Złodziej Pioruna. Tom I Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy - Rick Riordan - ebook + audiobook
BESTSELLER

Złodziej Pioruna. Tom I Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy ebook

Rick Riordan

4,6

73 osoby interesują się tą książką

Opis

Co by było, gdyby olimpijscy bogowie żyli w XXI wieku? Co by było, gdyby nadal zakochiwali się w śmiertelnikach i śmiertelniczkach i mieli z nimi dzieci, z których mogliby wyrosnąć wielcy herosi – jak Tezeusz, Jazon czy Herakles? Jak to jest – być takim dzieckiem? To właśnie przydarzyło się dwunastoletniemu Percy’emu Jacksonowi, który zaraz po tym, jak dowiedział się prawdy, wyruszył w niezwykle niebezpieczną misję. Z pomocą satyra i córki Ateny Percy odbędzie podróż przez całe Stany Zjednoczone, żeby schwytać złodzieja, który ukradł przedwieczną „broń masowego rażenia” – należący do Zeusa piorun piorunów. Po drodze zmierzy się z zastępami mitologicznych potworów, których zadaniem jest go powstrzymać. A przede wszystkim będzie musiał stawić czoła ojcu, którego nigdy wcześniej nie spotkał, oraz przepowiedni, która ostrzegła go przed…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (1787 ocen)
1245
416
110
9
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bobasy2

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest GENIALNA. Jest pierwszą częścią pięciotomowej serii- a to nie wszystko. Rick Riordan napisał wiele kontynuacji i innych świetnych serii, nawiązujących do Percy'ego Jacksona. Ja osobiście uważam że te wszystkie serie trzeba przeczytać w takiej kolejności: 1. ,,Percy Jackson i bogowie Olimpijscy'' 2. ,,Olimpijscy Herosi'' 3. ,,Kroniki Rodu Kane'' 4. ,,Apollo i Boskie Próby'' 5. ,,Magnus Chase i Bogowie Asgardu'' Rick Riordan napisał też wiele dodatków, nawiązujących do tych serii. Zachęcam do przeczytania, starszych i młodszych! 😃😃😃
180
Solangelo_4ever

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest świetna. Poleciła mi ją przyjaciółka więc pomyślałam: " czemu jej nie przeczytać" . Zaczęłam i nie umiałam się oderwać. Książka mega. Moim zdaniem, jeszcze lepsza od Harrego Pottera🥰
111
aniasmolinska24

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham całą twórczość tego pana!
50
anyolki

Nie oderwiesz się od lektury

Percy Jackson był jedną z pierwszych książek które przeczytałam i mimo że miałam wtedy osiem lat to wciąż ją uwielbiam.
40
apgurba

Nie oderwiesz się od lektury

Mój ulubiony bohater książkowy to Percy Jackson i uwielbiam tą serię oraz "Olimpijskich Herosów". Mocno poleam. Lepsze od Harrego Pottera. 😍
30

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Rick Riordan

Złodziej Pioruna

Przełożyła Agnieszka

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału: PERCY JACKSON & THE OLYMPIANS BOOK ONE THE LIGHTNING THIEF

Copyright © 2005 by Rick Riordan. All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska, 2009 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2009 Autor okładki: John Rocco

Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału i DTP: Stefan Łaskawiec

Redakcja i korekta: Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl)

Wydanie I ISBN: 978-83-62170-84-5

Wydawca: Wydawnictwo Galeria Książ[email protected]

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi

Dla Haleya, który jako

ROZDZIAŁ I JAK PRZEZ PRZYPADEK WYPAROWAŁEM NAUCZYCIELKĘ MATEMATYKI

Wiesz co, ja wcale nie chciałem być osobą półkrwi.

Jeśli czytasz te słowa, bo myślisz, że możesz być taki jak ja, to dam ci dobrą radę: zamknij natychmiast tę książkę. Uwierz w każde kłamstwo, jakie opowiedzieli ci mama i tato na temat twoich urodzin, i postaraj się zwyczajnie przeżyć życie.

Niebezpiecznie jest być istotą półkrwi. Strasznie. Zwykle na końcu ginie się w jakiś paskudny i bolesny sposób.

Jeśli jesteś zwykłym dzieckiem, które czyta tę książkę jako kolejną powieść przygodową, to super. Czytaj sobie do woli. Zazdroszczę ci przekonania, że nic takiego nigdy się naprawdę nie wydarzyło.

Ale jeśli rozpoznasz się na jej kartach – jeśli poczujesz, że jej słowa coś w tobie poruszyły – natychmiast ją odłóż. Możesz być jednym z nas. A wystarczy, że się tego dowiesz... Wtedy to już tylko kwestia czasu, kiedy oni też to wyczują i przyjdą po ciebie.

Nie mów wtedy, że cię nie ostrzegałem.

Nazywam się Percy Jackson.

Mam dwanaście lat. Jeszcze kilka miesięcy temu byłem uczniem Yancy Academy, prywatnej szkoły z internatem dla dzieci z problemami, znajdującej się na północy stanu Nowy Jork.

Czy ja jestem dzieckiem z problemami?

Taa. Można tak powiedzieć.

Mógłbym zacząć od dowolnego momentu w swoim krótkim i nieszczęsnym życiu, żeby to wykazać, ale prawdziwe kłopoty zaczęły się w maju, kiedy nasza szósta klasa wybrała się na wycieczkę na Manhattan... Dwadzieścia ośmioro szurniętych dzieciaków i dwoje nauczycieli jechało żółtym autobusem szkolnym do Metropolitan Museum of Art, żeby obejrzeć starożytne greckie i rzymskie różności.

Wiem, wiem – to brzmi jak wyrafinowana tortura. Większość wycieczek z Yancy była torturą.

Ale tym razem wyjazd zorganizował pan Brunner, nauczyciel łaciny, więc zapowiadało się nieco lepiej.

Pan Brunner to taki facet w średnim wieku, który porusza się na elektrycznym wózku. Ma przerzedzone włosy i rzadką brodę, nosi wyświechtaną tweedową marynarkę, która wiecznie zalatuje kawą. Wcale nie wygląda na równego gościa, ale opowiada mnóstwo historyjek i żartów, no i często gra z nami na lekcjach. A poza tym ma świetną kolekcję rzymskiej broni i dzięki temu na jego lekcjach nigdy nie zasypiam.

Miałem więc nadzieję, że ta wycieczka nie będzie taka straszna. A przynajmniej, że nie narobię sobie kłopotów.

Ludzie, ale się myliłem!

Bo sprawa jest taka, że na wycieczkach zawsze zdarzają mi się dziwne przygody. Na przykład, kiedy ze szkołą, do której chodziłem w piątej klasie, pojechaliśmy na pole bitwy pod Saratogą i miałem ten wypadek z armatą z czasów wojny o niepodległość. Wcale nie wycelowałem jej w szkolny autobus, ale oczywiście i tak mnie wyrzucili. A wcześniej, kiedy zwiedzaliśmy zaplecze rekinarium ze szkołą, do której chodziłem w czwartej klasie, przypadkiem nacisnąłem niewłaściwą dźwignię na kładce i cała grupa wylądowała w wodzie. A jeszcze wcześniej... Dobra, wystarczy.

