Dom Hadesa. Tom IV Olimpijscy herosi - Rick Riordan - ebook

Dom Hadesa. Tom IV Olimpijscy herosi ebook

Rick Riordan

4,7

33 osoby interesują się tą książką

Opis

HAZEL STOI NA ROZDROŻU. Ona i cała załoga Argo II mogą powrócić do domu z posągiem Ateny Partenos i zapobiec wojnie między Obozem Herosów i Obozem Jupiter. Mogą też kontynuować wyprawę do Domu Hadesa, gdzie mają nadzieję otworzyć Wrota Śmierci, uwolnić Percy’ego i Annabeth z Tartaru i udaremnić potworom odradzanie się w świecie śmiertelników. Bez względu, jaką decyzję podejmą, muszą się spieszyć, bo czas ucieka. Gaja, krwiożercza Matka Ziemia, wyznaczyła 1 sierpnia na swój powrót do władzy.

ANNABETH I PERCY SĄ W ROZPACZLIWYM POŁOŻENIU. Jak przejdą przez cały Tartar? Głodni, spragnieni i obolali, wloką się w mroku przez trujące pustkowia, gdzie napotykają wciąż nowe potworności. Nie wiedzą, jak odnaleźć Wrota Śmierci, wiedzą tylko, że po stronie Tartaru strzeże ich legion najpotężniejszych potworów Gai. Sami, we dwoje, nie zdołają ich pokonać.

Mimo tych strasznych, mrożących krew w żyłach okoliczności Hazel, Annabeth, Percy i reszta półbogów z Przepowiedni Siedmiorga są przekonani, że mają tylko jedno wyjście: porwać się na to, co wydaje się niemożliwe. Nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich, których kochają. Nawet jeśli miłość okaże się najbardziej ryzykownym z wyborów.
Przyłącz się do półbogów stojących przed największym wyzwaniem w swoim życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 649

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (475 ocen)
367
87
16
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kolorowysmok

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam, wracam do niej od lat
10
natalia2012

Nie oderwiesz się od lektury

Miau
00
Tynka8

Całkiem niezła

Gdybym nie uwielbiała Riordana to bym odłożyła, dawno się tak nie wynudziłam :')
00
gard_leg

Dobrze spędzony czas

udana seria, lekko się czyta
00
KasiaOk

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna kontynuacja i równie mocna jak poprzednie części. Na pewno ta część jest bardziej mroczna, bohaterowie muszą się zmagać ze swoimi słabościami, znaleźć w sobie odwagę. Wszystko w tej historii jest dobrze wyważone, każda postać ma swój czas. Rick Riordan ma talent do tworzenia niesamowitych bohaterów. Wielka wojna jest tuż przed nami. Od razu chwytam za ostatni tom tej serii.
00

Popularność




RICK RIORDAN

Dom Hadesa

OLIMPIJSCY HEROSI

Przełożył Andrzej Polkowski

Wydawnictwo Galeria Książki

Kraków 2013

Tytuł oryginału The Heroes of Olympus. Book Four. The House of Hades

Copyright © 20l3 by Rick Riordan. All rights reserved.

Zezwolenie na niniejsze wydanie zostało uzyskane za pośrednictwem agencji Nancy Gallt Literary Agency.

Permission for this edition was arranged through the Nancy Gallt Literary Agency.

Copyright © for the Polish translation by Andrzej Polkowski, 20l3

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2013

Cover illustration © 20l3 by John Rocco

Map illustration © Kayley LeFaiver

Jacket design by Joann Hill

Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda—doz.com.pl)

RedakcjaEwa Wiąckowska

KorektaTeresa Łachowska

DTP Leszek Janulewicz opracowanie graficzne okładki Stefan Łaskawiec

Wydanie I

ISBN 978-83-64297-15-1

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Opracowanie wersji elektronicznej:

Karolina Kaiser

Moi cudowni czytelnicy! Przepraszam za to nagłe i niespodziewane zakończenie. No, może nie do końca szczerze… HAHAHAHA!

A teraz już poważnie: kocham was!

I HAZEL

Niewiele brakowało, by podczas trzeciego ataku Hazel została zmiażdżona olbrzymim głazem. Wpatrywała się w mgłę, dziwiąc się, że przelot nad jakimś głupim grzbietem górskim mógł okazać się tak trudny, kiedy rozbrzmiały okrętowe dzwonki alarmowe.

– Ster na prawą burtę! – wrzasnął Nico z przedniego pomostu latającego okrętu.

Leo zakręcił kołem sterowym i „Argo II” dokonał ostrego zwrotu w lewo; jego powietrzne wiosła cięły chmury jak rzędy długich noży.

Hazel popełniła błąd: spojrzała za burtę. Prosto na nią mknął ciemny kulisty kształt. Pomyślała: „Dlaczego księżyc na nas spada?”, a potem krzyknęła i padła na pokład. Olbrzymi głaz przeleciał jej nad głową tak blisko, że podmuch odgarnął jej włosy z czoła.

TRZASK!

Runął przedni maszt – żagiel, drzewce, reje i Nico, wszystko zwaliło się na pokład. Głaz, wielki jak furgonetka, zniknął we mgle, jakby miał gdzieś do załatwienia pilny interes.

– Nico! – Hazel podbiegła do niego, gdy Leo wyrównał poziom.

– Nic mi nie jest – mruknął Nico, wygrzebując się spod żaglowego płótna.

Pomogła mu wstać i oboje ruszyli chwiejnym krokiem ku rufie. Hazel zerknęła za burtę, tym razem ostrożniej. Chmury rozwiały się na tyle, że w dole dostrzegła szczyt góry: ostry jak dzida ząb czarnej skały wyrastający z porośniętych mchem zboczy. A na samym szczycie stał bóg gór – jeden z numina montium, jak nazywał je Jason. Albo ourae, po grecku. Jak zwał, tak zwał, ale spotkanie z nimi nie należało do przyjemności.

Podobnie jak inni, których już spotkali, miał na sobie prostą białą tunikę, a skórę chropowatą i ciemną jak bazalt. Mierzył prawie dwa metry i był umięśniony jak kulturysta. Miał rozwianą białą brodę, postrzępione włosy i dzikie spojrzenie, jak jakiś szalony pustelnik. Ryknął coś, czego Hazel nie zrozumiała, ale z całą pewnością nie były to słowa powitania. Wyrwał kawał skały ze szczytu góry i zaczął go ugniatać w kulę.

Po chwili mgła przysłoniła szczyt, ale kiedy bóg gór ryknął ponownie, odpowiedziały mu z oddali głosy innych numina, tocząc się echem po dolinach.

– Głupi skalni bogowie! – zawołał z rufy Leo. – Już po raz trzeci będę musiał wymieniać maszt! Myślicie, że maszty rosną na drzewach?!

Nico zmarszczył brwi.

– Masztysą z drzew.

– Nie o to chodzi!

Leo złapał za jedną z dźwigni wystających z kontrolera Nintendo wii i zakręcił nią. Niedaleko od niego w pokładzie rozwarł się otwór i wychynęło z niego działo z niebiańskiego spiżu. Hazel zdążyła zatkać uszy, gdy działo wzbiło się pod niebo, miotając metalowymi kulami, za którymi ciągnęły się smugi zielonego ognia. Kule na chwilę zawisły w powietrzu, wyrosły im kolce podobne do skrzydeł helikoptera, po czym pociski zniknęły we mgle. Chwilę później przez góry przetoczyła się seria eksplozji, a po niej ryk rozwścieczonych bogów gór.

– Ha! – krzyknął Leo.

Niestety, jak podejrzewała Hazel, sądząc po skutkach ich dwóch poprzednich spotkań ze skalnymi bogami, jego najnowsza broń tylko ich rozwścieczyła.

Jeszcze jeden głaz świsnął za lewą burtą.

– Wynośmy się stąd! – zawołał Nico.

Leo mruknął pod nosem parę niepochlebnych słów pod adresem numina, ale obrócił kołem sterowym. Silniki zabuczały. Magiczny takielunek napiął się, a okręt poszybował prawym halsem, nabierając szybkości. Lecieli znowu na północ, podobnie jak przez dwa poprzednie dni.

Hazel rozluźniła się dopiero wtedy, gdy góry zostały daleko za rufą. Mgła opadła. Pod nimi poranne słońce oświetlało włoski krajobraz – łagodne zielone wzgórza i złote pola, podobne do tych z północnej Kalifornii. Łatwo było sobie wyobrazić, że powracają do Obozu Jupiter.

Zrobiło jej się ciężko na sercu. Obóz Jupiter był jej domem zaledwie przez osiem miesięcy, odkąd Nico wyprowadził ją z Podziemia, ale teraz tęskniła za nim bardziej niż za rodzinnym domem w Nowym Orleanie, a już o wiele bardziej niż za Alaską, gdzie umarła w 1942 roku.

Tęskniła za swoją pryczą w baraku Piątej Kohorty. Tęskniła za kolacjami w wielkiej jadalni, z duchami wiatru polatującymi z półmiskami nad stołami i legionistami dowcipkującymi na temat ostatnich manewrów. Pragnęła spacerować po ulicach Nowego Rzymu, trzymając się za ręce z Frankiem Zhangiem. Chciała być znowu zwykłą dziewczyną mającą kochanego, opiekuńczego chłopaka.

A przede wszystkim pragnęła czuć się bezpieczna. Miała już dość nieustannego napięcia i strachu.

Stała na pokładzie rufowym. Nico wyciągał sobie drzazgi z ramion, a Leo naciskał guziki na konsoli sterującej okrętem.

– No, to było szlagtastyczne – powiedział. – Mam obudzić resztę?

Hazel kusiło, by odpowiedzieć „tak”, ale pomyślała, że reszta załogi miała nocną wachtę i zasłużyła na odpoczynek. A nie była to spokojna wachta, bo co parę godzin musieli odpierać ataki kolejnych rzymskich potworów, którym „Argo II” wydał się smacznym kąskiem.

Kilka tygodni temu z trudem uwierzyłaby, że można przespać atak boga gór, ale teraz nie miała wątpliwości, że przyjaciele wciąż chrapią zdrowo pod pokładem. Sama, gdy tylko nadarzała się sposobność, by rzucić się na koję, natychmiast zasypiała jak pod narkozą.

– Niech odpoczywają – powiedziała. – Będziemy musieli sami wytyczyć jakiś inny kurs.

Leo westchnął ciężko, wpatrując się w monitor. W poszarpanej roboczej koszuli i poplamionych smarem dżinsach wyglądał, jakby przed chwilą przegrał zapasy z lokomotywą.

