Przytomnie - Jezionek Ernest - ebook + książka
NOWOŚĆ

Przytomnie ebook

Jezionek Ernest

0,0

Opis

Życie składa się z chwil. Niektóre z nich coś znaczą. Inne tylko udają. „Przytomnie” to próba uchwycenia tych prawdziwych – bez fałszywego optymizmu, ale i przesadnego sceptycyzmu. To poetycka proza o mikroświatach, w których kryją się uniwersalne pytania.

W życiu bohaterów czternastu opowieści – rozbitym na miliardy chwil, tych wszystkich „dziś” i „wczoraj”, „kiedyś” i „jutro” – pobrzmiewają echa losów Syzyfa i Prometeusza. Wójcik, Jerzyk czy pan Mitake trwają zawieszeni pomiędzy rozpaczą a nadzieją, wczorajszą wspinaczką a dzisiejszą wędrówką. Ich wybory i myśli krążą wokół dwóch biegunów ludzkiej egzystencji: poszukiwania sensu i zgody na absurd istnienia. Uwikłani w lęki i troski współczesnego świata, dostrzegają w przebłysku przytomności istotę własnego jestestwa. Gdy traktują go jako narzędzie, toruje im drogę, by mogli znieść to, co nieuchronne. Gdy znów oczekują zbyt wiele, staje się przekleństwem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 100

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WARSZAWA 2025

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

© Copyright by Ernest Jezionek, 2025

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Marta Trywiańska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna

Zdjęcie autora: © archiwum prywatne

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68577-01-3 (EPUB); 978-83-68577-02-0 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

SYZYF Z MSZCZONOWA

Znów tu jestem, dosięgam ręką szczytu. Dzieli nas sto dwadzieścia pięć centymetrów, tyle, ile wynosi długość aluminiowego kija ściągaczki do wody. Wyżej nie wejdę, nie ma tam nic, ani śladu stóp, ani kałuż na posadzce, więc odwracam się na pięcie i już schodzę. Słowo „już” znaczy tyle co „teraz” i jest wąskie jak ostrze noża, po którym ześlizguje się to, co minęło i co nadchodzi. Jestem jednym i drugim.

Nie mogę tu zostać. Ruszam pomału i nieśpiesznie tuż za ściągaczką, która stacza się bezwładnie po schodach wieży. Moja droga nie ma końca, ale ma początek, jakieś przedtem i pomiędzy, jakieś potem. Wracam, stawiam krok za krokiem rozbity na miliardy chwil – tych wszystkich „dziś” i „wczoraj”, „kiedyś” i „jutro”. Pojawiam się i znikam, wtapiam w pejzaż codziennej drogi, transparentny dla otoczenia. Poruszam nogami, lecz aby spostrzec ruch, muszę połączyć ze sobą stawiane kroki. Ten, który robię teraz, z poprzednim i następnym, choć żaden z nich nie pozostawia śladu. Tam, gdzie zgarnąłem kałuże z podłogi, woda pryskająca ze zjeżdżalni i ociekająca z ciał zdążyła ponownie zmoczyć posadzkę. Zatarła moją obecność, więc jest tak, jakbym nie istniał, zamknięty w cyklu codziennej bezowocnej pracy.

Zatrzymuję się na półpiętrze. Poniżej roztacza się jazgotliwa kraina basenów, a powyżej, nad ażurowym dachem aquaparku milczy niebo. Nie wiem, czy ten świat ma sens, który go przekracza, ale wiem, że tego sensu nie zdołam zrozumieć. Wyjmuję z kieszeni spodni szmatkę i wyciągam rękę w kierunku zegara, który wisi na ścianie. Zataczam koła, powoli wycieram zachlapaną tarczę. Jutro będzie takie samo jak pojutrze i jak wszystkie inne dni – to odkrycie ma nieodwracalne skutki. Może zmiażdżyć, ale nie zabije, nawet jeśli ta prawda zostanie rozpoznana. Przeklęta pamięć rozróżnia to, co zdarzyło się „wcześniej” i „później”, dlatego dobrze wiem, co to przeszłość. Jestem świadomy, postrzegam przyszłość jako rwącą rzekę, która wije się pomiędzy „teraz” a „potem”. Chwile – wczorajsza wspinaczka, dzisiejsza wędrówka – układają się w linearną całość. Idę w dół i w górę, żyjąc w dwóch stanach: ruchu i stagnacji. Mięśnie pracują, przemieszczam się, lecz tak naprawdę stoję, nieprzerwanie jak tęcza nad wodospadem.

