Przysięga czuwających - Dawid Opala - ebook

Przysięga czuwających ebook

Dawid Opala

0,0

Opis

Jeden z aniołów Czuwających pojawia się w pierwszej klasie liceum. Uciekinier z więzienia, na które został skazany tysiące lat wcześniej, pragnie ponownie żyć wśród ludzi. Wykorzysta w tym celu nastolatka, stojącego właśnie na krawędzi samozniszczenia.

Odzyskana wolność może być jednak pułapką. Niczym cień podąża za nim wspomnienie zbrodni, którą popełnił jeszcze przed potopem. Jakie zamiary ma wobec niego Ten Co Ponad? Na rozdrożu między pokusami odzyskanego życia, pośród nowych przyjaciół i starych wrogów, przyjdzie mu się zmierzyć z wyzwaniami młodości oraz konsekwencjami dawnych występków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 935

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przysięga

Czuwających

Dawid Opala

Tytuł oryginału:

Przysięga Czuwających

Copyright © Dawid Opala 2023

Redakcja:

Barbara Ciastoń

Projekt okładki:

Patryk Jędraszek

Skład i organizacja druku:

PanDawer

www.pandawer.pl

Fragmenty „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, N. Kazantzakis, tłum. J. Wolff.

Fragment „Lolita”, V. Nabokov, tłum. M. Kłobukowski.

Fragment „Choroba na śmierć”, S. Kierkegaard, tłum. J. Iwaszkiewicz, ze zmianami.

Fragmenty „Księga Henocha etiopska”, tłum. R. Rubinkiewicz.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Przetwarzanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie w całości lub w części wyłącznie za uprzednim pisemnym zezwoleniem właścicieli praw autorskich.

ISBN dla e-booka: 978-83-966686-1-5

ISBN dla wersji do druku: 978-83-966686-2-2

Dramatis personae

Eryk Lautis.

Oskar Karnescu / Izzahel.

Alicja Katina.

Natalia Nesterowicz, NNestarka.

Klara Kałamajka, Przyjaciółka Boga.

Osoby z liceum:

Wanda Scoribi.

Celina.

Taida.

Julita.

Julia.

Rut.

Hubert Larsen.

Marcin Huzar.

Daniel.

Anton.

Otto.

„Sosna” – wychowawczyni.

Maja – dziewczyna ze starszej klasy.

Osoby powiązane ze śledztwem:

Mauvais – szef Mary, okultysta.

Tuomas Landwurm,Anna Slouthorn,Gilbert Montrose,Anastazy Lukin,Paulina Łukian,Bartholomew Lisovic,Ignacy Jodl,– wysoko postawieni członkowie Mary.

Ewa Florescu – prokurator.

Mariusz Wołmowski – pośrednik.

Edyta Roth, Pierre Bouchard, Igor Bobrik, Katia Pelevin, Elena Albescu, Patrycja Vulpe.

Aniołowie:

Szemhazaj – przywódca Czuwających i zdrajca, który przyjął łaskę Mastemy.

Uzjel – anioł Czuwający.

Berier – anioł piekieł.

Dar-Peor – przywódca buntowników w niebie, sam zbuntowany przeciw Sammaelowi.

Mastema – sześcioskrzydły serafin, książę niebios i prawa ręka Boga.

Sammael – sześcioskrzydły serafin, szatan.

Rodzice:

Ojciec Eryka, matka Alicji, rodzice Klary, ojciec, matka i brat Natalii, matka Oskara, rodzice Wandy.

Inne postacie:

Amelia – przyjaciółka Klary z sierocińca.

Sandra – uprowadzona z koncertu Melek Tausa.

Patrycja, Wiktoria – kochanki Eryka.

Filip – kochanek Alicji.

Karol – eks Alicji.

Adrian – eks Klary.

Paweł – stażysta w sierocińcu.

Fabian Tolescu – woźny w sierocińcu.

Rodion, Raisa, Lena – studenci, znajomi z nart.

Elsa Landwurm – małżonka Tuomasa.

Osoby sprzed potopu:

Isztar – pierwsza żona Szemhazaja.

Teleja – pierwsza żona Eryka.

Asural – pierwsza żona Izzahela/Oskara.

Kadma – adoptowana córka Izzahela.

Utala, Damira, Enthura, Amasul, Pilaftar, Inil – następne żony Eryka.

Utum „Pantera”, Irad, Muszat, Echor, Iranazzar – efebowie.

Enmeduranki, Lea z Lagidy – starożytni Przyjaciele Boga.

Prolog

Oto jest „teraz”. Chwila, gdy wszystko staje się jasne i nie mogę cofnąć żadnego ze swoich wyborów. Przesypał się piasek w klepsydrzei pozostało „teraz”: moment mojego sądu.

Kiedy tak otaczają mnie płomienie, czuję swąd topiących się skrzydeł i skwierczenie mojego anielskiego ciała – powracam myślą do przeszłości. Przed oczami przepływa mi to, co zaszło przez ostatni rok, czy może więcej niż rok; wszystkie wydarzenia w szczegółach, które nigdy już nie umkną mojej pamięci. Wyrok będzie krótki i ostateczny. Wiem, że jestem winny. Mój Sędzia też to wie. Muszę jeszcze tylko usłyszeć werdykt wydany przez wiekuiste usta, jednak na pośmiewisko niebu i ziemi, wbrew własnemu sumieniu, ośmielam się, nawet tutaj, mieć jeszcze nadzieję.

Teraz, gdy pochłania mnie ból, ten nieunikniony i niewysłowiony, powiem jedno: nie żałuję niczego, co zrobiłem w tym kończącym się eonie, w ziemskim dwudziestym pierwszym wieku. Zabijałem, przynosiłem obłęd, raniłem, pożądałem, nienawidziłem i bluźniłem. Nie żałuję żadnej z tych rzeczy, ani dobra, ani zła. Gdybym musiał powtórzyć to życie, nie wahałbym się i zrobiłbym to samo, znając zarówno swoje zbrodnie, jak i koniec, który mnie czeka w tym nieugaszonym ogniu. Niech to będzie jasne dla wszystkich skłonnych wysłuchać mojej spowiedzi.

Amen, amen.

Złoty strzał – preludium na ziemi

Chłopak umierał w ponurym półmroku piwnicy, na brudnej betonowej podłodze. Obok szumiały ruryi walały się butelki po winie. Nie mógł się ruszyć, serce waliło mu w piersi, a gwiazdy przelatywały przed oczami. „To nie tak miało wyglądać”, myślał i gryzł powietrze. Chciał płakać i krzyczeć, ale nie mógł. Leżał we własnych wymiocinach i moczu. Tuż przy nim, w kurzu – pusta strzykawka.

To miał być złoty strzał. Chciał odlecieć i nigdy nie wrócić. Miało być mu dobrze. Miał trafić do raju i tam zasnąć na zawsze, jednak coś go zatrzymało. Był uwięziony w konającym ciele, w pełni świadomy tego, co się działo. Brązowe oczy patrzyły w sufit, oświetlony pomarańczową lampką. Bańki śliny wykwitały na ustach. „Nie chcę umierać”, zaświtała mu myśl i zgasła. „Chciałbym żyć”, mignęła druga. Znowu spróbował krzyknąć – gardło odmówiło mu posłuszeństwa.

To nie było wszystko. Nad nim, w rogu tuż pod stropem, wisiał potwór. Miał podłużne ręce i nogi, cztery płaty skóry zwisały mu z pleców, a czarna jama ziała zamiast ust. To coś zawisło w kącie i patrzyło na chłopca, gdy umierał. Nieruchome. Wyschnięte jak mumia. Ale oczy… niesamowite błękitne oczy tego czegoś były zupełnie ludzkie.

Czternastolatek chrypiał i bulgotał. Świadomość uparcie trzymała się powierzchni. Na przemian otwierał i zamykał oczy, serce rozrywało mu pierś, a kreatura zniżała się powolutku, jak gdyby też bolał ją każdy ruch. Miał nadzieję, że to zwid, ostatni zryw mózgu w obliczu nieuchronnego zgonu. Gdy mara nie znikała, zacisnął powieki.

Otworzył je, kiedy stwór dotknął go lodowatą łapą, a potem zniżył się i przylgnął mu do piersi. Nad twarzą chłopca zawisły lazurowe ślepia tego czegoś, wpatrzone w jego własne kasztanowe oczy. Pysk poczwary był niczym jaskinia gotowa pożreć jego duszę. Otoczył go zapach stęchłego potu. „Mamo! Mamo!”, wołał w myślach, a zsiniałe usta ostatni raz go usłuchały. Bezgłośnie ułożyły się tak, jakby faktycznie wzywały matkę.

Wtedy kreatura okryła go skórą ze swoich pleców, przypominając ptaka otaczającego skrzydłami młode. Chłopaka ogarnęła ciemność i owiał jeszcze większy fetor. Dłoń potwora przesuwała się po jego czole i policzku, a dzieciak mimo grozy poczuł spokój. Ból zelżał. Zimne palce przymknęły mu powieki. To coś układało go do snu.

W pół sekundy mignęły mu klatki z życia. Rodzice, dom, znajomi. Pierwsza dziewczyna. Druga. Ostatnia. Jakaś głupia wycieczka. Jakaś głupia gra. Jakie to miało znaczenie, gdy umierał i szedł do piekła? Było z nim tylko monstrum, coraz większe i silniejsze, podczas gdy on malał i gasł jak knot wypalającej się świecy. Obcy odbierał mu nogi, ręce, tors i wspomnienia. Mózg wyłączał się. Przypominał komputer, zamykający program za programem. Chłopiec chciał pomyśleć o mamie, ale nie wiedział już, jak wyglądała. W ostatnim, łapczywym oddechu nabrał w siebie cuchnącą duchotę, która go otaczała. Wtłoczyła mu się w gardło i tak nadszedł koniec. Młode serce zadrgało i stanęło; płuca ze świstem wypuściły powietrze. Nastolatek zastygł na zakurzonej podłodze, z pianą na ustach, w plamie wydzielin. Był zupełnie sam. Potwór zniknął.

Minęła sekunda.

Dwie.

Serce ruszyło. Gardło rozwarło się na oścież, powietrze wypełniło pierś, tętnice ożyły. Potem ciało się uniosło i wydało z siebie chrapliwy wydech. Otworzyły się oczy: wielkie, błękitne i niesamowite. Chłopak już wtedy nie żył. Tymi oczami, moimi własnymi w jego oczodołach, teraz patrzyłem ja.

Raziło mnie światło. Rzygnąłem śliną i pianą i zawyłem jak zwierzę. Resztkę sił, która mi została, musiałem poświęcić na zniszczenie trucizny, którą w siebie wstrzyknął. Podciągnąłem kolana pod brodę i leżałem tak długo. Może zasnąłem, nie wiem. Siła ciążenia wgniatała mnie w podłogę, a moje nowe kończyny były jak z lodu. Świat wirował, a ja nie miałem czym wymiotować. Gardło przypominało pustynię pełną żwiru. Powoli, powoli serce uspokajało się. Pędziłem na oparach. Walczyłem o życie. W końcu krzyknąłem ponownie.

Ktoś przyszedł do piwnicy, zwabiony moim wołaniem. Otworzył drzwi, spojrzał i odszedł. Po nieskończenie długim czasie znowu usłyszałem ruch: przybył ratunek. Kilku ludzi ułożyło mnie na noszach i wyniosło na świeże powietrze. Wszędzie było pełno światła, świeciło piękne, złociste słońce. Czułem ciepło pod ochronną folią; zapach lekarstw i czystości; głosy ludzi i wiatr na twarzy. Jechaliśmy karetką. Chciało mi się rzygać na każdym zakręcie. Ratownicy wnieśli mnie do szpitala w tym obcym ciele martwego chłopaka, a ja wreszcie sformułowałem pierwszą, prostą myśl:

„Udało mi się. Udało! Znalazłem drogę do domu”.