Od czasu, gdy ich przyjaciele, Percy i Annabeth, wpadli do Tartaru, Leo bez przerwy harował. Często wpadał w złość i bywał jeszcze bardziej pobudzony niż zwykle.

Hazel martwiła ta zmiana, ale w głębi duszy czuła ulgę. Kiedy Leo uśmiechał się i żartował, za bardzo przypominał jej Sammy’ego, jej pradziadka… jej pierwszego chłopaka… dawno temu, w 1942 roku.

Dlaczego jej życie musi być tak pokręcone?

– Inny kurs – mruknął Leo. – Czyli jaki?

Na monitorze jaśniała mapa Włoch. Apeniny biegły przez półwysep w kształcie długiego buta. Zielona kropka „Argo II” mrugała po zachodniej stronie pasma gór, kilkaset kilometrów na północ od Rzymu. Kurs miał być prosty. Ich celem był Epir w Grecji, gdzie powinni znaleźć świątynię zwaną Domem Hadesa (albo plutona, jak go nazywali Rzymianie, albo, jak go nazywała w myślach Hazel: Najgorszego Nieobecnego ojca).

Aby dotrzeć do Epiru, powinni lecieć prosto na wschód – nad Apeninami i Adriatykiem. Niestety, za każdym razem, gdy próbowali przelecieć nad górami, atakowali ich miejscowi bogowie.

Przez ostatnie dwa dni lecieli więc na północ, mając nadzieję na znalezienie jakiejś bezpiecznej przełęczy. Bez skutku. Numina montium byli synami Gai, znienawidzonej przez Hazel bogini. Byli ich nieprzejednanymi wrogami. Leo nie był w stanie wznieść „Argo II” wyżej, by uniknąć ich ataków, a mimo całego systemu obronnego, w który wyposażył okręt, nie mógł przedrzeć się poza góry, nie ryzykując roztrzaskania go na kawałki przez głazy miotane przez tych bazaltowych bogów.

– To przez nas – powiedziała Hazel. – Przeze mnie i Nica. Numina nas wyczuwają.

Spojrzała na swojego brata przyrodniego. Odkąd wyswobodzili go z niewoli u olbrzymów, powoli nabierał sił, ale wciąż był żałośnie chudy. Czarna koszulka i dżinsy wisiały na nim jak na szkielecie. Długie czarne włosy opadały mu na zapadnięte oczy. Jego oliwkowa skóra nabrała chorobliwego zielonkawobiałego odcienia, jak brzozowy sok.

Licząc po ludzku, miał niecałe czternaście lat, a więc był zaledwie o rok starszy od Hazel, ale w ich przypadku sam wiek nie decydował o wszystkim. Podobnie jak Hazel, Nico di Angelo był półbogiem pochodzącym z innej ery. Promieniował jakąś starą energią – i melancholią płynącą z wiedzy o tym, że nie należy do współczesnego świata.

Hazel krótko go znała, ale rozumiała, a nawet podzielała jego smutek. Dzieci Hadesa (albo Plutona) rzadko mają szczęśliwe życie. A sądząc z tego, co Nico powiedział jej poprzedniej nocy, kiedy dotrą do Domu Hadesa, czeka ich jeszcze największe wyzwanie – którego zabronił jej wyjawiać innym.

Nico zacisnął palce na rękojeści swojego stygijskiego miecza.

– Duchy ziemi nie lubią dzieci Podziemia. To prawda. Włazimy im za skórę… dosłownie. Myślę jednak, że te numina i tak wywęszyłyby nasz okręt. Wieziemy Atenę Partenos. Ten posąg jest jak magiczna latarnia morska.

Hazel przeszedł dreszcz, gdy pomyślała o potężnym posągu zalegającym w luku. Dużo ich kosztowało wydobycie go z jaskini pod Rzymem, ale wciąż nie mieli pojęcia, co z nim zrobić. Jak dotąd tylko przyciągał coraz to nowe potwory.

Leo przesunął palcem po monitorze, w dół mapy Włoch.

– Nie przelecimy nad górami. Dopadną nas wszędzie.

– Możemy przepłynąć morzem. Wokół południowego krańca Włoch.

– To długa droga – powiedział Nico. – No i nie mamy… no wiecie, naszego eksperta od żeglugi. Percy'ego.

To imię zawisło w powietrzu jak nadciągająca burza.

Percy Jackson, syn Posejdona… półbóg, którego Hazel chyba najbardziej lubiła i podziwiała. Tyle razy uratował jej życie podczas ich wyprawy na Alaskę, a kiedy potrzebował jej pomocy w Rzymie, zawiodła go. Patrzyła, bezsilna, jak on i Annabeth spadają w tę otchłań.

Wzięła głęboki oddech. Percy i Annabeth wciąż żyją. Wiedziała to, czuła to w duszy. Wciąż mogła im pomóc, gdyby tylko dotarła do Domu Hadesa, gdyby tylko udało jej się sprostać wyzwaniu, przed którym ostrzegł ją Nico.

– A gdyby dalej lecieć na północ? – zapytała. – Przecież musi być jakaś przełęcz, jakaś przerwa między tymi górami…

Leo pomajstrował przy zainstalowanej na konsoli spiżowej kuli Archimedesa – swojej najnowszej i najniebezpieczniejszej zabawce. Za każdym razem, gdy Hazel na nią spojrzała, robiło jej się sucho w ustach. Bała się, że Leo pomyli kombinację szyfru na kuli i przypadkowo zdmuchnie ich wszystkich z pokładu albo wysadzi cały okręt w powietrze. Albo zamieni „Argo II” w olbrzymi toster.

Tym razem mieli szczęście. Z kuli wyrosła kamera, która wyświetliła nad konsolą trójwymiarowy obraz Apeninów.

– No nie wiem. – Leo przyjrzał się hologramowi. – Nie widzę na północy żadnej dobrej przełęczy. Ale wolę ten pomysł od powrotu na południe. Wszędzie, tylko nie znowu do Rzymu.

Nie oponowali. Rzym nie był miłym wspomnieniem dla nikogo.

– Cokolwiek zrobimy – odezwał się Nico – powinniśmy się pospieszyć. Każdy dzień, który Annabeth i Percy muszą spędzić w Tartarze…

Nie musiał kończyć. Mieli nadzieję, że Percy i Annabeth zdołają przetrwać w Tartarze na tyle długo, by odnaleźć wewnętrzną stronę wrót Śmierci. Potem, zakładając, że „Argo II” dotrze do Domu Hadesa, może im się uda otworzyć wrota od strony śmiertelnego świata, ocalić przyjaciół i zamknąć wejście do Tartaru, by wojska Gai nie odradzały się bezustannie w świecie śmiertelników.

Tak… Ten plan musi się powieść.

Nico spojrzał ponuro na włoski krajobraz.

– Może jednak powinniśmy obudzić innych. Ta decyzja dotyczy nas wszystkich.

– Nie – powiedziała Hazel. – Sami znajdziemy jakieś rozwiązanie.

Nie bardzo wiedziała, dlaczego się przy tym upiera, ale od opuszczenia Rzymu załoga zaczęła się rozsypywać. Wcześniej nauczyli się działać zespołowo. A potem… bum… dwoje ich najważniejszych przyjaciół spadło do Tartaru. Percy był trzonem grupy. To on dawał im poczucie pewności, kiedy żeglowali przez Atlantyk i Morze Śródziemne. A Annabeth była de facto ich przywódczynią. Sama odnalazła Atenę Partenos. Była z nich najbystrzejsza, zawsze potrafiła znaleźć jakieś rozwiązanie.

Gdyby Hazel budziła całą załogę za każdym razem, kiedy pojawiał się jakiś problem, kończyłoby się to kłótniami, po których wszyscy czuliby się jeszcze gorzej.

Musi zrobić wszystko, by Percy i Annabeth byli z niej dumni.

Musi przejąć inicjatywę. Nie może uwierzyć, że jej jedyną rolą w tej wyprawie ma być to, przed czym ostrzegał ją Nico: usunięcie jakiejś przeszkody czekającej na nich w Domu Hadesa. Odsunęła od siebie tę myśl.

– Trzeba pomyśleć. Twórczo. Znaleźć inny sposób przekroczenia tych gór albo ukrycia się przed ich bogami.

Nico westchnął.

– Gdyby chodziło tylko o mnie, mógłbym zamienić się w widmo. Ale nie zamienię całego okrętu. I… prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy mam w sobie dość sił, by samemu tak podróżować.

– Może mógłbym zmajstrować jakiś kamuflaż – powiedział Leo.

– Jakąś zasłonę dymną, która ukryłaby nas w chmurach.

W jego głosie brak było entuzjazmu.

Hazel spojrzała w dół, na wiejski krajobraz, myśląc o tym, co jest pod nim – królestwo jej ojca, pana Podziemia. Tylko raz spotkała Plutona, ale wówczas nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, kim on jest. Nigdy nie oczekiwała od niego pomocy – ani w czasie swojego pierwszego życia, ani wtedy, kiedy była duchem w Podziemiu, ani po tym, jak Nico ściągnął ją z powrotem do świata żywych. Tanatos, sługa jej ojca, bóg śmierci, zasugerował jej, że może powinna być wdzięczna Plutonowi za to, że ją ignoruje. W końcu nie powinna żyć. Gdyby ojciec się nią zainteresował, mógłby zażądać jej powrotu do świata umarłych.

Co oznaczało, że wzywanie Plutona byłoby bardzo złym pomysłem. A jednak…

Słowa modlitwy same się w niej narodziły.

„Tato, proszę. Muszę znaleźć drogę do twojej świątyni w Grecji… do Domu Hadesa. Jeśli tam jesteś, pokaż mi, co mam zrobić”.

Na skraju horyzontu przyciągnął jej uwagę jakiś ruch – coś małego i beżowego mknęło przez pola z niewiarygodną prędkością, pozostawiając za sobą smugę jak odrzutowiec.

Nie wierzyła własnym oczom. Nie śmiała uwierzyć, ale to… to musi być…

– Arion.

– Co? – zapytał Nico.

Leo krzyknął z radości, kiedy płowy obłoczek nieco się przybliżył.

– Stary, to jej koń! Szkoda, że cię przy tym nie było. Nie widzieliśmy go od Kansas!

Hazel roześmiała się – po raz pierwszy od wielu dni. Tak dobrze było zobaczyć starego przyjaciela…

Beżowa plamka okrążyła jedno ze wzgórz na północy i zatrzymała się na jego szczycie. Hazel jeszcze go dobrze nie widziała, ale kiedy koń stanął dęba i zarżał, jego głos dotarł aż do „Argo II” i już nie miała wątpliwości. To był Arion.