Na tej wycieczce postanowiłem być grzeczny.

Przez całą drogę do miasta starałem się nie pobić z Nancy Bobofit – piegowatą, rudowłosą kleptomanką, która rzucała okruchami kanapki z masłem orzechowym i keczupem w głowę Grovera, mojego najlepszego kumpla.

Grover był modelową łajzą. Nie dość, że chudy, to jeszcze na dodatek płakał, kiedy coś mu nie wychodziło. Musiał chyba powtarzać parę klas, bo jako jedyny szóstoklasista zaczynał mieć pryszcze i nawet początki delikatnego zarostu na brodzie. A do tego był kaleką. Miał papierek zwalniający go na resztę życia z wuefu, ponieważ coś mu się działo z mięśniami w nogach. Chodził dziwacznie, jakby każdy krok był dla niego bolesny, ale to były tylko pozory. Trzeba było go widzieć, jak biegł, kiedy w stołówce podali tortillę.

W każdym razie Nancy Bobofit rzucała w niego kawał ka mi kanapki, które przyklejały się do jego kręconych ciemnych włosów. Wiedziała, że nic jej nie mogłem zrobić, i tak byłem już na warunku. Dyrektor zagroził mi śmiercią przez zawieszenie w prawach ucznia, jeśli cokolwiek złego, żenującego albo choć z lekka rozrywkowego zdarzy się na tej wycieczce.

– Zabiję ją – mruknąłem.

Grover usiłował mnie uspokoić.

– Nie przejmuj się, lubię masło orzechowe.

Uchylił się przed kolejną porcją drugiego śniadania Nancy.

– Dość tego. – Zacząłem się podnosić, ale Grover ściągnął mnie z powrotem na siedzenie.

– Już masz warunek – przypomniał mi. – Wiesz, kto będzie na celowniku, jeśli cokolwiek się stanie.

Jak teraz na to patrzę, żałuję, że jednak nie dołożyłem Nancy Bobofit. Zawieszenie w prawach ucznia to pikuś w porównaniu z tym, w co miałem się wpakować.

Pan Brunner oprowadzał nas po muzeum.

Jechał przed nami na swoim wózku, prowadząc grupę przez wielkie sale, w których głos odbijał się echem. Mijaliśmy marmurowe posągi i szklane gabloty pełne bardzo starych czarno-czerwonych naczyń.

Naprawdę byłem w szoku, że te garnki przetrwały dwa czy trzy tysiące lat.

Zebrał nas w końcu wokół wysokiego na cztery metry kamiennego słupa, na którego szczycie siedział wielki sfinks, i powiedział, że była to stela (czyli nagrobek) dziewczyny w naszym wieku. Opowiadał o płaskorzeźbach na tej steli. Starałem się słuchać tego, co mówił, bo było to w sumie interesujące, ale wszyscy dookoła gadali, a jak tylko mówiłem im, żeby się zamknęli, to druga nauczycielka, pani Dodds, groziła mi palcem.

Pani Dodds uczyła matmy. Przyjechała z Georgii, była niska i zawsze nosiła czarną skórzaną kurtkę, mimo że miała już pięć dziesiątkę. I wyglądała tak wrednie, że nie zdziwiłbym się, gdyby marzyła o rozjechaniu szkolnych szafek harleyem. Pojawiła się w Yancy w połowie roku, kiedy poprzednia matematyczka dostała załamania nerwowego.

Pani Dodds pokochała Nancy Bobofit od pierwszego wejrzenia, we mnie zaś widziała diabelskie nasienie. Wskazywała na mnie swoim zakrzywionym palcem, a gdy mówiła „mój drogi!” tym swoim słodkim tonem, to już wiedziałem, że przez miesiąc będę zostawał karnie po lekcjach.

Pewnego razu, kiedy kazała mi do północy wymazywać odpowiedzi ze starych ćwiczeń matematycznych, oznajmiłem Groverowi, że moim zdaniem pani Dodds nie jest człowiekiem. Popatrzył na mnie ze śmiertelną powagą i odpowiedział:

– Masz całkowitą rację.

Pan Brunner dalej gadał o greckich nagrobkach.

W końcu, kiedy Nancy Bobofit wyraziła się na temat nagiego gościa na steli, nie wytrzymałem.

– Zamkniesz się wreszcie? – zapytałem.

Wyszło mi to trochę za głośno.

Cała klasa ryknęła śmiechem. Pan Brunner przerwał opowieść.

– Panie Jackson – powiedział – czyżbyś miał jakieś uwagi?

Wiedziałem, że jestem purpurowy.

– Nie, proszę pana – odpowiedziałem.

Pan Brunner wskazał na jedną z rzeźb.

– Może zatem powiesz nam, co przedstawia ten relief?

Spojrzałem na rzeźbę i poczułem ulgę, ponieważ akurat to rozpoznałem.

– To Kronos pożerający swoje dzieci, prawda?

– Tak – powiedział pan Brunner, najwyraźniej nieusatysfakcjonowany. – A robił tak dlatego, że...?

– No... – zacząłem grzebać w pamięci. – Kronos był królem bogów i...

– Bogów? – spytał pan Brunner.

– Tytanów – poprawiłem się. – I on... nie ufał swoim dzieciom, które były bogami. Więc, no, Kronos je zjadał, tak? Ale jego żona ukryła Zeusa, jak był niemowlęciem, i dała zamiast tego Kronosowi do połknięcia kamień. A potem Zeus, kiedy dorósł, to tak wykołował swojego tatę, czyli Kronosa, że zmusił go do wyplucia reszty rodzeństwa...

– Bueee! – jęknęła jedna ze stojących za mną dziewczyn.

– ... a potem była wielka wojna między bogami a tytanami – ciągnąłem – i bogowie wygrali.

Klasa chichotała.

– Jakby się to miało na cokolwiek przydać w życiu. Jakby w kwestionariuszach rekrutacyjnych zadawali pytanie „Wyjaśnij, dlaczego Kronos zjadał swoje dzieci” – mruknęła tuż za mną Nancy Bobofit do swojej kumpeli.

– A proszę mi powiedzieć, panie Jackson – pytał dalej Brunner – dlaczego, parafrazując celne pytanie panny Bobofit, ta wiedza może się przydać w życiu?

– Zatopiony – mruknął Grover.

– Zamknij się – syknęła Nancy, a jej twarz była teraz jeszcze bardziej czerwona niż włosy.

Przynajmniej Nancy też się oberwało. Ze wszystkich nauczycieli tylko panu Brunnerowi udawało się przyłapać ją na odzywkach. Miał słuch godny szpiega.

Myślałem nad jego pytaniem, ale w końcu wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem, proszę pana.

