lampa w dawnym kinowym projektorze. To był ten cudowny moment dnia, kiedy bóg słońca mógł powoli kończyć pracę, ruszać ku stajniom, by tam zaparkować rydwan, a potem – do pałacu, gdzie czekał puchar nektaru, parę tuzinów oddanych nimf i nowy sezon Całej prawdy o boginiach Olimpu. To jednak nie dla mnie. Ja miałem tylko skrzypiące siedzenie w pociągu i godziny na gapienie się w cuchnące buty Meg. Tymczasem amfisbena na drugim końcu wagonu ciągle nie robiła nic złego – no, chyba że za zło uznamy picie wody z jednorazowej plastikowej butelki.

Tylko czemu miałem gęsią skórkę?

Nie mogłem oddychać i czułem się uwięziony na siedzeniu w pociągu. Może po prostu denerwowałem się na myśl o tym, co nas czeka w Nowym Jorku. Po sześciu miesiącach w tym żałosnym śmiertelnym ciele byłem coraz bliżej ostatecznej rozgrywki. Meg i ja tłukliśmy się w kółko po całych Stanach, uwalniając prastare Wyrocznie, pokonując legiony potworów i cierpiąc nieopisane katusze w amerykańskiej komunikacji zbiorowej. W końcu, po wielu tragediach, pokonaliśmy dwóch ze złych cesarzy Triumwiratu, Kommodusa i Kaligulę, w bitwie w Obozie Jupiter.

Najgorsze jednak było dopiero przed nami.

Wracaliśmy tam, gdzie się zaczęły nasze kłopoty – na Manhattan, do centrum operacyjnego Nerona Klaudiusza Cezara, przybranego ojca Meg i mojego najmniej ulubionego skrzypka na świecie. Nawet gdyby jakimś cudem udało się nam go pokonać, w tle czaił się jeszcze gorszy przeciwnik: mój arcy­wróg, Pyton, który zagnieździł się w świętej Wyroczni Delfickiej, jakby to było jakieś tanie AirBnB!

W ciągu najbliższych paru dni albo pokonam wrogów i stanę się z powrotem bogiem Apollinem (zakładając, że mój ojciec Zeus się na to zgodzi), albo umrę, próbując to osiągnąć. Tak czy inaczej, mój czas jako Lestera Papadopoulosa dobiegał końca.

Może w tym, że byłem jak nakręcony, nie kryła się żadna inna zagadka?

Spróbowałem skupić się na pięknym zachodzie słońca. Próbowałem przestać obsesyjnie myśleć o mojej liście niewykonalnych zadań i o dwugłowym wężu w szesnastym rzędzie.

Udało mi się wytrzymać aż do Filadelfii, ale kiedy wyjechaliśmy ze stacji w tym mieście, dwie rzeczy stały się oczywiste. Po pierwsze, wąż amfisbena nie wysiadł, czyli nie był zwykłym pasażerem jeżdżącym do pracy. Po drugie, mój radar wykrywający niebezpieczeństwa piszczał jak szalony.

Czułem się śledzony. Miałem to samo uczucie mrowienia w całym ciele, które kojarzyłem z zabawą w chowanego z Artemidą w lesie – a konkretniej z momentem, kiedy moja siostra i jej Łowczynie wyskakiwały z krzaków i zaczynały szpikować mnie strzałami. Wtedy byliśmy jeszcze młodymi bogami i bawiły nas takie proste rozrywki. Zaryzykowałem rzut oka na amfisbenę i omal nie wyskoczyłem ze skóry. Stwór gapił się teraz prosto na mnie czworgiem niemrugających oczu, które… chyba właśnie zaczynały świecić? O, nie, nie, nie. Świecące oczy zawsze oznaczają kłopoty.

– Muszę wstać – powiedziałem Meg.

– Ciii – syknęła.

– Ale ten stwór. Chcę na niego zerknąć z bliska. Oczy mu świecą – upierałem się.

Meg spojrzała na pana Węża zmrużonymi oczami.

– Wcale nie świecą. Po prostu błyszczą. Poza tym on tylko siedzi – zawyrokowała.

– Ale podejrzanie! – zaprotestowałem.

– Ciii! – szepnął siedzący za nami pasażer.

Meg uniosła brwi z miną: „A nie mówiłam?”.

Wskazałem gestem w głąb wagonu i zrobiłem błagalną minę. Przewróciła oczyma, wyplątała się ze skomplikowanej pozycji, jaką przyjęła, i pozwoliła mi wyjść.

– Nie zaczynaj żadnych bijatyk – powiedziała.

Super. Teraz będę mógł się bronić dopiero po tym, jak potwór zaatakuje.

Stanąłem w przejściu, czekając, aż krew z powrotem zacznie mi krążyć w zdrętwiałych nogach. Ten, kto wynalazł ludzki krwiobieg, zawalił sprawę.

Amfisbena nadal pozostawała na miejscu, z oczyma ciągle wbitymi we mnie. Potwór wydawał się w transie. Może zbierał energię na superatak? Czy amfisbeny robią coś takiego? Przebiegłem w myślach wszystko, co wiedziałem o tych stworach, ale niewiele to pomogło. Rzymski pisarz Pliniusz głosił, że noszenie na szyi żywej młodej amfisbeny zapewnia bezpieczną i spokojną ciążę (mało przydatne). Noszenie skóry potwora może dodawać atrakcyjności (Hmm. Nie, nadal nieprzydatne). Obie głowy mogą pluć trucizną. Aha, to pewnie to: potwór zbierał siły, żeby zarzygać trucizną z dwóch głów jednocześnie cały wagon!

Co miałem zrobić? Chociaż co jakiś czas miewałem nagłe przypływy boskich sił i mocy, nie mogłem na nie liczyć zawsze, kiedy były potrzebne. Przez większość czasu ciągle byłem żałos­nym siedemnastolatkiem. Mogłem pójść po łuk i strzały, ukryte w bagażu na górnej półce. Fajnie byłoby mieć broń. No tak, ale to by od razu ujawniło moje wrogie zamiary i Meg na pewno objechałaby mnie za to, że przesadzam (no sorry, Meg, ale te oczy świecą, nie po prostu błyszczą).

Ech, trzeba było schować jakąś mniejszą broń, na przykład sztylet, w koszuli. Czemu nie jestem bogiem sztyletów? Postanowiłem przejść się po wagonie tak, jakbym po prostu kierował się do toalety. Jeżeli amfisbena zaatakuje, będę wrzeszczeć. Może Meg odłoży wtedy czasopismo i pospieszy mi na ratunek. Przynajmniej wymuszę nieuniknioną konfrontację – jeżeli wąż się nie ruszy, może naprawdę jest niegroźny. Wtedy po prostu pójdę do toalety, bo i tak muszę.

Ruszyłem przed siebie na ciągle mrowiących nogach, co wcale nie pomogło mi wyglądać naturalnie i swobodnie. Najpierw chciałem zagwizdać jakąś lekką melodię, ale potem przypomniałem sobie, że jestem w strefie ciszy. Jeszcze cztery rzędy. Serce tłukło mi się w piersi – oczy bestii świeciły, byłem pewien, a na dodatek były wbite prosto we mnie. Potwór siedział nienaturalnie spokojnie, nawet jak na gada.

Jeszcze dwa rzędy. Fakt, że pot ściekał mi po twarzy, a szczęka drżała, sprawiał, że kiepsko wychodziło mi udawanie nonszalancji. Garnitur węża wyglądał na drogi i świetnie skrojony; widocznie, będąc ogromnym gadem, nie mógł po prostu założyć czegoś z sieciówki. Jego połyskująca skóra w brązowo-żółte romby nie kojarzyła mi się z niczym, czego założenie mogłoby dodać komuś atrakcyjności w aplikacji randkowej – chyba że ktoś chciałby umówić się z wężem boa.

Kiedy amfisbena zaatakowała, myślałem, że jestem na to gotowy.

Nie byłem. Potwór rzucił się ku mnie z nieludzką szybkością, łapiąc nadgarstek w pętlę fałszywego lewego ramienia. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie jęknąłem. Gdyby chciał mnie zabić, tobym umarł. On jednak tylko mocniej ścisnął, zatrzymując mnie w miejscu. Przylgnął do mojego ciała jak tonący i wysyczał głębokim podwójnym głosem, którego wibracje poczułem głęboko w kościach:

Kompan jaskinnych biegaczy niedużych,

Hadesa syn, do tronu drogę wskaże,

Własność Nerona ocali w podróży.