– Musimy się z nim spotkać. Przybył tu, żeby nam pomóc.

– No dobra – Leo podrapał się po głowie – ale… no… mówiliśmy, żeby już nigdy nie lądować na ziemi, chyba pamiętasz? Przecież Gaja tylko na to czeka.

– Wystarczy, że się tam zbliżysz. Zejdę po drabince linowej. – Serce biło jej mocno. – Myślę, że Arion chce mi coś powiedzieć.

II HAZEL

Hazel jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa. No, może z wyjątkiem tego wieczoru, kiedy podczas uczty w obozie Jupiter, po zwycięstwie nad hordami Gai, Frank pocałował ją po raz pierwszy… Ale trwało to tak krótko…

Gdy tylko opuściła się na ziemię, podbiegła do Ariona i zarzuciła mu ręce na szyję.

– Tęskniłam za tobą! – Przycisnęła twarz do ciepłego boku konia, pachnącego morską solą i jabłkami. – Gdzie się podziewałeś?

Arion zarżał cicho. Hazel żałowała, że nie potrafi mówić końskim językiem, jak Percy, ale teraz go zrozumiała. W tym rżeniu była jakaś niecierpliwość, jakby Arion mówił: „Nie ma czasu na sentymenty, dziewczyno! Wsiadaj!”.

– Chcesz mnie dokądś zabrać?

Arion pokiwał łbem, grzebiąc kopytem w ziemi. Jego ciemnobrązowe oczy błyszczały przynaglająco.

Hazel wciąż nie mogła uwierzyć, że jej przyjaciel naprawdę tu jest. Potrafił mknąć po każdej powierzchni, nawet morza, ale starożytne krainy wokół Morza Śródziemnego na pewno nie były dla niego bezpieczne. Jak dla wszystkich półbogów i ich sprzymierzeńców.

Nie przybyłby tu, gdyby ona nie znalazła się w trudnej sytuacji. I był taki poruszony… Cokolwiek zdołało zaniepokoić tego nieustraszonego konia, powinno napełnić ją strachem.

Ale nie odczuwała lęku, raczej euforię. Miała już dość choroby morskiej i powietrznej. Na pokładzie „Argo II” czuła się jak skrzynia z balastem. Cieszył ją powrót na twardy grunt, nawet jeśli to było terytorium Gai. Już była gotowa wskoczyć na koński grzbiet.

– Hazel! – zawołał z okrętu Nico. – Co się dzieje?

– Wszystko gra!

Przykucnęła i podniosła z ziemi bryłkę złota. Aha, więc coraz lepiej panuje nad swoją mocą. Już dawno nie wyskakiwały wokół niej drogie kamienie, a teraz wyciągnięcie złota z ziemi okazało się takie łatwe.

Podała Arionowi bryłkę – jego ulubioną przekąskę. Potem uśmiechnęła się do Leona i Nica, którzy obserwowali ją znad szczytu drabinki, jakieś trzydzieści metrów wyżej.

– Arion chce mnie dokądś zabrać.

Chłopcy wymienili przerażone spojrzenia.

– Och… – Leo wskazał na północ. – Tylko mi nie mów, że chce cię zabrać tam!

Hazel była tak skupiona na Arionie, że do tej pory nie dostrzegła zagrożenia. Kilometr od niej, na grzbiecie najbliższego wzgórza, zbierała się burza nad jakimiś ruinami – może rzymskiej świątyni albo twierdzy. Lejowata chmura pełzła w dół, ku wzgórzu, jak czarny palec.

Hazel poczuła smak krwi. Spojrzała na Ariona.

– Chcesz popędzić tam?

Arion zarżał, jakby chciał powiedzieć: „Tak, i to szybko!”.

No cóż. Poprosiła o pomoc. Czyżby ojciec jej odpowiedział?

Taką miała nadzieję, ale w tej burzy wyczuwała coś więcej niż działanie Plutona… coś mrocznego, potężnego i raczej niezbyt przyjaznego.

A jednak… to jej szansa, by pomóc przyjaciołom – by ich poprowadzić, a nie tylko za nimi iść.

Zacisnęła pas swojego kawaleryjskiego miecza z cesarskiego złota i wspięła się na grzbiet Ariona.

– Będzie dobrze! – zawołała do Nica i Leona. – Zostańcie tu i czekajcie na mnie!

– Jak długo? – zapytał Nico. – A jeśli nie wrócisz?

– Nie martw się, wrócę – obiecała, mając nadzieję, że się nie myli.

Uderzyła piętami w boki Ariona i pomknęli przez włoski krajobraz – prosto w nasilające się tornado.

III HAZEL

Stożek czarnej mgły pochłonął wzgórze.

Arion pomknął prosto w tę czerń.

Na szczycie Hazel poczuła się tak, jakby się znalazła w innym wymiarze. Świat utracił barwy. Wzgórze otaczały ściany nieprzeniknionej ciemności. Niebo poszarzało. Ruiny zalśniły bielą. Nawet sierść Ariona nie była już brązowa, tylko popielata. W samym oku burzy powietrze znieruchomiało. Hazel czuła zimne mrowienie na skórze, jakby ją natarto spirytusem. Przed nią w omszałych murach ziała łukowata brama wiodąca na coś w rodzaju dziedzińca. W mroku niewiele widziała, ale wyczuwała wewnątrz czyjąś obecność, jakby była grudką żelaza w pobliżu potężnego magnesu. Coś ją tam przyciągało z nieodpartą siłą.

A jednak się zawahała. Powstrzymała Ariona, a on zaczął niecierpliwie przebierać nogami w miejscu, drąc kopytami pękający z trzaskiem grunt. Gdziekolwiek stąpnął, tam trawa, piach i kamienie stawały się białe jak szron. Przypomniała sobie Lodowiec Hubbarda na Alasce – jak jego powierzchnia trzeszczała pod jej stopami. Przypomniała sobie dno tej strasznej jaskini w Rzymie, które rozpadło się, wciągając Percy'ego i Annabeth w czeluść wiodącą do Tartaru.

Miała nadzieję, że ten czarno-biały szczyt wzgórza nie rozpadnie się pod nią, ale uznała, że nie może stać w miejscu.

– A więc naprzód, koniku.

Jej głos był przytłumiony, jakby mówiła w poduszkę.

Arion przebiegł truchtem przez sklepioną bramę. Zrujnowane mury otaczały kwadratowy dziedziniec wielkości kortu tenisowego. Trzy inne bramy, po jednej w każdym boku, wiodły na północ, wschód i zachód. Pośrodku dziedzińca krzyżowały się dwie brukowane ścieżki. W powietrzu wisiała mgła – białe strzępy, które wiły się i falowały jak żywe.

To nie mgła, zdała sobie sprawę Hazel. To Mgła.

Wiele razy słyszała o Mgle – o tym magicznym woalu, który ukrywa świat mitów przed oczami śmiertelników. Mgła sprawiała, że ludzie, a nawet półbogowie, patrzyli na potwory, a widzieli nieszkodliwe zwierzęta, patrzyli na bogów, a widzieli zwykłych ludzi.

Hazel nigdy nie wyobrażała sobie Mgły jako realnej mgły, ale teraz, kiedy patrzyła na szarobiałe wapory wijące się wokół nóg Ariona i przepływające pod wyszczerbionymi łukami ruin, dostała gęsiej skórki. Czuła, że te białe strzępy przesycone są czystą magią.

W oddali zawył pies. Arion, który rzadko się czegoś bał, stanął dęba i parsknął lękliwie.

– Spokojnie. – Pogłaskała szyję konia. – Jesteśmy w to wplątani oboje, ty i ja. A teraz zejdę, dobrze?

Ześliznęła się z jego grzbietu. Natychmiast odwrócił się i puścił galopem.

– Arionie, zacze…

Ale koń już zniknął we mgle.

Już nie byli w to wplątani oboje.

Znowu usłyszała wycie psa – tym razem bliżej.

Ruszyła ku środkowi dziedzińca. Mgła oblepiała ją jak szron ścianki zamrażalnika.

– Hej?! – zawołała.

– Hej! – odpowiedział jakiś głos.

W północnej bramie pojawiła się blada postać kobiety. Nie, zaraz. We wschodniej bramie. Nie, w zachodniej. Trzy widma tej samej kobiety kroczyły ścieżkami ku środkowi dziedzińca. Kobieta z Mgły, o rozmazanych kształtach, a u jej stóp ciągnęły się dwa mniejsze strzępy mgły, jak ulubione zwierzaki.

Doszła do środka dziedzińca i jej trzy formy zlały się w jedną. Zmaterializowała się w młodą kobietę w ciemnej sukni bez rękawów. Złote włosy miała wysoko upięte w koński ogon, jak starożytne Greczynki. Jej suknia była tak jedwabista, że zdawała się falować, jakby z ramion spływał jej czarny atrament. Sądząc po wyglądzie, mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat, ale Hazel wiedziała, że sam wygląd niczego nie oznacza.

– Hazel Levesque – powiedziała kobieta.

Była piękna, choć śmiertelnie blada. Kiedyś, w Nowym Orleanie, Hazel zmuszono do czuwania przy zmarłej koleżance ze szkoły. Zapamiętała widok martwego ciała dziewczynki w otwartej trumnie. Makijaż na jej twarzy sprawiał, że wyglądała, jakby była pogrążona w spokojnym śnie, co w Hazel budziło przerażenie.

Kobieta przypominała tę dziewczynkę, z jednym wyjątkiem: miała otwarte oczy, oczy ziejące czernią. Kiedy przechyliła głowę, zdawała się ponownie rozszczepiać na trzy postacie… Mgliste powidoki, jak fotografia kogoś, kto szybko się porusza.

– Kim jesteś? – Hazel zacisnęła palce na rękojeści miecza. – To znaczy… którą boginią?

Tego była pewna. Ta kobieta promieniowała mocą. Wszystko wokół niej – kłębiąca się Mgła, jednobarwna burza, widmowa poświata na ruinach – istniało tylko dzięki niej.

– Ach. – Kobieta pokiwała głową. – Dam ci trochę światła.

Uniosła ramiona. W jej dłoniach pojawiły się nagle dwie staroświeckie pochodnie z trzcin. Mgła cofnęła się aż do murów. Dwie mgliste smugi u sandałów kobiety zmaterializowały się w czarnego labradora i długiego, szarego gryzonia z białą otoczką wokół pyska. Łasica?

Kobieta uśmiechnęła się łagodnie.

– Jestem Hekate. Bogini magii. Mamy wiele do omówienia, jeśli chcesz przeżyć tę noc.