– No cóż – Pan Brunner był zawiedziony – pół punktu, panie Jackson. Zeus nakarmił Kronosa mieszanką musztardy i wina, co sprawiło, że zwrócił pozostałe pięcioro dzieci, które oczywiście, będąc nieśmiertelnymi bogami, żyły i rozwijały się w żołądku tytana niestrawione. Bogowie pokonali swojego ojca, pokroili go na kawałki jego własnym sierpem i wrzucili szczątki do Tartaru, najciemniejszej części Podziemnej Krainy. Tym optymistycznym akcentem na razie kończę, pora na drugie śniadanie. Pani Dodds, czy może pani wyprowadzić nas na zewnątrz?

Klasa ruszyła ku wyjściu: dziewczyny trzymając się za żołądki, chłopaki przepychając się i zachowując jak kretyni.

Grover i ja już mieliśmy pójść za nimi, kiedy odezwał się pan Brunner.

– Panie Jackson.

Wiedziałem, że tego nie uniknę.

Powiedziałem Groverowi, żeby poszedł sam, i zwróciłem się do pana Brunnera.

– Słucham, proszę pana.

Spojrzenie pana Brunnera należało do tych niedających spokoju – poważne, brązowe oczy, które mogły mieć tysiąc lat i widziały chyba wszystko.

– Musisz się nauczyć odpowiedzi na moje pytanie – oznajmił.

– O tytanów?

– O życie. I do czego może przydać się wiedza.

– Aha.

– To, czego cię uczę – powiedział – jest śmiertelnie ważne. I mam nadzieję, że tak to potraktujesz. Będę od ciebie wymagał pełnego zaangażowania, Percy Jacksonie.

Miałem ochotę się zezłościć, facet na zbyt wiele sobie pozwalał.

To znaczy – jasne, w sumie te jego konkursy były fajne: ubierał się w rzymską zbroję, krzyczał „Hajże!” i wymachując mieczem, kazał nam, uzbrojonym tylko w kredę, biegać do tablicy i wyliczać wszystkich znanych Greków i Rzymian, którzy kiedykolwiek żyli, wraz z imionami rodziców i bogami, których czcili. Problem polegał na tym, że pan Brunner chciał, żebym był równie dobry jak inni, mimo że mam dysleksję, kłopoty z koncentracją i nigdy nie dostałem oceny lepszej niż trója. Gorzej: nie tylko równie dobry, według niego miałem być lepszy. A ja po prostu nie byłem w stanie zapamiętać tych wszystkich imion i faktów, nie mówiąc już o ich poprawnym napisaniu.

Wymruczałem coś o tym, że się postaram, a pan Brunner tymczasem spojrzał na stelę takim wzrokiem, jakby pamiętał pogrzeb tej dziewczyny.

Po czym kazał mi wyjść na zewnątrz i zjeść drugie śniadanie.

Klasa zebrała się na frontowych schodach muzeum, skąd można obserwować ruch pieszych na Piątej Alei.

Na niebie zbierało się na potężną burzę. Nigdy nie widziałem tak czarnych chmur w mieście. Pomyślałem, że to pewnie globalne ocieplenie albo coś w tym rodzaju, bo pogoda w całym stanie Nowy Jork była od świąt dziwaczna. Mieliśmy wielkie burze śnieżne, powodzie i pożary wywołane przez uderzenie pioruna. Nie zdziwiłbym się, gdyby tym razem miał to być nadciągający huragan.

Nikt poza mną nie zwracał na to uwagi. Kilku chłopaków rzucało okruszkami w gołębie. Nancy Bobofit usiłowała zwędzić coś z torebki jakiejś kobiety, a pani Dodds jak zwykle niczego nie zauważyła.

Siedliśmy z Groverem na obmurowaniu fontanny, z dala od reszty klasy. Mieliśmy nadzieję, że jeśli tak zrobimy, to nikt się nie domyśli, że jesteśmy z tej szkoły – szkoły dla potłuczonych cieniasów, którzy nigdzie indziej nie daliby sobie rady.

– Masz zostać po szkole? – spytał Grover.

– Nie – odpowiedziałem. – Brunner by mi nie kazał. Tylko jeszcze mógłby mi czasem odpuścić. Wiesz... Nie jestem geniuszem.

Grover przez chwilę nic nie mówił. W końcu, jak już uznałem, że wygłosi mi jakiś głęboko filozoficzny komentarz na pocieszenie, powiedział:

– Dasz mi jabłko?

Nie byłem szczególnie głodny, więc mu dałem.

Przyglądałem się sznurowi taksówek sunących Piątą Aleją i myślałem o mieszkaniu mojej mamy, które było całkiem niedaleko. Nie widziałem jej od świąt. Miałem straszną ochotę wskoczyć do taksówki i pojechać do domu. Mama przytuliłaby mnie i cieszyłaby się, że jestem, ale byłaby też zawiedziona. Odesłałaby mnie natychmiast z powrotem do Yancy, przypominając mi przy okazji, że powinienem się starać, mimo że jest to moja szósta szkoła w ciągu sześciu lat i zapewne i tak z niej wylecę. A ja nie mógłbym wytrzymać tego jej smutnego spojrzenia.

Pan Brunner zatrzymał swój wózek przy podjeździe dla niepełnosprawnych. Jadł selera, czytając jakąś powieść w wydaniu kieszonkowym. Zza pleców wystawał mu czerwony parasol, co upodabniało jego wózek do kawiarnianego stolika na kółkach.

Miałem właśnie odwinąć drugie śniadanie, kiedy przede mną pojawiła się Nancy Bobofit wraz ze swoimi brzydkimi przyjaciółkami – podejrzewałem, że znudziły jej się próby okradzenia turystów – i rzuciła Groverowi na kolana nadgryzioną kanapkę.

– Oj. – Wyszczerzyła do mnie te swoje krzywe zęby. Jej piegi były pomarańczowe, jakby ktoś spryskał ją sokiem z marchwi.

Usiłowałem zachować spokój. Szkolny psycholog powtarzał mi wiele razy, że powinienem policzyć do dziesięciu, żeby „nie dać się ponieść nerwom”. Ale byłem tak wściekły, że mój mózg się wyłączył. W uszach słyszałem ryk fal.

Nie przypominam sobie, żebym jej dotknął, ale następne, co kojarzę, to że Nancy siedziała na tyłku w fontannie, wrzeszcząc „Percy mnie popchnął!”.

Przed nami natychmiast zmaterializowała się pani Dodds.

Koledzy szeptali:

– Widziałeś...?

– ... woda...

– ... jakby ją chwyciła...

Nie miałem pojęcia, o czym mówili. Wiedziałem tylko, że właśnie znów wpakowałem się w kłopoty.

Gdy tylko pani Dodds upewniła się, że biedna mała Nancy jest cała i zdrowa, i jak już obiecała jej nową koszulkę z muzealnego sklepu z pamiątkami itd., itd., zwróciła się do mnie. W jej oczach zapłonął triumfalny płomień, jakbym zrobił coś, na co czekała przez cały semestr.