Wypuścił mnie równie nagle, jak schwytał. Mięśnie na jego długim ciele poruszały się gwałtownie. Usiadł prosto, wyciągając szyje, póki nie spoglądał mi prosto w twarz. Z jego oczu zniknął blask.

– Co ja wyrabiam? – zapytał. Lewa głowa spojrzała na prawą. – Ale… jak?

Prawa głowa wydawała się równie zdumiona. Popatrzyła na mnie.

– Kim pan… Ojej! Przegapiłem przystanek w Baltimore! Żona mnie zabije!

Byłem zbyt zszokowany, by cokolwiek powiedzieć. Te słowa… rozpoznałem w nich poetycki rytm. Dotarło do mnie, że ten konkretny potwór naprawdę mógł być zwykłym pasażerem jadącym z pracy, który padł ofiarą opętania przez fatum, ponieważ… oczywiście. Ponieważ był wężem. Od niepamiętnych czasów węże przekazywały mądrość ziemi, gdyż żyły pod jej powierzchnią. Ogromny wąż był na to równie podatny, jak inne.

Nie byłem pewien, co robić. Przepraszać, że mu narobiłem kłopotów? Dać napiwek? A jeżeli to amfisbena była zagrożeniem, to co?

Uniknąłem niewygodnej rozmowy, a amfisbena zabicia przez żonę, kiedy przez wagon przeleciały dwa bełty z kuszy – to one pozbawiły go życia, przybijając głowy nieszczęsnego węża do siedzenia. Wrzasnąłem. Kilkoro siedzących niedaleko pasażerów zaczęło mnie uciszać. Amfisbena rozsypała się w żółty pył, pozostał tylko pusty elegancki garnitur. Powoli podniosłem ręce i odwróciłem się ostrożnie, jakbym stał na minie. Byłem prawie pewien, że zaraz serce przeszyje mi kolejny bełt. Nie miałem szans uniknąć trafienia przez kogoś o takiej celności – mogłem jedynie demonstrować, że jestem niegroźny, a to mi nieźle wychodziło.

Po przeciwnej stronie wagonu stały dwie potężne postacie. Jedną z nich był Germanin – wskazywała na to broda i włosy z niestarannie powplatanymi koralikami, a także skórzana zbroja oraz złote imperialne nagolenice i pancerz. Nie miałem wątpliwości, dla kogo pracował. Ludzie Nerona nas znaleźli.

Meg ciągle jeszcze siedziała, dzierżąc w dłoniach swoje magiczne szable, ale Germanin trzymał przy jej szyi ostrze miecza, zmuszając ją do pozostania w bezruchu. Kuszniczką była jego jeszcze wyższa i mocniej zbudowana towarzyszka. Miała na sobie mundur konduktorki, ale chyba nikt by się na to nie nabrał – to znaczy poza wszystkimi śmiertelnikami w wagonie, którzy nie zwrócili na jej przybycie żadnej uwagi. Głowę ukrytą pod konduktorską czapką miała ogoloną na skroniach. Ze środka zaś spływała długa, lśniąca grzywa, na końcu zapleciona w gruby warkocz, opadający na ramię. Koszula z krótkim rękawem tak bardzo opinała się na jej muskularnych barkach, że epolety i tabliczka z nazwiskiem groziły natychmiastowym odpadnięciem. Ramiona miała pokryte tatuażami w formie połączonych okręgów, a na szyi nosiła szeroką złotą obręcz – torkwes.

Od wieków nie widziałem kogoś takiego – ta kobieta była Galijką! Poczułem, że krew mi zamarza w żyłach. W czasach republiki rzymskiej Galów obawiano się jeszcze bardziej niż Germanów.

Kobieta zdążyła już przeładować podwójną kuszę i wycelować w moją głowę. Z pasa zwisało całe mnóstwo broni: gladius, maczuga i sztylet. Jasne, musiała mieć sztylet.

Nie spuszczając ze mnie wzroku, dała mi znak głową w uniwersalnym geście: „Chodź tu albo strzelam”. Przeliczyłem, jakie mam szanse na rzucenie się pędem i pokonanie przeciwników, zanim zabiją mnie albo Meg. Zerowe. Szanse w sytuacji, kiedy ja skulę się ze strachu za siedzeniem, a Meg pokona oboje przeciwników? Nieco wyższe, ale ciągle za małe. Ruszyłem w jej kierunku na telepiących się nogach. Śmiertelnicy robili dziwne miny, kiedy ich mijałem. O ile mogłem sobie wyobrazić, podejrzewali, że mój wrzask był złamaniem świętych zasad panujących w wagonie ciszy i że teraz z tego powodu wezwała mnie konduktorka. Fakt, że ta sama konduktorka miała kuszę i właśnie zabiła dwugłowego wężowego pasażera, jakoś im umykał.

Doszedłem do swojego rzędu i spojrzałem na Meg, po trosze by się przekonać, czy wszystko z nią w porządku, a po trosze dlatego że ciekawiło mnie, czemu nie rzuciła się do ataku. W normalnych warunkach sam fakt, że ktoś trzymał miecz przy jej szyi, nie wystarczyłby, żeby ją powstrzymać. Meg, zszokowana, wpatrywała się w Galijkę.

– Luguselwa? – zapytała.

Kobieta skinęła głową, co oznaczało dwie okropne rzeczy. Po pierwsze, Meg ją znała. Po drugie, Luguselwa było jej imieniem. Zawziętość w oczach Galijki nieco zmalała na widok Meg – spadła z pozycji: „Zaraz was wszystkich zabiję” do „Niedługo was wszystkich zabiję”.

– Tak, Gałązko – powiedziała. – A teraz odłóż broń, zanim Gunther będzie zmuszony odciąć ci głowę.

2

Rogalik na kolację?Twój idol Lester nigdy byZmykam siku, dozo

Facet z MIECZEM wyglądał na zachwyconego.

– Ściąć głowę? – zapytał. Jego imię, GUNTHER, wypisano na plakietce, którą nosił przypiętą do zbroi, i był to jedyny element sugerujący jakiekolwiek maskowanie.

– Jeszcze nie – powiedziała Luguselwa, nie spuszczając z nas oczu. – Jak widzicie, dekapitowanie ludzi to ulubiona rozrywka Gunthera. Znaczy bądźcie grzeczni. Chodźcie…

– Lu? – przerwała jej Meg. – Dlaczego?

Jeżeli chodzi o wyrażanie cierpienia, głos Meg jest jak doskonale nastrojony instrument. Słyszałem, jak opłakiwała naszych przyjaciół, jak opisywała morderstwo swojego ojca i jak wyrzucała z siebie wściekłość na ojczyma, Nerona, który zabił jej tatę i naraził ją na długie lata emocjonalnego wykorzystywania. Kiedy jednak zwróciła się do Luguselwy, wykorzystała głos jeszcze inaczej. Zabrzmiała tak, jakby ukochana przyjaciółka na jej oczach poćwiartowała jej ulubioną lalkę bez powodu i bez ostrzeżenia. W tym tonie kryła się niepewność, rozpacz i niedowierzanie, tak jakby po całym życiu pełnym krzywd to była ta jedna, której się nie spodziewała.

Lu napięła mięśnie żuchwy, a żyły na jej skroniach nabrzmiały. Nie byłem pewien, czy powodem była wściekłość, poczucie winy, czy demonstracja, że ona też potrafi być miła i ciepła.

– Pamiętasz, Gałązko, co ci mówiłam o poczuciu obowiązku? – spytała.

Meg przełknęła łzy.

– Pamiętasz? – Galijka ponowiła pytanie bardziej zdecydowanym tonem.

– Tak – wyszeptała Meg.

– To bierz swoje rzeczy i chodź.

Lu odepchnęła miecz Gunthera od szyi Meg.

– Yyy – mruknął wielkolud, co po germańsku zapewne oznaczało: „Ja to nigdy nie mogę zrobić nic fajnego”.

Meg, wyglądająca na zaskoczoną, wstała i otwarła schowek nad siedzeniem. Nie rozumiałem, czemu tak biernie wykonuje rozkazy Luguselwy. Zdarzało się nam walczyć w gorszych sytuacjach. Kim była ta Galijka?

– To tak? – wyszeptałem, kiedy Meg podała mi plecak. – Poddajemy się?

– Lester – mruknęła – po prostu rób, co mówię.

