Przedsionek - Dominika Połczyńska - ebook
NOWOŚĆ

Przedsionek ebook

Dominika Połczyńska

0,0

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Witaj u progu zaświatów. Tu zostaniesz osądzony.

Dwudziestoośmioletnia Ina, utalentowana graficzka, ma w życiu jasno wyznaczony cel – rozwój zawodowy. Jej codzienność jest przewidywalna, pozbawiona zwrotów akcji i silnych emocji.

Wszystko się zmienia, kiedy w trakcie spaceru trafia do miejsca, którego próżno szukać na jakiejkolwiek mapie – miasta zawieszonego między światami, zamieszkanego przez istoty rodem ze słowiańskich mitów i legend.

Zwodzona przez potężne siły i kuszona obietnicą niezwykłości, Ina coraz głębiej zanurza się w Przedsionek. Otrzymuje rolę, która miała być zaszczytem – reprezentantki ludzi w sądzie istot z zaświatów – lecz bycie ławniczką okazuje się tylko złudzeniem wpływu.

Nie przeczuwa jeszcze, jak wysoką cenę przyjdzie jej zapłacić za podejmowane decyzje. Gdy na szali znajdzie się jej bezpieczeństwo, może być już za późno na powrót do starej rzeczywistości…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1115

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dominika Połczyńska

Przedsionek

I

*

Ostatnimi czasy nie miałam głowy do niczego, co nie było związane bezpośrednio lub pośrednio z pracą. Pomyślałam nawet przez krótką chwilę, że jestem nudna. Nie spotykałam się z ludźmi, nie chodziłam do kina, na randki, obiadki do przyszłej teściowej czy gdziekolwiek indziej, gdy nie byłam do tego zmuszona. Reprezentowałam świetny przykład starej panny w wieku dwudziestu ośmiu lat i z facetem u boku. Chociaż ta ostatnia kwestia była prawdziwa jedynie połowicznie. Zamieszkaliśmy z Filipem razem w domu, który udało nam się kupić za grosze, gdzieś na końcu świata, cywilizacji i czasu (czytaj: na wsi przez wielkie W), ale przynajmniej byliśmy blisko mojej przyszłej teściowej. Tak, chłopak definitywnie miał problem z odcięciem pępowiny, co przeszkadzało mi jedynie na początku naszego związku. Mogłam skupić się na pracy, nie gotować, kiedy nie miałam czasu lub gdy pochłaniało mnie zlecenie. Bywało więc, że nie widywaliśmy się niekiedy kilka dni i wcale nam to nie przeszkadzało. Odpowiadał nam styl życia starego małżeństwa, a siły skupialiśmy na karierze. Filip był prezesem drukarni, a ja grafikiem. I byłam w tym dobra. Żebym stała się jeszcze lepsza, zamieszkamy na totalnym zadupiu. Uległam namowom narzeczonego, zgadzając się, że wieś to synonim ciszy i spokoju. Sąsiedzi nie mieli nawet psa, a najbliższe miasto znajdowało się dwadzieścia kilometrów stąd. Łagodny klimat, sielskość i świeże powietrze dobrze wróżyły aurze skupienia. Przerywana mogła być jedynie pojawieniem się w domu Filipa.

– Cześć, kochanie!

Wpadł jak wiatr do pokoju i potknął się o karton, którego jeszcze nie rozpakowaliśmy. Przeprowadziliśmy się już dwa miesiące temu, ale wciąż brakowało na to czasu.

– Przydałoby się zrobić z tym porządek.

– Może poproszę mamę?

Spojrzałam na niego z politowaniem. Ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć, że od czasu do czasu mogłaby go też podetrzeć. Czasami, gdy czułam stres związany ze zbliżającym się terminem zlecenia, bywałam nieznośna. Na swoje usprawiedliwienie miałam to, że zdawałam sobie z tego sprawę.

– Jak chcesz – odparłam bez przekonania.

Skupiłam wzrok na ekranie, ale mój umysł błądził jeszcze wokół propozycji Filipa. Może tak byłoby lepiej? Nie musiałabym się dłużej przejmować tymi wszystkim gratami, gdybym oczywiście w ogóle się nimi przejmowała. Nie przeszkadzały mi wciąż nierozpakowane szklanki czy ubrania. Gdy potrzebowałam czegoś, co było jeszcze spakowane, wygrzebywałam dokładnie to, czego szukałam, i zamykałam karton. W ten sposób rzeczy układały się same. Co prawda bardzo powoli, ale nie było konieczności marnowania czasu na błahostki.

– Jak ci idzie?

Filip zajrzał mi przez ramię. Pokazałam mu moje nowe zlecenie.

– Świetne.

– Dzięki, też tak uważam – odparłam bez skrępowania.

Narzeczony cmoknął mnie w policzek.

– Dobra, mała, lecę do pracy, wpadłem tylko po papiery.