– Mój drogi...

– Wiem – odburknąłem. – Miesiąc wymazywania ćwiczeń.

Nie powinienem był tego mówić.

– Pójdziesz ze mną – oznajmiła pani Dodds.

– Proszę pani! – krzyknął nagle Grover. – To ja. To ja ją popchnąłem.

Gapiłem się na niego całkiem zaskoczony. Nie mogłem uwierzyć, że postanowił mnie kryć. Grover śmiertelnie bał się pani Dodds.

Obrzuciła go takim spojrzeniem, że jego pokryty nędznym zarostem podbródek zadrżał.

– Nie sądzę, panie Underwood – odrzekła.

– Ale...

– Ty zostaniesz tutaj.

Grover posłał mi rozpaczliwe spojrzenie.

– Spoko, chłopie – powiedziałem. – Starałeś się.

– Mój drogi – warknęła do mnie pani Dodds. – Bardzo proszę.

Nancy Bobofit parsknęła pogardliwie.

Odpowiedziałem wyćwiczonym spojrzeniem „i tak cię dopadnę” spod przymrużonych powiek. Następnie odwróciłem się do pani Dodds, ale jej już przy mnie nie było. Stała w bramie muzeum, na szczycie schodów, machając na mnie niecierpliwie ręką.

Jak ona znalazła się tam tak szybko?

Mojemu mózgowi zdarza się czasem przysnąć na moment i chwilę później zdaję sobie sprawę, że czegoś nie zauważyłem – jak gdyby kawałek układanki zniknął z wszechświata, pozostawiając mnie ze wzrokiem wlepionym w puste miejsce. Psycholog szkolny powiedział mi, że to objaw ADHD: mózg błędnie interpretuje pewne rzeczy.

Nie byłem tego taki pewny.

Poszedłem za panią Dodds.

W połowie schodów zerknąłem przez ramię na Grovera. Był blady, przebiegał wzrokiem ode mnie do pana Brunnera, jakby chciał zwrócić jego uwagę na to, co się dzieje, ale pan Brunner nie odrywał się od swojej powieści.

Pani Dodds tymczasem znikła znowu. Była już we wnętrzu budynku, na końcu holu wejściowego.

Okej, pomyślałem. Zamierza zmusić mnie, żebym kupił Nancy nową koszulkę w sklepie muzealnym.

Ale najwyraźniej miała inny plan.

Ciągnęła mnie w głąb muzeum. Kiedy wreszcie ją dogoniłem, byliśmy znów w galerii grecko-rzymskiej.

Poza nami nikogo tam nie było.

Pani Dodds stała z założonymi rękami przed wielkim marmurowym fryzem przedstawiającym greckich bogów. Z jej gardła dobiegał dziwaczny dźwięk, coś jakby warczenie.

Nawet i bez tego byłbym podenerwowany. Dziwnie jest być sam na sam z nauczycielem, zwłaszcza z panią Dodds. W dodatku spoglądała na ten fryz tak, jakby chciała obrócić go w pył...

– Sprawiasz nam kłopoty, mój drogi – powiedziała.

Postawiłem na najbezpieczniejszą kartę.

– Tak, proszę pani – odpowiedziałem.

Poprawiła mankiety skórzanej kurtki.

– Naprawdę myślałeś, że ci się upiecze?

W jej oczach czaiło się już nie szaleństwo, ale czyste zło.

Jest nauczycielką, myślałem nerwowo. Nie może mi zrobić krzywdy.

– Będę... będę się starał, proszę pani – wymamrotałem.

Budynkiem wstrząsnął grzmot.

– Nie jesteśmy głupi, Percy Jacksonie – odparła pani Dodds. – Prędzej czy później i tak byśmy cię znaleźli. Przyznaj się, a masz szansę złagodzić swoje cierpienia.

Nie miałem pojęcia, o czym ona mówiła.

Przychodziło mi do głowy, że ktoś z nauczycieli musiał znaleźć nielegalny zapas cukierków, którymi handlowałem w sypialni w internacie. A może wykryli, że ściągnąłem wypracowanie o Przygodach Tomka Sawyera z internetu, nie czytając książki, i chcą mi teraz odebrać ocenę. Albo, co gorsza, każą mi to przeczytać.

– No słucham... – żądała odpowiedzi.

– Nie mam...

– Twój czas się skończył – syknęła.

I wtedy zaczęły się dziać naprawdę dziwne rzeczy. Jej oczy rozżarzyły się jak węgielki na grillu. Palce wydłużyły się, przemieniając w szpony. Kurtka rozpostarła się w wielkie skórzaste skrzydła. Pani Dodds nie była człowiekiem. Była pomarszczoną wiedźmą ze skrzydłami nietoperza, pazurami i pyskiem pełnym żółtych kłów i właśnie zamierzała rozerwać mnie na strzępy.

Zaczęły się dziać rzeczy jeszcze dziwniejsze.

Pan Brunner, który jeszcze przed chwilą czytał przed muzeum, wjechał wózkiem w drzwi galerii, trzymając w ręce długopis.

– Hajże, Percy! – krzyknął i wyrzucił długopis w powietrze.

Pani Dodds rzuciła się na mnie.

Uskoczyłem z wrzaskiem i poczułem, że pazury rozcinają powietrze tuż koło mojego ucha. Chwyciłem lecący długopis, ale gdy tylko go dotknąłem, przestał być długopisem. Stał się mieczem – brązowym mieczem, którego pan Brunner zawsze używał podczas konkursów.

Pani Dodds zwróciła na mnie swój morderczy wzrok.

Kolana się pode mną uginały. Ręce drżały mi tak, że omal nie upuściłem miecza.

– Giń, mój drogi! – warknęła pani Dodds.

I rzuciła się na mnie.

Poczułem śmiertelne przerażenie. Mogłem zrobić tylko jedno: zamachnąłem się mieczem.

Ostrze dosięgło jej ramienia i przeszło przez ciało tak lekko, jakby była z wody. Sssss!

Pani Dodds rozsypała się jak zamek z piasku w wentylatorze. Eksplodowała żółtym pyłem, wyparowała na miejscu, pozostawiając po sobie jedynie zapach siarki, cichnący skrzek i zimny podmuch zła w powietrzu, jakby tych dwoje żarzących się czerwienią oczu nadal na mnie patrzyło.

Byłem sam.

W ręce trzymałem długopis.

Pana Brunnera nie było nigdzie widać. W galerii nie było nikogo oprócz mnie.

Ręce wciąż mi drżały. W moim śniadaniu musiały się jakoś znaleźć magiczne grzybki czy coś w tym rodzaju.

A może to wszystko mi się przyśniło?

Wyszedłem na zewnątrz.

Zaczynało padać.

Grover siedział przy fontannie, trzymając nad głową plan muzeum. Nancy Bobofit stała zmoknięta po kąpieli w fontannie, szepcząc coś do swoich brzydkich przyjaciółek.