Zarzuciłem na plecy łuk, kołczan i plecak, a Meg zapięła ogrodniczy pas. Lu i Gunther nie wyglądali na specjalnie przejętych faktem, że mam teraz broń w postaci strzał, a Meg – zapas wyjątkowych nasion. Kiedy się zbieraliśmy, śmiertelni pasażerowie patrzyli na nas z urazą, nikt jednak nas nie uciszał, pewnie dlatego że nie chcieli irytować konduktorki, która nas wyprowadzała.

– Tędy. – Lu wskazała kuszą na drzwi za swoimi plecami. – Reszta już czeka.

Nie chciałem spotykać żadnej reszty Guntherów ani Galów, ale Meg poszła grzecznie za Lu. Przekroczyła zrobione z pleksi drzwi, a ja za nią, czując na karku oddech Germanina. Zapewne zastanawiał się, jak łatwo byłoby pozbawić moją głowę wsparcia ramion. Przemieściliśmy się do kolejnego wagonu przez pełne hałasu przejście, zaopatrzone w automatyczne drzwi na obu końcach, maleńką toaletę z boku oraz wyjścia/wejścia po lewej i prawej stronie. Rozważyłem rzucenie się na zewnątrz przez jedne z nich przy założeniu, że to się dobrze skończy, ale obawiałem się, że „dobrze” oznacza w tym wypadku „śmiercią przy zderzeniu z gruntem”.

Na zewnątrz było całkowicie ciemno, a oceniając po hałasie dobiegającym od strony torów, jechaliśmy co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Za drugimi drzwiami wypatrzyłem wagon barowy: smutna lada, rząd oddzielonych od siebie przepierzeniami stolików, a w środku sześciu potężnych gości – kolejni Germanowie. Nic dobrego nas tam nie czekało. Jeżeli Meg i ja mieliśmy szansę ucieczki, to teraz. Zanim jednak zdążyłem wykonać jakiś desperacki ruch, Luguselwa zatrzymała się nagle tuż przed drzwiami do wagonu barowego. Odwróciła się i spojrzała na nas.

– Gunther – warknęła – sprawdź, czy w łazience nie czają się intruzi.

Gunther wyglądał na równie zaskoczonego tym zadaniem co ja. Albo uznał, że to bez sensu, albo nie miał pojęcia, co znaczy „intruzi”. Ja z kolei zastanawiałem się, co powoduje takie paranoiczne działanie Luguselwy. Bała się, że w toalecie kryje się legion herosów, gotowy wyskoczyć i nas uratować? A może, podobnie jak ja, zastała kiedyś w publicznej ubikacji cyklopa siedzącego na kibelku i od tej pory nie miała do tych przybytków zaufania? Gunther gapił się na nią przez chwilę, po czym powiedział: „Yyy” i zrobił, co kazała. Kiedy tylko wsadził głowę do kabiny, Lu wbiła w nas wzrok.

– Kiedy wjedziemy przez tunel do Nowego Jorku – powiedziała – oboje zażądacie wyjścia do toalety.

Dostałem w życiu swoją porcję głupich rozkazów, głównie od Meg, ale to była nowa jakość.

– Ja muszę teraz – powiedziałem.

– Wytrzymaj – zakomenderowała Galijka.

Spojrzałem na Meg, żeby stwierdzić, czy dla niej ma to jakikolwiek sens, ale ona gapiła się ponuro w podłogę.

Gunther wychynął po zakończonej kiblo-inspekcji.

– Pusto – mruknął. Biedak. Jak już wysyłają człowieka na misję szukania intruzów w toalecie, to powinno to gwarantować szansę na zabicie przynajmniej kilku z nich.

– No dobrze – powiedziała Lu i wepchnęła nas do wagonu barowego.

Szóstka Germanów odwróciła się w naszą stronę i wbiła w nas wzrok. W wielkich pięściach ściskali rogaliki i kubki z kawą. Barbarzyńcy! Kto je śniadaniowe wypieki na kolację? Byli ubrani podobnie jak Gunther, w skóry i złote zbroje, i równie starannie zamaskowani za pomocą plakietek z nazwiskami. Jeden z nich, AEDELBEORT (na pewno najpopularniejsze germańskie imię dla chłopca w roku 162 p.n.e.), zadał Lu pytanie w języku, którego nie zrozumiałem. Lu odpowiedziała w tej samej mowie, a jej słowa wydawały się uspokajać wojowników, którzy wrócili do kawy i ciastek. Gunther dołączył do nich, mamrocząc coś, zapewne na temat braku wrogów, których by można dekapitować.

– Siadajcie tutaj. – Lu wskazała na stolik przy oknie, oddzielony przepierzeniem.

Meg usiadła z ponurą miną, a ja obok niej, stawiając obok siebie łuk, kołczan i plecak. Lu stała dość blisko, by nas usłyszeć, pewnie na wypadek podjęcia przez nas rozmowy o planach ucieczki. Nie musiała się martwić – Meg ciągle nawet na mnie nie patrzyła.

Kolejny raz zastanowiłem się, kim jest ta Luguselwa i jak wiele znaczy dla Meg. Przez cały czas naszych wspólnych podróży moja towarzyszka nigdy o niej nie wspomniała, i to mnie martwiło, bo zapewne wcale nie oznaczało, że Galijka jest kimś nieważnym. Wręcz przeciwnie: podejrzewałem, że znaczy dla Meg bardzo wiele. No i czemu Galijka? Nie było ich zbyt wielu w armii Nerona; kiedy został cesarzem, większość z nich została już pokonana i przemocą „ucywilizowana”. Ci, którzy nadal nosili tatuaże i torkwesy, zostali zepchnięci na samo pogranicze Bretanii albo zmuszeni do osiedlenia się na Wyspach Brytyjskich. Samo imię Luguselwa… Mój galijski nigdy nie był szczególnie dobry, ale chyba znaczyło to coś w rodzaju „wybranka boga Lugusa”. Zadygotałem.

Celtyckie bóstwa stanowiły dziwną i wojowniczą grupę, a ja byłem zbyt rozkojarzony, by rozwiązać zagadkę Lu. Ciągle wracałem myślami do nieszczęsnego węża amfisbeny, którego zabiła. Biedny potwór podróżny, który nigdy już nie dotrze do domu i żony, tylko dlatego że przepowiednia zrobiła z niego swój pionek. Wstrząsnęło mną jego proroctwo – zwrotka w tercynie, jak ta, którą otrzymałem w Obozie Jupiter.

Syn Zeusa przyjmuje ostatnie wyzwanie:

Nim bestię z miejsca swojego wykurzy,

W wieży Nerona dwójka tylko stanie.

Tak, znałem to draństwo na pamięć. Teraz dostałem drugi zestaw instrukcji, wyraźnie związany z pierwszym, bo pierwsze i trzecie linijki się rymowały. Głupi Dante i jego głupi pomysł na niekończący się poemat:

Kompan jaskinnych biegaczy niedużych,

Hadesa syn, do tronu drogę wskaże,

Własność Nerona ocali w podróży.

Znałem jednego syna Hadesa: Nica di Angelo. Pewnie dalej był w Obozie Herosów na Long Island. Jeżeli znał jakieś tajne dojście do tronu Nerona, to nie będzie miał szansy nam go pokazać, jeżeli nie uciekniemy z tego pociągu. W jaki sposób Nico miałby być „kompanem jaskinnych biegaczy”, nie miałem pojęcia.

A ostatnia linijka nowej strofy to już było czyste okrucieństwo – właśnie otaczały nas własności Nerona, tak więc nasze życie oczywiście od nich zależało. Chciałem wierzyć, że w tej linijce kryje się coś więcej, jakieś pozytywne przesłanie… Może wiązało się ono z faktem, że Lu kazała nam iść do toalety, kiedy wjedziemy do tunelu prowadzącego do Nowego Jorku? Niestety, pełne wrogości spojrzenie Lu i obecność siódemki jej napakowanych cukrem i nakręconych kawą kumpli Germanów nie napawały optymizmem.

Zacząłem się kręcić na siedzeniu. Po co pomyślałem o toalecie? Powinienem tam pójść już, natychmiast.

Za oknami migały podświetlone billboardy New Jersey: reklamy salonów, gdzie można kupić niepraktyczny samochód wyścigowy, ogłoszenia prawników, których można zatrudnić, żeby zrzucili winę na innych kierowców, kiedy już to auto rozbijemy, oraz kasyn, gdzie możemy przegrać pieniądze, które dzięki tym prawnikom odzyskamy. Wielki krąg życia.

Zobaczyliśmy zjazd na lotnisko w Newark. Bogowie, byłem tak zdesperowany, że rozważałem ucieczkę nawet do Newark. Meg się nie ruszyła, więc ja też nie. Już niedaleko do tunelu prowadzącego do Nowego Jorku. Może zamiast prosić o wyjście do toalety, powinniśmy zaatakować naszych strażników…

Lu prawie czytała mi w myślach.