IV HAZEL

Hazel chciała uciec, ale jej stopy jakby wrosły w pobielały grunt.

Spomiędzy ziemi, jak pędy roślin, wyrosły dwa metalowe uchwyty. Hekate umieściła w nich płonące pochodnie, a potem obeszła Hazel dookoła, patrząc na nią, jakby były partnerkami w jakimś dziwnym tańcu.

Czarny pies i łasica szły za nią krok w krok.

– Jesteś podobna do swojej matki – powiedziała w końcu bogini.

Hazel poczuła ucisk w gardle.

– Znałaś ją?

– Oczywiście. Marie była wróżbitką. Znała się na czarach, zaklęciach i gris—gris. Jestem boginią magii.

Bezdenne czarne oczy wpatrywały się w Hazel tak intensywnie, jakby próbowały wyssać z niej duszę. Podczas swojego pierwszego życia w Nowym Orleanie Hazel musiała znosić udręki w szkole z powodu swojej matki. Dzieciaki nazywały ją wiedźmą. Siostry zakonne pomrukiwały, że matka Hazel ma kontakty z diabłem.

„Skoro siostry bały się mojej mamy” – pomyślała – „to co by dopiero było, gdyby zobaczyły tę boginię?”.

– W wielu budzę strach – powiedziała Hekate, jakby czytała w jej myślach. – Ale magia nie jest ani dobra, ani zła. To narzędzie, jak nóż. Czy nóż jest zły? Tylko wtedy, gdy zły jest ten, kto ma go w ręku.

– Moja… moja matka… tak naprawdę… nie wierzyła w magię. Ona tylko udawała, dla pieniędzy.

Łasica warknęła i obnażyła zęby. Spod jej ogona dobiegł cichy pisk. W innych okolicznościach puszczająca gazy łasica mogłaby budzić śmiech, ale Hazel nie roześmiała się. Czerwone oczka gryzonia zalśniły złowrogo jak dwa rozżarzone węgielki.

– Spokój, Gale – powiedziała Hekate. Spojrzała na Hazel i wzruszyła ramionami, jakby za coś przepraszała. – Gale nie znosi, kiedy mówi się przy niej o niedowiarkach i oszustach udających magików. Kiedyś sama była czarownicą.

– Twoja łasica była czarownicą?

– To nie łasica, to skunks. Ale… tak, Gale była kiedyś niezbyt miłą czarownicą. Nie dbała o higienę osobistą i miała okropne… och, przypadłości żołądkowe. – Machnęła ręką przed nosem. – I przez nią moi wyznawcy nie cieszyli się dobrą sławą.

– Aha.

Hazel starała się nie patrzeć na gryzonia. Nie chciała nic wiedzieć o jego problemach żołądkowych.

– W każdym razie – ciągnęła Hekate – zamieniłam ją w samicę skunksa. To bardziej do niej pasuje.

Hazel przełknęła ślinę. Spojrzała na czarnego psa, który namiętnie lizał dłoń bogini.

– A twój labrador…

– Och, to jest Hekuba, dawna królowa Troi – odrzekła Hekate, jakby to było oczywiste.

Pies warknął cicho.

– Masz rację, Hekubo – powiedziała bogini. – Nie mamy czasu na długie wstępy. Rzecz w tym, Hazel Levesque, że twoja matka mogła sobie twierdzić, że w magię nie wierzy, ale miała prawdziwe magiczne zdolności. I w końcu to zrozumiała. Kiedy poszukiwała zaklęcia, które by wezwało Plutona, to ja jej pomogłam je znaleźć.

– Ty?…

– Tak. – Hekate wciąż krążyła wokół Hazel. – Dostrzegłam w niej potencjał. Ty masz jeszcze większy.

Hazel poczuła zamęt w głowie. Przypomniała sobie wyznanie matki tuż przed jej śmiercią: jak wezwała Plutona, jak bóg się w niej zakochał i jak, z powodu jej zachłanności, Hazel urodziła się naznaczona klątwą. Hazel potrafiła wyczarowywać z ziemi drogie kamienie i złoto, ale każdego, kto ich użył, czekało cierpienie i śmierć.

A teraz ta bogini mówi, że ona to wszystko sprawiła.

– Przez te czary moja matka bardzo cierpiała. Całe moje życie…

– Gdyby nie ja, nie byłoby cię na świecie – przerwała jej cierpko Hekate. – Nie mam czasu na twoje fochy. Ty go też nie masz.

Bez mojej pomocy umrzesz.

Czarny pies warknął. Skunks kłapnął zębami i puścił gazy.

Hazel poczuła się tak, jakby jej płuca wypełnił gorący piasek.

– Jakiej pomocy?

Hekate uniosła białe ramiona. W trzech bramach, z których wyszła – w północnej, wschodniej i zachodniej – zawirowała Mgła. Zamigotały czarno-białe postacie, podobne do tych z niemych filmów, które wciąż od czasu do czasu wyświetlano w kinach, kiedy Hazel była mała.

W bramie zachodniej dwaj półbogowie w zbrojach, grecki i rzymski, walczyli ze sobą pod wielką sosną na zboczu wzgórza. Trawa była zasłana rannymi i umierającymi. Hazel ujrzała samą siebie pędzącą na Arionie przez pole bitwy, by położyć kres przelewowi krwi.

W bramie wschodniej zobaczyła „Argo II” szybujący nad Apeninami. Takielunek okrętu płonął. Olbrzymi głaz roztrzaskał pokład rufowy. Inny przebił kadłub. Okręt wybuchł jak zgniła dynia, a silnik eksplodował.

Scena w bramie północnej była jeszcze straszniejsza. Leo – omdlały albo martwy – spadał przez chmury. Samotny Frank szedł chwiejnym krokiem mrocznym tunelem, uciskając palcami ramię; koszulkę miał poplamioną krwią. Zobaczyła siebie samą w rozległej jaskini wypełnionej pasemkami światła jak przezroczystą pajęczyną. Usiłowała się przez nią przedrzeć, a w oddali Percy i Annabeth leżeli bez życia u stóp czarno-srebrnych metalowych podwoi.

– Wybory – powiedziała Hekate. – Stoisz na rozdrożu, Hazel Levesque. A ja jestem boginią rozdroży.

Grunt zadygotał pod stopami Hazel. Spojrzała w dół i zobaczyła błysk srebrnych monet… Wokół niej tysiące starych rzymskich denarów wyskakiwało z ziemi, jakby cały szczyt wzgórza zaczął wrzeć. Sceny w trzech bramach musiały wzbudzić w niej taki niepokój, że bezwiednie wezwała każdy kawałek srebra z okolicy.

– W tym miejscu przeszłość leży tuż pod powierzchnią – powiedziała Hekate. – W dawnych czasach spotykały się tu dwie ważne rzymskie drogi. Wymieniano nowiny. Handlowano. Spotykali się przyjaciele, walczyli ze sobą wrogowie. Wielkie armie musiały tu wybrać kierunek, w którym pomaszerują. Rozdroża są zawsze miejscami podejmowania decyzji.

– Jak… jak Janus.

Hazel przypomniała sobie świątynię Janusa na Wzgórzu Świątynnym w Obozie Jupiter. Półbogowie zachodzili tam, gdy mieli podjąć jakąś decyzję. Podrzucali monetę – orzeł, reszka – i mieli nadzieję, że bóg o dwóch twarzach wskaże im, co mają zrobić. Nienawidziła tego miejsca. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego jej przyjaciele tak ochoczo pozbywali się własnej odpowiedzialności na rzecz jakiegoś boga. Po tym wszystkim, co przeszła, ufała mądrości bogów w równej mierze co nowoorleańskiemu automatowi do gry.

Bogini magii prychnęła pogardliwie.

– Janus i jego drzwi! Skłaniał do uwierzenia, że wszystkie wybory są albo czarne, albo białe, tak albo nie, wejść lub wyjść. A to nie takie proste. Kiedy znajdziesz się na rozdrożu, zawsze są do wyboru przynajmniej trzy drogi… albo cztery, licząc tę, którą przyszłaś. Jesteś teraz na takim skrzyżowaniu dróg, Hazel.

Hazel ponownie spojrzała na każdą bramę: wojna półbogów, zniszczenie „Argo II”, klęska jej samej i jej przyjaciół.

– Wszystkie wybory są złe.

– Wszystkie wybory wiążą się z ryzykiem – poprawiła ją bogini. – Ale co jest twoim celem?

– Moim celem? – Hazel machnęła ręką w stronę bram. – Żaden z tych.

Hekuba warknęła. Gale zaczęła biegać wokół stóp swojej pani, puszczając gazy i kłapiąc zębami.

– Możecie wrócić do Rzymu, ale tam czekają na was wojska Gai… żadne z was nie przeżyje.

– Więc… co mi radzisz?

Hekate podeszła do najbliższej pochodni. Zebrała garść płomieni i zaczęła z nich rzeźbić miniaturową mapę Włoch.

– Możecie wybrać zachód. Powrócić do Ameryki ze zdobyczą, z Ateną Partenos. Wasi towarzysze, Grecy i Rzymianie, są na skraju wojny. Możecie ocalić życie wielu z nich.

– Możecie – powtórzyła Hazel. – Ale Gaja ma się przebudzić w Grecji. To tam gromadzą się olbrzymy.

– To prawda. Swoje przebudzenie Gaja wyznaczyła na pierwszy dzień sierpnia, w święto Spes, bogini nadziei. Budząc się w Święto Nadziei, zamierza raz na zawsze zniweczyć wszelkie nadzieje. Nawet jeśli uda wam się dotrzeć na czas do Grecji, czy zdołacie ją powstrzymać? Nie wiem. – Hekate przesunęła palcem po skalistych szczytach Apeninów. – Możecie wyruszyć na wschód, poprzez góry, ale Gaja uczyni wszystko, abyście nie zdołali opuścić Italii. Wezwała już bogów gór, by was powstrzymali.

– Zauważyliśmy to.

– Każda próba przekroczenia Apeninów oznacza zniszczenie waszego okrętu. To pewnie zabrzmi ironicznie, ale to może być dla całej waszej załogi najbezpieczniejszy wybór. Przewiduję, że wszyscy przeżyjecie eksplozję. I możliwe, choć mało prawdopodobne, że uda wam się dotrzeć do Epiru i zamknąć wrota Śmierci. Możecie nawet odnaleźć Gaję i zapobiec jej przebudzeniu. Ale wówczas oba obozy półbogów zostaną zniszczone. Nie będziecie mieli dokąd wrócić. – Hekate uśmiechnęła się. – Bardziej prawdopodobne jest to, że po zniszczeniu waszego okrętu zgubicie się w górach. To by oznaczało koniec waszej misji, ale oszczędziłoby tobie i twoim przyjaciołom wielu cierpień w przyszłości. Wojna z olbrzymami zakończyłaby się zwycięstwem lub klęską, ale bez was.