– Mam nadzieję, że pani Kerr sprała ci tyłek – powiedziała na mój widok.

– Kto? – zapytałem.

– Nauczycielka. A kto?!

Zamrugałem oczami. Nie mieliśmy nauczycielki nazwiskiem Kerr. Zapytałem Nancy, o kim mówi.

Ale ona tylko przewróciła oczami i poszła sobie.

Zapytałem Grovera, gdzie podziała się pani Dodds.

– Kto? – zapytał Grover.

Ale zawahał się, zanim zadał to pytanie, i nie patrzył mi prosto w oczy, więc uznałem, że coś zmyśla.

– Bardzo zabawne – powiedziałem. – Pytam poważnie.

Nad nami rozległ się grzmot.

Zobaczyłem, że pan Brunner siedzi pod swoim czerwonym parasolem, czytając książkę, jakby wcale nie ruszył się z miejsca.

Podszedłem do niego.

Spojrzał na mnie lekko roztargnionym wzrokiem.

– Ach, to chyba mój długopis. Następnym razem proszę brać ze sobą własne przybory do pisania, panie Jackson.

Oddałem panu Brunnerowi jego długopis. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że nadal trzymałem go w ręce.

– Proszę pana... – powiedziałem. – Gdzie jest pani Dodds?

Spojrzał na mnie nierozumiejącym wzrokiem.

– Kto?

– Druga nauczycielka, pani Dodds. Od matematyki.

Zmarszczył czoło i wyprostował się na wózku. Miał lekko zaniepokojony wyraz twarzy.

– Percy, na tej wycieczce nie ma żadnej pani Dodds. O ile wiem, w Yancy nigdy nie uczyła żadna pani Dodds. Czy ty się dobrze czujesz?

ROZDZIAŁ II TRZY STARUSZKI ROBIĄ NA DRUTACH SKARPETY ŚMIERCI

Przyzwyczaiłem się już, że czasem zdarza mi się coś dziwnego – zazwyczaj kończyło się to szybko. Ale halucynacje na okrągło to było już zbyt wiele. Przez resztę roku cała szkoła jakby uwzięła się, żeby płatać mi figle. Uczniowie zachowywali się tak, jakby naprawdę wierzyli, że pani Kerr – energiczna blondynka, którą zobaczyłem pierwszy raz w życiu, kiedy wsiadła z nami do autobusu na koniec wycieczki – uczyła nas matematyki od świąt.

Co jakiś czas napomykałem w rozmowach o pani Dodds, żeby ich przyłapać, ale oni tylko gapili się na mnie, jakbym był psychiczny.

W końcu prawie im uwierzyłem, że pani Dodds nigdy nie istniała.

Prawie.

Tylko Grover nie był w stanie mnie oszukać. Kiedy wymawiałem przy nim nazwisko Dodds, wahał się, po czym stwierdzał, że nikogo takiego nie było. Ale ja wiedziałem, że kłamie.

Coś się działo. Coś się stało w muzeum.

Nie miałem wiele czasu na rozmyślanie o tym za dnia, ale kiedy w nocy śniła mi się pani Dodds ze szponami i skórzastymi skrzydłami, budziłem się zlany potem.

Na dodatek pogoda dalej wariowała, co nie poprawiało mi nastroju. Jednej nocy burza wywaliła okno w naszej sypialni. Kilka dni później największe tornado, jakie kiedykolwiek widziano w dolinie rzeki Hudson, zatrzymało się zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od Yancy Academy. Jednym ze zdarzeń, które omawialiśmy na wiedzy o społeczeństwie, była niezwykle wysoka liczba powodowanych przez nagłe szkwały wypadków małych samolotów nad Atlantykiem.

Przez większość czasu byłem marudny i poirytowany. Moje oceny spadły z dopuszczających na niedostateczne. Coraz częściej tłukłem się z Nancy Bobofit i jej przyjaciółkami. Na prawie każdej lekcji wylatywałem na korytarz.

W końcu nie wytrzymałem, kiedy nasz nauczyciel angielskiego, pan Nicoll, zapytał po raz milionowy, czemu jestem zbyt leniwy, żeby uczyć się do dyktand. Nazwałem go starym opojem. Nie byłem całkiem pewny, co to znaczy, ale nieźle brzmiało.

W następnym tygodniu dyrektor wysłał do mojej mamy oficjalny list, powiadamiający ją, że w przyszłym roku mogę nie wracać do Yancy Academy.

Świetnie, pomyślałem. Doskonale.

Tęskniłem za domem.

Chciałem mieszkać z mamą w naszym małym mieszkanku na Upper East Side, nawet gdyby oznaczało to, że będę chodził do państwowej szkoły i musiał wytrzymywać mojego beznadziejnego ojczyma i jego durne partyjki pokera.

A jednak... wiedziałem, że za paroma rzeczami w Yancy będę tęsknił. Za lasem widocznym przez okno sypialni, za płynącą w oddali rzeką Hudson, za zapachem sosen. Będzie mi brakowało Grovera, który pomimo wszystkich swoich dziwactw był dobrym kumplem. Martwiłem się, jak on przeżyje następny rok beze mnie.

Wiedziałem też, że będę tęsknił za lekcjami łaciny – za wariackimi konkursami pana Brunnera i za jego wiarą w to, że na coś mnie stać.

Kiedy zaczęły się zbliżać egzaminy, uczyłem się wyłącznie do testu z łaciny. Nie zapomniałem tego, co powiedział mi pan Brunner: że ten przedmiot to dla mnie kwestia życia i śmierci. Nie wiedziałem dlaczego, ale jakoś zacząłem mu wierzyć.

Wieczorem przed egzaminem byłem tak zniechęcony, że cisnąłem podręcznikiem do greckiej mitologii przez całą długość sypialni. Słowa zaczęły wypływać spomiędzy kartek, krążyć wokół mojej głowy, a litery zataczały ósemki, jakby jeździły na łyżwach. Nijak nie byłem w stanie zapamiętać, czym różni się Chejron od Charona, a Polidektes od Polideukesa. A odmiana czasowników łacińskich? Masakra.

Krążyłem po pokoju, czując się tak, jakbym miał mrówki pod koszulą.

Przypomniałem sobie poważny wyraz twarzy pana Brunnera, jego tysiącletnie oczy. Będę od ciebie wymagał pełnego zaangażowania, Percy Jacksonie.

Wziąłem głęboki oddech. Podniosłem książkę do mitologii.

Nigdy wcześniej nie prosiłem nauczyciela o pomoc. Może jeśli porozmawiam z panem Brunnerem, da mi jakieś wskazówki. A przynajmniej będę mógł przeprosić za wielką, grubą jedynkę, którą dostanę na jego egzaminie. Przed odejściem z Yancy Academy chciałem dać mu do zrozumienia, że się starałem.

Zszedłem na dół, w kierunku gabinetów nauczycieli. W większości z nich panowała ciemność, ale drzwi pokoju pana Brunnera były uchylone, a dobywająca się z nich smuga światła padała na korytarz.