– Dobrze, żeście się poddali – powiedziała. – Tylko do tego pociągu Neron wysłał trzy drużyny takie jak moja. Każda droga na Manhattan – pociągi, autobusy, samoloty – jest obstawiona jego ludźmi. Pamiętajcie, że cesarz ma Wyrocznię Delficką. Wiedział, że przybędziecie dziś. I tak nie udałoby się wam dostać do miasta i uniknąć schwytania.

Świetnie ci idzie mordowanie moich nadziei, Luguselwo. Właśnie usłyszałem, że Neron namówił swojego sojusznika Pytona, by ten zaglądał dla niego w przyszłość i wykorzystywał przeciwko mnie moją świętą Wyrocznię… Ohydne uczucie. Meg jednak nagle się wyprostowała, jakby coś w słowach Lu dało jej nadzieję.

– No to jakim cudem akurat ty nas znalazłaś, Lu? Po prostu szczęście?

Tatuaże Lu poruszyły się, kiedy rozciągnęła ramiona; zakręciło mi się w głowie od splecionych ze sobą celtyckich kręgów.

– Znam cię dobrze, Gałązko – odpowiedziała. – Wiem, jak cię wytropić. Nie ma czegoś takiego jak szczęście.

Znałem kilkoro bóstw szczęścia, które nie zgodziłyby się z tym stwierdzeniem, ale postanowiłem się nie kłócić. Schwytanie przez wrogów jakoś popsuło mi ochotę na towarzyskie pogaduszki.

Lu odwróciła się do swoich towarzyszy.

– Kiedy tylko dotrzemy do dworca Penn Station, przekażemy jeńców grupie eskortującej. Żadnych pomyłek! Nie zabijać ani boga, ani dziewczyny, chyba że absolutnie nie będzie innego wyjścia!

– Może teraz nie ma wyjścia? – spytał Gunther.

– Nie – powiedziała Lu. – Princeps ma wobec nich plany. Chce ich żywych.

„Princeps”. Poczułem w ustach gorycz gorszą niż najbardziej beznadziejna kawa serwowana w tym pociągu. Plan mojej konfrontacji z Neronem nie obejmował bycia wprowadzonym pod strażą przez pałacowe drzwi.

Pociąg toczył się wśród stoczni i magazynów New Jersey, po czym nagle i niespodziewanie wjechał w ciemność tunelu, który prowadzi pod rzeką Hudson. Głos z interkomu poinformował nas, że następny przystanek to dworzec Penn Station.

– Muszę do ubikacji – obwieściła Meg.

Serio chciała wykonać dziwne polecenie Lu, osoby, która nas pojmała i zabiła niewinnego dwugłowego węża? Skąd to zaufanie do Galijki? Meg przydeptała boleśnie moją stopę obcasem.

– Ja też muszę! – zawołałem. W moim wypadku przynajmniej była to prawda.

– Siedźcie spokojnie! – burknął Gunther.

– Ale mnie się naprawdę chce siku. – Meg zaczęła podskakiwać na siedzeniu.

Lu ciężko westchnęła, i wcale nie zabrzmiało to fałszywie.

– No dobra. – Odwróciła się do swojego oddziału. – Pójdę z nimi. Reszta zostaje tu i szykuje się do wysiadki.

Żaden z Germanów nie zaprotestował; pewnie usłyszeli od Gunthera szczegółową opowieść o kiblo-inspekcji. Zaczęli za to szybko pochłaniać resztki ciastek i zbierać ekwipunek, podczas gdy ja i Meg wyleźliśmy zza stolika.

– Bierz bagaż – przypomniała mi Lu.

Zamrugałem. No jasne, każdy przecież idzie do toalety z łukiem i kołczanem. Byłoby głupio ich zapomnieć. Zabrałem swoje rzeczy, a Lu poprowadziła nas z powrotem do przejścia między wagonami. Kiedy tylko zamknęły się za nami podwójne drzwi, mruknęła:

– Teraz.

Meg rzuciła się w kierunku cichego wagonu.

– Hej! – Lu odepchnęła mnie, zatrzymując się na moment, by szepnąć: – Zablokuj drzwi. Rozłącz wagony.

Następnie rzuciła się w pogoń za Meg.

Zaraz, co ja mam niby zrobić?

Dwie szable pojawiły się znikąd w dłoniach Lu. Chwila, czy ona miała broń Meg? Nie, bo tuż przed przejściem do kolejnego wagonu Meg zatrzymała się i przywołała własne ostrza. Obie rzuciły się na siebie w szalonym pojedynku – i obie były dimachaeri, najrzadszymi z gladiatorów? To musiało znaczyć, że…

Nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Za moimi plecami Germanowie zaczęli przepychać się i wrzeszczeć; jeszcze chwila i sforsują drzwi. Nie bardzo rozumiałem, co się dzieje, ale w moim powolnym ludzkim mózgu zaświtała myśl, że Lu chyba próbowała nam pomóc. Jeżeli nie wykonam jej polecenia i nie zablokuję drzwi, za chwilę napadnie nas siódemka wściekłych barbarzyńców o palcach lepkich od lukru. Kopnąłem w dolną część podwójnych drzwi. Nie było klamek, więc przycisnąłem dłonie do ich skrzydeł i trzymałem, by się nie otworzyły. Gunther rąbnął w drzwi z całych sił, omal nie miażdżąc mi szczęki samą siłą odrzutu. Reszta Germanów zgromadziła się za nim. Moją jedyną przewagą była ciasnota miejsca, gdzie trudno im było połączyć siły, i ciasnota umysłów samych Germanów. Zamiast próbować wspólnie otworzyć drzwi, pchali się jeden na drugiego, używając gęby Gunthera jako tarana. Za mną Lu i Meg wymieniały cięcia i uderzenia wśród głoś­nych dźwięków zderzających się ostrzy.

– Nieźle, Gałązko – mruknęła Lu. – Pamiętasz, czego się nauczyłaś.

Po chwili dodała głośno, na użytek Germanów:

– Głupia dziewucho, zaraz zginiesz!

Wyobraziłem sobie tę scenę z punktu widzenia Germanów po drugiej stronie drzwi: ich towarzyszka Lu mierzy się w pojedynku ze zbiegłym więźniem, a ja próbuję powstrzymać ich przed interwencją. Ręce mi drętwiały, a ramiona i mięśnie klatki piersiowej tętniły bólem. Rozejrzałem się z rozpaczą, czy nie ma gdzieś przycisku do awaryjnego blokowania drzwi; niestety, był tylko przycisk do ich otwierania; i co mi z tego? Pociąg pędził przez tunel. Do stacji zostały nam, według mojej oceny, dosłownie minuty, a tam czekała eskorta Nerona. Nie miałem ochoty, żeby mnie dokądkolwiek eskortować.

Lu kazała mi rozłączyć wagony. Niby jak, skoro jednocześnie musiałem trzymać drzwi? Nie byłem inżynierem kolejowym, a na ciuchciach to znał się raczej Hefajstos niż ja. Spojrzałem przez ramię i zerknąłem na ściany. Szok! Okazało się, że nigdzie nie ma przycisku, który pozwoliłby pasażerom rozdzielić wagony. Co z tą koleją?

Jest! Na podłodze połączone ze sobą zawiasami i zachodzące na siebie metalowe panele tworzyły bezpieczną dla pasażerów powierzchnię podczas zakrętów pociągu. Jeden z tych prostokątów był teraz przesunięty, może przez Lu, a pod spodem krył się mechanizm łączący wagony. Nawet gdybym zdołał tam sięg­nąć (a nie zdołam), nie podejrzewałem się o dość siły i zręczności, by wsunąć tam rękę, przeciąć kable i otworzyć złączkę. Przerwa między panelami była zbyt wąska, a złączka leżała dużo poniżej podłogi. Żeby ją trafić z miejsca, w którym stałem, trzeba by być najlepszym łucznikiem na świecie.

Hmm. Zaraz, zaraz.

Drzwi, na które napierałem z całej siły, uginały się pod atakami siedmiu barbarzyńców. Ostrze topora przeszło przez gumową uszczelkę tuż przy moim uchu. Samo odwrócenie się – co pozwoliłoby mi strzelić z łuku – byłoby szaleństwem. Tak, pomyślałem histerycznie. Zróbmy to. Kupiłem sobie chwilę, biorąc jedną ze strzał i przebijając nią na oślep gumową uszczelkę. Gunther zawył, a napór Germanów nieco zelżał, ponieważ usiłowali się przegrupować. Odwróciłem się, blokując drzwi plecami i zapierając się jedną nogą. Sięgnąłem po łuk, udało mi się założyć strzałę na cięciwę.