„Zwycięstwem lub klęską bez nas”.

Coś w niej zatęskniło za takim biegiem rzeczy, choć trochę ją to zawstydziło. Chciała żyć jak normalna dziewczyna. Nie chciała cierpieć, nie chciała, by cierpieli jej przyjaciele. Dość już się wszyscy nacierpieli.

Spojrzała na środkową bramę. Zobaczyła Percy'ego i Annabeth leżących bez życia przed tymi czarno-srebrnymi wrotami. Piętrzył się nad nimi mroczny, humanoidalny cień z uniesioną nogą, chcący zamienić Percy'ego w miazgę.

– A co z nimi? – zapytała lekko drżącym głosem. – Z Percym i Annabeth?

Hekate wzruszyła ramionami.

– Zachód, wschód, południe. Oni i tak umrą.

– To nie wchodzi w rachubę.

– A więc pozostaje tylko jedna droga, ale jest najniebezpieczniejsza. – Palec Hekate przesunął się przez miniaturowe Apeniny, pozostawiając białą smugę wśród czerwonych płomieni. – Tu, na północy, jest tajemne przejście, miejsce, nad którym mam władzę. Przeszedł nim Hannibal, maszerując na Rzym. – Bogini zakreśliła palcem łuk w górę, na szczyt półwyspu, potem na wschód, ku morzu, potem w dół, wzdłuż zachodnich wybrzeży Grecji. – Kiedy już znajdziecie się po drugiej stronie przejścia przez góry, możecie popłynąć na północ, do Bolonii, a potem do Wenecji. Stamtąd wystarczy przepłynąć Adriatyk, by dotrzeć do waszego celu, o, tutaj. Do Epiru w Grecji.

Hazel nie bardzo się orientowała w geografii. Nie miała pojęcia, jaki jest Adriatyk. Nigdy nie słyszała o Bolonii, a jeśli chodzi o Wenecję, to obiło jej się o uszy, że są tam kanały i gondole. Ale jedno było dla niej oczywiste.

– To chyba najdłuższa droga, jaką można sobie wyobrazić.

– I właśnie dlatego Gaja nie będzie się spodziewać, że ją wybierzecie. Mogę was trochę ukryć, ale powodzenie waszej podróży zależy od ciebie, Hazel Levesque. Musisz się nauczyć władać Mgłą.

– Ja? – Hazel poczuła, że serce jej zamiera. – Władać Mgłą? Jak?

Płomienie pochłonęły mapę Włoch. Hekate machnęła ręką w stronę czarnego psa. Mgła zawirowała wokół niego, aż w końcu zniknął w kokonie bieli. Nagle ten kokon rozwiał się i… puff!… tam, gdzie stał labrador, siedziała teraz mała czarna kotka ze złotymi oczami, wyraźnie zdegustowana.

– Miau – poskarżyła się.

– Jestem boginią Mgły – powiedziała Hekate. – Na mnie spoczywa odpowiedzialność za oddzielenie świata bogów od świata śmiertelników. Moje dzieci uczą się wykorzystywać Mgłę do własnych celów, tworzyć iluzje albo wpływać na świadomość śmiertelników. Inni półbogowie też mogą się tego nauczyć. I musisz tego dokonać, Hazel, jeśli chcesz pomóc swoim przyjaciołom.

– Ale… – Hazel spojrzała na kotkę. Wiedziała, że tak naprawdę to Hekuba, czarny labrador, ale trudno jej było w to uwierzyć. Kotka była taka realna. – Nie potrafię.

– Twoja matka miała zdolności magiczne. Ty masz jeszcze większe. Jako dziecię Plutona, które powróciło ze świata umarłych, lepiej od innych rozumiesz istotę woalu między światami. Możesz władać Mgłą. Bo jeśli nie… no cóż, twój brat Nico już cię ostrzegł. Duchy mu powiedziały, jaki spotka cię los. Kiedy dotrzecie do Domu Hadesa, będzie tam na was czekał potężny wróg, ta, której nie da się zwyciężyć mieczem. Tylko ty możesz ją zwyciężyć, ale nie dokonasz tego bez znajomości magii.

Pod Hazel ugięły się nogi. Przypomniała sobie ponury grymas na twarzy Nica, jego palce wbijające się w jej ramię. „Nie możesz tego powiedzieć innym. Nie teraz. Ich odwaga osiągnęła punkt krytyczny”.

– Kim ona jest? – zapytała chrypliwym głosem.

– Nie wypowiem jej imienia. To by jej zdradziło twoją obecność, zanim będziesz gotowa stawić jej czoło. Wybierz północ, Hazel. Podczas podróży ćwicz wzywanie Mgły. Kiedy dotrzecie do Bolonii, szukajcie dwóch karłów. Zaprowadzą was do skarbu, który może wam pomóc przeżyć w Domu Hadesa.

– Nie rozumiem.

– Miau – poskarżyła się kotka.

– Już dobrze, Hekubo. – Bogini ponownie machnęła ręką i kotka zniknęła. Czarny labrador powrócił na swoje miejsce.

– Zrozumiesz, Hazel – obiecała bogini. – Od czasu do czasu przyślę do ciebie Gale, żeby sprawdziła, jakie robisz postępy.

Skunks syknął, w jego czerwonych oczkach zabłysła złość.

– Cudownie – mruknęła Hazel.

– Zanim dotrzecie do Epiru, musisz już być gotowa. Jeśli ci się uda, to może jeszcze się spotkamy… na polu decydującej bitwy.

„Decydującej bitwy” – pomyślała Hazel. – „Och, co za radość”.

Zastanawiała się, czy potrafiłaby zapobiec wydarzeniom, których wizje ujrzała we Mgle. Leo spadający poprzez chmury, ciężko ranny Frank błądzący w ciemności, Percy i Annabeth na łasce i niełasce mrocznego olbrzyma.

Mierziły ją zagadki bogini i niejasność jej rad. Zaczynała gardzić rozdrożami.

– Dlaczego mi pomagasz? – zapytała. – W obozie Jupiter mówiono, że podczas ostatniej wojny stałaś po stronie tytanów.

Czarne oczy Hekate zalśniły.

– Bo pochodzę z ich rasy… jestem córką Persesa i Asterii. Władałam Mgłą na długo przed zdobyciem władzy przez olimpijczyków. Pomimo tego w pierwszej wojnie tytanów, całe tysiąclecia temu, stanęłam po stronie Zeusa przeciw Kronosowi. Nie byłam ślepa na okrucieństwa Kronosa. Miałam nadzieję, że Zeus okaże się lepszym królem.

Roześmiała się gorzko.

– Kiedy Demeter utraciła swoją córkę Persefonę, porwaną przez twojego ojca, wiodłam ją przez ciemność, oświetlając jej drogę pochodniami, pomagając jej szukać córki. A kiedy giganci powstali po raz pierwszy, ponownie stanęłam po stronie bogów. Pokonałam mojego odwiecznego wroga Klytiosa, stworzonego przez Gaję, by pochłaniał i unicestwiał moją magię.

– Klytios. – Hazel po raz pierwszy usłyszała to imię, ale wypowiedzenie go na głos sprawiło, że zmartwiała. Zerknęła na wizję w bramie północnej – potężną mroczną postać piętrzącą się nad Percym i Annabeth. – To on czeka na nas w Domu Hadesa?

– Och, tak, czeka tam na was. Ale najpierw musisz pokonać czarownicę. Bo jeśli nie…

Strzeliła palcami i wszystkie trzy bramy pociemniały. Mgła rozwiała się, wizje zanikły.

– Wszyscy musimy dokonywać wyborów – powiedziała bogini.

– Kiedy Kronos powstał po raz drugi, popełniłam błąd. Poparłam go. Miałam już dość ignorowania mnie przez tak zwanych większych bogów. Służyłam im tak długo, a oni nigdy mi nie zaufali, nie raczyli dać miejsca w sali bogów…

Skunks parsknął gniewnie.

– Ale to dawne czasy. – Bogini westchnęła. – Zawarłam pokój z olimpem. I pomogę bogom nawet teraz, kiedy są w opałach, bo ich greckie i rzymskie uosobienia walczą ze sobą. Zawsze byłam i nadal jestem tylko Hekate. Pomogę wam w walce z gigantami, jeśli okażecie się tego warci. Teraz ty musisz dokonać wyboru, Hazel Levesque. Zaufasz mi… czy mną wzgardzisz, jak zbyt często czynili bogowie olimpu?

Hazel zaszumiało w uszach. Czy mogłaby zaufać tej posępnej bogini, która zrujnowała życie jej matce, obdarzając ją magicznymi zdolnościami? Co to to nie. A tej jej czarnej suki i tego śmierdzącego skunksa też nie polubiła.

Ale wiedziała, że nie może pozwolić, by Percy i Annabeth zginęli u wrót Śmierci.

– Wybieram północ – oświadczyła. – Przedostaniemy się przez góry twoim tajemnym przejściem.

Hekate kiwnęła głową, a przez jej twarz przemknął cień zadowolenia.

– Dokonałaś dobrego wyboru, chociaż nie będzie to łatwa droga. Napotkacie wiele potworów. Z Gają sprzymierzyli się nawet niektórzy z moich sług w nadziei na zniszczenie waszego świata.

Wyjęła pochodnie z uchwytów.

– Przygotuj się, córko Plutona. Jeśli pokonasz czarownicę, znowu się spotkamy.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – obiecała Hazel. – I… Hekate… ja nie wybieram jednej z twoich dróg. Wybieram własną.

Bogini uniosła brwi. Skunks drgnął, pies zawarczał.

– Znajdziemy sposób, by powstrzymać Gaję – powiedziała Hazel. – Ocalimy naszych przyjaciół uwięzionych w Tartarze. Nie dopuścimy ani do zniszczenia naszego okrętu, ani do wojny między Obozem Jupiter i Obozem Herosów. Tego wszystkiego zamierzamy dokonać.

– Ciekawe – powiedziała Hekate, jakby Hazel była nieoczekiwanym rezultatem jakiegoś naukowego eksperymentu. – Wiele bym dała, żeby to zobaczyć.

Fala ciemności pochłonęła świat. Kiedy Hazel odzyskała wzrok, burzy, bogini i jej boskich zwierząt już nie było. Stała na zboczu wzgórza w porannym słońcu, pośrodku otoczonego ruinami dziedzińca, a tuż obok stał Arion, parskając niecierpliwie.