Byłem o trzy kroki od klamki, kiedy usłyszałem dochodzące ze środka głosy. Pan Brunner zadał jakieś pytanie. A głos zdecydowanie należący do Grovera odpowiedział:

– ... niepokój o Percy’ego, proszę pana.

Zamarłem.

Rzadko zdarza mi się podsłuchiwać, ale już widzę, jak ktokolwiek się od tego powstrzymuje, kiedy słyszy swojego najlepszego kumpla obgadującego go z dorosłym.

Podkradłem się bliżej.

– ... sam w lecie – mówił Grover. – To znaczy, jedna z Łaskawych w szkole! Teraz, kiedy mamy już pewność, a oni też wiedzą...

– Jeśli zaczniemy go poganiać, tylko pogorszymy sprawę – odpowiedział pan Brunner. – Chłopiec musi jeszcze dojrzeć.

– Możemy nie mieć na to czasu. Letnie przesilenie to ostateczny termin...

– To będzie musiało rozegrać się bez niego, Grover. Dajmy mu cieszyć się niewiedzą, póki może.

– Ależ on już ją widział, proszę pana...

– Wybryk wyobraźni – upierał się pan Brunner. – Mgła rzucona na uczniów i nauczycieli powinna wystarczyć, żeby go o tym przekonać.

– Nie mogę... nie mogę znów zawieść. – Głos Grovera był nabrzmiały od emocji. – Wie pan, co to oznacza.

– Nie zawiodłeś, Grover – odparł łagodnie pan Brunner. – To ja powinienem był się domyślić, kim ona jest. Teraz naszym jedynym zmartwieniem będzie utrzymanie Percy’ego przy życiu do jesieni...

Książka do mitologii wypadła mi z rąk i uderzyła z hukiem o podłogę.

Pan Brunner zamilkł.

Serce waliło mi jak młotem. Podniosłem książkę i pobiegłem w głąb korytarza.

Za szybą w drzwiach gabinetu Brunnera przemknął cień kogoś znacznie wyższego niż mój poruszający się na wózku nauczyciel. Ten ktoś trzymał w ręce jakiś przedmiot, który podejrzanie przypominał łuk.

Otwarłem najbliższe drzwi i wsunąłem się do środka.

Chwilę później usłyszałem powolne klap-klap-klap, jakby ktoś szedł na owiniętych w szmaty drewnianych klockach, a potem coś jak węszenie zwierzęcia pod drzwiami, za którymi się schowałem. Wielki, ciemny kształt zatrzymał się na moment za szybą, po czym ruszył dalej.

Poczułem spływającą po karku kropelkę potu.

Gdzieś w korytarzu rozległ się głos pana Brunnera.

– Nic nie ma – mruknął. – Od zimowego przesilenia mam zszargane nerwy.

– Ja też – potaknął Grover. – Ale przysiągłbym...

– Wracaj do sypialni – powiedział mu pan Brunner. – Jutro czekają was ciężkie egzaminy.

– Wolę o tym nie myśleć.

Światło w gabinecie pana Brunnera zgasło.

Czekałem w ciemności, a czas rozciągał się w wieczność.

W końcu wymknąłem się na korytarz i pobiegłem z powrotem do sypialni.

Grover leżał na swoim łóżku jak gdyby nigdy nic, czytając notatki do egzaminu z łaciny.

– Hej – powiedział, spoglądając na mnie zaczerwienionymi oczami. – Nauczyłeś się na test?

Nie odpowiedziałem.

– Wyglądasz okropnie. – Zmarszczył brwi. – Wszystko gra?

– Jestem... trochę zmęczony.

Odwróciłem się od niego, żeby nie widział mojego wyrazu twarzy, i zacząłem się przebierać w piżamę.

Nie zrozumiałem nic z tego, co słyszałem na dole. Bardzo chciałem wierzyć, że tylko mi się to przyśniło.

Jedno było pewne: Grover i pan Brunner rozmawiali o mnie za moimi plecami. I uważali, że grozi mi jakieś niebezpieczeństwo.

Następnego popołudnia, kiedy wychodziłem z trzygodzinnego egzaminu z łaciny, a przed oczami przepływały mi wszystkie te greckie i rzymskie imiona, w których zrobiłem błędy, pan Brunner wezwał mnie z powrotem do sali.

Przez chwilę bałem się, że dowiedział się o tym, że podsłuchiwałem go poprzedniego wieczoru, ale nie wyglądało na to.

– Percy – powiedział. – Nie przejmuj się tym, że wylatujesz z Yancy. To... to wyjdzie ci tylko na dobre.

Jego ton był łagodny, ale słowa i tak wprawiły mnie w zakłopotanie. Mimo że mówił cicho, uczniowie piszący jeszcze test mogli go usłyszeć. Nancy Bobofit wykrzywiła się do mnie, śląc szydercze całuski.

– Tak, proszę pana – wymamrotałem.

– Chodzi o to... – Pan Brunner przetaczał swój wózek w przód i w tył, jakby nie był pewny, co powinien powiedzieć. – To miejsce nie jest odpowiednie dla ciebie. To była tylko kwestia czasu.

Poczułem, że oczy mnie pieką.

Oto mój ulubiony nauczyciel przy całej klasie oznajmiał mi, że się nie nadaję. Po tym, jak przez cały rok powtarzał, że we mnie wierzy, teraz usłyszałem, że i tak bym wyleciał.

– W porządku – powiedziałem drżącym głosem.

– Nie, nie – zaprzeczył pan Brunner. – Źle się wyraziłem. Chciałem powiedzieć, że... ty nie jesteś normalnym dzieckiem, Percy. Nie ma w tym nic...

– Dziękuję – palnąłem. – Dziękuję panu bardzo za przypomnienie.

– Percy...

Ale ja już wybiegłem z sali.

W ostatnim dniu roku szkolnego pakowałem moje rzeczy do walizki.

Chłopaki dookoła żartowali, opowiadając sobie o wakacyjnych planach. Jeden z nich wybierał się w góry do Szwajcarii. Inny miał przez miesiąc pływać po Karaibach. Wszyscy byli trudną młodzieżą jak ja, ale bogatą trudną młodzieżą. Ich ojcowie kierowali firmami, byli ambasadorami albo wielkimi gwiazdami. A ja byłem nikim, tak jak każdy w mojej rodzinie.

Zapytali mnie, jakie mam plany na lato, więc odpowiedziałem, że wracam do miasta.

Nie powiedziałem im, że muszę znaleźć pracę na lato – będę wyprowadzał psy albo sprzedawał prenumeraty czasopism – a cały wolny czas poświęcę na zamartwianie się, gdzie pójdę jesienią do szkoły.

– No – powiedział jeden z nich. – To super.

Po czym wrócili do swojej rozmowy, jakbym wcale nie istniał.