Nowy łuk był bronią boskiego poziomu, prosto ze zbrojowni Obozu Jupiter. Moje umiejętności łucznicze mocno się poprawiły przez ostatnie miesiące. Niemniej to ciągle był fatalny pomysł. Nie da się strzelić precyzyjnie, kiedy człowiek plecami zapiera się o twardą powierzchnię – po prostu nie byłem w stanie odpowiednio naciągnąć cięciwy. Strzeliłem mimo to. Strzała zniknęła w dziurze w podłodze, kompletnie mijając się z celem.

„Dworzec Penn Station za minutę – oznajmił głos z głośnika. – Drzwi otworzą się po lewej stronie”.

– Czas nam się kończy! – zawołała Lu. Zamierzyła się na Meg, próbując trafić ją w głowę. Meg zaatakowała Galijkę, niemal przebijając jej udo.

Wystrzeliłem ponownie. Tym razem grot zaiskrzył, trafiając w złączenie, ale wagony ciągle z uporem nie chciały się rozdzielić. Germanowie dobijali się do drzwi. W końcu panel z przezroczystego plastiku wypadł z podtrzymującej go ramy. Przez powstały otwór wysunęła się pięść i złapała mnie za koszulę. Z desperackim krzykiem wyrwałem się i strzeliłem ostatni raz, tym razem naciągając cięciwę do końca. Strzała przecięła kable i wbiła się w złączkę. Z głośnym zgrzytem połączenie między wagonami pękło.

Germanowie wpadli do przejścia w tej samej chwili, kiedy ja przeskoczyłem przez powiększający się z każdą chwilą odstęp między wagonami. Omal nie nabiłem się na szable Lu i Meg, ale jakoś zdołałem ustać na nogach i przeżyć. Odwróciłem się. Reszta pociągu odjechała w ciemność z prędkością stu kilometrów na godzinę; siódemka Germanów gapiła się na nas z niedowierzaniem, wrzeszcząc wyzwiska, których nie zamierzam powtarzać. Przez następne kilkadziesiąt metrów nasz odłączony wagon toczył się jeszcze siłą rozpędu, po czym powoli się zatrzymał.

Meg i Lu opuściły broń. Jakaś odważna pasażerka ze strefy ciszy ośmieliła się wychylić głowę i spytać mnie, co się dzieje. Uciszyłem ją.

Lu rzuciła mi ponure spojrzenie.

– Trochę ci zeszło, Lester – powiedziała. – A teraz ruchy, zanim dotrą tu moi ludzie. Właśnie awansowaliście z kategorii: „Wziąć żywcem” do tej oznaczonej: „Dostarczyć dowód, że nie żyje”.

3

O przemądra strzałoPodpowiedz schronienieTylko nie to. NIE TO

– NIC NIE ROZUMIEM – powiedziałem, kiedy szliśmy ciemnymi tunelami. – Dalej jesteśmy więźniami czy jak?

Lu spojrzała na mnie, potem na Meg.

– On jest trochę tępy jak na boga, prawda? – zapytała.

– Nawet sobie nie wyobrażasz – odparła Meg.

– Ty pracujesz dla Nerona czy nie?! – zażądałem odpowiedzi. – I w jaki właściwie sposób… – Urwałem, wskazując palcem to na Lu, to na Meg, bez słów zadając pytania. „W jaki właściwie sposób się poznałyście?” A może lepiej: „Jesteście spokrewnione? Bo obie mnie wkurzacie w podobny sposób”. Wtedy zauważyłem, że noszą takie same złote pierścienie, po jednym na każdym środkowym palcu. Przypomniałem sobie, jak walczyły, cztery ostrza idealnie zsynchronizowane w pchnięciach i ciosach, po czym dotarła do mnie oczywista prawda.

– Byłaś trenerką Meg. Uczyłaś ją, jak być dimachaerusem – powiedziałem.

– A ona nie pozwoliła swoim umiejętnościom zardzewieć. – Lu przyjacielsko trąciła Meg łokciem. – Bardzo mnie to cieszy, Gałązko.

Chyba nigdy nie widziałem Meg równie dumnej. Przytuliła swoją dawną trenerkę.

– Wiedziałam, że nie jesteś zła – stwierdziła.

Lu nie wiedziała, jak potraktować ten uścisk. Poklepała Meg po ramieniu.

– Ależ jestem, jestem, Gałązko – odparła – ale nie mogę pozwolić Neronowi, by dłużej cię torturował. Chodźmy dalej.

Tortury. Tak, właśnie o to chodziło. Nie wiem, jak Meg mog­ła jej ufać. Galijka bez mrugnięcia okiem zabiła amfisbenę i nie miałem najmniejszych wątpliwości, że zrobiłaby to samo ze mną, gdyby uznała to za konieczne. Co gorsza, to Neron jej płacił. Niezależnie od tego, czy Lu nas ocaliła, czy nie, była trenerką Meg – a to oznaczało, że stała przy Neronie przez te wszystkie lata, kiedy torturował moją przyjaciółkę emocjonalnie i mentalnie. Lu była częścią problemu – pomogła indoktrynować Meg i włączyć ją w toksyczną rodzinę cesarza. Martwiłem się, że Meg powtarza swoje stare zachowania. Może Neron uznał, że najłatwiej będzie manipulować nią za pośrednictwem dawnej mistrzyni, którą uwielbiała. Z drugiej strony nie miałem pojęcia, jak zacząć ten temat. Maszerowaliśmy przez labirynt tuneli pomocniczych, a Lu była naszą jedyną przewodniczką. Miała dużo więcej broni niż ja. Na dodatek Meg była moją panią. Powiedziała, że naszym zadaniem jest podążać za Lu, więc tak też zrobiliśmy.

Szliśmy dalej, Meg i Lu obok siebie, ja wlokłem się za nimi. Chciałbym móc powiedzieć, że byłem ariergardą czy coś w tym stylu, ale w sumie Meg chyba po prostu o mnie zapomniała. Nad naszymi głowami metalowe oprawy świetlówek rzucały przypominające więzienne kraty cienie na ceglane ściany. Błoto i muł pokrywały podłoże, cuchnąc jak stare beczki „wina”, które Dionizos uparł się przechować, choć dawno zmieniło się w ocet. Przynajmniej tenisówki Meg przestaną cuchnąć końską kupą – teraz jej buty pokryje warstwa nowych, innego rodzaju toksycznych odpadów.

Wlokłem się za nimi przez jakiś milion kilometrów, po czym odważyłem się zapytać:

– Lu? Proszę pani? Dokąd idziemy?

Zaskoczyło mnie, jak głośnym echem odbił się mój głos w ciemności.

– Jak najdalej od możliwych poszukiwań – odpowiedziała, jakby to było oczywiste. – Neron ma dostęp do niemal wszystkich kamer przemysłowych na Manhattanie. Musimy zejść mu z radaru.

Nie do końca pasowała mi cała ta gadka o kamerach i radarach do galijskiej wojowniczki. Znowu zastanowiłem się, w jaki sposób Lu rozpoczęła służbę u Nerona. Nie miałem najmniejszej ochoty tego przyznać, ale prawda jest taka, że cesarze Triumwiratu byli w sumie pomniejszymi bogami i starannie wybierali dwór i towarzyszy, którzy mieli służyć im przez wieki. Germanowie w tym kontekście byli całkiem przewidywalni – może i większość była tępa i okrutna, ale jako cesarscy ochroniarze cechowali się bezwzględną lojalnością. Ale Galijka? Luguselwa musiała być dla Nerona cenna z powodów innych niż umiejętności bojowe. Nie wierzyłem, że taki wojownik zdradzi swojego pana po dwóch tysiącleciach. Podejrzenia musiały promieniować ode mnie jak ciepło z pieca – Lu zerknęła za siebie i zauważyła moją minę.

– Apollinie, gdybym chciała, żebyś umarł, to już byś nie żył – powiedziała.

To prawda, pomyślałem, ale Lu równie dobrze mogła dodać: „Gdybym chciała oszustwem zmusić cię do pójścia za mną, by cię dostarczyć żywego Neronowi, właśnie to bym powiedziała”.