– Zgoda – powiedziała do niego. – Wynośmy się stąd.

– Co tam się działo? – zapytał Leo, kiedy Hazel wspięła się na pokład „Argo II”.

Hazel wciąż trzęsły się ręce po rozmowie z boginią. Spojrzała za burtę i zobaczyła smugę pyłu za Arionem galopującym przez włoskie wzgórza. Miała nadzieję, że przyjaciel z nią pozostanie, ale dobrze go rozumiała: chciał jak najszybciej opuścić to miejsce.

Krajobraz zamigotał, gdy letnie słońce napotkało poranną mgłę. Samotne ruiny bielały na wzgórzu – nie było już żadnych starożytnych ścieżek, bogiń ani puszczających cuchnące gazy łasiczek.

– Hazel? – zapytał Nico.

Kolana się pod nią ugięły. Nico i Leo złapali ją pod ramiona i pomogli jej dojść do schodków przedniego pokładu. Poczuła wstyd, omdlewając jak jakaś księżniczka z bajki, ale siły ją opuściły. Wspomnienie widmowych scen, które zobaczyła na skrzyżowaniu dróg, napełniło ją przerażeniem.

– Spotkałam Hekate – wyznała.

Nie opowiedziała im wszystkiego. Pamiętała słowa Nica: „Ich odwaga osiągnęła punkt krytyczny”. Ale powiedziała im o tajemnym przejściu przez góry i o trasie, która mogła ich doprowadzić do Epiru.

Kiedy skończyła, Nico wziął ją za rękę. Wpatrywał się w nią z niepokojem.

– Hazel, spotkałaś Hekate na skrzyżowaniu dróg. To… to coś, czego wielu półbogów nie przeżyło. A ci, którzy to przeżyli, już nigdy nie byli tacy sami. Jesteś pewna, że…

– Nic mi nie jest.

Ale wiedziała, że kłamie. Pamiętała, jaka była dumna i pewna siebie, kiedy powiedziała bogini, że znajdzie własną drogę i że uda im się ocalić wszystko i wszystkich. Teraz te przechwałki wydały jej się śmieszne. Odwaga ją opuściła.

– A jeśli Hekate nas oszukuje? – zapytał Leo. – Ta droga może być pułapką.

Hazel pokręciła głową.

– Gdyby to była pułapka, to Hekate opisałaby mi ją w jaśniejszych barwach. A wierz mi, nie zrobiła tego.

Leo wyciągnął z pasa kalkulator i wcisnął parę guzików.

– To będzie… no, nadłożymy prawie pięćset kilometrów, zanim dotrzemy do Wenecji. Potem będziemy musieli wracać Adriatykiem. Mówiłaś coś o jakichś zbolałych karłach?

– O karłach w Bolonii. Podejrzewam, że Bolonia to jakieś miasto. Ale dlaczego mamy tam szukać karłów… nie mam pojęcia. Chodzi o jakiś skarb, który ma nam pomóc w naszej misji.

– Hm… to znaczy… nie mam nic przeciwko skarbom, ale…

– To nasza jedyna szansa. – Nico pomógł Hazel stanąć na nogi.

– Musimy nadrobić stracony czas. Wszystko zależy od szybkości. Wszystko, a więc i życie Percy'ego i Annabeth.

– Od szybkości? – Leo wyszczerzył zęby. – Nie ma sprawy.

Podbiegł do konsoli sterującej i zaczął manipulować przełącznikami.

Nico wziął Hazel pod ramię i odprowadził na stronę.

– Co jeszcze powiedziała ci Hekate? Mówiła o…

– Nie mogę – ucięła.

Wciąż miała przed oczami te wizje: Percy i Annabeth leżący bez życia u stóp czarnych metalowych drzwi, mroczny olbrzym piętrzący się nad nimi, ona sama bezsilna, uwięziona w lśniącej pajęczynie ze światła.

„Musisz pokonać czarownicę”, powiedziała Hekate. „Tylko ty możesz ją zwyciężyć. Bo jeśli ci się nie uda…”.

„To już koniec” – pomyślała. Wszystkie bramy zamknięte. Wszystkie nadzieje utracone.

Nico ją ostrzegł. Miał kontakt z umarłymi, słyszał, co mu szepczą o przyszłości. Dwoje dzieci Podziemia wejdzie do Domu Hadesa. Staną przed wrogiem, którego nie sposób pokonać. Tylko jedno z nich dotrze do wrót Śmierci.

Nie mogła spojrzeć bratu w oczy.

– Powiem ci później – obiecała, starając się, by głos jej nie drżał.

– Teraz musimy odpocząć, póki jeszcze możemy. Tej nocy przekroczymy Apeniny.

V ANNABETH

Dziewięć dni.

Spadając, Annabeth pomyślała o Hezjodzie, dawnym poecie greckim, który spekulował, że droga z powierzchni ziemi do Tartaru powinna trwać dziewięć dni.

Miała nadzieję, że Hezjod się mylił. Utraciła poczucie czasu. Jak długo trwa już ich spadanie? Godziny? Dzień? Wydawało jej się, że upłynęła wieczność. Przez cały czas trzymali się za ręce. Teraz Percy przyciągnął ją do siebie i objął mocno, gdy tak spadali poprzez nieprzeniknioną ciemność.

Wiatr gwizdał jej w uszach. Powietrze stawało się coraz gorętsze i wilgotniejsze, jakby dali nurka w gardziel olbrzymiego smoka. Świeżo złamana kostka pulsowała bólem, chociaż chyba już nie osnuwała jej pajęczyna.

Ta przeklęta Arachne. Uwięziona we własnej sieci, ugodzona tym samochodem i zepchnięta do Tartaru – a jednak zdołała się zemścić. Jej pajęczyna owinęła się wokół nogi Annabeth i pociągnęła ją razem z Percym w przepaść.

Nie wyobrażała sobie, by Arachne nadal żyła gdzieś w ciemnościach pod nimi. Nie chciała znowu spotkać tego potwora na samym dnie. Zakładając, że jest jakieś dno… A nawet jeśli jest, i tak się o nie roztrzaskają, więc nie ma co przejmować się jakimś olbrzymim pająkiem.

Objęła Percy'ego i starała się zdusić szloch. Nigdy nie spodziewała się łatwego życia. Większość półbogów umierała młodo, uśmiercona przez straszliwe potwory. Tak było od starożytnych czasów. To Grecy wynaleźli tragedię. Wiedzieli, że nawet najpotężniejszych herosów nie czeka szczęśliwy koniec.

Tylko że to nie było sprawiedliwe. Drogo ją kosztowało odnalezienie i zdobycie posągu Ateny. I w końcu, kiedy to się udało, kiedy sprawy przybrały lepszy obrót, kiedy połączyła się z Percym, oboje runęli w przepaść, zmierzając ku śmierci.

Nawet bogowie nie obmyśliliby tak pokręconego losu.

Ale Gaja różniła się od innych bogów. Matka ziemia była od nich starsza, bardziej niegodziwa, bardziej żądna krwi. Annabeth potrafiła sobie wyobrazić, że bogini śmieje się teraz, kiedy ona i Percy lecą w otchłań.

Przycisnęła wargi do ucha Percy'ego.

– Kocham cię.

Nie wiedziała, czy ją słyszy, ale skoro oboje mieli umrzeć, chciała, by były to jej ostatnie słowa.

Próbowała rozpaczliwie wymyślić jakiś plan ocalenia. Była córką Ateny. Zdołała pokonać tunele pod Rzymem, stawić czoła wielu wyzwaniom, wykorzystując swój spryt. Ale teraz nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłoby powstrzymać to spadanie albo choćby je spowolnić.

Żadne z nich nie potrafiło latać – jak Jason, który potrafił zapanować nad wiatrem, albo Frank, który zamieniał się w latające zwierzę. Jeśli spadną na dno z tą prędkością… no cóż, znała prawa fizyki na tyle, by wiedzieć, czym to się skończy.

Zaczęła się poważnie zastanawiać, czy mogliby sporządzić coś w rodzaju spadochronu ze swoich koszulek – tak już była zdesperowana – gdy w ich otoczeniu coś się zmieniło. Ciemność nabrała szarych i czerwonych odcieni. Annabeth zdała sobie sprawę, że widzi włosy Percy'ego. Gwizd w jej uszach zamienił się w ryk. Zrobiło się strasznie gorąco, a powietrze przesycił zapach zgniłych jaj.

Nagle szyb, którym spadali, rozwarł się w olbrzymią jaskinię. Kilkaset metrów pod sobą Annabeth dostrzegła jej dno. Przez chwilę tak ją to zaszokowało, że zakręciło się jej w głowie. Wewnątrz tej jaskini mógłby się zmieścić cały Manhattan, a nie widziała jeszcze pełni jej rozmiarów. Czerwone obłoki wisiały w powietrzu jak plamy krwi zamienionej w parę. Krajobraz – a przynajmniej to, co mogła z niego dostrzec – tworzyły czarne skaliste równiny poznaczone ostrymi szczytami gór i groźnymi przepaściami. Na lewo od niej grunt opadał seriami klifów, jak gigantyczne schody wiodące jeszcze głębiej w otchłań.

Dusząca woń siarki oszołamiała, ale Annabeth skupiła uwagę na dnie tuż pod nimi i dostrzegła tam wstęgę połyskującej płynnej czerni – rzekę.

– Percy! – krzyknęła mu w ucho. – Woda!

Gorączkowo zamachała rękami. W mętnym czerwonym świetle nie widziała wyraźnie jego twarzy. Sprawiał wrażenie wstrząśniętego i przerażonego, ale kiwnął głową, jakby zrozumiał.

Percy miał władzę nad wodą – jeśli w tej rzece była woda. Mógł w jakiś sposób osłabić ich upadek. Oczywiście słyszała różne straszne opowieści o rzekach w Podziemiu. Mogły odebrać śmiertelnikowi pamięć, mogły spalić ciało i duszę na popiół. Ale postanowiła o tym nie myśleć. To była ich jedyna szansa.

Rzeka przybliżała się z przerażającą szybkością. W ostatniej chwili Percy krzyknął rozpaczliwie. Woda wezbrała w potężny gejzer, który ich pochłonął.

VI ANNABETH

Samo uderzenie jej nie zabiło, ale zimno prawie tego dokonało. Mroźna woda wyparła powietrze z jej płuc. Członki Annabeth zesztywniały, puściła Percy'ego. Zaczęła tonąć. Jej uszy wypełniły dziwne zawodzenia – miliony zrozpaczonych głosów, jakby tą rzeką płynął skroplony smutek. Te głosy były jeszcze gorsze od zimna. Wciągały ją w dół i obezwładniały.