Chwilę później już go nie było. Mogłam znowu skupić się na robocie. Oderwałam się tylko na sekundę, żeby zrobić sobie dolewkę kawy. Była moim drugim i ostatnim uzależnieniem, pomijając pracę. Ta zawsze była na pierwszym miejscu. Bez reszty mogłabym się jakoś obyć. Potrzebowałam wielkiego sukcesu, dzięki któremu ustawię się na resztę życia.

Wracałam z kuchni do pokoju, który dostał miano biura. Zaraz po przekroczeniu progu potknęłam się o karton – dokładnie ten sam, który wcześniej zaatakował Filipa – zahaczyłam o kable, rozlałam kawę i zatrzymałam się na stojącym naprzeciwko regale. Zrzuciłam kilka książek i katalogów.

– Cholera – syknęłam.

Narobiłam bałaganu i mało nie zrzuciłam komputera. Posprzątałam naprędce i spojrzałam w ekran. Był czarny.

Poruszyłam myszką, ale nic się nie zmieniło. Widziałam swoje własne odbicie w ekranie i coraz większą trwogę i frustrację malującą się na mojej twarzy. Oby to był tylko tryb uśpienia – pocieszałam się w myślach, gdy zimny pot oblał mi ciało. Kliknęłam jeszcze kilka przypadkowych klawiszy na klawiaturze. Komputer nadal nie reagował. Padłam na kolana i przeczołgałam się pod biurkiem. Szybko znalazłam powód. Potykając się o karton, pociągnęłam kable i odcięłam dopływ prądu.

– Szlag!

Tkwił we mnie jeszcze cień nadziei, że zapisałam projekt, chociaż nie miałam w zwyczaju tego robić. Spięłam kable, wróciłam do biurka i włączyłam sprzęt. Oblała mnie kolejna fala zimnego potu.

Tyle pracy poszło na marne!

Wyszłam z pokoju. Narzuciłam na siebie bluzę Filipa, wzięłam klucze od domu i poszłam rozejść negatywną energię. Przeszłam polną ścieżką prowadzącą do naszego domu i ruszyłam w stronę, gdzie nikt nie mieszkał. Nie miałam ochoty na pogaduchy. Postanowiłam też rozpakować po powrocie kartony.

Na rozdrożu skręciłam lekko w prawo. Po lewej stronie stał opuszczony dom, który właśnie przechodził remont i pewnie niebawem ktoś go kupi. Jakiś kretyn. Taki jak my, na przykład.

Idąc przed siebie, znalazłam się na wąskiej ścieżce biegnącej lekko w dół poprzez niezbyt głęboki wąwóz. Droga porośnięta była chwastami: chabrami, przytulią i mikołajkiem polnym. Z czasem zwykłą ubitą ziemię zastępowały zwarcie poukładane kamienie. Widok był przyjemny dla oka. Wzdłuż ścieżki rosły drzewa z rozłożystymi koronami. Gdy poszłam trochę wyżej, a wąwóz zrobił się płytszy, zobaczyłam, że znajduję się pomiędzy polami zboża. Lubiłam fotografować takie miejsca, by później móc się nimi inspirować lub sprzedawać zdjęcia na Stocku.

Wspięłam się na górę i rozejrzałam się uważnie. Postanowiłam wrócić tu z aparatem, gdy już oddam obecny projekt. Widok falistego pola opadającego i wznoszącego się aż po horyzont, poprzecinanego jedynie cienkimi niteczkami – śladami po maszynach rolniczych – był hipnotyzujący. Tańczące na wietrze zboże zachowywało się tak, jakby ktoś przegarniał je ogromną dłonią. W oddali zauważyłam jeziorko otoczone ze wszystkich stron drzewami.

Wróciłam na kamienną drogę i przeszłam dalej, aż do rozstaju dróg. Jedna z nich biegła w stronę jeziora, druga wprost na ogromne drzewo – majestatyczny dąb. Pomyślałam wtedy, że nigdy nie zbraknie mi tutaj inspiracji. To dobry znak.

Odzyskałam spokój, co oznaczało, że mogę wrócić do domu, do pracy. Czułam stres. Zazwyczaj panowałam nad sobą, ale stawka była wysoka – pracowałam dla dużej firmy o zasięgu międzynarodowym, a mój szef uchodził za perfekcjonistę. Praca marzeń nie przyszła mi łatwo, ceniłam ją sobie ponad wszystko. Wciąż musiałam pokazywać się z najlepszej strony, a każdy projekt miał być lepszy od poprzedniego.

Chciałam pomaszerować prosto do domu, ale zarośnięta droga była tak kojąca, że mimowolnie wybrałam niespieszny spacer. Wkrótce zaczęło się robić ciemno. Wróciłam do biura. Kartony odstawiłam pod ścianę, nie zaprzątając sobie nimi głowy. Teraz musiałam skupić uwagę na dokończeniu zlecenia. Zaopatrzona w spokój i ciszę pracowałam do późna, a efekt był ponadprzeciętnie dobry. Nigdy nie oddawałam projektu, z którego nie byłam dumna.