Jedyną osobą, z którą bałem się żegnać, był Grover, ale, jak się okazało, nie musiałem. Grover miał bilet na ten sam co ja autobus na Manhattan, więc znów razem zmierzaliśmy w stronę miasta.

Przez całą podróż Grover rozglądał się nerwowo po autobusie, obserwując innych pasażerów. Uświadomiłem sobie, że on zawsze stawał się nerwowy i niespokojny, ilekroć wyjeżdżaliśmy z Yancy, jakby spodziewał się czegoś złego. Dawniej podejrzewałem, że boi się docinków. Ale kto miałby się z niego śmiać w autobusie dalekobieżnym?

W końcu nie wytrzymałem.

– Wypatrujesz Łaskawych? – spytałem.

Grover omal nie spadł z siedzenia.

– Co... co masz na myśli?

Przyznałem się do tego, że podsłuchałem jego rozmowę z panem Brunnerem wieczorem przed egzaminem.

Grover zamrugał oczami.

– Co usłyszałeś?

– Nie no... niewiele. Co to znaczy ostateczny termin w letnie przesilenie?

Wzdrygnął się.

– Słuchaj, Percy... Po prostu się o ciebie martwiłem, rozumiesz? Znaczy, wiesz, te opowieści o demonicznej matematyczce...

– Grover...

– I mówiłem panu Brunnerowi, że może jesteś zestresowany albo coś, bo przecież nie było nikogo takiego jak pani Dodds i...

– Kiepski z ciebie kłamca, Grover.

Jego uszy poczerwieniały.

Sięgnął do kieszonki koszuli i wyciągnął z niej zabrudzoną wizytówkę.

– Weź to, dobrze? Jakbyś mnie potrzebował w lecie.

Wizytówka wypisana była fantazyjną czcionką, która dla moich dyslektycznych oczu stanowiła torturę, ale w końcu udało mi się odczytać coś w tym rodzaju:

Grover Underwood Strażnik Wzgórze Herosów Long Island, Nowy Jork (800) 009-0009

– Co, Wzgórze He...

– Nie wymawiaj głośno! – krzyknął. – To mój... no... adres na lato.

Serce stanęło mi w gardle. Grover miał letni dom. Nigdy nie brałem pod uwagę, że jego rodzina może być równie bogata jak innych uczniów Yancy.

– Dobra – odpowiedziałem ponuro. – To na wypadek, gdybym chciał cię odwiedzić w twojej rezydencji?

Potaknął.

– Albo... albo gdybyś mnie potrzebował.

– Po co miałbym cię potrzebować?

Wypadło to bardziej szorstko, niż zamierzałem.

Grover zaczerwienił się aż po jabłko Adama.

– Słuchaj, Percy, prawda jest taka, że ja... ja tak jakby mam się tobą opiekować.

Wlepiłem w niego wzrok.

To przecież ja przez cały rok pakowałem się w bójki, żeby chronić go przed klasowymi osiłkami. Zamartwiałem się na śmierć, wyobrażając sobie, że jak mnie nie będzie w przyszłym roku, to w końcu go pobiją. A teraz on gada tak, jakby to on bronił mnie.

– Grover – powiedziałem – przed czym ty masz mnie chronić?

Pod kołami rozległ się potworny zgrzyt. Z tablicy rozdzielczej uniósł się czarny dym i cały autobus wypełnił się smrodem zgniłych jajek. Kierowca zaklął i zjechał na pobocze autostrady. Przez kilka minut grzebał w silniku, po czym oznajmił, że wszyscy muszą wysiąść. Grover i ja wygramoliliśmy się z autobusu wraz z innymi pasażerami.

Znajdowaliśmy się na kompletnym pustkowiu – w miejscu, którego się nie zauważa, dopóki samochód czy autobus się tam nie zepsuje. Po naszej stronie autostrady nie było nic poza klonami i śmieciami wyrzucanymi z przejeżdżających samochodów. Po drugiej stronie, oddzielona od nas czterema pasami asfaltu, stała staroświecka budka z owocami, lśniąc w upalnym popołudniowym słońcu.

Owoce wyglądały zachęcająco: wielkie sterty krwistoczerwonych czereśni i jabłek, orzechy włoskie i morele, a w wypełnionej lodem staroświeckiej miednicy na nóżkach stały dzbanki z cydrem. Nie widziałem klientów, tylko trzy stare damy w bujanych fotelach ustawionych pod klonem, robiące na drutach parę największych skarpet, jakie w życiu widziałem.

Znaczy się te skarpety były wielkości swetrów, ale najwyraźniej były skarpetami. Staruszka po prawej robiła jedną z nich, staruszka po lewej – drugą. A ta pośrodku trzymała na kolanach ogromny kosz z wściekle niebieską przędzą.

Wszystkie trzy wyglądały bardzo staro: miały blade twarze, pomarszczone jak suszona śliwka, srebrne włosy związane z tyłu głowy białymi wstążkami, chude ramiona wystające spod sukni z bielonego płótna.

A najdziwniejsze było to, że patrzyły chyba prosto na mnie.

Zerknąłem na Grovera, żeby coś na ten temat powiedzieć, i zobaczyłem, że krew odpłynęła z jego twarzy. Nozdrza mu drgały.

– Grover? – spytałem. – Ej, chłopie...

– Powiedz mi, że nie patrzą na ciebie. Nie patrzą, prawda?

– Owszem. Niesamowite, co? Myślisz, że te skarpety będą na mnie pasowały?

Stara kobieta siedząca w środku wzięła do ręki wielkie nożyce – złotosrebrne, o ostrzach długich jak sekator. Usłyszałem, że Grover wstrzymuje oddech.

– Wsiadamy do autobusu – powiedział. – Chodź.

– Co? – zaprotestowałem. – Ugotujemy się w środku.

– Wsiadaj! – Otwarł na siłę drzwi i wspiął się do środka, ale ja zatrzymałem się na zewnątrz.

Siedzące po drugiej stronie autostrady staruszki wciąż się we mnie wpatrywały. Ta środkowa przecięła nić i mógłbym przysiąc, że usłyszałem to ciach pomimo czteropasmowego ruchu. Jej dwie towarzyszki zwinęły wściekle niebieskie skarpety, a ja dalej się zastanawiałem, dla kogo mogły je robić: Wielkiej Stopy czy Godzilli.

Z tyłu autobusu kierowca wykręcił spory kawałek dymiącego metalu spod pokrywy silnika. Autobus zadrżał i silnik zaczął pracować prawidłowo.

Pasażerowie wydali okrzyk radości.

– Tak trzymać! – zawołał kierowca, uderzając w bok autobusu czapką. – Wszyscy na pokład!

Kiedy ruszyliśmy, poczułem dreszcze, jakbym właśnie złapał grypę.

Grover wyglądał niewiele lepiej. Trząsł się, aż szczękały mu zęby.

– Grover?

– No?

– Co ty przede mną ukrywasz?

Otarł czoło krótkim rękawem koszulki.

– Percy... co widziałeś w tej budce z owocami?