Po co się tak szamoczesz? Już jesteś martwa. Nigdy się stąd nie wydostaniesz.

Mogłaby spokojnie opaść na dno i zatonąć… Niech rzeka poniesie gdzieś jej ciało. To takie proste. Wystarczy zamknąć oczy… Percy chwycił ją za rękę. Otrząsnęła się. Nie widziała go w mętnej wodzie, ale nagle poczuła, że nie chce umierać. Zaczęli oboje wierzgać nogami i po chwili wynurzyli głowy nad powierzchnię. Z ulgą wciągnęła do płuc powietrze, choć przesycone było siarką. Woda kłębiła się wokół nich i Annabeth zrozumiała, że Percy tworzy wir wodny, aby utrzymać ich na powierzchni.

Nie widziała otoczenia, ale wiedziała, że są w rzece. A rzeka ma brzegi.

– Brzeg – wychrypiała. – W bok.

Percy był półżywy z wyczerpania. Zwykle woda dodawała mu wigoru, ale nie ta woda. Panowanie nad nią musiało go drogo kosztować. Wir zaczął słabnąć. Annabeth objęła Percy'ego jedną ręką w pasie i starała się przeciąć prąd rzeki. A ta się opierała: tysiące zawodzących głosów wdzierało się do uszu i mózgu Annabeth.

Życie to rozpacz. Nic nie ma sensu. I tak umrzecie.

– Nie ma sensu – mruknął Percy.

Zęby szczękały mu z zimna. Przestał płynąć i zaczął tonąć.

– Percy! – krzyknęła. – Rzeka miesza ci w głowie! To Kokytos, Rzeka Lamentów. Rzeka czystej udręki.

– Udręki – powtórzył.

– Walcz z nią!

Wierzgała rozpaczliwie nogami, starając się utrzymać ich na powierzchni. Jeszcze jeden kosmiczny żart, wywołujący śmiech Gai: Annabeth umiera, próbując ocalić swojego chłopaka, syna Posejdona, przed śmiercią w wodzie.

„To się nigdy nie stanie, ty stara wiedźmo” – pomyślała.

Jeszcze mocniej objęła Percy'ego i pocałowała go.

– Opowiedz mi o Nowym Rzymie. O twoich planach na naszą przyszłość.

– Nowy Rzym… Nasze plany…

– Tak, Glonomóżdżku. Mówiłeś, że czeka nas tam wspaniała przyszłość! Opowiadaj!

Nigdy nie chciała opuścić obozu Herosów. To był jedyny dom, jaki znała. Ale kilka dni temu na pokładzie „Argo II” Percy powiedział jej, że wyobraża sobie ich przyszłość między rzymskimi półbogami. W Nowym Rzymie mogą się bezpiecznie osiedlać weterani legionu. Mogą się tam uczyć, zawierać małżeństwa, nawet mieć dzieci.

– Architektura – wymamrotał Percy, a w jego oczach błysnęło ożywienie. – Pomyślałem, że lubisz domy, parki. Tam jest taka ulica ze wspaniałymi fontannami.

Annabeth udało się pokonać kawałek rzeki. Członki ciążyły jej jak worki z piaskiem, ale teraz Percy zaczął jej pomagać. Dostrzegła ciemną linię brzegu o rzut kamieniem od nich.

– Uczyć się… Razem?

– No pewnie – potwierdził trochę bardziej stanowczo.

– Co będziesz studiować, Percy?

– Nie wiem.

– Coś wspólnego z morzem? Oceanografię?

– Surfowanie?

Roześmiała się i ten odgłos potoczył się falą po wodzie. Jęczące głosy przycichły do stłumionego szmeru. Annabeth pomyślała, że chyba jeszcze nikt dotąd nie roześmiał się w Tartarze – czystym, prostym śmiechem z radości.

Ostatkiem sił dopłynęła do brzegu. Stopy wbiły się w piaszczyste dno. Podtrzymując się nawzajem, dygocąc i dysząc, dotarli na brzeg i padli na czarny piasek.

Annabeth miała ochotę zwinąć się w kłębek obok Percy'ego i zasnąć. Chciała zamknąć oczy i – jakby to był tylko zły sen – obudzić się na pokładzie „Argo II” wśród przyjaciół, bezpieczna (no… o tyle, o ile w ogóle mogą być bezpieczni półbogowie) i pełna sił.

Ale nie. Naprawdę byli w Tartarze. U ich stóp płynął z rykiem Kokytos, rzeka płynnej niedoli. Przesycone siarką powietrze paliło Annabeth płuca i kąsało skórę. Spojrzała na swoje ramiona i zobaczyła, że są pokryte wysypką. Spróbowała usiąść i jęknęła z bólu.

To nie był piasek. Siedzieli na polu ostrych, szklistych, czarnych drzazg. Wbijały się w jej dłonie.

Powietrze było kwasem. Woda – niedolą. Grunt – odłamkami szkła. Wszystko tu było po to, by ranić i zabijać. Odetchnęła spazmatycznie i pomyślała o tych głosach w rzece. Może miały rację? Może walka o przetrwanie nie ma żadnego sensu? Przecież i tak umrą tu w ciągu godziny.

Percy zakaszlał.

– To miejsce cuchnie jak mój były ojczym.

Uśmiechnęła się słabo. Nigdy nie spotkała Śmierdzącego Gabe’a, ale słyszała o nim wiele opowieści. Była wdzięczna Percy’emu za to, że próbował dodać jej otuchy.

Gdyby wpadła do Tartaru sama, jej los byłby już przesądzony. Po tym, co przeszła w podziemiach Rzymu, walcząc o odzyskanie Ateny Partenos, miała już wszystkiego dosyć. Zwinęłaby się w kłębek i płakała, aż stałaby się jeszcze jednym zawodzącym duchem, który rozpłynąłby się w Rzece Lamentów.

Ale nie była sama. Miała Percy'ego. A to oznaczało, że nie może się poddać.

Zmusiła się do przeprowadzenia szczegółowego bilansu. Stopę miała usztywnioną zrobionymi przez siebie łubkami i folią z pęcherzykami i wciąż omotaną pajęczyną, ale kiedy nią poruszyła, nie poczuła bólu. Ambrozja, którą zjadła w tunelach Rzymu, musiała w końcu uzdrowić jej kości.

Plecaka nie miała – może straciła go podczas spadania, a może w rzece. Żal jej było laptopa Dedala z tymi wszystkimi fantastycznymi programami i danymi, ale teraz miała poważniejsze problemy. Straciła swój sztylet z niebiańskiego spiżu – broń, którą nosiła, od kiedy miała siedem lat.

Gdy zdała sobie z tego sprawę, prawie się załamała, ale postanowiła teraz tego nie rozpamiętywać. Na to przyjdzie czas. Co jeszcze mają?

Nie mają żywności, nie mają wody. Właściwie nie mają żadnych zapasów.

Pięknie. Obiecujący początek.

Spojrzała na Percy'ego. Nie wyglądał dobrze. Czarne włosy przylepiły mu się do czoła, koszulkę miał w strzępach. Palce mu krwawiły od kurczowego trzymania się skalnej półki, zanim spadli w otchłań. I, co gorsza, dygotał, a wargi miał sine.

– Musimy się stąd ruszyć, bo dostaniemy hipotermii – powiedziała. – Możesz wstać?

Kiwnął głową. Oboje z trudem stanęli na nogach.

Objęła go ramieniem w pasie, chociaż nie była pewna, kto kogo podtrzymuje. Rozejrzała się. W górze nie było śladu szybu, którym spadli. Nie widziała nawet sklepienia jaskini – tylko te krwawe obłoki polatujące w mglistym szarym powietrzu. Jakby patrzyła przez rzadką mieszaninę zupy pomidorowej i cementu.

Pokryty czarnym chropowatym szkliwem brzeg ciągnął się w głąb lądu jakieś pięćdziesiąt metrów i kończył krawędzią klifu. Nie mogła zobaczyć, co jest niżej, ale krawędź migotała czerwonym blaskiem, jakby oświetlała ją z dołu łuna potężnych ognisk.

Przeszła jej przez głowę jakaś myśl – coś o Tartarze i ogniu – ale zanim zdążyła lepiej to sobie przypomnieć, Percy wydał zduszony odgłos.

– Popatrz. – Wskazał w dół rzeki.

Ze trzydzieści metrów od nich tkwił w czarnym piasku wyglądający znajomo błękitny włoski samochód, zupełnie jak ten fiat, który uderzył w Arachne i zepchnął ją w czeluść.

Annabeth miała nadzieję, że się myli… ale ile włoskich sportowych samochodów może być w Tartarze? Coś w niej wzbraniało się przed podejściem bliżej, ale musiała to sprawdzić. Chwyciła Percy'ego za rękę i oboje podeszli do wraku. Jedna opona samochodu odpadła i krążyła teraz w przybrzeżnym wirze rzeki. Szyby były roztrzaskane, ich drobniutkie odłamki zalegały na czarnym piasku jak szron. Pod pokiereszowaną maską leżały zgniecione, błyszczące szczątki wielkiego jedwabistego kokonu – pułapki, do której tkania Annabeth podstępnie namówiła Arachne. Kokon był z całą pewnością pusty. Ostre ślady na brzegu wiodły w dół rzeki… jakby coś ciężkiego, z wieloma nogami, odpełzło stąd w ciemność.

– Ona żyje.

Annabeth była tak przerażona, tak oburzona niesprawiedliwością tego wszystkiego, że ledwo powstrzymała odruch wymiotny.

– To Tartar – powiedział Percy. – Dom rodzinny potworów. Tu pewnie nigdy nie umierają. – Spojrzał z zakłopotaniem na Annabeth, jakby zdał sobie sprawę, że nie dodaje jej otuchy. – Ale może została tak ciężko zraniona, że odpełzła stąd, by umrzeć.

– I tego się trzymajmy – zgodziła się Annabeth.

Percy wciąż dygotał. Annabeth też nie było cieplej, mimo gorącego, gęstego powietrza. Jej dłonie wciąż krwawiły, co było zaskakujące, bo zwykle rany Annabeth szybko się goiły. Oddychanie sprawiało jej coraz większą trudność.

– To miejsce nas zabija – powiedziała. – Naprawdę i dosłownie.

I zabije nas, chyba że…

Tartar. Ogień. Teraz sobie przypomniała. Spojrzała w stronę krawędzi klifu oświetlanej przez ogień z dołu.

Całkowicie zwariowany pomysł. Ale mógł być ich jedyną szansą.