*

Obudziłam się wraz ze słońcem i świergotem ptaków. Wcześniej nie doświadczałam natury tak jak teraz. Moi rodzice pracowali i mieszkali w mieście, i odkąd się urodziłam, tkwiłam w betonowej dżungli. Zanim się zdecydowaliśmy, byłam pełna obaw, nie wiedziałam, czego się spodziewać. „Gdy znudzi ci się biuro, możesz wyjść do ogrodu czy na taras. Na świeżym powietrzu myśli się najlepiej. I żaden sąsiad z wiertarką nie zakłóci ci spokoju” – mówił Filip, i tymi słowami mnie przekonał.

Budynek był niewielki, przykryty szarym, lekko spadzistym dachem. Elewacja miała barwę brudnobiałą i zachodziłam w głowę, czy to celowo wybrany kolor, wynik pomyłki, czy warunków atmosferycznych. Jako grafik musiałam żyć za pan brat z kolorami, a ten okropnie mnie irytował za każdym razem, gdy go widziałam. Na szczęście wnętrze było o niebo lepsze. Cieszyła mnie mała wiejska kuchnia, zupełnie nowa, do której sprowadziliśmy nowoczesne sprzęty. Nie gotowaliśmy z Filipem wiele, więc na okazjonalne fanaberie była idealna. Dalej salon, w którym zmieściły się duża kanapa, stół z krzesłami, komoda, regał i telewizor – wszystko, czego nam trzeba. Blisko okna znajdował się niewielki kominek, w którym rozpaliliśmy ogień pierwszej nocy po naszej przeprowadzce i razem stwierdziliśmy, że ilość sprzątania po takim wybryku jest nieadekwatna do przeżyć z nim związanych. Naprzeciw salonu było wejście do łazienki – nowej, schludnej, bez polotu, ale to najmniej istotne. Na końcu korytarza były jeszcze dwa pomieszczenia: sypialnia i moje biuro.

– I co o tym myślisz? – zapytał narzeczony, gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy.

– Jest w porządku. – Rozejrzałam się jeszcze raz po salonie.

Matka Filipa rozmawiała z agentką nieruchomości; dały nam chwilę.

– Tylko? Myślałem, że będziesz zachwycona.

– Jak daleko jest stąd do miasta? I do sklepu? – zastanawiałam się głośno.

– Nie przesadzaj, to nie koniec świata. Sklep jest po drodze, a do Radziejewa będziemy mieli jakieś dwadzieścia kilometrów. I tak będziemy wciąż tam jeździć.

Brakowało mi spokoju. W mieszkaniu w Radziejewie wcale nie mogłam się skupić. Hałasy sąsiadów doprowadzały mnie na skraj wytrzymałości i przyprawiały o ataki migreny. Ponadto było ciasno, pod blokiem wciąż coś się działo.

– Jeżeli się nie odnajdę, sprzedajemy ten dom – stwierdziłam, wyglądając na taras, skąd otwierał się widok na mały zagajnik i pola.

– Zgoda. – Filip był zachwycony. – I do mamy będzie niedaleko – dodał, na co westchnęłam ciężko.

– Może zamieszkaj z mamusią, będę miała jeszcze więcej spokoju.

– Oj, daj już spokój.

– Poczekaj, aż będziesz miała swoje dzieci – rzuciła bez urazy w głosie pani Kasia i poklepała Filipa po ramieniu. – Też zapragniesz zatrzymać je u siebie jak najdłużej.

Roześmiałam się. Mój facet pociągnął mnie w stronę tarasu. Otworzył drzwi i wyszliśmy na zewnątrz.

– Spójrz tylko. – Machnął ręką, wskazując rozciągający się przed nami sielski widok. – Powiedz mi, że nie chcesz tu pić porannej, leniwej kawy, że nie zainspirują cię pasące się w oddali krowy i beczące owce. No przyznaj, jest tu spokój i cisza, prawda? A tego chcieliśmy.

Rzeczywiście słychać było tylko odgłosy natury: ptaki, szum wiatru i bzyczenie budzących się po zimie owadów.

– Tylko czy ta cisza nie okaże się bardziej denerwująca od hałasu?

– Józia, jak ty coś wymyślisz…

I właśnie w ten sposób staliśmy się właścicielami domu na zadupiu.

*

– Dzień dobry! – zawołał kobiecy głos dochodzący z korytarza.

Spojrzałam w sufit i zapytałam tego, który tam siedzi, dlaczego przyszła akurat teraz. Wyszłam naprzeciw przyszłej teściowej.

– Dzień dobry, co słychać?

– Wszystko w porządku, przyniosłam wam zapiekankę. Akurat zrobiło mi się więcej i pomyślałam, że po drodze ją podrzucę.