Tik tak, zegar tyka. Przyglądam się biernie gonitwie wskazówek. Minutowa wyprzedza godzinową, sekundnik minutową, niezależnie, czy na nie patrzę, czy nie. Jeśli chcę spostrzec przemijanie, muszę uświadomić sobie ich położenie przedtem i potem, ale czy potrafię? Poprzedni ruch nie zostawił w świecie żadnego śladu, więc nie istnieje, a ten, co nastąpi, jest tylko wyobrażeniem. Trwam uwięziony w klatce teraźniejszości, za którą tłum ludzi pławi się w wodach luksusu; bogowie – towarzysze mojej codziennej tułaczki.

Podchodzę do barierki i zaciskam palce na poręczy. Jest zimna. W dole roztacza się kraina szczęścia. Za oknami zima, ale tam panuje wieczna wiosna. Wstęp tylko w strojach kąpielowych i klapkach. Na nadgarstkach wybrańców opaski odmierzają czas pobytu. Szczęśliwcy biegają jak mrówki w formikarium lub wylegują się na leżakach pod palmami, niemrawi jak leniwce. Powietrze ani drgnie, żadnej bryzy świadomości na twarzach, są wolni od trosk. Upokorzenie oraz trwogę zamknęli wraz z ubraniami i daremnym losem w szafkach przebieralni. Nikt nie szuka drogi wśród ruin poznania, trzymają się strzałek na podłodze jak nici Ariadny i podążają tłumnie od jednej atrakcji do drugiej. Krążą między tym, czego już nie ma, a tym, co się jeszcze stanie, byle dalej od „teraz”. Przebiegam wzrokiem po ich twarzach – płomiennych i zachwyconych; po ich ciałach – lśniących i ociekających wodą.

Podłoga jest śliska, można upaść i rozbić głowę, więc nieustannie pcham szczotkę i ścieram kałuże. Całe istnienie skupione w wysiłku, którego nic nie zakończy. W ciągu dwóch godzin przemierzam trasę od przebieralni aż po szczyt wieży ze zjeżdżalniami i doświadczam całego swojego losu. Co dwie godziny rodzę się na górze kuszony nadzieją, że to już ostatni raz, i umieram, schodząc w dół po zachlapanej terakocie. Zatracam się i odnajduję. Przez sto dwadzieścia minut wspinam się drogą bez wyjścia, na której przejście mijani przeze mnie ludzie potrzebują całego życia. Skąd mogą wiedzieć, że tak naprawdę żyją tylko przez kilka godzin rozbitych na wiele lat istnienia? Nic nie uchroni ich przed krwawą matematyką, a mimo to próbują uciec. Biegną po schodach, przeskakują stopnie, gotowi rozbić głowę lub skręcić kostkę, by tylko dotrzeć do celu przed innymi. Ustawiają się gęsiego przed kapsułą z zapadnią i czekają na swoją kolej. Wchodzą pojedynczo do środka, nerwowo poprawiają włosy, piszczą ze strachu, a wszystko po to, by na przekór prawu grawitacji – przeżyć. Są równi bogom, gotowi skoczyć w przepaść bez lęku o życie. Nie wierzą we własną śmierć, przekonują samych siebie, że dusza jest nieśmiertelna, choć codziennie widzą, jak umierają inni. Przerażeni tym, co ma z nich pozostać, grzebią siebie nawzajem głęboko w ziemi. Gdy otworzy się zapadnia, polecą w dół i po dziesięciu sekundach zmartwychwstaną. Od tej pory będą żyć, jakby nie wiedzieli, że istnieje śmierć, aż kolejny raz dopadnie ich przytomność. Przybiegną z powrotem i zrobią przed nią unik, wskakując w przerażeniu do zakrzywionej tuby. Nie ma granicy między tym, czym chcą być, i tym, czym są. Przyszli tu, by uciec przed ziemskim niepokojem i żyć ponad stan. Ja, przykuty do ściągaczki na wodę, jestem tu, by im służyć, lecz wobec ich krzyków i śmiechów czuję się bezradny, nagi i martwy. Nie mam sił, by iść dalej.