Zadawano mi pytania, ale nie znałem na nie odpowiedzi. Ktoś musiał uznać, że wypytywanie nie ma sensu, bo zamknęli mnie w ciemnym pokoju i pozwolili spać. Przyjąłem to z wdzięcznością. Potrzebowałem czasu. Byłem rozpaczliwie słaby. Pamiętam, że słuchałem kapania w kroplówce, póki nie odpłynąłem.

Gdy się ocknąłem, mózg zmarłego czternastolatka należał do mnie. Rozumiałem jego język, a przez to ludzi wokół mnie. Rozpoznawałem nazwy i zastosowanie przedmiotów. To było fascynujące. Wiedziałem, jak się nazywam i – mniej więcej – co się stało. Wiedziałem, co Tamten wziął przed śmiercią, więc odpowiadałem szczerze, bo dzięki temu lekarze mogli mi pomóc. Musiałem zaufać ludzkiej medycynie. Dostałem pierwszy posiłek: bułkę, masło i dżem. Nie przeszły mi przez gardło i musiałem je zwrócić, więc znowu podpięli mi kroplówkę. Głowa bolała tylko trochę, a serce było spokojne.

Przyszedł jakiś mężczyzna, a ja go poznałem. Był ojcem chłopaka, który umarł. Nie odezwał się do mnie, rozmawiał z lekarzem. Był bardzo wzburzony. Gdybym był Tamtym, ten dystans by mnie bolał. Przebiegały mi przez głowę wspomnienia licznych kłótni oraz wielu cichych dni. Jednak Tamten już nie żył, a mi odpowiadało, że nie muszę rozmawiać z tym człowiekiem. Musiałem wszystko ułożyć sobie w głowie; poznać to ciało i zrozumieć, kim jestem i kim być mogę. Szczęśliwie po wyjściu ojca lekarz poinformował mnie, że zostanę w szpitalu na dwutygodniowej obserwacji psychiatrycznej. Lepiej być nie mogło.

Przez tych parę dni rozmawiałem z lekarzami, psychologami i pielęgniarkami. Nie mogłem oderwać od nich wzroku. Zachwycał mnie każdy włos, odcień oczu czy por na skórze. Pytali, czemu to zrobiłem. Odpowiadałem, że świat go zawiódł. Mnie, przepraszam. Oczywiście, że mnie. W końcu teraz ja byłem Tamtym, prawda? Zrozumiałem, że to nas różniło: mnie zawiodło wiele rzeczy, ale ten świat? Nigdy. Kochałem go takim, jaki był. Padały kolejne pytania. Czy chcę zrobić to jeszcze raz? Nie. Chcę żyć. Samo oddychanie jest zbyt rozkoszne.

Gdy lekarze odchodzili, patrzyłem w zachwycie na dłoń, którą na przemian zaciskałem i rozwierałem. Poznawałem samego siebie. Tamten miał niezłe mięśnie jak na nastolatka, przystojną twarz i czarne włosy do ramion. Pamiętałem: podobał się dziewczynom. Okaz zdrowia, który chciał zniweczyć w tamtej piwnicy. Co za marnotrawstwo.

Szybko odkryłem jego cielesne żądze. Chciałem jeść i ruszać się, słuchać ptaków za oknem i muzyki z radia pielęgniarek. Chciałem tańczyć, choć nie miałem z kim. Chciałem biegać, ale nie pozwalali mi wyjść. Dość szybko poczułem też, że chcę seksu. „Nie udało im się mnie zmienić”, myślałem.

Tylko wieczorami, kiedy zasypiałem w cichnącym ciemnym szpitalu, gdy słychać było każde skrzypnięcie wysłużonego łóżka i patrzyłem w sufit tuż przed osunięciem się w sen, powracała myśl: „Co będzie, jeśli o n i mnie tutaj znajdą?”.

Ojciec zabrał mnie stamtąd po dwóch tygodniach. Lekarze uznali, że nie będę chciał tego powtarzać. Wykluczyli też depresję. Oczywiście, nie miałem jej – jak mógłbym? Nie mogłem się doczekać opuszczenia szpitalnych murów, niecierpliwy niczym kochanek po tysiącach lat rozłąki. Wychodząc, byłem już w całości Tamtym: jego ciało było moim, głosrównież, oraz wszystkie wspomnienia. Mówiłem biegle w ich języku; wytraciłem też podniosłość dawnej mowy i przeplatałem ją slangiem nastolatków. Nawet myśli formułowałem w ten sposób i tak miało zostać na zawsze. Byłem gotowy do odgrywania swojej roli. Ubrałem się w rzeczy, które przywiózł mi ten obcy-nieobcy mężczyzna, i grzecznie wsiadłem z nim do samochodu.

– Nie zrobisz tego więcej – usłyszałem po pięciu minutach ciszy.

Wiedziałem, że ten związek, w którym miałem grać rolę syna przy ojcu, będzie z pewnością tak głęboki jak emocje w jego głosie. Czyli mniej więcej na poziomie ulicznej kałuży.

– Żadnych imprez, żadnych kolegów – mówił. – Gdy wychodzisz, to mówisz, dokąd idziesz i o której wrócisz. O ósmej najpóźniej jesteś w domu. W te wakacje nie ma zabawy. Czy to jasne?

Tamten i tak nie miał kolegów. Spalił za sobą wszystkie mosty. Tym lepiej dla mnie. Nadal nie rozumiałem mnóstwa rzeczy z tego dziwnego świata, a skoro czekały mnie „wakacje”, dostałem kilka tygodni, aby się z nim oswoić. Mogłem stać się grzecznym synem, choćby na jakiś czas. Oczywiście nie dbałem o opinię tego człowieka, który tak naprawdę sam miał mnie gdzieś, ale w ten sposób mogłem sobie ułatwić nowe życie.

– Masz dokumenty do złożenia. Co z twoim liceum, co? – ciągnął.

– Zajmę się tym, tato. Naprawdę.

Nie mogłem się doczekać, gdy tam trafię. Musiałem. Nadal pamiętałem woń, za którą podążyłem: rozkoszny zapach tuż pod podszewką ziemskiego świata. Ona mnie tu sprowadziła – do tego miasta i do tego ciała – gdy jako monstrualna mara krążyłem wśród astralnych mgieł, poszukując drogi ku światłu. Aż ją znalazłem dzięki nastoletniemu samobójcy.

– Teraz wszystko będzie inaczej – szepnąłem.

Ojciec i syn mieszkali we dwóch w bloku z wielkiej płyty. Finansowo powodziło im się nieźle. W domu czekały eleganckie meble i książki w biblioteczkach, na ścianach obrazy, które kosztowały majątek, oraz świeżo wyposażona kuchnia. Miałem swój pokój – jego pokój – z plakatami heavymetalowych zespołów i dwuekranowym komputerem. Na półce leżały komiksy, podręczniki szkolne, zabazgrane zeszyty oraz Dostojewski. W szafie pełno czarnych ubrań z krzykliwymi hasłami. Porzucony w kącie plecak cały w buntowniczych naszywkach. Czuć było woń nastoletniego ciała, potu i hormonów. Chusteczki higieniczne przy łóżku, wiadomo.

Podobało mi się coraz bardziej. Przesuwałem palcami po krawędziach mebli, ubraniach, grzbietach książek czy kolorowej klawiaturze. Patrzyłem na każdą rzecz tak, jakbym ją widział pierwszy raz; poniekąd była to prawda. Ojciec też dostrzegł to zachowanie, bo zapytał:

– To jeszcze coś dla ciebie znaczy?

Nie odpowiedziałem, a on dodał po chwili:

– Tak bardzo było ci tutaj źle?

Wróciłem do wspomnień Tamtego. Tak, było mu źle. Nieszczęsny chłopak uznał, że nikt by tego nie zrozumiał i nigdy już nie poczułby się lepiej. Chociaż on był człowiekiem, a ja nie, to w jakiś przewrotny sposób byliśmy podobni. Może właśnie ta wspólnota doświadczeń przyciągnęła mnie akurat do niego? Pytanie ojca było retoryczne, więc odparłem:

– To się więcej nie powtórzy, obiecuję.

Tak zaczęły się moje wakacje. Oswoiłem się z nową rzeczywistością, z ciałem i z tożsamością. Oswoiłem ojca, który znikał co jakiś czas na kilka dni, choć nadal sprawdzał, czy dotrzymuję umowy. Jego nieobecność częściowo tłumaczyła praca, a częściowo romans, którego myślał, że nie zauważę. Żył w swoim świecie, ja w swoim i chyba obaj byliśmy zadowoleni. Wychodziłem na spacery po okolicy i poznawałem miasto starymi oczami w nowym ciele. Żyliśmy w stolicy, w której było dużo możliwości, aby konstruktywnie spędzać czas. Nie odezwał się do mnie żaden znajomy z życia Tamtego.

Co dwa dni chodziłem na siłownię. Jeździłem na rolkach. Czytałem książki i komiksy. Najpierw wciągnęła mnie historia i po kilku dniach mogłem recytować podręcznik z liceum. Następnie przerzuciłem się na literaturę, poezję i teatr. Na pierwszy rzut poszedł podręczny Dostojewski, potem Szekspir, Goethe i Marquez. Ojciec nie mógł uwierzyć, gdy dotarła do nas paczka z „Kwiatami zła” Baudelaire’a, a następnie „Władca much” i „Jądro ciemności”. Stwierdził, że wcześniej nie czytałem takich rzeczy. Wkrótce miałem niezły zbiór klasyki. Do tego Biblia. Ona sama zajęła mi dwa tygodnie.

Nocami spędzałem czas w internecie, przy filmach, grach i muzyce. Pokochałem rock i heavy metal, tak jak Tamten. Sięgałem po rozrywkę, dostępną każdemu na wyciągnięcie ręki. Nie porwało mnie tylko porno. Wolałem oglądać zdjęcia z odziedziczonych mediów społecznościowych; odnalazłem tam poprzednie dziewczyny Tamtego. Były słodkie. Napisałem do jednej – nie odpisała. Od kolejnej dostałem soczyste „spierdalaj”. Śmiałem się. Mocno nabroił, żeby odepchnąć te ślicznotki, i to obdarzone ciętym językiem. Przejrzałem maile i wiadomości, które im wysyłał. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że Tamten był nie tylko samolubnym gówniarzem, ale też zakłamanym sukinsynem.

W sieci poznawałem kulturę młodzieżową, przekazy wizualne, memy czy język. Musiałem odsiewać mnóstwo plew i z początku przychodziło mi to z trudem. Znalazłem sobie ulubionych streamerów i grupy dyskusyjne. Cieszyła mnie nawet gadka szmatka o niczym; wspólne oglądanie głupich filmików czy opowiadanie o tym, co się zjadło albo co robiło danego dnia. Tak poznawałem świat.

Rosły mi włosy, grube i czarne. Pod koniec wakacji sięgały po łopatki. Wyglądałem nieźle. Paru chłopaków na siłowni mnie polubiło. Gapiłem się na ćwiczące dziewczyny; normalna sprawa dla napalonego nastolatka, nie? Wkrótce i z nimi co jakiś czas zamieniałem kilka słów. Niektóre były takie sobie, ale inne pociągały mnie jak diabli. Wszystkie starsze, więc olewały dziwactwa takiego szczyla jak ja. Z początku zdarzało mi się być nieostrożnym i parę razy walnąłem sprośny komentarz albo gapiłem się bezczelnie. Wybaczały mi te potknięcia, chyba ze względu na wiek. Wkrótce słyszałem, że „zmieniłem się”, i że „można ze mną fajnie pogadać”.