– Po drodze? – zapytałam kpiąco. – Ten dom jest po drodze do niczego – smęciłam, ale przejęłam obłędnie pachnące danie.

Pani Kasia roześmiała się i podrapała po karku.

– Czepiasz się szczegółów.

Uwielbiałam w tej kobiecie to, że nie czułam się przy niej jak przy kimś, przed kim musiałabym pokazywać się z dobrej strony. Od początku zapałałyśmy do siebie sympatią i czasami znajomi żartowali, że jestem z Filipem tylko po to, żeby za teściową mieć właśnie ją.

– Kawy? – Ruszyłam w stronę kuchni, gdyż czułam, że się zgodzi.

– Nie chcę ci przeszkadzać – odparła, ale szła zaraz za mną. – Filip mówił o jakichś kartonach, które przydałoby się rozpakować.

Przewróciłam oczami, włączając ekspres.

– Poradzimy sobie z nimi. Może do końca roku. Maksymalnie do kwietnia.

Pani Kasia roześmiała się, czując moją ironię.

– A jak tam kotki? Znalazła już im pani dom?

– Gdzie tam. – Przyszła teściowa machnęła ręką i usiadła na wysokim stołku przy szafie. Wiedziałam, że szybko nie pójdzie. Przyniosła nam jedzenie, więc uznałam, że wypadałoby chociaż wypić z nią kawę. – Wokół mnóstwo niewysterylizowanych kotów i co sąsiad, to gromada zwierząt. – Popatrzyła za okno i widziałam, że coś wpadło jej nagle do głowy. – A może chcielibyście kota? Albo dwa? Tak tu spokojnie i cicho i nie macie dzieci ani psa nawet. To może chociaż kotek?

– I dokładnie o ten spokój mi chodziło. Pani Kasiu, przecież pani o tym dobrze wie. – Spojrzałam na nią z wyrzutem.

– Wy i ta wasza kariera. – Machnęła na mnie ręką, jakbym serwowała jej stek największych bzdur. – A kotki mogą biegać sobie po dworze, tylko dwa razy dziennie wrzuciłabyś im trochę jedzenia i nalała świeżej wody. Wiesz, co się dzieje z zaniedbanymi zwierzętami porzuconymi na pastwę losu albo oddanymi do schroniska?

– Nie zmiękczy mnie pani. – Popatrzyłam na nią najbardziej obojętnym wzrokiem, na jaki umiałam się zdobyć.

– Jesteś bez serca.

– Ale one mają dom.

– Nie zaopiekuję się dziewięcioma kotami. Może chociaż na jakiś czas przygarniesz dwa albo trzy?

– Albo dziewięć? – zapytałam, zanim siorbnęłam kawy.

– No, idealnie! – Pobudziła się i z szerokim uśmiechem spojrzała na moją poważną twarz. Zaraz także spoważniała. – Chociaż dwa, dopóki nie znajdę im domu. Proszę… – Popatrzyła błagalnie, stosując na mnie każdą z możliwych technik.

Położyłam czoło na blacie. Jeszcze kotów mi tu brakowało…

– Dziękuję, wiedziałam, że można na ciebie liczyć! A teraz pokaż mi te kartony.

Dokładnie sekundę później postanowiłam nie sprzeczać się z przyszłą teściową. W rezultacie ona całe popołudnie krzątała się po domu i układała wszystko po swojemu. „Tak będzie wam wygodniej, to powinno stać tutaj, a to tam”. I tak godzina po godzinie, aż do wieczora. Ignorowałam ją skutecznie, dzięki czemu udało mi się dokończyć projekt. Wysłałam go do szefa, a jego odpowiedź przyszła po dwudziestu minutach. Był zadowolony, co przełożyło się na moje zadowolenie. Uśmiechnęłam się triumfalnie.

– Co się tak szczerzysz?

– Mój projekt się spodobał.

– Jakby to była jakaś nowość – mruknęła pani Kasia i przestawiała papiery na regale. Patrząc na to, wiedziałam, że gdy tylko ona przekroczy próg, segregatory wrócą na swoje miejsce.

– Dobra, chodźmy napić się wina.

Nie musiałam powtarzać dwa razy. Usiadłyśmy na tarasie. Zrzuciłam buty i wyciągnęłam nogi przed siebie, kładąc stopy na drugim krześle. Przeciągnęłam się i odprężyłam.

– Tu jest tak przyjemnie.

– Cicho.

– Ciekawe, czy koty będą hałasować.

Spojrzałam na panią Kasię groźnie.

– Będą może chodzić za głośno albo nie daj Boże – miauczeć…

– Wtedy je pani z powrotem przywiozę.

– Och, przestań. Może jakiś instynkt macierzyński wreszcie się wam włączy.

– Albo i nie.