– Chyba że co? – zapytał Percy. – Masz jakiś wspaniały pomysł, tak?

– Pomysł mam – mruknęła – ale nie wiem, czy jest wspaniały. Musimy odnaleźć Rzekę ognia.

VII ANNABETH

Kiedy dotarli do krawędzi klifu, Annabeth była już pewna, że właśnie podpisała na nich wyrok śmierci.

Klif opadał w dół na jakieś trzydzieści metrów. Na dnie była koszmarna wersja Wielkiego Kanionu: rzeka ognia płynąca stromym wąwozem o poszarpanych obsydianowych brzegach, gorejący czerwony strumień, który rzucał straszne cienie na ściany przepaści.

Nawet tu, na krawędzi kanionu, żar był trudny do zniesienia. Ziąb rzeki Kokytos dotąd nie opuścił kości Annabeth, ale teraz poczuła, że piecze ją twarz. Każdy oddech wymagał coraz większego wysiłku, jakby jej płuca wypełniały kuleczki styropianu. Dłonie krwawiły coraz bardziej. Stopa, przecież prawie już zrośnięta, znowu zaczynała jej dolegać. Uprzednio Annabeth zdjęła z niej łubki, ale teraz tego pożałowała. Krzywiła się przy każdym kroku.

Nawet zakładając, że uda im się zejść na dno kanionu, w co wątpiła, jej plan wydał się teraz całkowicie szalony.

– Ech… – Percy przyglądał się klifowi. Wskazał na wąską półkę skalną biegnącą ukośnie od szczytu na dno. – Może udałoby się zejść tamtędy. Możemy spróbować.

Nie powiedział, że byliby szaleńcami, gdyby spróbowali. Głos miał pewny, pełen nadziei. Annabeth była mu za to wdzięczna, ale w głębi duszy czuła wyrzuty sumienia, bo przecież to był jej pomysł. Pomysł, którym chyba skazywała Percy'ego na śmierć.

Ale jeśli tu zostaną, i tak umrą. Na rękach już porobiły jej się bąble. Klimat panował tu tak zdrowy jak w strefie rażenia po wybuchu bomby jądrowej.

Percy pierwszy ruszył w dół. Skalna półka była tak wąska, że ledwo mieściły się na niej stopy. Ręce rozpaczliwie szukały najdrobniejszych szczelin w szklistej ścianie. Za każdym razem, gdy Annabeth opierała chorą nogę na półce, chciało jej się wyć. Oderwała rękawy swojej koszulki i owinęła nimi krwawiące dłonie, ale palce miała wciąż śliskie i słabe.

Parę kroków pod nią Percy chrząknął, kiedy znalazł kolejną szczelinę, o którą zaczepił palce.

– To… jak się nazywa ta rzeka ognia?

– Flegeton. Ale skup się na schodzeniu.

– Flegeton? – Przesunął się nieco dalej. Mieli już za sobą jedną trzecią drogi na dno klifu, ale wciąż byli tak wysoko, że gdyby odpadli od ściany, spotkałaby ich śmierć. – Brzmi jak flegmatyczny maraton.

– Nie rozśmieszaj mnie.

– Robię, co mogę.

– Dzięki – mruknęła i mało brakowało, a nie trafiłaby chorą nogą na skalną półkę. – Będę miała uśmiech na twarzy, kiedy runę w dół, ku swojej śmierci.

Schodzili dalej, krok po kroku. Piekący pot zalewał Annabeth oczy. Ręce jej drżały. O dziwo, jednak w końcu dotarli na dno klifu.

Kiedy stanęli na dnie, zachwiała się, ale Percy zdążył ją podtrzymać. Przeraził ją widok jego twarzy. Pokrywały ją czerwone bąble, jakby miał ospę.

W oczach jej się mąciło. Piekło ją w gardle, czuła nieznośny ucisk w żołądku.

„Musimy się spieszyć” – pomyślała.

– Jeszcze tylko do rzeki – powiedziała, starając się ukryć panikę. – Damy radę.

Zaczęli brnąć śliskimi szklistymi półkami, obchodząc olbrzymie głazy i ostrożnie stawiając stopy, bo każdy fałszywy krok groził nadzianiem się na stalagmity. Ich poszarpane ubrania parowały od gorąca bijącego od rzeki, ale szli dalej, aż w końcu osunęli się na kolana na brzegu Flegetonu.

– Musimy się napić – powiedziała Annabeth.

Percy zachwiał się, oczy miał półprzymknięte. Odpowiedział dopiero po chwili.

– Napić się. Ognia?

– Flegeton wypływa z królestwa Hadesa – powiedziała Annabeth z trudem, bo gardło miała ściśnięte od gorąca i kwasu. – Grzesznicy zaznają w nim kary. Ale… W niektórych legendach nazywa się go też Rzeką Uzdrowienia.

– W niektórych legendach?

Przełknęła ślinę, starając się zachować świadomość.

– Flegeton dba o ciała grzeszników, żeby mogli znieść męki Pól Kary. Myślę… że w Podziemiu to może być odpowiednik ambrozji i nektaru.

Percy skrzywił się, kiedy znad rzeki trysnęły iskry, wirując wokół jego twarzy.

– Ale to przecież ogień. Jak…?

– O tak. – Annabeth zanurzyła dłonie w rzece.

Czysta głupota? Na pewno, ale była przekonana, że nie mają wyboru. Po co czekać bezczynnie na rychłą śmierć? Lepiej spróbować czegoś głupiego w nadziei, że się uda.

Pierwsze wrażenie: ten ogień nie parzy. Poczuła zimno. Może ogień jest aż tak gorący, że poraził jej nerwy? Zanim zdążyła zmienić zdanie, nabrała płynnego ognia w dłonie i uniosła do ust.

Spodziewała się smaku benzyny. Był o wiele gorszy. Kiedyś, w pewnej restauracji w San Francisco, zrobiła błąd, biorąc do ust małą papryczkę z półmiska indyjskich potraw. Zaledwie ją nadgryzła, pomyślała, że za chwilę rozpadnie się jej układ oddechowy. Picie z Flegetonu przypominało picie koktajlu z indyjskiej papryczki. Zatoki Annabeth wypełnił płynny ogień. W ustach czuła wrzący olej. Oczy napełniły palące łzy, a każdy por twarzy pękł i wystrzelił. Upadła, krztusząc się i prychając, a całe jej ciało dygotało w ataku konwulsji.

– Annabeth!

Percy chwycił ją za ręce i w ostatniej chwili ocalił od stoczenia się w rzekę.

Konwulsje minęły. Annabeth z trudem odetchnęła i usiadła. Czuła się bardzo słabo i zbierało się jej na wymioty, ale następny oddech był już łatwiejszy. Bąble na ramionach zaczęły zanikać.

– To działa – wychrypiała. – Percy, ty też musisz się napić.

– Ja… – Oczy stanęły mu w słup i upadł obok niej.

Pokonując własną słabość, nabrała kolejną garść płynnego Ognia. Nie zważając na ból, wlała płyn w usta Percy'ego. Nie zareagował na to.

Spróbowała ponownie, tym razem upewniając się, że ognisty płyn wpływa mu do gardła. Percy zakrztusił się i zakaszlał. Podtrzymała go, gdy cały dygotał, w miarę jak magiczny ogień penetrował jego płuca i wnętrzności. W końcu dygotanie ustało. Bąble poznikały. Usiadł i oblizał wargi.

– Uch… Pikantne, ale i tak obrzydliwe.

Zaśmiała się słabo. Ogarnęła ją fala takiej ulgi, że aż zawirowało jej w głowie.

– Tak. Dobre podsumowanie.

– Uratowałaś nas.

– Na razie. Problem w tym, że wciąż jesteśmy w Tartarze.

Percy zamrugał. Rozejrzał się, jakby dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę.

– Na Herę! Nigdy nie myślałem… no dobra, nie bardzo wiem, co myślałem. Chyba, że Tartar to takie puste miejsce, jakaś otchłań bez dna. A to jest realne miejsce.

Annabeth przypomniała sobie krajobraz, który widziała, gdy spadali – serię płaskowyżów wiodących w głąb mroku.

– Nie widzieliśmy jeszcze całego Tartaru – ostrzegła go. – To może być zaledwie pierwsza, maleńka cząstka otchłani. Jak frontowe schody.

– Wycieraczka na progu – mruknął Percy.

Oboje popatrzyli na krwiste obłoki kłębiące się w szarej mgle. Dobrze wiedzieli, że nie mieliby sił wspiąć się z powrotem po ścianie klifu, nawet gdyby chcieli. Teraz mieli tylko jeden wybór: iść w dół albo w górę rzeki, wzdłuż brzegów Flegetonu.

– Znajdziemy wyjście – powiedział Percy. – Wrota Śmierci.

Wzdrygnęła się. Pamiętała, co Percy powiedział tuż przed tym, jak spadli do Tartaru. Zmusił Nica di Angelo do przyrzeczenia, że poprowadzi „Argo II” do Epiru, do wrót Śmierci od strony świata śmiertelników.

„Tam się spotkamy”, powiedział wtedy Percy.

Teraz wydało jej się to bardziej szalone od picia ognia. Bo niby jak mają we dwoje przejść cały Tartar i odnaleźć wrota Śmierci? Ledwo zdołali przejść ze sto metrów, cudem ocaliwszy życie.

– Musimy – mówił dalej Percy. – Nie tylko dla nas samych. Dla wszystkich, których kochamy. Wrota Śmierci muszą zostać zamknięte z obu stron, żeby powstrzymać odradzanie się potworów. I żeby Gaja nie zapanowała nad światem.

Wiedziała, że Percy ma rację. A jednak… kiedy próbowała wymyślić jakiś plan, który mógłby zapewnić im sukces, poddawała się już na samym początku. Nie mieli pojęcia, gdzie są wrota Śmierci. Nie wiedzieli, ile czasu zajmie wędrówka do nich, nawet jeśli w Tartarze czas płynie tak samo jak na powierzchni ziemi. Jak zsynchronizować spotkanie z przyjaciółmi? Nico wspominał też o legionie najpotężniejszych potworów Gai, strzegącym wrót od strony Tartaru. Trudno sobie wyobrazić, by sami, we dwójkę, przypuścili frontalny atak na wrota.

Uznała, że nie będzie teraz o tym wszystkim wspominać. Oboje wiedzieli, że mają niewielkie szanse. Zresztą po przepłynięciu Rzeki Lamentów Annabeth miała już dość zawodzenia i biadolenia. Przyrzekła sobie, że już nigdy nie będzie się na nic uskarżać.