Nie mogłem wyjść z podziwu, że przez cały ten czas ojciec nie powiedział ani słowa o tym, że jego synowi zmienił się kolor oczu. Z jasnobrązowych tęczówek Tamtego na moje, lazurowe. Albo jakoś to sobie wyjaśnił i nie chciał o tym rozmawiać, albo po prostu tego nie zauważył.

Już na początku lipca złożyłem dokumenty z prośbą o przyjęcie do szkoły średniej, Liceum Ogólnokształcącego numer 5. Zrobiłem to z domu, drogą elektroniczną, i było to jedyne miejsce, w którym zgłosiłem kandydaturę.

Wiedziałem, co robię, choć nie wiedziałem dlaczego. Byłem już wcześniej w tamtym niskim budynku o omszałych murach, wtedy jednak błądziłem wśród oparów mojego poprzedniego żywota, przyciągany jak ćma do świecy. Tam było to, czego chciałem: cudowny zapach/blask; doświadczenie, które wykraczało poza to, co może czuć człowiek. Sięgało ono zmysłów tego prawdziwego mnie, ukrytego w głębinach nastoletniego ciała. Czym było to, co mnie wzywało? Nie wiedziałem. Po prostu musiałem tam być, w tej właśnie szkole. Szczęśliwie, dzięki nie najgorszym ocenom Tamtego po tygodniu otrzymałem potwierdzenie i znalazłem się na liście licealistów.

Pierwszego sierpnia dostałem kilka zdawkowych życzeń w mediach społecznościowych. Ojciec zapytał, czy mam jakieś plany, bo jeśli mam, to powinienem z nim je ustalić. Nie miałem. Zaproponował, że, jeśli zechcę, mogę z okazji piętnastych urodzin iść do kina i wrócić później. Rozluźnił obostrzenia, które miały mnie „uczyć dyscypliny” i pewnie chronić przed kolejną próbą samobójczą. Może zrobiło na nim wrażenie moje wzorowe zachowanie?

Skorzystałem z okazji, żeby pojechać na obrzeża miasta, z dala od budynków i ulicznych świateł. Rósł tam las – lokalny rezerwat przyrody – a przed nim wznosił się sztuczny pagórek. Tam spędziłem wieczór, ze wzniesienia obserwując zachód słońca, a potem powolne rozpalanie się nocnego nieba. W słuchawkach płynęły na przemian ponure gotyckie melodie, poezja śpiewana oraz speed metal, a ja patrzyłem między znajome, zimne gwiazdy. Dojrzałem wreszcie do olśniewającej myśli, że może – tylko może – nikt mnie już nie szuka.

Zerwane więzy – preludium w niebie

Pragnienie. To pierwsze, co czuje anioł. Z tym się rodzimy i to jest sednem naszego istnienia. Zanim jeszcze pojawi się myśl czy pamięć, każdy z nas pożądał i był pożądaniem. Sięgaliśmy wtedy poza siebie, ku Temu, co mogło pragnienie zaspokoić, a Ono nas karmiło. Nasyceni, rośliśmy jak dzieci w łonie matki, a wraz ze wzrostem pojawiał się nowy głód. Prosiliśmy znowu i otrzymywaliśmy znowu. Jeden po drugim otwieraliśmy oczy i dostrzegaliśmy grzmiącą Światłość pośrodku Mistycznej Róży. Tam była nasza radość, tam było spełnienie.

Teraz było podobnie. Tylko odwrotnie, ponieważ bolało. Nie było myśli ani pamięci i pozostało pragnienie: rozpaczliwa żądza, aby męka wreszcie się skończyła. Świadomość zapadała się w sobie w niespokojny sen, potem wracała przed białą ścianę cierpienia, która nie chciała zgasnąć. Miała swoje zwyczaje, kaprysy i historię. Ból pulsował: raz wzrastał, raz opadał, snuł burzliwe dzieje swoich subtelnych przemian. Nie było tam refleksji czy poczucia winy; ani miary czasu, ani nawet wspomnienia, dlaczego do tego doszło. Tylko pragnienie: „niech przestanie, niech przestanie, niech przestanie!”, nic więcej. Dwanaście tysięcy lat? Mogłaby to być cała wieczność.

Aż coś się wdarło w ten koszmarny mikrokosmos, w przestrzeń między krzyżem a ukrzyżowanym. Po raz pierwszy od… od zawsze… pojawiło się coś innego. Ścianę męki skaziła wada. Anielskimi zmysłami usłyszałem zew i poczułem zapach. Pod jego wpływem wykwitło nowe pragnienie, które przepaliło mnie tak, jak zakochanego pali miłość albo gwałciciela – powodująca nim pasja. Nie podjąłem decyzji, bo nie było na to miejsca. Moje ramiona wypełniła nowa siła i szarpnąłem. Rozerwałem ciało. Popłynął ichor, moja boska krew. Naciągałem pęta bardziej niż kiedykolwiek, aż prysło moje więzienie niczym strzaskane lustro i z łkaniem zerwałem się z niebiańskiego krzyża. Oczy – jeśli można tak nazwać zmysł astralnego intelektu – zalało mi światło, którego nie widziałem od dawien dawna. Odniesione rany zasklepiały się. Zdezorientowany i niepewny, rozłożyłem dwie pary skrzydeł i pomknąłem przez różaną przestrzeń, byle dalej od tego miejsca, byle dalej od cierpienia.

Gdy zaś leciałem, przypomniałem sobie wszystko.

Dwanaście tysięcy lat temu synowie Boży zobaczyli, że córki ludzkie są piękne, i zstąpili z nieba, aby je posiąść. Dwustu śmiałków związało się przysięgą braterskiej wierności, gotowi dzielić winę i karę za porzucenie niebiańskich stanowisk. Nazwali się Czuwającymi, bo obiecali strzec świata, na który zstąpią, i nigdy go nie opuścić. Czyste intelekty zniżyły się i przybrały ciała na podobieństwo ciał ludzi. Ale nie byli ludźmi. Jako nowi bogowie zyskali cześć i strach młodej ludzkości. Połączyli się z kobietami, a ich potomstwem byli giganci: mocarze i czarownicy o nadludzkiej mocy. Zrodzeni w ten sposób pół ludzie, pół aniołowie stanęli na czele ludów i nauczyli je obrabiać metale, obserwować gwiazdy, leczyć choroby i toczyć wojny. Z ich woli powstawały mocarstwa, armie i świątynie. W żyłach pulsowała im ta sama żądza, która sprowadziła ich ojców na świat. Gdy Czuwający na stałe zamieszkali w prywatnych rajach, ich synowie ścierali się ze sobą, palili, gwałcili, pożerali i mordowali. Kaprys gigantów był jedynym prawem; potęgi ścierały się z potęgami, tłumy niewolników przechodziły z rąk do rąk, świat ogarnęła ekologiczna katastrofa, a straszliwe rodzaje broni dewastowały kolejne połacie lądu. Przez trzy wieki lamenty wznosiły się do nieba, a Czuwający nie zrobili niczego, aby naprawić zło, które przynieśli na świat.

Dlatego Ten Co Ponad zesłał na ziemię potop, który wygubił gigantów wraz ze wszystkim, co stworzyli. W trzysta dziewiątym roku od zstąpienia Czuwających otworzyły się zawory niebios i nadludzcy mocarze zginęli, co do jednego. Ci, którzy ratowali się na statkach, byli rażeni piorunami z nieba albo zrzucani do wody przez skrzydlatych wysłanników Stwórcy. Jedynie cząstka ludzkości przetrwała, aby w różnych miejscach globu zacząć wszystko na nowo. Natomiast odstępczych aniołów, bogów kończącej się ery, zabrano do nieba i skazano na ukrzyżowanie. Był to inny los niż drugich buntowników, strąconych jeszcze wcześniej w głęboką czeluść piekieł. Dwieście krzyży zawisło między niebem a ziemią, na wieki stanowiąc odstraszający przykład dla wszechświata. W przeciwieństwie do swoich dzieci, jako synowie Boży, nie mogli przecież umrzeć.

Byłem jednym z nich. Teraz, po stu dwudziestu wiekach, powróciłem.

To, co się uwolniło, było strzępem dawnej postaci, pokrzywionym przez ból i poniżenie. Gdy patrzyłem na siebie, widziałem maszkarę z bezpiórymi płatami udającymi skrzydła. Skóra była spękana, szorstka i szara. Przypomniałem sobie tragedię potopu i zrozumiałem, co mi odebrano. Wspomniałem ognisty bicz na plecach i swoje żałosne wycie, gdy monumentalna morska fala pożerała moje ukochane miasto, podczas gdy ręce katów przybijały mnie do krzyża. Naturalnie, poczułem gniew. Jednak szukanie zemsty w tamtej chwili byłoby szaleństwem. Byłem zbyt słaby, zupełnie sam na astralnych rozdrożach. Odwet musiał poczekać.

Zniżałem lot przez różany przestwór. Gdzieś wysoko nade mną wznosiły się mury nieżyczliwych niebios, ale to z dołu, nie z góry, unosił się zapach, który mnie pociągał, niczym opar kadzidła. Im niżej schodziłem, tym było lepiej. Ziemia obracała się pod moimi stopami, a serce zaśpiewało mi w piersi na widok tej panoramy błękitu i zieleni przetykanej białymi pasmami chmur. Wróciły do mnie wspomnienia: obrazy ośnieżonych gór i spienionego morza; kwiaty na stepach i szmer strumieni. Do tego ludzie: twarze, ręce i głosy. Zwłaszcza kobiet. To wszystko olśniło mnie dawno, dawno temu i teraz przyciągało na nowo. Jak druga szansa na raz utraconą miłość.

Równocześnie tłukła się we mnie myśl, że o n i mnie odnajdą. Pod jej wpływem zawisłem w miejscu. Pożądanie pchało mnie w dół, a groza – wstrzymywała. Im dłużej to trwało, tym większej nabierałem do siebie odrazy. Spojrzałem w górę, gdzie mieszkał Ten Co Ponad ze swoimi ukochanymi. Czy już ich wysłał, aby mnie szukali? Czy dostrzegł, że uciekłem z więzienia? Ach, gdybym tylko wiedział, co się stało! Czemu zostałem uwolniony? Kto za tym stał i czego tak naprawdę chciałem? Wtedy usłyszałem głos, tuż obok:

– Masz wiele pytań, czyż nie?

Poczułem chłód i mrowienie; niesamowitą anielską o b e c n o ś ć, a dopiero później dostrzegłem kształt, w jakim się objawiła. Ciemna plama unosząca się na czterech skrzydłach; wysuszona, skarlała i godna pożałowania. Taka jak ja. W czymś, co kiedyś było twarzą, jarzyły się oczy, tak brązowe, że aż czarne. Jej palce przypominały szpony. Patrzyłem na obcego najpierw z obawą, potem z odrazą, i go poznałem.

– Izzahel.

– Tak, to ja – odpowiedział. – I ja cię poznaję. Ty… ty!

Wbił we mnie wzrok. Rozpoznawał, natomiast chciał jeszcze mnie nazwać. Jego anielski intelekt przenikał wszystko, co napotkał, ale teraz nie znajdował tego, czego szukał. Był zmieszany, lecz nie ustępował.

– Przestań! – rzuciłem.

– Nie. Wiem, że to ty. Pamiętam, co się stało między nami. Nawet krzyż mi tego nie odebrał. Ty. Ja. Nareszcie mogę wyrównać rachunki.