– Ale pomyśl, Józia, nie pasowałby tu taki mały, hasający bąbel? Taka słodka dziewczynka? Albo mały urwis? Krzyczałby do ciebie „mamo”… Opatrywałabyś mu otarcia po tym, jak spadł z drzewa, koty miałyby się z kim bawić…

– Ale śmieszne! – Musiałam ją zatrzymać, żeby nie rozpędziła się za bardzo. – Nie mam instynktu macierzyńskiego.

– Każdy ma. – Machnęła na mnie ręką.

– Pani jest za młoda, żeby być babcią.

Łyknęłam wina i zsunęłam się na krześle jeszcze niżej, co w skali wygody dawało mocną dziewiątkę. Przymknęłam powieki i korzystałam z ciepłego popołudnia. Wiaterek przyjemnie omiatał mi twarz i bujał kosmykami włosów, które wysunęły się z warkocza. Ściągnęłam gumkę i palcami rozczesałam jasne pasma.

– Wiesz, jak już poczujesz, że marzysz o dziecku, to nie będziesz w stanie zignorować tego uczucia – nie dawała za wygraną matka Filipa. Kiedy ja myślałam, jak mi błogo, ona wciąż mordowała się z tym tematem.

– A tymczasem zajmę się pracą.

– Tylko ta praca i praca – mruknęła wyraźnie niezadowolona.

– Pracujemy na naszą przyszłość.

– Józka, co ty gadasz? Macie po dwadzieścia kilka lat, powinniście się bawić albo dzieci robić, a nie pracować od rana do nocy.

Mój gość pobudził się nieco bardziej niż powinien i usiadł prosto. Kobieta patrzyła na mnie ciężko, ale nie dałam się złamać. Nie powiem tego, co chciała usłyszeć.

– Przyznaj szczerze, lubisz tak żyć?

– Uwielbiam. Robię to, czego od zawsze chciałam.

– Dlaczego ci nie wierzę?

– Może dlatego, że nie skaczę ze szczęścia, krzycząc, jak to uwielbiam?

Zamknęłam usta przyszłej teściowej na dłuższą chwilę. Mogłam teraz odpocząć od jej ataków. Takie jak ten zdarzały się już wcześniej. Pani Kasia zdawała sobie sprawę, że moje i jej postrzeganie świata, przyszłości i znaczenia szczęścia znacząco się od siebie różniło. Wiedziałam, że z Filipem próbowała przeprowadzać podobne rozmowy, ale osiągała ten sam rezultat. Obojgu nam odpowiadał taki układ – byliśmy idealną parą świetnie się dogadujących, młodych, ambitnych ludzi. Nie trzeba nam było niczego więcej.

– Za mało w was ekspresji – mruknęła.

Nie mogłam się nie roześmiać. Pani Kasia popatrzyła na mnie z politowaniem.

– Tacy już jesteśmy.

– Pamiętam was kilka lat temu! Byliście zwykłymi nastolatkami, a teraz jesteście jak staruszki. Żadnej pasji, żadnych uczuć!

– Pani Kasiu…

– Czy ty wiesz, że ja kocham Jacka ponad życie i nadal potrafimy zachowywać się jak zakochane młodziki? To odświeża związek.

– Nadal mnie pani nie przekonała. To, że nie zachowujemy się jak inni, nie musi oznaczać, że coś z nami nie tak. Miłość ma różne oblicza.

Kobiecie zabrakło argumentów. Zajęłyśmy się spokojnym sączeniem wina i patrzeniem na rolnika w oddali, który chodził od krowy do krowy i palował je kawałek dalej. Lubiłam ten charakterystyczny dźwięk uderzania młota o pal. Słyszałam go tylko tutaj i chyba dlatego, że było mi tu dobrze, stał się on jednym z moich ulubionych odgłosów: wysoki, krótki i głośny, z małym echem. Powtórzony kilkakrotnie, żeby pal mocno wbił się w ziemię.

– Będę się zbierać, zanim Jacek sprowadzi sobie jakąś małolatę do domu. – Pani Kasia roześmiała się i wstała.

– Pan Jacek nie widzi świata poza panią.

– I tobie też życzę, dziecko, takiej miłości.

Jej poważne spojrzenie sugerowało, że uważała nasz obecny związek za popsuty. Nie byliśmy pozbawieni uczuć, byliśmy dojrzali i skupieni na celu. Odprowadziłam moją przyszłą teściową do drzwi; zaraz wsiadła na rower i odjechała. Dzieliło nas kilkanaście kilometrów, ale lekarz zalecił jej dużo ruchu. O alkoholu nie wspominał. Patrząc za odjeżdżającą kobietą, poczułam ukłucie wstydu – nie wiedziałam nawet, co jej dolegało. Czasami myślałam, że jestem po prostu złym człowiekiem i źle lokuję moją energię. Na szczęście takie rozterki szybko mijały i mogłam się skupiać na istotnych sprawach.