Wychylam się przez balustradę i patrzę w dół. Poniżej rozpościera się przepaść pomiędzy tym, kim jestem, a tym, kim chciałbym być. Chcę zrozumieć świat ciągnący się aż po horyzont szklanych ścian aquaparku i odróżnić, co jest prawdą, od tego, co jest fałszem. Próbuję uchwycić to moje ja, lecz wszystko na próżno, bo jedyne, co widzę, to twarz odbita w tafli brudnej wody pchanej do ściekowej kratki. Tyle wysiłku wkładane w bezsensowną przepychankę, a wystarczy uznać, że nie warto być, i skoczyć. Unoszę się więc na palcach i siadam na poręczy. Chwieję się. Nieistotny jest styl, ważny jest sam skok, ale to nie takie proste, potrzeba impulsu, a nie refleksji. Początek kryzysu nigdy nie podlega kontroli i nie wymaga głębszego sensu, wystarczy prosty powód. Można się zabić przez mało znaczący gest, słowo albo obraz (ludzie, gdy udają bogów, bywają okrutni). Niełatwo jest żyć, ale można się przyzwyczaić. Jeśli nawet uznam bezsens codziennej krzątaniny za niedorzeczny, pragnienie śmierci może nie wystarczyć. Ciało cofa się przed nicością, która rozpościera się tam, za balustradą. Spoglądam w dół i widzę sumę przyszłych istnień, które nie będą już moimi, jeśli się zabiję. Przywykłem żyć w niekończącej się wspinaczce szklakiem kolejnych kałuż, to silniejsze od nieszczęść, które spotykam po drodze. Jest jeszcze bunt. Pojawia się, gdy zbieraczka zahacza o stopy bogów. Syczą wtedy przez zęby: „Uważaj!”, a ich słowa są jak policzek. Metalowy kij stawia opór i wciska się w pierś. Chciałbym wtedy, żeby przeszył ciało na wylot, rozszarpał płuca. „Nie będę już wasz!” – buntuję się, lecz niesłusznie. Jeśli się zabiję, przyznam im rację i uznam, że wszystko się spełniło. Pogodzę się z przyszłością i pośpieszę do niej, to żaden bunt, to akceptacja. Muszę więc pozostać na poręczy, znaleźć jakąś myśl, co przerośnie codzienną wędrówkę, a ja znów zasłużę, by żyć. Wolnością jest utrzymać się na krawędzi, reszta to wykręty.

Schodzę na podłogę i oddalam się od przepaści. Czas jest jak oddech, który powraca niezawodnie i przywraca świadomość. W każdej z owych chwil, kiedy idę ze szczytu wieży w dolinę rozkoszy bogów, jestem ponad własnym losem, silniejszy niż opór gumy zbieraczki na mokrej posadzce. Z każdym krokiem, pchany nadzieją – zabójczym unikiem – czuję, jak rośnie we mnie wierność regule walki o to, co przyszłe, co wciąż zdarzyć się może. Moje zamiary znów sięgają w przyszłość. Dlaczego tym razem nie miałoby się udać? Zejdę na sam dół i spróbuję jeszcze staranniej przyłożyć się do pracy. Zgarnę wodę z płytek, osuszę posadzkę i nikt się nie pośliźnie, nikt nie spojrzy na mnie krzywo, ktoś kiwnie głową z uznaniem, zauważy i doceni. Ta wizja, choć jeszcze z przyszłości, już teraz czeka na dole, by stać się rzeczywistością.

Na schodach panuje tłok. Z każdym kolejnym piętrem mijam coraz więcej osób, które idą lub biegną, a potem stoją w długich kolejkach do zjeżdżalni. Oto życie ponad stan, ponad wszystko, co niezbędne, by znieść jego przykrości, by o nich zapomnieć. Ocierając się o mokre ciała współtowarzyszy, czekają cierpliwie i balansują na skraju dwóch światów. Jeden z nich pęta świadomość fizycznym bezwładem i biologicznym kresem, a drugi kusi ucieczką w ułudę boskiego luksusu. Bogowie przekraczają granice, wyrastają ponad samych siebie, byle dalej od rzeczywistości. Grunt, że mając na nadgarstku bilet do rajskich uciech, czują się szczęśliwi. To, co jest tutaj, to dowód ich potęgi. Przechadzają się wśród palm, skał i rzek z wodospadami. Mijają piramidy, przystają przy sfinksie. Świat zmniejszył się do ich rozmiarów, udaje prawdziwy i tylko ja przemierzam tę krainę przytomnie.

Idę krok za krokiem, rozglądam się na boki, gdzie rdza i plastik straszą spod odprysków farby. Muszę jednak być ostrożny, nie zdradzić się z tym, że wiem. Muszę być przezroczysty i nie rzucać się w oczy. Utraciłem naiwność, podczas gdy oni uczestniczą w grze pozorów i udają bogów, by osiągnąć to, co niemożliwe. Pijąc slushy, wstrzykują w żyły codzienną dawkę cukru, by krew płynęła szybciej, by poruszać się pewniej w gąszczu stóp. Używka przestanie działać, zanim gdziekolwiek dojdą, ale dlaczego odmawiać sobie odrobiny zapomnienia? Można umierać, lecz wbrew wszystkiemu wciąż żywić nadzieję!