Trzepnął skrzydłami i runął na mnie. Jedna pokraka przeciwko drugiej. Chciałem go odepchnąć, byłem za słaby. Uderzył pięścią, raz i drugi, i gęste krople ichoru spryskały mi twarz. Wczepił się we mnie pazurami. Obracaliśmy się w locie. Kopnąłem go, ale nie puścił.

– Boli, co? – wycedził. – Niech boli. Bicz Boży dla ciebie!

Biłem na oślep, kopałem i kąsałem w kark, czułem smak jego ichoru. Nie było w tym nic heroicznego: dwaj trędowaci żebracy okładający się w rynsztoku. W pewnej chwili wgryzłem się dość mocno: zaskrzeczał, zluzował chwyt i mogłem kopnąć go jeszcze raz. Oderwał się ode mnie i zawisł w powietrzu. Nie wiedziałem, że jestem aż tak słaby. Szczęśliwie on też nie był u szczytu swoich możliwości. Również wyrwał się z więzienia, być może dopiero przed chwilą.

Izzahel. Kiedyś był inny, piękniejszy. Jego skrzydła były szerokie, czarne i twarde. Miał pałace, kobiety i wyznawców. Tak jak ja zstąpił na ziemię, a przez trzysta lat sprawy między nami układały się różnie. Toczyliśmy wojny. Konkurowaliśmy o trofea i o kochanki. Był moim bratem w przysiędze Czuwających. Był też moim nieprzyjacielem, wtedy i teraz.

– Muszę – odrzekł wreszcie. – Za wszystko, co się stało. Pamiętasz? Tak skończył się nasz świat! Ja i ty, walczący ze sobą. Tamtego dnia Ten Co Ponad wydał na nas wyrok i sam książę Mastema musiał uratować cię z moich rąk.

Ruszył na mnie, a ja odepchnąłem się skrzydłami i uciekłem w tył. Uderzył. Trysnął kolejny strumień krwi. Zacząłem spadać, on za mną. Bił i tłukł, aż został ze mnie zakrwawiony strzęp anielskiego ciała. Tak, pamiętałem tamtą chwilę, kiedy krzyżowaliśmy włócznie w cieniu piaskowej burzy. Walczyliśmy ze sobą, gdy nastąpił potop. On nienawidził mnie, a ja jego, a później Stwórca odebrał nam wszystko. Teraz Izzahel masakrował mnie, nawet jeśli było to tylko zwycięstwo nędzarza, bijącego się o nic pośrodku niczego. Został mi ostatni sposób, aby go zatrzymać.

– IZZAHEL! – wrzasnąłem, a w tym słowie wyraziłem całe swoje tysiącletnie cierpienie. Ichor zagotował się w moich wyschniętych żyłach, lecz magia zadziałała. Przeciwnik wrzasnął i zgiął się w pół: za pomocą tej klątwy ugodziłem go w jego imię, skryte głęboko w duszy. Pozwoliło mi to wymknąć się z jego szponów, mimo że ceną był i mój ból. Rany zasklepiały się w nas obu i patrzyliśmy na siebie, dwa pożałowania godne odpady nieba.

– Ty też zostałeś uwolniony – wychrypiałem. Nie odpowiedział, analizował mnie. – Też wisiałeś na krzyżu. Co się stało, Izzahelu? Jak? Czemu tu jesteśmy? Czy Ten Co Ponad nas uwolnił?

– On nie wybaczy nam nigdy. Zwłaszcza tobie.

– A jednak tu jesteśmy. Inni też są wolni? Czy tylko ty i ja?

– To bez znaczenia – mruknął.

Unosiliśmy się tak w milczeniu. Czy to miał być mój los? Walczyć z nim na progu niebios, już zawsze? Izzahel wyglądał, jakby właśnie tego chciał, i pewnie mógłby to dalej robić. Zamiast tego przemówił:

– Wiesz, kim jestem. Ja poznaję, kim jesteś ty. Czy ty wiesz to o samym sobie?

– Co to za żarty, Izzahelu?

– Poznaję cię. Znam twoją twarz. Pamiętam, co mi zrobiłeś, a ty pamiętasz mnie. Ale nie poznaję twojego imienia. Jakbyś go nie miał albo ktoś je usunął, z ciebie i z moich wspomnień.

– O czym ty mówisz? Ja przecież…

– Jeszcze nie zauważyłeś? – mówił. – Spójrz w siebie, w swoją istotę. Jak na glinianej tabliczce, Ten Co Ponad wyrył w nas imiona i tak nas stworzył. Byłeś nazywany Anu-Lah. Byłeś Pożogą Wschodu. Nosiłeś też imię Olamnazzar. Ale żadne z nich nie jest prawdziwe, bo nadali ci je tylko ludzie. Podobnie na mnie wołano: Utan-Gar, Izizil albo Kruk Pobojowisk, choć to były tylko szmery na wietrze. Ja jestem Izzahel, a kim jesteś ty?

Nie wiedziałem, czy to nie jest gra w osłabienie mojej czujności, ale wydawał się poruszony. Skupiłem myśli, ukoiłem gniew. Przez mgły rozproszenia, bólu i rozbieganych uczuć spojrzałem w głąb siebie – i nie znalazłem niczego. Tam, gdzie powinna być „gliniana tablica” mojej duszy, ziała czarna noc.

– To niemożliwe! – szepnąłem.

– A jednak. Jak mam z tobą walczyć, gdy mierzę w pustkę? Czy ty w ogóle tutaj jesteś?

– Co oni mi zrobili?!

– Oto jest pytanie – usłyszałem, a Izzahel uśmiechnął się, zawistny demon cieszący się z cudzej krzywdy, i dodał: – Muszę cię zostawić z tym odkryciem. Oby sprawiło ci to wiele kłopotów, bracie. Obyś poczuł bezsens i żal, tak jak wtedy czułem je ja. Spotkamy się jeszcze, byle nie za szybko.

Zwinął skrzydła i popędził w dół, a po chwili zniknął mi z oczu. Nie ośmieliłem się ruszać w pościg. Wisiałem na różanym bezdrożu między niebem a ziemią, z dłonią na piersi, i patrzyłem w samego siebie.

Moje wnętrze wionęło pustką. Izzahel miał cel: być Izzahelem. Tą żałosną, skarlałą kreaturą, ale to nadal był on. Wszystko na świecie miało swoją tożsamość i było „czymś”, bo miało imię, które nadał mu Stwórca. Już nie ja. Miałem je, ale utraciłem. Teraz? Kiedyś? Podczas kaźni na krzyżu? Czy to była cena za uwolnienie z więzienia? Czy raczej kara za to, że z niego uciekłem? Może Ten Co Ponad dostrzegł moje zniknięcie i zemścił się właśnie w taki sposób, który ogołocił moją duszę? Z drugiej strony, Izzahel też się uwolnił, a miał nadal swoje imię!

Musiałem się dowiedzieć. Poderwałem się w górę. Ciężar serca ściągał mnie w dół, a strach osłabiał moje skrzydła. Wznoszenie się ku niebu zawsze zmuszało do wewnętrznego wysiłku. Do pokory wobec sił większych od nas samych. Było to trudne, zwłaszcza że słodki zew z dołu nadal mnie kusił i przyzywał.

Zbliżałem się do górnych partii niebios, gdy zobaczyłem coś dziwnego. Coś, czego nie powinno tam być, na pewno nie na szlaku ku sferze Stwórcy. Zobaczyłem masę chmur świecących na kształt rozżarzonej stali. To była tutejsza twierdza, jedna z wielu. We wnętrzu trzaskały błyskawice i gromy, niby uderzenia młotów o kowadła. Jednak po znajomych znakach rozpoznałem rękę piekieł. „Co oni tutaj robią? – pomyślałem. – Skąd się tu wzięli żołnierze diabła?”. Jakiś czas zajął mi lot wzdłuż tych obłoków, które kalały okoliczną harmonię, aż wartownicy mnie dostrzegli. Z wrót, z których kipiały światło i żar, wynurzyło się pięć anielskich obecności: czterech dwuskrzydłych z jednym czteroskrzydłym wodzem. Każdy był niczym plątanina ognia i dymu, a choć płonęli, towarzyszyła im dusząca ciemność. Zachowali czujność, lecz nabrali śmiałości, gdy rozpoznali, jak bardzo jestem słaby i żałosny.

– Czuwający! – usłyszałem głos przywódcy. – Co tu robisz? W jaki sposób zszedłeś z krzyża?

– Myślałem, że tutaj ktoś udzieli mi odpowiedzi na te pytania – odparłem. – Albo przynajmniej wskaże, gdzie mogę je znaleźć. Nie szukam z wami zwady, rycerze piekieł.

– Słusznie, że jej nie szukasz, jednak nadal nie jesteśmy przyjaciółmi. Nigdy nie byliśmy. Idź precz! Mieliście swoją szansę i wzgardziliście naszą sprawą. Teraz, gdy wygrywamy, nie musimy ci pomagać.

– A wygrywacie? Jak to możliwe?

– Ha! – Czułem, jakby wymierzył mi policzek. – Wydarliśmy boskiemu Tyranowi tę oraz wiele innych twierdz. Jego święci, te lojalistyczne psy, uciekają rażeni ogniem i siarką. Spójrz tylko. Kiedyś stacjonowały tutaj zastępy światła i lodu. A teraz? Nie odważają się zbliżać. Nawet Sammael nie wierzył w to, co udało się Dar-Peorowi i nam, jego wiernym.

Zamyślił się.

– Kto wie, Czuwający? Może to ręka Tyrana osłabła na tyle, że musiał cię w końcu wypuścić? Może brak Mu już mocy, a Jego świętym odwagi? Oby! Możliwe, że jesteś zwiastunem przyszłych zwycięstw, bardzo bym tego chciał. Cokolwiek cię dręczy, nie szukaj rady w niebiosach, bo one nie mogą pomóc nawet sobie.

Nie wiedziałem, co robić. Czyżby pat Wielkiej Wojny został przełamany? Jeśli prawdą jest, co mówił tamten, to sam szatan nie był zaangażowany w ten triumf. Tymi potępieńcami dowodził Dar-Peor. Ten Dar-Peor? Przed potopem był zaledwie niedoświadczonym porucznikiem piekieł. Jak to się stało? Zwycięża bez pomocy Sammaela? Z aniołami Mastemy? Sam przeciw Temu Co Ponad?

Tamci widzieli moje zmieszanie. Na odchodne jeden z nich rzucił:

– Jeśli potrzebujesz rady, znajdź Szemhazaja. Wy wszyscy zostaliście ukrzyżowani, ale on nie. Do dzisiaj wisi spętany między niebem i ziemią i widział wszystko, co się wydarzyło przez ten czas. O, właśnie tam. – Wyciągnął płonące ramię. – Może on ci pomoże?

Skinąłem z wdzięcznością za tę ostatnią informację. Ponownie zacząłem opadać w kierunku ziemi, która z tej odległości była szarą plamką daleko, daleko w dole.

Wkrótce zobaczyłem łańcuch, zdałoby się, nieskończonej długości. Był szary, twardy i nieruchomy, zawieszony gdzieś wysoko nade mną. Na jego końcu, poniżej, majaczył jakiś kształt. Znowu poczułem mrowienie: oznakę anielskiej obecności, tę jednak znałem dobrze. Niegdyś był to pierwszy z nas, Szemhazaj, nazywany też Azą.