Posiedziałam jeszcze chwilę na tarasie, bezczelnie ciesząc zmysły chylącym się ku zachodowi słońcem, posłuchałam grających coraz głośniej owadów i stwierdziłam, że wcale nie jest tu tak cicho. W nocy czasami słyszałam kumkanie żab, zmierzch należał do świerszczy, świt do ptaków, a w ciągu dnia coraz częściej jeździli wokół rolnicy. Świetna sprawa. Pierwszy raz w życiu żałowałam, że straciłam tyle czasu, żyjąc w mieście, i nie było mi dane poznać tego typu doświadczenia wcześniej.

Filip wrócił z pracy tuż po zachodzie słońca. Odgrzałam mu zapiekankę i zjedliśmy na tarasie. Mój chłopak oganiał się co chwila od latających ciem. Bardzo mnie to bawiło, bo wyglądało na to, że ciągną tylko do niego.

– Może to dlatego, że je odganiasz? Siedzisz też bliżej światła.

Filip, najwyraźniej zmęczony już wymachiwaniem rękoma, zajął miejsce obok mnie. Jedna wyjątkowo duża ćma usiadła pod lampą i rozgościła się na ścianie. Podeszłam do niej bliżej, poczułam, że mnie fascynuje. Miała duże, brunatno-szaro-biało-czarne skrzydła złożone do tyłu, prążkowany odwłok i dwa puszyste grzebienie na głowie.

– Odejdź, Ina, ona jest obrzydliwa – powiedział Filip z odrazą.

Ale nie zgadzałam się z nim. Upajałam się nowym życiem.

II

*

Obudziło mnie pukanie do drzwi i dzwonek telefonu. Dźwięki wwiercały mi się w głowę jak wwiercający się w zęba dentysta. Zwlekłam się z łóżka i przeszłam przez cały dom, powłócząc nogami. Drzwi naszego domu były zupełnie zabudowane. Gdybym wiedziała, z kim się zaraz spotkam, a co najważniejsze – jakie są jego intencje, nie otworzyłabym.

– Dzień dobry, Józia! Spałaś jeszcze? Wyglądasz, jakbyś spała.

– Spałam.

– Przepraszam, ale wiesz: kto rano wstaje…

– Ten nie pracował do późna. Napije się pani kawy? Potrzebuję kawy. – Zrobiłam miejsce, by pani Kasia weszła do środka.

– Zaczynasz być już nudna – roześmiała się kwaśno. – Praca i praca… – mruknęła. – Nie, ja tylko na chwilę. Coś ci przywiozłam.

Dopiero zwróciłam uwagę na karton, który trzymała w rękach. Otworzyła wieko, a gdy zajrzałam do środka, zobaczyłam trzy małe kocięta. Łudziłam się, że będę miała więcej czasu. Myślałam, że przyszła teściowa da mi święty spokój i jej wysoka inteligencja emocjonalna nie pozwoli obarczyć mnie odpowiedzialnością za trzy małe żyjątka.

– No już, przestań. To chwilowe. – Wręczyła mi karton, a ja wniosłam wiercące się kuleczki do kuchni. – Mam jeszcze paczkę karmy, tak na początek. Zaraz ją przyniosę z samochodu.

Wróciła do auta, ja w tym czasie wyszłam z maluchami na taras. Nie chodziło o to, że nie lubiłam zwierząt, tylko nie chciałam się nimi rozpraszać. Koty to obowiązek. Miałam nadzieję, że szybko znajdą stały dom, chociaż były naprawdę urocze. Wyciągnęłam najmniejszego z nich, pokrytego całkowicie czarnym futrem. Miał wyblakłe niebieskie oczy i patrzył uważnie. Przygarnęłam go do siebie i wyszłam naprzeciw pani Kasi.

– No widzisz, już się lubicie. Może któryś zostanie z tobą na zawsze?

– Będzie im lepiej u kogoś, kto je chce.

– Może to i racja – stwierdziła pani Kasia. – Będę uciekać, muszę jeszcze zrobić obiad przed wyjściem do pracy.

Popatrzyła na kota, którego miałam na rękach, i uśmiechnęła się ciepło.

– Wiem, że o nie zadbasz. Ale postaram się znaleźć im szybko rodziny. A może obudzi to w tobie jakieś instynkty. – Mrugnęła do mnie.

Uśmiechnęłam się jedynie, ponieważ trudno było mi znaleźć odpowiednie słowa. Wiedziałam, że ona nie robi tego złośliwie, a tylko z troski i miłości, jaką darzyła swojego syna. I mnie chyba też. Trochę.

Zaraz po jej odjeździe wyciągnęłam miseczki. Nie miałam pojęcia, ile jedzą takie małe kocięta, ale wolałam zostawić im więcej pożywienia, niż uważałam za stosowne, ponieważ mogłabym o nich zapomnieć, gdy skupię się na nowym projekcie. Oczywiście nie zrobiłabym tego umyślnie, ale znałam siebie. Potrafiłam zapomnieć o bożym świecie – o jedzeniu, chodzeniu do toalety, o tym, że minął cały dzień. Przyjmowałam dużo projektów, ponieważ odkryłam, że byłam uzależniona od pochwał i gratulacji. Dodawało mi to nienaturalnie dużo sił i czasami żyłam tylko na tej energii, co potrafiło odbić się czkawką, a mimo wszystko brnęłam w to dalej.