Lu przyspieszyła; Meg rzuciła mi krzywe spojrzenie, jakby mówiła: „Bądź miły dla mojej Galijki”, a potem ruszyła szybciej, żeby dogonić mistrzynię. Ja sam straciłem poczucie czasu, a wyrzut adrenaliny, którego doznałem w pociągu, minął, pozostawiając mnie zmęczonym i wyczerpanym. Jasne, dalej uciekałem przed śmiercią, ale ostatnie pół roku spędziłem na uciekaniu przed nią i naprawdę nie mogłem skutecznie panikować tak długo. Skarpetki nasiąkły mi tunelowym błotem, a buty były jak mokre gliniane garnki. Przez chwilę byłem pod wrażeniem tego, jak dobrze Lu zna tunele. Szła przed siebie, wybierając skręt za skrętem. Dopiero kiedy w pewnym momencie zawahała się o sekundę za długo, zrozumiałem, jak jest naprawdę.

– Nie masz pojęcia, dokąd idziemy – powiedziałem.

Lu skrzywiła się.

– Mówiłam wam – odparła – jak najdalej od…

– Poszukiwań – przerwałem jej – i kamer. Wiem. Ale dokąd idziemy?

– Dokądkolwiek. Byle było tam bezpiecznie – przyznała.

Zaśmiałem się. Ku własnemu zaskoczeniu zrozumiałem, że przyniosło mi to ulgę, i fakt, że Lu kompletnie nie miała pomysłu, dokąd nas prowadzi, sprawił, że łatwiej było mi jej zaufać. Nie miała żadnego wielkiego planu. Po prostu się zgubiliśmy. Co za ulga!

Lu jakoś nie doceniała mojego poczucia humoru.

– Wybacz, musiałam improwizować – mruknęła. – Cieszcie się, że to ja was znalazłam w tym pociągu, a nie inni poszukiwacze wysłani przez cesarza. Już byście siedzieli w celi u Nerona.

Meg znowu popatrzyła na mnie krzywo.

– No właśnie. Poza tym nie ma problemu. – Wskazała na stare kafelki z dekoracją w meandry na korytarzu po lewej, być może pozostałość po opuszczonej linii metra. – Znam to miejsce. Niedaleko przed nami powinno być wyjście.

Miałem ochotę zapytać, skąd to niby wie, ale potem przypomniałem sobie, że Meg spędziła sporą część dzieciństwa, włócząc się po ciemnych uliczkach, opuszczonych budynkach i innych nietypowych miejscach Manhattanu, za zgodą Nerona – był to odpowiednik rodzicielstwa swobodnego chowu w wersji à la zły cesarz. Mogłem sobie wyobrazić, jak młodsza Meg zwiedza te tunele, robi gwiazdę w błocie i uprawia pieczarki w zapomnianych miejscach.

Szliśmy za nią przez jakieś dziesięć kilometrów, a przynajmniej tak mi się wydawało. W pewnej chwili zatrzymaliśmy się nagle, kiedy przez korytarz przetoczyło się echo potężnego, odległego BUM!

– Pociąg? – spytałem nerwowo, choć już dawno zostawiliśmy za sobą tory.

Lu przechyliła głowę.

– Nie – odparła. – To był grzmot.

Nie wydawało mi się to możliwe. Kiedy wchodziliśmy do tunelu w New Jersey, nie zanosiło się na deszcz. Wcale nie podobała mi się idea nagłego grzmotu w okolicy Empire State Building – wejścia na Olimp, do domu Zeusa, Szefa Wszystkich Szefów (i pioruna). Meg parła przed siebie kompletnie niewzruszona. W końcu tunel skończył się wiodącą w górę metalową drabiną. Nad nami była niedomknięta z jednej strony pokrywa, przez którą wlewało się światło i woda, wyglądające jak zapłakany księżyc w nowiu.

– Pamiętam, że tędy wychodzi się na boczną uliczkę, bez kamer. Przynajmniej nie było ich, jak tu ostatnio byłam – oświadczyła Meg.

Lu chrząknęła, jakby chciała powiedzieć: „Dobra robota” albo też „Wiedziałam, że to idiotyczny pomysł”. Galijka wyszła pierwsza. Chwilę później cała nasza trójka stała w smaganej deszczem uliczce między dwoma apartamentowcami. Niebo nad nami przecięła błyskawica, podświetlając złotem ciemne chmury. Deszcz bombardował moją twarz i zalewał oczy. Skąd się wzięła ta nawałnica? Czy to był prezent powitalny od tatusia, czy może ostrzeżenie? A może po prostu zwyczajna letnia burza? Niestety, bycie Lesterem nauczyło mnie, że nie każde zjawisko pogodowe związane jest ze mną. Grzmot wstrząsnął oknami budynków po obu stronach. Miały one fasady z żółtej cegły, co sugerowałoby, że jesteśmy gdzieś na Upper East Side, choć wydawało się to niemożliwie daleko od dworca Penn Station. Na końcu alejki widać było taksówki, pędzące jakąś ruchliwą ulicą: Park Avenue? A może Lexington? Skuliłem się. Zęby mi dzwoniły. Mój kołczan powoli napełniał się wodą, a rzemień wbijał mi się coraz mocniej w ciało. Odwróciłem się do Lu i Meg.

– Pewnie żadna z was nie ma magicznego przedmiotu powstrzymującego deszcz? – spytałem.

Lu odczepiła od paska, obwieszonego nieskończoną ilością broni, coś w rodzaju policyjnej pałki. Kliknęła z boku i przedmiot otworzył się, tworząc parasol dość duży dla niej i Meg.

– Sam się w to wpakowałem, prawda? – mruknąłem.

– Aha – potwierdziła Meg.

Nałożyłem plecak na głowę, dzięki czemu powstrzymałem 0,003% deszczu od walenia mnie prosto w twarz. Ciuchy przykleiły mi się do ciała, a serce to przyspieszało, to zwalniało, jakby nie mogło się zdecydować, czy jest przerażone, czy wyczerpane.

– Co dalej? – zapytałem.

– Szukamy jakiegoś miejsca, żeby się przegrupować – powiedziała Lu.

Spojrzałem na najbliższy śmietnik.

– Neron kontroluje mnóstwo terenu na Manhattanie. Naprawdę nie ma choćby jednej tajnej bazy, z której moglibyśmy skorzystać?

– Mówiłam ci, że Neron ma podgląd wszystkich kamer na Manhattanie. Jak sądzisz, jak dobrze pilnuje własnych posiadłości? – Jej ton był oschły, jedyna sucha rzecz w otaczającej nas ulewie. – Chcesz podjąć to ryzyko?

Byłem zły, ale miała rację. Chciałem wierzyć Luguselwie, bo Meg darzyła ją zaufaniem. Rozumiałem, że zawdzięczaliśmy jej ocalenie z pociągu. W głowie poza tym dzwoniła mi ostatnia linijka przepowiedni amfisbeny: „Własność Nerona ocali w podróży”. Być może te słowa odnosiły się do niej, a to by znaczyło, że możemy jej ufać.

Z drugiej strony Lu zabiła amfisbenę, a może gdyby wąż pożył chwilę dłużej, wyplułby z siebie kolejny kawałek przepowiedni w pentametrze jambicznym, na przykład: „Nie Lu, nie Lu, Galijce nie wierz w nic”.

– Skoro jesteś po naszej stronie – powiedziałem – po co ta akcja z udawaniem w pociągu? Czemu zabiłaś tamtego węża amfisbenę? Po co cyrk z eskortowaniem nas do łazienki?

Lu prychnęła.

– Po pierwsze, jestem po stronie Meg – powiedziała. – Ty mnie nie obchodzisz.

Meg zachichotała.

– Dobra uwaga – stwierdziła.

– A co do potwora… – Lu wzruszyła ramionami. – To był po prostu potwór. W końcu zregeneruje się w Tartarze. Żadna strata.

Podejrzewałem, że pani amfisbenowa może nie zgadzać się z tym stwierdzeniem. Z drugiej strony ja sam do niedawna traktowałem herosów dokładnie tak, jak ona potwory.

– A co do udawania – kontynuowała – gdybym zwróciła się przeciwko towarzyszom, ryzykowałabym, że zginiecie i wy, i ja, albo że któryś z nich ucieknie i doniesie Neronowi. Byłoby jasne, że jestem zdrajczynią.

– Ale oni i tak uciekli – zaprotestowałem. – Przekażą raport Neronowi i… Aha. Rozumiem. Powiedzą mu, że…

– …że kiedy ostatni raz mnie widzieli, walczyłam jak szalona, usiłując nie dopuścić do waszej ucieczki – podsumowała Galijka.