– Masz na myśli te staruszki? O co z nimi chodzi? One nie są jak... pani Dodds, prawda?

Wyraz jego twarzy był nieodgadniony, ale odniosłem wrażenie, że kobiety z budki z owocami były czymś znacznie, znacznie gorszym niż pani Dodds.

– Powiedz mi, co widziałeś – powtórzył Grover.

– Ta w środku wzięła nożyce i przecięła nić.

Zamknął oczy i wykonał palcami gest, który wyglądał nieco jak przeżegnanie się, ale niezupełnie. Było to coś innego, coś jakby... starszego.

– Widziałeś, jak przecinają nić?

– Tak. Bo co? – Ale mówiąc te słowa, wiedziałem, że chodzi o coś ważnego.

– To nie dzieje się naprawdę – wymamrotał Grover i zaczął ssać kciuk. – Nie chcę, żeby było tak jak poprzednio.

– Co poprzednio?

– Zawsze w szóstej klasie. Nigdy nie wychodzą poza szóstą.

– Grover – powiedziałem, ponieważ tym razem naprawdę zacząłem się bać. – O czym ty mówisz?

– Pozwól, że cię odprowadzę do domu z dworca. Obiecasz?

Wydawało się to trochę dziwnym żądaniem, ale zgodziłem się.

– To jakiś przesąd czy coś? – spytałem.

Nie odpowiedział.

– Grover... to przecięcie nici. Czy to oznacza, że ktoś umrze?

Spojrzał na mnie posępnie, jakby już się zastanawiał, jakie kwiaty wybrać na mój pogrzeb.

ROZDZIAŁ III GROVER NIESPODZIEWANIE GUBI SPODNIE

Muszę się przyznać: uciekłem Groverowi na dworcu autobusowym.

Wiem, wiem. Uprzejme to nie było, ale po prostu spanikowałem, kiedy tak patrzył na mnie, jakbym już był nieboszczykiem, i mruczał pod nosem „Dlaczego tak jest zawsze?” i „Dlaczego zawsze w szóstej klasie?”.

Grover miał pewną przypadłość: ilekroć się martwił, nawalał mu pęcherz. Nie zdziwiło mnie więc, że gdy tylko wysiedliśmy z autobusu, kazał mi obiecać, że na niego zaczekam, a sam ruszył prosto do toalety. Zamiast czekać, wziąłem moją walizkę, wymknąłem się na zewnątrz i złapałem pierwszą taksówkę jadącą w kierunku domu.

– Skrzyżowanie wschodniej Sto Czwartej i Pierwszej – rzuciłem taksówkarzowi.

Słówko o mojej mamie, zanim ją przedstawię.

Nazywa się Sally Jackson i jest najwspanialszym człowiekiem pod słońcem, co tylko potwierdza moją teorię, że najwspanialsi ludzie mają największego pecha. Jej rodzice zginęli w katastrofie lotniczej, kiedy miała pięć lat, a wychowywał ją wujek, który miał ją w nosie. Chciała zostać pisarką, więc przez całą szkołę średnią pracowała, żeby zarobić na studia na uczelni, gdzie mieliby dobre zajęcia z pisarstwa. Nagle okazało się, że wujek ma raka, więc opuściła szkołę tuż przed maturą, żeby się nim zająć. Kiedy zmarł, została bez pieniędzy, bez rodziny i bez dyplomu.

Jedyne, co zdarzyło jej się dobrego w życiu, to spotkanie z moim tatą.

Tak naprawdę to go nie pamiętam; tylko coś w rodzaju ciepłe go blasku, może jakiś cień uśmiechu. Mama nie lubi o nim mówić, ponieważ robi się jej wtedy smutno. I nie ma żadnych jego zdjęć.

Bo oni nie byli małżeństwem. Powiedziała mi, że był kimś ważnym i bogatym i że trzymali swój związek w sekrecie. A pewnego dnia on popłynął w jakąś ważną podróż przez Atlantyk i nigdy nie wrócił.

Zaginął na morzu, powiedziała mama. Nie umarł. Zaginął na morzu.

Pracowała w różnych dziwnych miejscach i chodziła do wieczorowej szkoły, żeby zrobić maturę, a poza tym wychowywała mnie samotnie. Nigdy nie narzekała, nigdy się nie wściekała. Nigdy. Ale wiem, że nie miała ze mną łatwego życia.

W końcu wyszła za mąż za Gabe’a Ugliano, który wydawał się miły przez pierwsze trzydzieści sekund naszej znajomości, po czym pokazał prawdziwą twarz świra pierwszej klasy. Kiedy byłem mały, przezywałem go Śmierdzielem. Przykro mi, ale to prawda. Gość cuchnął jak spleśniała pizza zawinięta w spodenki gimnastyczne.

We dwójkę naprawdę dawaliśmy mamie w kość. To, jak Śmierdziel Gabe ją traktował, to jacy byliśmy dla siebie wzajemnie... dobra, mój powrót do domu to niezły przykład.

Wszedłem do naszego niewielkiego mieszkania, mając nadzieję, że mama wróciła już z pracy. Ale w pokoju siedział Śmierdziel Gabe, grając w pokera ze swoimi kolesiami. W telewizji leciał na pełny regulator jakiś program rozrywkowy. Cały dywan był zasypany chipsami i puszkami po piwie.

Gabe ledwie podniósł wzrok i rzucił, nie wyjmując cygara z ust:

– O, jesteś.

– Gdzie mama?

– W pracy – odpowiedział. – Masz jakąś kasę?

Właśnie o to chodzi. Żadnego „Witaj w domu!”, „Miło cię widzieć!”, „Jak tam ostatnie pół roku?”.

Gabe przytył. Wyglądał jak mors bez kłów w ciuchach z taniej odzieży. Na głowie zostały mu może trzy włosy, wszystkie zaczesane w poprzek łysiny, jakby to miało mu coś pomóc na urodę.

Prowadził sklep z elektroniką w Queens, ale większość czasu spędzał w domu. Nie wiem, jakim cudem jeszcze go nie wywalili. Zajmował się wyłącznie odbieraniem wypłaty i wydawaniem jej na cygara, od których dymu robiło mi się słabo, oraz oczywiście na piwo. Zawsze piwo. Ilekroć zjawiałem się w domu, spodziewał się, że dofinansuję jego pokerową pulę. Nazywał to naszym „męskim sekretem”. Co oznaczało, że jeśli powiem mamie, pobije mnie do nieprzytomności.

– Nie mam gotówki – odpowiedziałem.

Uniósł jedną z grubych brwi.

Gabe miał nosa do pieniędzy jak pies gończy, co było o tyle dziwne, że nie powinien nic czuć w smrodzie, który sam wytwarzał.

– Jechałeś taksówką z dworca autobusowego – oznajmił. – Zapłaciłeś pewnie dwudziestką. No, to masz sześć albo siedem dolców reszty. Jak ktoś chce mieszkać pod tym dachem, to powinien się dokładać. Mam rację, Eddie?