Kociakom przygotowałam również miękkie posłanie. Na dnie kartonu ułożyłam stary koc i z czystym sumieniem poszłam do biura.

Po południu przyjechał Filip. Zjedliśmy razem makaron, który przyrządziliśmy wspólnie w pół godziny.

– Zawieziesz mnie jutro do miasta? Muszę wpaść do biura.

– Trzeba będzie pomyśleć o jakimś aucie dla ciebie. – Filip popukał się palcem po brodzie. – Nie możesz być tutaj uziemiona. Autobusy jeżdżą rzadko.

Ziewnęłam po posiłku i poczułam błogą potrzebę drzemki, na którą wiedziałam, że sobie nie pozwolę. Wstałam i włączyłam ekspres.

– Ale zawieziesz mnie? Jeżeli nie, wymyślę coś innego. – Chciałam to powiedzieć bez cienia wyrzutu, ale mi nie wyszło. Równie dobrze to on mógł zorganizować sobie transport. Samochód kupiłam ja, ale tak jakoś później wyszło, że korzystał z niego Filip.

– Rano zabiorę cię ze sobą, a z powrotem będziesz musiała sobie poradzić – rzekł delikatnie.

Złapałam ostro oddech, ale Filip mnie powstrzymał, mówiąc:

– Może w weekend wybierzemy się do miasta, poszukamy auta dla ciebie?

– Dla mnie? – Uniosłam brwi.

– Ina, przyzwyczaiłem się do tego samochodu – odparł z wyrzutem.

On także zazwyczaj unikał sprzeczek, ale nie tym razem.

– Auto jest moje.

– Będziemy się teraz licytować, co należy do kogo? – Filip był w bojowym nastroju. Oboje byliśmy.

Natychmiast straciłam ochotę na popołudniową drzemkę.

– No to powiedz mi, co takiego użytkuję, a należy do ciebie?

– Daj spokój. – Machnął ręką, sądząc, że to załatwi sprawę.

– No mów. Bardzo jestem ciekawa. Doskonale wiesz, że nie odpuszczę, dopóki tego nie wyjaśnimy.

– Nie miałem na myśli niczego złego. Chciałbym tylko dalej jeździć twoim – zaznaczył dobitnie – autem, okej? Jeżeli się zgodzisz, znajdziemy coś odpowiedniego dla ciebie.

Byłam rozsądną kobietą, więc przystałam na tę propozycję. Nie w moim stylu było obrażanie się i niemówienie, o co mi chodzi. Lubiłam mój samochód, ale wiedziałam, że zmiany, chociaż trudne do zaakceptowania, potrafią być dobre. Już tak mamy w zwyczaju: obawiamy się nowego zupełnie bezpodstawnie, a później zachodzimy w głowę, dlaczego zwlekaliśmy tak długo.

Filip nie krył zadowolenia. Pocałował mnie i zaciągnął na taras, gdzie natychmiast został zaatakowany przez stado futrzaków mających ochotę na zabawę.

– Mama przywiozła już koty? – zdziwił się, widząc biegające po tarasie małe stworzonka.

– No, nie przyszły tu same. Chociaż znając twoją mamę, mogłaby im to wmówić.

Usiedliśmy na krzesłach i przez długi czas przyglądaliśmy się wygłupom kociaków. Okazało się, że to absorbujące zajęcie. Przed zapadnięciem zmroku zaczęłam się zastanawiać, czy zostawić maluchy na dworze, czy przetrzymać je w domu. Zapytałam o zdanie Filipa.

– Jasne, że do domu! Przecież są małe. Może im się coś stać.

Po co ja go w ogóle pytałam? Przewróciłam oczami i wniosłam karton do kuchni. Byłam pewna, że dojdą mi dodatkowe obowiązki, będzie sporo sprzątania, i wcale mi się to nie uśmiechało.

*

Kilka dni później szef zechciał się ze mną spotkać. Postanowiłam najpierw zobaczyć, jak idzie budowa nowej hali w firmie Filipa. Miałam dość czasu, by przywitać się z jego pracownikami i przejść się piechotą do budynku, w którym mieściło się biuro Sobolewskiego. I tak dotarłam przed czasem. Siedziałam na krześle i nie anonsowałam wcześniej mojej obecności. Wiedziałam, że dla mojego szefa przybycie i narzucanie się tak szybko jest równie karygodne jak spóźnienie. Grzecznie trwałam przed drzwiami, licząc kafle na podłodze i zwiedzając zakamarki sufitu. Korytarz przed biurem był zupełnie nijaki, pozbawiony jakichkolwiek upiększeń, odbierający resztki kreatywnego myślenia.