Wisiał głową w dół. Miał cztery czerwone skrzydła otoczone plecionką więzów, otulających też ręce i ciało. Jego złote włosy rozwiewała niebiańska bryza. Choć przebywał w pętach, poniżony i odarty z chwały, był nadal sobą, niezniszczonym przez krzyż. Muskularny, rumiany, piękny. I ja wyglądałem podobnie, gdy stąpałem po ziemi. Na piersi nosił wszakże rażący, obcy znak: godło księcia Mastemy, prawej ręki Boga. Było to znamię zhańbionego pokutnika. Archanioł wpatrywał się w ziemski świat, a dopiero łopot strzępów skrzydeł uświadomił mu moją bliskość.

– Witaj, mój wodzu – zacząłem.

Poderwał głowę i mnie zobaczył.

– Ty! Skąd… tutaj? Dlaczego?

– Nie wiem – odpowiedziałem i spłynąłem tak, aby zawisnąć przed nim twarzą w twarz. Przyjrzał mi się. Nie tak agresywnie jak Izzahel, choć równie badawczo. Nie widzieliśmy się przez dwanaście tysiącleci i nie wiedziałem nawet, od czego zacząć tę rozmowę.

– Uwolniłeś się – stwierdził.

– Tak. Nie wiem czemu.

– I przyleciałeś do mnie, bo sądzisz, że ci powiem?

– Tak mi doradzono – wyznałem. – Dopiero teraz dowiedziałem się, że nie dzielisz naszego losu. Że pozostałeś świadomy i… cóż, cierpisz może niedogodności, podczas gdy my wijemy się w mękach. Uznałem, że skoro masz przywilej patrzeć i wiedzieć, podczas gdy my niczego nie widzimy i nie wiemy… to może będziesz znał odpowiedź na to pytanie? Mój dobry wodzu, Azo?

Znowu cisza, podczas której mierzył mnie wzrokiem. To zaczynało być denerwujące.

– Wracaj na krzyż.

– Ty też powinieneś tam trafić – odparłem. – Tak, jak wszyscy. Dostaliśmy wspólny wyrok. Czemu nie ty?

– Ten Co Ponad chciał, żebym zobaczył waszą karę, zanim ona spotka mnie. Złamałem się. Upadłem przed Mastemą i dostałem inny wyrok. Mam wisieć tutaj w taki sposób aż do końca świata.

Nie wiedziałem, czy się rozgniewać, czy go wyśmiać. Zrobiłem obie te rzeczy.

– Z nas wszystkich, właśnie ty? Który jako pierwszy spojrzałeś w dół? Który nas namówiłeś do złożenia przysięgi? Akurat ty ją złamałeś?!

Plunąłem mu w twarz. Nie mógł się obetrzeć, bo więzy krępowały go zbyt mocno. Uniósł się gniewem:

– Nie rozumiesz, co wtedy zrobiliśmy? Przez lata tkwiłeś w raju ziemskich rozkoszy, podczas gdy nasze dzieci niszczyły świat, którego obiecaliśmy strzec.

– Strzec, tak! Przed niebem i przed piekłem. Przed świętoszkowatymi hipokrytami oraz bandą szaleńców szatana. Nie przed samymi ludźmi, bo oni byli doskonali tacy, jacy byli. Krzywdzili się nawzajem, owszem, ale takie jest życie. A Ten Co Ponad co zrobił? Wymordował ich bez mrugnięcia okiem.

Szemhazaj nie odpowiedział, więc dodałem:

– Przestraszyłeś się bólu, co? Przeraził cię potop. Gdybyś poczuwał się do winy, wisiałbyś z nami!

– Nie wiszę z wami właśnie dlatego, że zobaczyłem swoją winę. Widzę historię świata i nie mogę zrobić nic, żeby ją zmienić. Myślisz, że to, co zapoczątkowaliśmy, nie miało dalszych konsekwencji? Że potop wszystko naprawił? Nasza krew… ten ichor pełen pożądliwości, on nadal tam jest. Ci, którzy przetrwali, są dziećmi naszych dzieci. Nie ma już na ziemi gigantów, oni wszyscy zginęli, jednak nasza krew została. Miesza się w większym lub mniejszym stężeniu i nakłania ludzi do tego wszystkiego, czego my pragnęliśmy. Pożądają rozkoszy, piękna, a nade wszystko: władzy. Nie rozumiesz, bo nie widziałeś ich dziejów. Rozkwitają, tak jak my. Poznają świat – jak my. Tworzą piękne rzeczy – jak my. I wiesz… inne rzeczy robią dokładnie tak samo. Albo gorzej! – Wstrzymał się. Zebrał myśli i kontynuował: – Zawsze było strasznie. Byli bezwzględni i bezlitośni. Ostatnie wieki, zwłaszcza ten, który nazywają dwudziestym, to był koszmar. Na całym świecie, miliony śmierci, tak po prostu. Nieprzeliczone miliony. Tyle cierpienia i wszystko przez nas. Nasze dzieci, nasza krew… a ja musiałem na to patrzeć.

Słuchałem go. To prawda, ziemia mnie pociągała, choć nie miałem pojęcia, jak wygląda. We wspomnieniach widziałem pierwotny raj. W prostocie serca myślałem, że po potopie Ten Co Ponad przywrócił ją do tamtego stanu. Że są tam te same kobiety, roześmiane i wdzięczne. Że ludzkość rozkwitła niczym kwiaty, które mógłbym raz jeszcze wąchać, podziwiać i zrywać, gdybym miał ochotę.

– A co na to Ten Co Ponad? – zapytałem.

– Nie wiem.

– A święci? Coś robią? Cokolwiek?!

– Nic. Za bardzo zajęci są Wielką Wojną. Może raz na stulecie jakiś dwuskrzydły zstąpi między śmiertelnych, żeby im pogrozić czy ich zdyscyplinować… założyć nową religię i wprowadzić wyższy ład.

– Obaj wiemy, jak wygląda ich „ład”! A piekielnicy?

– Czasem przemyka się jakiś pojedynczy dezerter. Kilkuset żyje między nimi. Jednak dwuskrzydli nie umieją przekraczać granicy, wiesz o tym dobrze. Nie mogą stać się ludźmi ani chodzić między nimi tak jak my, archaniołowie. Więc krążą wśród mgieł. Bawią się. Toczą swoje gry.

– „Gry” – parsknąłem. – Też pamiętam ich „rozrywki”. Myślisz, że to nie ma wpływu na świat? Że to, co opisałeś, to wina naszej krwi, a nie ich? Jedni i drudzy robią z ludźmi, co chcą, a ty sobie na to patrzysz, „wodzu”!

Byłem wściekły. Porzuciłem niebo, żeby dbać o ziemię. Owszem, nie zrobiłem tego z zupełnie altruistycznych powodów i może nie byłem najlepszym opiekunem pod słońcem, jednak potwierdziły się moje najgorsze przypuszczenia: Ten Co Ponad chciał karać i rządzić. Interesowały Go tylko nasze grzechy. Ludzie nie.

– Stwórca nikogo więcej nie pokochał? – zapytałem. – Przecież robił to jeszcze w naszych czasach. Zmienił się aż tak? Co z ludźmi takimi jak Enmeduranki? Czy Lea z Lagidy? Co z tymi, których nazywaliśmy „Przyjaciółmi Boga”?

Szemhazaj odburknął:

– Było kilku przez tysiąclecia, ale od dawna żadnego nie widziałem. Może żyją w ukryciu? Nie wyróżniają się na tyle, żebym mógł zwrócić na nich uwagę? Nie wiem.

I ja zamilkłem, ważąc myśli w głowie.

– Nie wracaj – powiedział. – Ostrzegam cię!

– A dokąd mam wrócić? Tam? – Wskazałem w górę. – Chyba kpisz. Widziałem, co się dzieje wyżej. Armie diabła stoją u Jego bram. Miałbym stanąć po stronie Tego Co Ponad? Za to, co mi zrobił? Nam wszystkim?

– Może się nad tobą zlitować, tak jak nade mną. Może dać ci nadzieję.

– Na co? Na powrót do „domu”? Zgodę na wstęp do Białego Miasta? – Wzburzyłem się ponownie. – Wiesz dobrze, jak wyglądały niebiosa, gdy zapanował w nich Gniew. Przejmowały cię odrazą. Myślisz, że gdy opadną te kajdany, to nie dostaniesz innych, jeszcze gorszych? Tam łańcuchy będą tylko w twojej głowie. To mi proponujesz? Nie wierzę w twoje nawrócenie, Azo! Nie wierzę, że jesteś aż tak bezinteresowny. Co jeszcze ci obiecał?

– Obiecał mi ją – wyznał po chwili. – Obiecał, że kiedyś ją jeszcze zobaczę.

– Isztar? Twoją Isztar?

– Tak.

– To nie jest możliwe – oznajmiłem, jakbym wyjaśniał proste sprawy dziecku. – Ten Co Ponad może stworzyć jakąś pustą wydmuszkę, która będzie ci ją przypominała, ale to złudzenie. Ludzie umierają na zawsze i nie ma dla nich życia po śmierci. Przecież to wiesz, Szemhazaju, więc jak mogłeś w to uwierzyć? – Westchnąłem. – Złamali cię. Najlepszego z nas. Obrócili twoją miłość w szyderstwo. Udowodniłeś, że Czuwający są mali, słabi i żałośni. A ja tak ci wierzyłem!

– Niech Otchłań pochłonie twoją wiarę! Toczyłeś wojny. Grabiłeś miasta. Zatykałeś na pale głowy cudzych synów i odbierałeś córki ich matkom. Nie próbuj wmawiać mi, że reprezentujesz jakąś moralną wyższość.

– Robiłeś to samo co ja – odparłem. – Twoi synowie pożerali ludzi i też o to nie dbałeś. Ja przynajmniej nie dałem się przekupić Temu Co Ponad, i to tak bezczelnym kłamstwem. Ludzie umierają na zawsze, taki ich los.

– Wracaj na krzyż, bo taki jest twój!

Odwróciłem się i zacząłem opadać. Choćby po to, żeby go rozwścieczyć. Nie miałem imienia, Szemhazaj był zdrajcą, a Dar-Peor zwyciężał Tego Co Ponad. Nic tutaj nie było na swoim miejscu. Czy tam, w dole, mogło być inaczej?

Słodki zew, który mnie przyciągał, już znacznie osłabł. Nie chciałem, aby tak było, ale wykwitło we mnie zbyt wiele uczuć i pragnień, odkąd zerwałem więzy. Pożądanie, strach, gniew, niepewność… i teraz jeszcze pogarda: do mojego wodza, do Stwórcy oraz do samego siebie. Bez ładu, bez skupienia, z rozdartym sercem i pustką w duszy opadałem coraz szybciej. Wcześniej chciałem, aby to było doświadczenie piękne i majestatyczne. Aby mój powrót coś znaczył, a przynajmniej wyglądał na coś wartego wspomnienia. Ale tak nie było. Zstąpienie, które miało być aktem miłości, coraz bardziej przypominało akt buntu. Cieniutka smużka rozkosznego zapachu rozmywała się. Traciłem to jedyne dobro, jakiego mógłbym pragnąć.

W naszych oczach ziemia była krainą wiecznych mgieł. Prawdy wyraźne w wyższych światach jawiły się tu jako mętne i nieoczywiste. Cokolwiek budowali ludzie stanowiło mgławicę niepewności. Miasta były rozwiewającymi się oparami bez konturów. Śmiertelnicy – grą nieuchwytnych cieni. Dla większości niebiańskich intelektów nie było tu nic ciekawego, bo wszystko przypominało pustynię wulkanicznego pyłu. Tylko nieliczni mieli dość mocy i woli, aby porzucić astralne zmysły i spojrzeć na świat ludzkimi oczami. Ci z wysoka, z piekieł i niebios, nie rozumieli, za co mogliśmy pokochać to miejsce. I dobrze.