Meg oderwała się od Lu, spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.

– Ale Neron będzie myślał, że nie żyjesz! Możesz zostać z nami!

Lu uśmiechnęła się do niej smutno.

– Nie, Gałązko. Będę musiała tam wrócić, i to niedługo. Jeżeli dopisze nam szczęście, Neron nadal będzie przekonany, że go wspieram.

– Ale dlaczego? – spytała z uporem Meg. – Nie możesz tam wrócić!

– Nie ma innego wyjścia – powiedziała Lu. – Musiałam być pewna, że was nie złapią przy wjeździe do miasta. Teraz potrzebuję chwili, żeby… żeby wam wyjaśnić, co się tu dzieje i jakie są plany Nerona.

Nie podobało mi się wahanie w jej głosie. Cokolwiek Neron planował, Lu była tym wstrząśnięta.

– Poza tym – dodała – jeżeli macie mieć jakąkolwiek szansę, żeby go pokonać, musicie mieć szpiega. Neron koniecznie musi uznać, że próbowałam was powstrzymać, poniosłam klęskę i wróciłam do niego z podkulonym ogonem.

– Ale… – Mój umysł był zbyt zamulony od nadmiaru wody, żeby zadawać sensowne pytania. – Dobra, nic. Wyjaśnisz nam, jak się znajdziemy w jakimś suchym miejscu. A skoro o tym mowa…

– Mam pomysł – przerwała mi Meg.

Podbiegła do rogu uliczki, a ja i Lu poczłapaliśmy za nią. Tabliczka informowała, że jesteśmy na skrzyżowaniu Lexington i Siedemdziesiątej Piątej.

– Widzicie? – spytała z szerokim uśmiechem Meg.

– Co mamy widzieć? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Co masz na…

Znaczenie jej słów rąbnęło mnie jak pociąg (ze strefą ciszy).

– O, nie – powiedziałem zdecydowanie. – Już dość dla nas zrobili. Nie narażę ich na dodatkowe niebezpieczeństwo, zwłaszcza jeśli ściga nas Neron.

– Ale ostatnio uznali, że spoko i że… – zaprotestowała Meg.

– O, nie, Meg – przerwałem jej.

Lu patrzyła to na jedno, to na drugie z nas.

– O czym wy mówicie? – spytała.

Chciałem schować głowę do plecaka i zacząć krzyczeć. Pół roku temu bez najmniejszych wyrzutów sumienia wprosiłem się do starego przyjaciela, który mieszkał niedaleko stąd. Ale teraz, po wszystkich kłopotach i cierpieniach, które przyniosłem każdemu, kto tylko mi pomógł… Nie. Nie mogłem zrobić tego po raz kolejny.

– A może zaczniemy od tego? – spytałem i wyciągnąłem z kołczanu Strzałę z Dodony. – Spytamy mojej wieszczej przyjaciółki. Z pewnością ma jakiś lepszy pomysł; może na przykład zna jakieś tanie hoteliki z promocją na nocleg…

Uniosłem pocisk drżącymi rękami.

– O wielka Strzało z Dodony… – zacząłem.

– Czy on gada ze strzałą? – zapytała Lu Meg.

– On w ogóle gada do przedmiotów – powiedziała Meg. – Daj mu spokój.

– Potrzeba nam twojej rady! – kontynuowałem, tłumiąc w sobie chęć kopnięcia Meg w kostkę. – Gdzie mamy szukać schronienia?

Głos strzały zabrzmiał w mojej głowie.

CZYŚ MIĘ NAZWAŁ PRZYJACIÓŁKĄ? – Strzała wydawała się zadowolona.

– Yyy… tak? – Podniosłem kciuk, żeby zasygnalizować reszcie, że jest dobrze. – Musimy znaleźć miejsce, żeby się ukryć i przegrupować. Niedaleko, ale z dala od kamer Nerona i innych takich.

INNE TAKIE CESARZA POTĘŻNE SĄ, ZAISTE – zgodziła się strzała. – LECZ TOBIE ODPOWIEDŹ, CO JEJ SZUKASZ, JEST JUŻ ZNANĄ, O LESTERZE. DĄŻ KU MIEJSCU, GDZIE CZEKA NA CIĘSIEDMIOWARSTWOWY DIP.

Powiedziawszy to, pocisk zamilkł. Jęknąłem z rozpaczą, bo wiadomość była absolutnie jasna. Och, wspaniały siedmiowarstwowy dip naszej gospodyni! Och, wygoda tego małego mieszkanka! Ale nie, to nie było w porządku. Nie mogłem…

– No i co ci powiedziała strzała? – zapytała zdecydowanie Meg.

Spróbowałem wymyślić inne rozwiązanie, ale byłem zbyt zmęczony, żeby kłamać.

– Dobra – westchnąłem. – Idziemy do domu Percy’ego Jacksona.

4

Jakie słodkie dziecko!Już dość tego cudaUps. Serce mi pękło

– DZIEŃ DOBRY, PANI JACKSON, czy Percy jest w domu? – Stałem drżący i ociekający wodą na wycieraczce, a za mną dwójka moich równie przemokniętych towarzyszy.

Sally Jackson na moment zamarła w drzwiach, z przyklejonym do twarzy uśmiechem, jakby czekała na kuriera z bukietem kwiatów albo ciasteczkami. Tyle że nie byliśmy kurierami.

W brązowych włosach Sally było więcej siwizny niż pół roku temu, poza tym miała na sobie wytarte dżinsy, luźną zieloną bluzkę i lewą stopę pobrudzoną musem jabłkowym. Nie była już w ciąży, co prawdopodobnie tłumaczyło dochodzące z wnętrza mieszkania dźwięki niemowlęcego gaworzenia.

Zdumienie szybko jej przeszło – w końcu wychowała herosa, na pewno była więc przyzwyczajona do nieoczekiwanych sytuacji.

– Apollo! Meg! I… – Obrzuciła wzrokiem naszą potężną towarzyszkę z irokezem i w mundurze konduktorki. – Witajcie! Biedactwa, wchodźcie do środka, musicie się wysuszyć!

Salon Jacksonów był dokładnie tak przytulny, jak pamiętałem. Z kuchni dobiegał zapach pieczonej mozzarelli i pomidorów. Ze starego adapteru dobiegały dźwięki jazzu – ach, Wynton Marsalis! Można było wyłożyć się na kilku wygodnych sofach i fotelach. Rozejrzałem się, szukając Percy’ego, ale dostrzegłem jedynie mężczyznę w średnim wieku, o lekko siwiejących ciemnych włosach, ubranego w pomięte spodnie w kolorze khaki, rękawice kuchenne i elegancką różową koszulę, przysłoniętą częściowo kuchennym fartuchem; fartuch był żółty i zachlapany sosem pomidorowym. Mężczyzna huśtał na kolanach chichoczące niemowlę. Żółty kombinezon maluszka pasował do fartucha tak idealnie, że zastanawiałem się, czy przypadkiem nie kupiono ich w komplecie. Jestem pewien, że kucharz i niemowlę tworzyli razem bardzo słodki, wzruszający obrazek. Niestety, wychowałem się na historiach o tytanach, którzy gotowali i pożerali małe dzieci, więc scena ta była w moich oczach nieco mniej urocza, niż gdyby oglądał ją ktoś o innych doświadczeniach.

– Jest u pani jakiś facet – poinformowałem panią Jackson.

Sally zaśmiała się.

– To mój mąż Paul – wyjaśniła. – Przepraszam na moment, zaraz wrócę.

Pobiegła do łazienki.

– Cześć. – Paul uśmiechnął się do nas. – To jest Estelle.

Estelle zaczęła chichotać i trochę się ślinić, jakby samo jej imię było czymś najzabawniejszym na świecie. Miała zielone oczy, podobnie jak Percy, i ewidentnie odziedziczyła po mamie pogodną naturę. Miała także srebrno-czarne włosy, jak Paul; nigdy nie widziałem takich u niemowlęcia – była pierwszym na świecie maluchem o szpakowatych włosach. W sumie chyba dostała po obojgu rodzicach dobre geny.

– Cześć – powiedziałem, nie bardzo wiedząc, czy zwracam się do Estelle, Paula, czy tej cudownie pachnącej potrawy, która gotowała się w kuchni. – Nie chciałbym być niegrzeczny, ale… O, dziękuję, pani Jackson!

Sally wychynęła z łazienki i zajęła się owijaniem Meg, Lu i mnie w puchate zielone ręczniki.