Ostatni stopień i jestem u podnóża wieży, gdzie ludzie wypluwani są z rur jak noworodki z łon matek. Przez tych kilka sekund zjazdu umierają ze strachu, by na końcu wynurzyć się i beztrosko złapać dech. Byłoby niedorzeczne, gdyby po swym zmartwychwstaniu pośliznęli się, złamali nogę i poczuli fizyczny ból. Zgarniam więc wodę spod ich stóp i robię to tak długo, aż nie zostanie ani jedna smuga. Krok w przód, krok w tył, ściągaczka gładko sunie po podłodze, gdy nagle guma zahacza o nierówność fugi. Tracę rytm, mażę po kafelkach, zataczam kręgi i zostawiam mokre pasy. Ze wzrokiem wbitym w posadzkę szukam pocieszenia, choć wątpię, czy jakieś istnieje. Przymykam powieki i w mokrych plamach dostrzegam obraz. Posuwam szczotkę w lewo, potem w prawo i z powrotem obracam, krawędzią rysuję linie. Tak, to może być sztuka, która da wytchnienie. Maluję konary drzew, liście, promienie światła przenikające przez okno do wnętrza pokoju. Szara sylwetka to ja, chowam się przed słońcem za firanką. Chlup! Z rury wyskakuje boskie ciało, by znikając pod taflą, stworzyć falę, która pogrąża mój obraz w niebycie. Pod nogami rozmywa się w kałuży bunt i wysiłek z góry uznany za jałowy. Drepczę w miejscu, powtarzam wyćwiczone ruchy, odtwarzam znajome kształty i spycham nadmiar wody do kratki, lecz po chwili uderza kolejne tsunami. Ruchy zbieraczki zamieniam w pociągnięcia pędzlem, by łudzić się choć przez chwilę, że może to ma sens. To, co popycha do działania, opiera się na nadziei. Wiem, dobrze wiem, że nadzieja jest iluzją wolności, ekranem trzymanym przed twarzą skazańca, by zakryć szubienicę, lecz nie potrafię jej nie ulec. Ostatnim wysiłkiem twórcy wyzwalam się od własnych spełnień i godzę się z tym, że moje dzieło nigdy nie powstanie.

Dostrzegam uśmiech, litość na twarzy boga wstrzykuje w moje żyły ożywiającą substancję. Kobieta o figurze Afrodyty wyłania się po udanym ślizgu z kipiącej piany. Wychodzi z basenu i tanecznym krokiem zmierza w stronę schodów. Wie, że musimy się minąć, więc ustępuje mi miejsca. Kolejne fale zalewają kafelki, woda tworzy w depresjach podłogi kałuże, lecz daremny trud przemienia się w spełnienie. Pcham przed sobą zbieraczkę – bez końca, do przodu. Stawia opór, lecz teraz angażuję mięśnie w coś ważniejszego niż zwykłe sprzątanie. Może to jest ta wartość większa od mojego trudu, co czyni życie mimo wszystko potrzebnym?

Ludzie, bogowie na minuty, wystarczy, że mnie zauważą, zaszczycą przyjaznym gestem, a znów nabieram sił. To dla nich usuwam wodę z posadzki, by nie upadli. Nie rzucam się w oczy, robię swoje, czasem tylko żebrząc o atencję, bo czuję się bardziej nieszczęśliwy, gdy brak ich na mojej drodze. Wybaczam zadarte nosy i głowy w chmurach, kuksańce i popchnięcia, byleby tylko byli. W kwestii dobrostanu pozornie dzieli nas przepaść, moja skóra jest szorstka jak głaz, ich błyszczy od balsamów, lecz nie jest odporna na niszczący chlor, który przenika ciała i włosy, atakuje śluzówki. Kiedy wpadamy na siebie, nasze spojrzenia się spotykają – to moment, gdy coś nas łączy: przytomność. Ich szczęście, a moje nieszczęście to dzieci tej samej krainy roztaczającej się pod szklanym dachem budynku. Nigdy nie są bardziej autentyczni niż wtedy, gdy stoimy twarzą w twarz, świadomi wspólnego losu. Ale wahają się. Można przeżyć swój czas i umrzeć razem z nim albo uciec, wybierając życie wieczne. Oni wierzą w przyszłość, więc uśmiechają się drwiąco, odpychają mnie na bok i pędzą w górę po schodach.

Uderzam plecami o ścianę. Ból promieniuje pod łopatką, prostuję się, wspierając na metalowym kiju ściągaczki. Żal wzbiera, ale muszę go odrzucić, bo jest innym kształtem nadziei, a tej nie chcę, przed nią muszę się bronić. Nie mam czasu na nostalgię i gorycz, chcę tylko jasno je rozgraniczać. Spopielam w myślach obrazy bogów i jakiekolwiek złudzenie, że mógłbym żyć dla nich. Śmierć im wszystkim, ale każdemu jego własna! Zostawiam za sobą ich beztroskę i kieruję się ku szatniom, tam, gdzie zaczynam, a oni kończą, gdy czas odmierzany w bransoletkach upłynie.