Wylądowałem zmęczony i ponury. Poruszałem się z trudem. Nie wiem, ile czasu zmarnowałem w niebiosach, zanim dotarłem na miejsce. Spotkania z Izzahelem, z rycerzami piekieł i z Szemhazajem, do tego lot na okaleczonych skrzydłach, wycieńczyły mnie niezmiernie. Chociaż my nie musimy jeść, to stan, w którym byłem, najlepiej by opisało porównanie do głodu.

Pod postacią cienia sunąłem ku miejscu, do którego coś mnie ciągnęło. Przestawiałem się na postrzeganie ludzkiego świata, jak gdybym szukał właściwej częstotliwości. Szło mi to opornie. Cudowna woń ulotniła się, choć węszyłem za nią niczym łowczy pies. Byłem wściekły, bo dotarłem tutaj za późno. Dałem się rozproszyć i przez to niezmierna słodycz wymknęła mi się z rąk. Niby przez sen zobaczyłem trzypiętrowy budynek o ciemnych murach, pokryty mchem i otoczony pasmem drzew. Jego ściany rozstąpiły się przede mną. Wewnątrz: sieć korytarzy, kilkanaście sal, jakieś popiersie, ławy…

– Co to jest? – zapytałem sam siebie. – Jakieś koszary? Pałac? Magazyn?

Był wieczór, a ja snułem się po budynku. Gdyby ktoś tu był, mógłby mnie poczuć, tak jak ja czułem swoich braci, po mimowolnym drżeniu mięśni, przez gęsią skórkę czy falę chłodu. Deski na podłodze zatrzeszczały pode mną, choć nie powinny. Byłem nieostrożny i ciężki. Strzępy skrzydeł przesuwały się po parkiecie. Wszedłem do jednej z sal. Stało w niej około trzydziestu ławek i krzeseł, jakieś szafki, a na ścianie wisiały plakaty oraz wielka czarna tablica.

– Oni się tutaj… uczą.

Nikogo nie było. Spóźniłem się. Jeśli ktoś mnie stąd wzywał, to już go tutaj nie spotkam. Ale kogo? Kto mógłby to zrobić? Inny anioł? Jak? Jak mógłby przełamać więzy, którymi spętał mnie Ten Co Ponad? Może człowiek? Kiedyś nauczyłem ludzi, jak przywoływać mnie intonowaniem mantr – ale to nadal byłoby za mało. Tyle pytań! W dodatku… to nie była świątynia czy ośrodek kultu, nic z tych rzeczy. Zwykła szkoła, gdzie uczyły się dzieci. Miałem tak mało sił. Obraz ludzkiego świata chwiał mi się w oczach. Zawiodłem. Czteroskrzydły archanioł, Czuwający cherubin, teraz zaledwie mizerny upiór!

Stanąłem przed jedną z gablot na korytarzu. Zobaczyłem serię zdjęć: grupkę pozującej młodzieży. Bezbrodych młodzieńców, wysokich i dobrze zbudowanych. Przypominali moich nastoletnich efebów sprzed potopu: silnego Irada; Utuma, którego zwano Panterą; bohatera Muszata. Czas obrócił tamtych chłopców w pył – do dzisiaj pewnie nie przetrwały nawet ich kości. Żyli wyłącznie w mojej pamięci, we wspomnieniach nieśmiertelnego. Ci tutaj byli do nich podobni. Obok chłopców stały dziewczęta. Pozowały do fotografii z zadziornie skrzyżowanymi rękami albo przeciwnie, jakby machały wprost do mnie. Takie młode i wdzięczne, takie nieświadome swojej fantastycznej mocy.

Wyschniętą dłonią dotknąłem szyby, za którą ukrywała się fotografia, i szkło pokryło się szronem.

– Muszę stać się człowiekiem – powiedziałem do siebie.

Nie miałem dość sił, aby zrobić to tak, jak kiedyś. W tym żałosnym ciele byłem mdłym oparem, widocznym tylko dla szaleńców i wieszczów. Mogłem odzyskać siły, pijąc boski ichor innego anioła… choć to raczej nie wchodziło w grę… albo z noszącego nasze dziedzictwo giganta… tyle że oni wyginęli w potopie. Musiałem znaleźć inny sposób. Przez następne dni krążyłem po okolicy, pośród ludzkich cieni i chłodnych mgieł, ślizgając się po krawędzi tego co rzeczywiste. Na kształt jaszczurki pozostawałem godzinami w bezruchu. Niczym pająk, cierpliwy na środku swojej sieci. Wypatrywałem okazji – choćby najmniejszej, najbardziej żałosnej szczeliny. Nic nie było poniżej mojej godności. I doczekałem się.

Siedemnastego czerwca długowłosy czternastolatek otworzył drzwi do zakurzonej piwnicy. Wionęło od niego desperacją i samotnością. To właśnie mnie przyciągnęło. Złapałem woń chłopca – coś, co okultyści nazywali „aurą” czy podobnym niejasnym słowem. Żarłoczny demon, którym byłem, podążał za nim i śledził każdy jego ruch.

Chłopak, już w piwnicy, zagotował heroinowy złoty strzał i wciągnął do strzykawki. Wśliznąłem się do miejsca, gdzie siedział, wprost przez gruby mur. Zawisłem nad nim w oczekiwaniu. Wtedy jeszcze nie do końca rozumiałem, co robi, ale to, co zamierzał, rozbrzmiewało jak kontrabas grający ponure requiem. Nie planował wyjść żywy z tej ciemnej izdebki – to było dla mnie jasne. Zanim nacisnął tłok, zawahał się i westchnął. Był doskonały do roli, którą miałem grać. Młody, przystojny, wysportowany. Musiałem wykorzystać tę okazję.

W końcu przymknął oczy i podjął decyzję. Wstrzyknął sobie miksturę i położył się na podłodze. Chyba chciał, aby śmierć wyglądała dostojnie i miała łagodny przebieg. Niestety, na to nie mogłem pozwolić. Zatrzymałem jego świadomość tuż na powierzchni. To ja zepsułem mu ostatni odlot. Objawiłem mu swoją obecność i na tę krótką chwilę między życiem a śmiercią chłopak stał się prorokiem. Zobaczył mnie, ale nie mógł mnie już powstrzymać.

Zdarzyło się to, co miało się zdarzyć, a co przypominało ponury śmiertelny sakrament. Przez moment, między jednym a drugim uderzeniem serca, mogłem wśliznąć się w ludzki świat. Nie chciałem go dręczyć, choć musiałem. Czułem, że wzywa matkę. Chciałem go uspokoić, dziękując za dar, jaki mi złożył; niezamierzoną ofiarę z samego siebie. Później umarł i dostał swoją upragnioną nicość. Ja zaś stałem się nim.

Liceum Ogólnokształcące numer pięć

Rankiem pierwszego września założyłem koszulę ze srebrzystymi spinkami, garnitur oraz czarne lakierki o długich czubach (w internecie przeczytałem, że takie są modne). Ojciec akurat wychodził do pracy i miał wrócić za trzy dni.

– No, to na razie – rzucił. Odpowiedziałem zdawkowym „dzięki” i już go nie było.

Tego dnia jazda metrem była czystą przyjemnością. Było tam mnóstwo osób w „moim wieku”, w odświętnych strojach, spieszących do swoich szkół. W tłumie dostrzegałem kruszynki zajęte świergotaniem z koleżankami albo wpatrywaniem się w telefon, tuż obok ponętnych panien z biustami wypełniającymi białe koszule. Śledziłem ich miny, ułożenie fryzur i style ubierania; otaczał mnie obłok ich perfum. Jak one patrzyły! Jak się poruszały! Coś w ich zapachu przypominało mi doświadczenie, które przywołało mnie z niebios. Właśnie „zapach” był określeniem, które najlepiej mu odpowiadało, gdybym miał przełożyć to wrażenie z anielskiego zmysłu na ludzki.

Poprzednio budynek szkoły był dla mnie niewyraźną marą, przez którą kroczyłem niby we śnie. Teraz nabrał kształtu. Był lekko zaniedbany, chociaż to liceum cieszyło się dobrą renomą (miało piąte miejsce w rankingu szkół średnich stolicy). Sczerniałe mury dodawały mu dostojeństwa. Wewnątrz nie grzeszyło nadmiarem kolorów, jakby chciało w ten sposób promować stateczną dojrzałość u swoich uczniów.

W auli zgromadziły się dziesiątki młodych ludzi, a ja żarłocznie przebiegałem spojrzeniem po ich twarzach. Fantazjowałem, jak która dziewczyna ma na imię, jaki ma temperament, jakie nadzieje na przyszłość. Uczennice były tak samo piękne jak ich siostry sprzed potopu, a do tego pozbawione zbędnego wstydu. W moich oczach stanowiło to wielki plus. Niektórzy moi bracia ograniczali swobodę kobiet, ukrywali je, zamykali w domach-więzieniach, w złotych klatkach haremów lub pod ciężkimi burkami. Ja nie. Cieszyła mnie śmiałość i spontaniczność; chciałem, aby były radosne. Tutaj widziałem ich zadowolenie, kiedy rówieśnicy lubieżnie na nie patrzyli, oraz subtelne gry, w których prezentowały swoje wdzięki. Bawiły się spojrzeniami kolegów i budowały tak poczucie własnej wartości. W ten sposób zdradzały, ile noszą w sobie palących kropli naszego ichoru. Duma, zazdrość, pożądanie – takie były nasze dary, które widziałem tu jak na dłoni. Pradawne siły rządzące życiem współczesnej młodzieży.

Wszyscy usiedli, aula zamilkła i jakaś kobieta, „pani dyrektor”, zaczęła powitalną przemowę. Nic z niej nie pamiętam, bo tonąłem wtedy w karku i ramieniu jednej „rówieśniczki”, która usiadła przede mną. Jakiś czas później dowiedziałem się, że miała na imię Maja i na swoje szczęście czy nieszczęście należała do wyższej klasy. Ten jednostronny romans nie trwał długo. Gdy wstępny apel się skończył, zdążyłem złapać spojrzenie dziewczyny, skinąć do niej głową i rzucić: „Hej”, na co ona odparła: „Hej”, po czym minęła mnie i wyszła.

Na rozpisce przeczytałem, że klasa humanistyczna „B” spotyka się z wychowawczynią w sali numer piętnaście. Na miejscu wiele ławek nadal stało pustych, ale i tak zobaczyłem mozaikę twarzy. Kilku chłopaków, dwóch nawet przystojnych. Dwie urocze blondyneczki. Jedna szara myszka. Zgrabna ruda piękność. Na te brzydkie nawet nie patrzyłem. Przeszedłem przez klasę i usiadłem w ostatniej ławce. Zaraz pojawiła się szatynka, ładna mimo trądziku, po niej następnych dwóch chłopaków w garniturach, a ja huśtałem się na krześle i obserwowałem w ciszy.

Po chwili weszła kolejna dziewczyna. Miała włosy o barwie ciemnych kasztanów oraz białą koszulę z bufkami i wąskim dekoltem. Mocno zarysowane brwi nad brązowymi oczami. Pod piersiami przewiązany rzemyk. Rozejrzała się, uśmiechnęła, poprawiła włosy i ruszyła przez klasę. Spod czarnej spódniczki mignęła podwiązka jej pończoch. Podeszła do przedostatniej ławki i w twarz buchnął mi jej kwietny zapach. Spojrzała na mnie i zaświergotała:

– Cześć. Rozumiem, że wolne przed tobą.