– Mieliśmy nadzieję, że zastaniemy Percy’ego – dokończyłem.

Estelle zaśmiała się szczęśliwie. Chyba lubiła imię Percy.

– Ja bym też go chętnie zobaczyła – odparła Sally – ale mój syn jest w drodze na Zachodnie Wybrzeże, razem z Annabeth. Wyjechali parę dni temu. – Wskazała na oprawione zdjęcie, stojące na stole. Na fotografii moi starzy przyjaciele, Percy i Annabeth, siedzieli razem w poobijanym rodzinnym aucie, uśmiechając się i wyglądając przez okno kierowcy. Na tylnym siedzeniu wygłupiał się nasz wspólny kumpel, satyr Grover Underwood: robił zeza, jednocześnie pokazując język i układając palce w znak zwycięstwa. Annabeth opierała się o Percy’ego, zarzuciwszy mu ręce na szyję, jakby chciała go pocałować albo udusić. Percy zza kierownicy pokazywał kciukiem znak aprobaty. Czułem się, jakby mówił wprost do mnie: „Spadamy stąd, a wy się dobrze bawcie na misji, czy co tam macie do zrobienia!”.

– Skończył szkołę – powiedziała Meg z podziwem, jakby była świadkiem cudu.

– Tak! – potwierdziła Sally. – Nawet mieliśmy tort z tej okazji!

Wskazała na inne zdjęcie Percy’ego i Annabeth, z uśmiechem dźwigających błękitne ciasto z granatowym lukrowanym napisem: „GRATULACJE DLA PERCY’EGO ARBITURIENTA!”. Nie spytałem, czemu „abiturient” napisany jest z błędem, w końcu pół tej rodziny cierpi na dysleksję.

– Znaczy – przełknąłem ślinę – nie ma go tu?

To było głupie, ale jakiś uparty kawałek mojej osoby pozostawał absolutnie przekonany, że Percy gdzieś tu czeka, gotowy zastąpić mnie w niebezpiecznych zadaniach. W końcu to był jego obowiązek! Ale nie: to był sposób myślenia dawnego Apollina, tego, którym byłem, kiedy poprzednio gościłem w tym mieszkaniu. Percy miał prawo do swojego życia. Właśnie próbował żyć po swojemu – i, choć to cholernie przykre, to życie nie miało nic wspólnego ze mną.

– To super – powiedziałem. – A Annabeth…

W tej chwili olśniło mnie, że z obojgiem zapewne nie było kontaktu, od kiedy opuścili Nowy Jork. Komórki przyciągały zbyt wiele uwagi potworów i herosi ich nie używali, zwłaszcza w podróży. Magiczne sposoby komunikacji powoli wracały, od kiedy uwolniliśmy Harpokratesa, boga milczenia, ale ciągle nie działały idealnie. Percy i Annabeth mogli nie mieć bladego pojęcia o tragediach, do których doszło na Zachodnim Wybrzeżu, w Obozie Jupiter, a wcześniej w Santa Barbara.

– Ojej – wymamrotałem do siebie – rozumiem, że to znaczy, że nie słyszeli…

Meg kaszlnęła głośno i rzuciła mi lodowate spojrzenie, mówiące: „Siedź cicho”.

Miała rację. Po co obciążać Sally i Paula wiedzą o śmierci Jasona Grace, zwłaszcza w sytuacji, kiedy Percy z Annabeth jechali do Kalifornii, a Sally już i tak się o nich martwiła?

– O czym nie słyszeli? – spytała mama Percy’ego.

Przełknąłem ślinę.

– Że wracamy do Nowego Jorku. Nieważne. To my już sobie…

– Dość tych pogaduszek! – przerwała Lu. – Jesteśmy w poważnym niebezpieczeństwie. Ci śmiertelnicy nam nie pomogą. Musimy stąd iść.

W jej głosie nie było lekceważenia, raczej irytacja i chyba trochę troski o naszych gospodarzy.

Gdyby Neron poszedł po naszych śladach, nie oszczędziłby ich tylko dlatego, że nie byli herosami. Z drugiej strony to strzała nas posłała w to miejsce. Miałem nadzieję, że miało to coś wspólnego z daniem, które Paul szykował w kuchni.

Sally badawczo przyglądała się wytatuowanej Galijce. Nie wyglądała na urażoną – robiła raczej wrażenie, jakby oceniała jej wzrost, i zastanawiała się, czy ma w domu jakieś ciuchy, które na nią spasują.

– Nie możecie stąd wyjść tacy mokrzy – oświadczyła. – Zaraz wam znajdę suche ubrania i dam coś do zjedzenia, jeżeli jesteście głodni.

– Tak, proszę – pisnęła Meg. – Uwielbiam panią.

Estelle znów zaczęła chichotać. Chyba właśnie odkryła, że palce jej taty mogą się zginać, i niesamowicie ją to bawiło.

Sally uśmiechnęła się do córeczki, a potem do Meg.

– Ja ciebie też bardzo lubię, kochanie. Przyjaciele Percy’ego zawsze są tu mile widziani.

– Nie znam żadnego Percy’ego – zaprotestowała Lu.

– Wszyscy potrzebujący pomocy są mile widziani – poprawiła się Sally. – Wierzcie mi, nam też zdarzyło się być w niebezpieczeństwie i jakoś sobie poradziliśmy, racja, Paul?

– Tak – zgodził się bez chwili wahania. – Jest mnóstwo jedzenia, a część ubrań Percy’ego będzie pasować na ciebie, Apollinie, prawda?

Skinąłem głową ponuro. Wiedziałem aż za dobrze, że to prawda, bo przecież pół roku temu wyszedłem stąd w pożyczonych ciuchach.

– Dzięki, Paul – powiedziałem.

– Czy to lasagne tak pachną? – mruknęła Lu.

Paul uśmiechnął się.

– Stary rodzinny przepis Blofisów – odpowiedział.

– No to może na chwilę zostaniemy – zadecydowała Lu.

No niesamowite. Ja i Galijka w końcu się w jakiejś sprawie zgodziliśmy.

– Masz, przymierz. – Paul rzucił mi sprany podkoszulek, dopasowany do wytartych dżinsów po Percym.

Nie narzekałem; ubrania były czyste, ciepłe i suche, a po wycieczce kanałami pod połową Manhattanu moje ciuchy cuchnęły tak koszmarnie, że nadawały się jedynie do zamknięcia w worku na odpady biologiczne i spalenia. Usiadłem na łóżku Percy’ego obok Estelle, która leżała na plecach i wpatrywała się z zachwytem w plastikową zabawkę w kształcie niebieskiego pączka. Przesunąłem palcami po spranym napisie na koszulce: „DRUŻYNA PŁYWACKA ADL”.

– Co to jest ADL? – spytałem.

Paul skrzywił się.

– Alternatywa Dla Liceum – wyjaśnił. – Tylko tam chcieli przyjąć Percy’ego do ostatniej klasy, po… poprzednich wydarzeniach. No wiesz.

Pamiętałem tę sprawę: Percy zniknął na prawie całą trzecią klasę, z winy Hery, która przerzuciła go na drugi koniec kontynentu i pozbawiła pamięci, by doprowadzić do zgody obozów greckiego i rzymskiego przed wojną z Gają. Moja macocha była mistrzynią godzenia ludzi.

– Nie podobała się panu ta sytuacja czy ta szkoła? – spytałem.

Paul wzruszył ramionami. Najwyraźniej czuł się nieswojo, jakby narzekanie było wbrew jego naturze.

Estelle uśmiechnęła się do mnie zaślinioną buźką.

– Gaaaa? – powiedziała.

Uznałem, że znaczy to: „Ale z nas szczęściarze, że przyszło nam żyć tu i teraz”.

Paul usiadł obok niej i czule położył dłoń na jej delikatnych włosach.

– Uczę angielskiego w innej szkole – wyjaśnił. – ADL to nie jest… najlepsze miejsce. Jeżeli masz dzieciaki z kłopotami, zagrożone życiowo i edukacyjnie, to najlepiej im dać bezpieczne miejsce, z dobrym internatem, z pełnym wsparciem. Trzeba każde z nich traktować indywidualnie. ADL to był raczej worek, do którego wrzucono wszystkich, którzy nie mieścili się w systemie. Percy wiele przeszedł… martwiłem się o niego, ale wykorzystał sytuację najlepiej, jak mógł. Bardzo mu zależało na dyplomie ukończenia szkoły. Jestem z niego dumny.

Estelle zagruchała, a Paul zmrużył oczy i poklepał ją po nosku.

– Bum! – powiedział.