– Proszę. – Wskazałem na krzesło. Usiadła, wyjęła notatnik i kilka drobiazgów, a potem odwróciła się do mnie.

– A jak masz na imię? – zapytała z uśmiechem, głosem niczym szmer strumienia.

– Eryk. – A na wypadek, gdyby nie dosłyszała przez moje ściśnięte gardło, dodałem: – Mam na imię Eryk, a ty?

– Alicja. Miło mi. Skoro mamy spędzić ze sobą cztery lata, to opłaca się poznać, prawda?

– Jasne. Z dawnymi znajomymi mało mam do czynienia. A tutaj nie znam nikogo.

– Jedną osobę już znasz. – Uśmiechnęła się ponownie. – Czym się interesujesz? – spytała, dodając szybko: – Tak, wiem, wiem, co za banalne pytanie! Sport, filmy czy gry, co nie? – Przewróciła oczami. – Jeszcze mogłabym zagadnąć: „jakiej muzyki słuchasz?”

– Heavy metal to moje życie.

– Trochę na to wyglądasz. Ten garnitur to rodzice ci kazali? Jak to się mówiło… Aha, trzymasz z „brudasami”?

– A jak! Gdy to wszystko się skończy, wytarzam się w błocie. Na szczęście mam ramoneskę na zmianę.

– Taa, jasne!

– Okej, nie mam. Mógłbym mieć. Na następne rozpoczęcie założę, zobaczysz.

– Mam tak długo czekać? To błoto chociaż brzmi ciekawie.

– Uważaj, bo cię jeszcze pociągnę za sobą!

– Wskoczyłabym, gdybyś mi użyczył ramoneski. Bez niej nie da rady.

– Możemy to umówić na jutro.

– Jutro będzie futro, trzeba było dzisiaj. Musztarda po obiedzie, straciłeś okazję!

– Cholera! Może jednak, jakaś druga szansa?

– Może… Jeżeli grzecznie poprosisz!

Nie wytrzymała. O niebiosa, co za śmiech!

Do sali weszła nauczycielka, starsza kobieta w okularach, i zaczęła kreślić plan nauczania. Znudziłem się i chciałem wrócić do Alicji. Niestety, nie mogłem. Dziewczyna odwróciła się i słuchała uważnie, od czasu do czasu notując coś w swoim zeszyciku. Ach, tak bardzo chciałem się dowiedzieć, co pisała! Zobaczyć, na czym skupia się jej uwaga – i czemu nie na mnie! Jednak musiałem się hamować, bo byłem uczniem w klasie, a nie bóstwem wśród ludzi. Wytrzymałem jakieś trzy minuty, rozkoszując się widokiem ciemnego stanika prześwitującego przez białą bluzeczkę ślicznotki, nim wypaliłem:

– Pst! Takie ważne rzeczy piszesz? – Na to odchyliła krzesło w tył i, nadal patrząc na nauczycielkę, szepnęła:

– Takie tam, wiesz. W domu mama będzie pytać, jak było.

– Powiesz, że nie słuchałaś – rzuciłem. Gdy była blisko, otulał mnie jej zapach.

– Z nią to nie przejdzie. Sorki.

I wróciła do notowania.

Nagle drzwi się otworzyły i, przerywając wychowawczyni, wszedł do sali kolejny chłopak. Był wysoki i opalony, miał długie czarne włosy, a na sobie – poszarpane dżinsy i kurtkę ze skóry. Stukał w podłogę podkuciami glanów. Wszyscy na niego spojrzeli, łącznie z Alicją, a ja dostałem gęsiej skórki i poczułem chłód. Gdy zrozumiałem, co się dzieje, tylko cudem powstrzymałem się przed powstaniem i krzyknięciem: „To ty!”.

– Przepraszam za spóźnienie, pani profesor. Nazywam się Oskar Karnescu.

– Dzień dobry. Usiądź, gdzie chcesz – odpowiedziała nauczycielka.

„Oskar” przebiegł wzrokiem po klasie, aż dotarł do mnie. Przez moment stał nieruchomo. Udawał, że się zastanawia, ale chyba sam był zaskoczony. Zachichotał. Minął kolejne ławki i zatrzymał się tuż przy mnie. Z rozdrażnieniem zauważyłem, że Alicja ukradkiem patrzy na jego dłonie.

– Wolne? – zapytał, a gdy odparłem: „Tak, proszę”, usiadł tuż obok i wsunął torbę pod naszą wspólną ławkę.

– A jak się teraz nazywasz, o nieznajomy? – dodał nieco ciszej.

– Eryk Lautis, Izzahelu.

Nastolatek roześmiał się.

– Miło mi, Eryku. Wiedz, że czy tego chcemy czy nie, odtąd będziemy chodzić do tej samej klasy.

Gdy nauczycielka snuła przed nami wizję zajęć aż do maja – plan lekcji, lektury, warunki zaliczeń czy regularność kartkówek – wraz z Izzahelem pisaliśmy do siebie na kartce.

– Chyba nie ma sensu tego ukrywać. Przyciągnęło nas tutaj to samo, prawda? – zacząłem.

– Tak sądzę – odpisał.

– Mogliśmy to ustalić w niebie. Teraz też chcesz ze mną walczyć?

– Nie. Na razie wystarczy. Zbyt wiele wysiłku włożyłem w nowe życie. Kim był twój?

– Samobójcą.

– Ok. Ja swojego sam zabiłem. To świetne uczucie być takim dzieciakiem. Zwłaszcza tu!

– Przez dziewczyny, co?

– Tak – przyznał. – Tego zawsze chcieliśmy, czyż nie? Mówiłem ci: pamiętam wszystko, więc to też. Najpierw mogę sobie zdobyć, jak to mówią, „laskę”, a potem – cały świat. To w końcu nasza rola. Jesteśmy Czuwającymi i przysięga nadal obowiązuje. Możemy odbudować swoje państwa i spuszczać wpierdol tym z nieba i z piekła.

Aby nieco przytemperować jego zapał, wspomniałem:

– Wiesz już o Szemhazaju? On ma swoje zdanie na ten temat. Woli nas widzieć na krzyżach.

– Odpowiem w tutejszym stylu: niech Aza spierdala. – To ostatnie podkreślił. – W dupie mam zdanie tego zdrajcy. Tutaj jest lepiej niż tam. Na przykład ta brązowooka piękność, tuż przed tobą. Może i jest nieco wąska w biodrach, ale to nic. Świetna, nie? Nie patrz tak na mnie. Podoba ci się.

Dopiero po kilku chwilach napisałem:

– Gdzie mieszkasz?

– Co ty, nie chcesz o niej gadać? W willi, na północy miasta. Wylądowałem w bogatej rodzince, przyda mi się zaplecze na przyszłość. Jak ma na imię? – złośliwie wrócił do tematu dziewczyny.

– Alicja.

– Ładnie. Chcesz ją? To nie mój styl, a mamy trochę innych ślicznotek. Niektóre gapią się na nas i udają, że nie. Mega! Gdy to się skończy, zabierzmy się gdzieś ze wszystkimi.

– Podobno nadal mnie nienawidzisz, Izzahelu.

– Nam bardziej potrzeba zrozumienia niż miłości. Teraz jest między nami dzień zawieszenia broni i może się jeszcze trochę przeciągnie. Czas to wszystko, co mamy, a ja wolę gapić się im na cycki, niż walczyć z tobą. Przynajmniej dzisiaj. Później zobaczymy.

Ostatnie wyznanie odrobinę mnie uspokoiło. Zmiąłem kartkę i zaczęliśmy obserwować klasę. Było w niej dwadzieścia osiem osób: ładni i brzydcy, uroczy i niewarci uwagi. Piętnaście dziewczyn, sporo niezłych. Do tego kilku wyrośniętych chłopaków. Inni tacy sobie. Sondowaliśmy i byliśmy sondowani, trwało to kilkanaście minut. W końcu wychowawczyni podziękowała za uwagę, życzyła „wiele entuzjazmu na nowej drodze życia” i tak zakończyła się lekcja zapoznawcza. Gdy znów można było rozmawiać, nasza sąsiadka odwróciła się do nas.

– Cześć, mam na imię Alicja. – Wyciągnęła rękę. „Oskar” przedstawił się, po czym powiedziała do nas obu: – Chodźmy gdzieś ze wszystkimi! Poznamy się lepiej, będzie miło. Obok jest dużo zieleni, może tam?

– Okej, załatwię to – podchwycił Izzahel, zaskoczony, że dziewczyna wyprzedziła jego pomysł.

Głośno zaproponował, żebyśmy całą klasą poszli nieopodal, na tak zwane Pola Absalomskie. Parę osób wyszło bez słowa, jednak większość podchwyciła ten pomysł. Alicja mierzyła wzrokiem Oskara, po czym zwróciła się do mnie:

– Znacie się skądś?

– Nie, skąd ten pomysł?

– Tak wyglądało. Jesteście obaj tak trochę metalami, nie? No i pisaliście przez cały czas. – Skinęła na kartkę leżącą na pulpicie. – Od razu znaleźliście temat.

– Byłaś odwrócona. Podglądałaś? – mówiąc to, sięgnąłem po „dowód”.

– Może trochę.

– Pisaliśmy o dziewczynach – odparłem, a ona wyrwała mi papier z rąk.

– O! Coś o mnie? – zapytała nie czytając.

– Niewykluczone.

– Chcę wiedzieć?

– A jesteś gotowa zaryzykować, Alicjo?

– Ależ to oficjalnie zabrzmiało! Może po prostu: „Ala”. – Po czym oddała mi świstek.

Gdy wstawała, znów mignęły mi jej podwiązki. Coś pięknego. Razem wychodziliśmy z sali, ja tuż za nią, tonąc w jej zapachu, kiedy drogę zastąpiła nam chudziutka blondynka.

– Cześć. Możemy się poznać? Mam na imię Klara.

Z boku twarzy spływał jej pojedynczy warkoczyk. Miała białą koszulę i granatową spódnicę niemal do ziemi. Mały biust, z talią podkreśloną modnym szerokim paskiem. Nic nie zapowiadało tego, kim okazała się później. Wówczas był z Klary jedynie uroczy podlotek i właśnie tak ją oceniłem.

– Pewnie! – Alicja podała jej rękę, a potem zrobiłem to ja. Miała miękką ciepłą dłoń, aż miło mi się zrobiło.

W grupie idącej na Pola zostało dziewięć dziewczyn i siedmiu chłopaków. Reszta odpadła, niezainteresowana integracją. Nawet się z tego cieszyłem, bo w naszej grupie zostali generalnie ci piękniejsi (z paroma wyjątkami). Oskar wysforował się naprzód, zaraz też zagadało do niego dwóch nowych kolegów: Hubert i Marcin.

– Też pójdę pogadać z innymi – rzuciła do nas Alicja, przez dwie sekundy patrzyła mi w oczy, a ja skinąłem głową.

– Przecież ci nie uciekniemy, nie?

– No myślę!

Podeszła do jakiejś dziewczyny, wysokiej, o kwitnących kształtach i włosach koloru gorzkiej czekolady, które rozjaśniało ombre. Alicja coś do niej powiedziała, tamta przytaknęła i usłyszałem głośne „łał”. Zaczęły rozmawiać. „Może się znają?”, pomyślałem. Zostałem sam z Klarą i przez chwilę zaległa między nami cisza, gdy szliśmy trochę z boku grupy.

- Jak nastroje przed nową szkołą? – zapytałem. Blondyneczka spojrzała na mnie. Miała łagodne rumieńce.

– Dobrze. Bardzo dobrze. To znaczy trochę mi smutno, bo zostawiłam kogoś w poprzedniej szkole. No, w podstawówce. Młodszą koleżankę. Przeżywała, że muszę iść do liceum.

– No ale przecież nie zniknęłaś na zawsze, nie? – rzuciłem nie przywiązując wagi do tych słów, a ona wyjaśniła:

– Jesteśmy bardzo zżyte. A tutaj przyszłam, bo podobno pani od literatury jest świetna.

– Ooo! Lubisz czytać.

– Ej, to przecież klasa humanistyczna, przypominam. Wszyscy powinni. Ty nie?

– W sumie racja. W te wakacje dużo czytałem. Znaczy, kiedy nie siedziałem w internecie.

– No, potrafię to zrozumieć! Czeka mnie mnóstwo czytania. Mam listę. Mam też nadzieję, że pani mi wyjaśni co poważniejsze lektury.

– Jakie na przykład?

– Wiesz… – Spuściła wzrok. – Mam nietypowe zainteresowania. Znaczy, lubię czytać o religii. Znaczy, to, co mądrzy ludzie o niej pisali. Jak widzieli Boga. To taki mój konik. Niekonwencjonalny. Na przykład, nie wiem, po prostu coś z Biblii… filozofii… czy z jakiejś takiej literatury.

– Tak z naukowej ciekawości? – zapytałem, marszcząc brwi. „Skąd ten temat? Tutaj? Teraz?”, pomyślałem, a dziewczyna wbijała spojrzenie w chodnik.

– Nie no, jestem wierząca. Po prostu chcę dowiadywać się więcej. Poszerzać horyzonty.

– Czytałem co nieco. Możemy o tym pogadać, jeśli będziesz chciała. Na razie mogę ci polecić „Księgę Henocha”. Pokazuje fajną perspektywę, zwłaszcza na aniołów.

– A wiesz, nawet miałam coś takiego na swojej liście. Sięgnę, gdy tylko przebiję się przez „Mistrza i Małgorzatę”.Znasz? – podchwyciła z odnowionym entuzjazmem.

– Jeszcze nie miałem okazji.

– To ci polecam wobec tego! Świetna!

Zobaczyłem, że Izzahel dołącza do Ali, tej ładnej dziewczyny, z którą rozmawiała, oraz drobnej brunetki, która szła obok. O coś je zapytał, a wtedy ta pierwsza rozejrzała się za mną. Razem zaczekali, aż zrównamy się z nimi.

– To Eryk i Klara – zaświergotała Alicja. – A to Taida… I Natalia! Poznajecie? Bo ja poznałam od razu. To przecież NNestarka! Ma swój kanał na Youtube’ie, prowadzi streamy, występuje w reklamach i jeszcze udaje skromną!

– No weź! – żachnęła się Natalka.

– O, coś kojarzę – skomentowała Klara. – Wylądowałaś u nas? Fajnie.

– Dziękuję. – Tamta dygnęła. – Nie o mnie mieliśmy chyba rozmawiać, prawda, Ala?

– Właśnie. Eryk, słuchaj, Oskar ma taki pomysł. Skoro jest po szkole, to może byśmy się, wiesz… czegoś napili? – Alicja wskazała na pobliski sklep. – No wiem, to niewychowawcze, ale kaman. Wolność!

– Czemu nie? – odparłem. – Na co macie ochotę? Po prostu piwo?

– Nie sprzedadzą nam – zauważyła Taida. – Mamy po piętnaście lat.

– O to się nie martw. Ja i Eryk wyglądamy trochę dojrzalej. – Izzahel mrugnął do mnie okiem. – Kupimy, tylko mówcie komu co, potem się rozliczymy. Pójdziemy, co nie, Eryk?

Przytaknąłem. Ala i Natalia złożyły zamówienia, Klara odmówiła, a Taida dała się namówić. Rozdzieliliśmy się, a po chwili milczenia Oskar zerknął na mnie i zapytał:

– I jak? Alicja? I ta druga? Klara, tak? Obie są całkiem, całkiem.

– Jesteś monotematyczny.

– Może. Z kolei ja jestem zachwycony Natalią. Gapiłem się na nią przez pół lekcji. To spojrzenie, usta, dłonie! Jeszcze się okazało, że to, no wiesz, „osobowość internetowa”. Oni to mają w tych czasach, naprawdę… Wspaniała, wspaniała!

– Fakt. Taka w twoim guście trochę.

– W moim? A która jest w twoim? O! Czyżby się odzywała stara nutka prawdziwego ciebie? Tak, jesteśmy tacy sami. Wiem, że jeszcze wybuchniesz z pasją, Pożogo Wschodu! Mówię ci, wyrwij tę Alicję. Przecież na ciebie leci.

– Pewnie to zrobię i bez twojej rady, dziękuję bardzo.

– Tak sądziłem. – Zaśmiał się, a kiedy dotarliśmy do celu, rzucił: – Lepiej nie wchodź za mną. Na kilometr bije od ciebie wiadomość „hej, jestem licealistą z pierwszej klasy”. A tymczasem, widzisz, ja… – Nie dokończył, bo wszedł do sklepu. Miał rację: strój i dojrzała fizjonomia dobrze kamuflowały jego „wiek”. Sprzedawca nie miał oporów i zaraz szliśmy z pięcioma puszkami w siatce, a Izzahel nadal dzielił skórę na niedźwiedziu.

– Twoja Alicja, a moja Natalia. Mamy układ? No i małe grono innych, które wlepiały w nas gały na tej nudnej lekcji. Jedne ładne, drugie brzydkie, te drugie można olać. Przed nami dużo czasu, bo Ten Co Ponad powinien zadbać raczej o swoje podwórko niż przejmować się kilkoma nastolatkami. Ma Dar-Peora na karku, więc żyć nie umierać!

– Skąd wiesz o Peorze?

– Po drodze słyszałem pompatyczne mowy piekielników. Dobrze. Niech robią to, co powinni, i osłaniają nas przed inkwizytorami niebios.

– I serio chcesz przywrócić stan sprzed potopu? Kiedyś już polegaliśmy na potępionych. I jak to się skończyło?

Twarz Izzahela spochmurniała. Znikł uśmiech, za to zapłonęły iskry w ciemnych oczach. Przyspieszył kroku.

– Jesteś tchórzem – warknął.

– Cierpiałem od gniewu Tego Co Ponad przez tysiące lat. Nie chcę powtórki, nikt by nie chciał. Ty również.

– Zrobisz co zechcesz. – Wzruszył ramionami. – Za dwa tygodnie wycieczka integracyjna. Nie będzie rodziców, tylko my i one. Masz dość czasu na decyzję, czego chcesz i którą najpierw. Chwytaj dzień, jak mówiono kiedyś.

– Dziękuję za radę, szatanie.

– Ha! Dobre, dobre – zachichotał.

Doszliśmy do koleżanek i kolegów, którzy siedzieli w kręgu i przedstawiali się. Usiedliśmy obok „naszych dziewczyn” i rozprowadziliśmy puszki. Kolejka doszła do szczuplutkiej Celiny, po czym pałeczkę przejęła wybranka Izzahela.

– Cześć. Nazywam się Natalia Nesterowicz, i cóż, poznaliście mnie, przynajmniej niektórzy. Jestem NNestarka, streamerka, mam swój kanał lifestyle’owy. Moda, makijaż, czasem zagram w jakieś gierki. Pewnie będziecie mnie widywać, jak coś nagrywam i mam nadzieję, że to jakoś zniesiecie, a może nawet polubicie. Lubię doradzać w tym, na czym się znam, więc jakby co, to walcie do mnie. Oczywiście jeśli mój styl wam się spodoba. Mieszkam tu dopiero od paru dni, bo jestem, cóż, przyjezdna. Co więcej? Wybrałam tę klasę, bo chcę się dobrze nauczyć języków. Myślę, że fajnie będzie, jeśli zbudujemy sobie zgraną paczkę i będziemy robili razem różne fajne rzeczy. Czy w szkole, czy poza nią.

Po niej wypadła kolej Klary. Akurat promienie wrześniowego słońca padły na jej blond głowę. Dziewczyna opowiadała o sobie: „Klara Kałamajka”, „chodziła do szkoły numer…” i nawet coś o książkach, o których rozmawialiśmy. Jednak zaniepokoiła mnie jasna poświata wokół niej. Było w niej coś ciepłego i przyjemnego, jakbym miał pod językiem kroplę miodu. Spojrzałem na Izzahela, ale on był zajęty gapieniem się na Natalkę. Nabrałem podejrzeń i otworzyłem swój anielski zmysł, pierwszy raz od miesięcy.

Z zewnątrz wyglądało to, jak gdyby oczy zaszły mi łzami. Świat zszarzał, a słońce zbladło. Tłum młodzieży dookoła mnie rozmył się niczym mgła, a każde jawiło się jako słup przemijającego dymu. Tak samo pagórek, na którym siedzieliśmy, drzewa i budynki w tle również. Nawet Oskar, skoro stał się człowiekiem; jedynie z bliska można było w nim dostrzec tlące się, anielskie światło. Wszyscy i wszystko było ciemne, pyliste, zadymione – z jednym wyjątkiem.

Klarę otaczała astralna tęcza, niby pryzmat rozsiewający feerię barw. Włosy stały się płomieniem wokół jej głowy, głos – wołaniem na pustyni, a jej drobne piersi rozświetlała błyszcząca lilia. Kiwnąłem głową do Izzahela, szeptem przekazałem wiadomość. Też na nią spojrzał – i zbladł. Nie mógł znaleźć słów, a w końcu wzruszył ramionami, niewprawnie udając, że to go nie obchodzi. Obaj dobrze znaliśmy tę moc i blask, ukryte przed łapczywymi oczami Szemhazaja. Niebo jednak nie zapomniało o ludzkości. W tej dolnej krainie mgieł i oparów nadal istniała nadzieja: Klara była Przyjaciółką Boga.

Czułem się wspaniale, gdy późnym popołudniem siedzieliśmy w piątkę na ławkach w parku. Reszta klasy się rozeszła. Pozbyłem się garnituru i zostałem w koszuli. Izzahel (zacząłem się przyzwyczajać do jego imienia „Oskar”) również zdjął kurtkę i pokazał koszulkę z napisem „Anioł Zagłady” (oczywiście). Siedzieliśmy po jednej stronie, kolejno: ja, Alicja i Klara, a naprzeciwko: Natalia i Izzahel. Ramię chłopaka sięgało po oparciu za plecy dziewczyny, ta zaś pochyliła ku niemu kolana i raczej nie z powodu gorąca rozpięła guziki w swojej koszuli.

– Wydaje mi się, że nie ma sensu tego przed wami dłużej ukrywać, moje drogie… i Eryku! – oznajmił w pewnej chwili Oskar. – Muszę wyznać, że nie jestem zbyt grzecznym chłopcem.

– Skóra i glany… Nikt by się nie domyślił – zawołała Natalka.

– Nie, NNestarko, nie o tym teraz mówię. Ukrywam straszną prawdę, a jest to tajemnica, którą tylko wybrani mogą poznać. Jestem zupełnie inny, niżby się wydawało na pierwszy rzut oka.

„Co ty wyprawiasz?”, pomyślałem, a on wydawał się rozbawiony grą słów i moim niepokojem.

– Oto prawda: jestem od was o wiele starszy. O miażdżący dystans całego roku. Tak, biję się w pierś, mam już szesnastkę, więc możecie mnie swobodnie nazywać staruszkiem.

Dziewczyny chichotały. Nie mogłem powstrzymać prychnięcia.

– To jesteś poważnym mężczyzną – zagadnęła Ala. – Powinieneś dawać przykład młodszym. Zapamiętamy to i będziemy wypominać przy każdej okazji, obiecuję.