– Ina już jest?! – Sobolewski wychylił się ze swojego biura pięć minut przed dziewiątą.

– Jestem już – odezwałam się nieśmiało.

– To wchodź. A Daniel?! – krzyknął znowu do sekretarki.

Zrobiłam, jak prosił, chociaż warto zaznaczyć, że to wcale nie była prośba. Zajęłam miejsce na krześle. Szef z natury był typem człowieka wymagającego, rozkazującego i oczekującego, ale potrafił też docenić i okazać uznanie. Liczył się na rynku, ale także liczono się z nim.

– Idę, jestem – rzucił chłopak gdzieś z głębi korytarza.

– Świetnie.

Sobolewski nigdy się nie patyczkował, i wiedziałam, że szybko się dowiemy, po co nas tu zaprosił, a mimo wszystko sekundy rozciągnęły się nieznośnie w czasie. Szef potrafił człowieka zmieszać z błotem za najmniejsze przewinienie, dlatego teraz ja i Daniel siedzieliśmy przed nim jak na szpilkach. Dlaczego byliśmy tu oboje? Nie łączyły nas żadne firmowe sprawy, pozafirmowe także, tak gwoli ścisłości. Nie przychodziło mi na myśl żadne własne przewinienie, więc… Przerwałam gonitwę myśli, ponieważ szef wreszcie na nas spojrzał.

– Daniel, chciałbym, żebyś przygotował projekt dobrze zapowiadającej się książki. Pełen wypas: okładka, broszury, zakładki, pocztówki dla redaktorów i tak dalej.

– Wie pan, że mam teraz dużo roboty?

– I właśnie dlatego zaprosiłem Inę. Przejmiesz zlecenia Daniela? – niby zapytał, ale bardziej stwierdził. Znając szefa, był to z całą pewnością tryb rozkazujący.

Tego się nie spodziewałam. Skończyłam właśnie spore zlecenie i śmiało mogłam się zająć kolejnym projektem. Dlaczego mielibyśmy się wymieniać? Uważałam, że takie rozwiązanie było pozbawione sensu, i zamierzałam o tym powiedzieć głośno, tylko w złagodzonej nieco wersji.

– Panie Sobolewski, z całym szacunkiem, ale nie prościej będzie, gdy przyjmę to zlecenie, a Daniel dokończy swoje?

Szef popatrzył na mnie mocno, aż zjeżyły mi się włoski na karku. Nie lubił, gdy ktoś mu się sprzeciwiał, chociaż czasami potrafił docenić innowacyjne rozwiązania. Sądząc po intensywności i surowości spojrzenia, tym razem nie potrzebował przejęcia inicjatywy.

– Gdybym chciał, żebyś wzięła ten projekt, to zwróciłbym się do ciebie.

Poczułam nieprzyjemny dreszcz.

– Nie rozumiem, dlaczego nie mogę go zrealizować. – Byłam nieustępliwa i naraziłam się na kolejne zimne spojrzenie. Ten facet miał coś niepokojącego w oczach. Jakąś bezwzględność, której nie chciałam doświadczyć na własnej skórze.

– Też wolałbym dokończyć to, co zacząłem – dorzucił łagodnie Daniel.

– Nie obchodzi mnie, co ty byś wolał, a czego ty nie rozumiesz.

Tak, mój szef mógłby grać w filmie seryjnego mordercę – pomyślałam – albo zwyrodnialca. I dostałby za to Oscara. Byłam ciekawa, czy jako dziecko też miał taki wzrok. Jeżeli tak, to jego matka miała nerwowe macierzyństwo.

– Panie Sobolewski – spróbowałam raz jeszcze. Nachyliłam się nad biurkiem, narażając swoje życie zawodowe. – Mogę zrobić ten projekt. Przecież jest pan zadowolony z mojej pracy. Potrafię wpisać się w każdy styl, w każdą tematykę.

Szef oparł łokieć na blacie i zmniejszył dystans. Walczyliśmy na spojrzenia. On wygrał.

– Nie we wszystko potrafisz się wpisać. Dla każdego z pracowników wybieram projekty, które wam leżą najbardziej. Nie potrafisz zrobić projektu w tym stylu, a Daniel tak. To duża sprawa, która przyniesie firmie jeszcze większy zysk.

– Możemy oboje zrobić projekty i wybierze pan lepszy.

– Bez dyskusji, Ina. – Szef uderzył dłonią w blat biurka.

Nie drgnęłam nawet. Siedziałam tylko, patrząc tępo w mężczyznę przede mną. Moje ego cierpiało katusze. Nie mogłam uwierzyć, by ktokolwiek pomyślał, że mogłabym czegoś nie potrafić. Dotąd wszystkie moje projekty były dobre, staranne, modne, idealne. Nie, nie dobre. Świetne! Bałam się jednak walczyć o swoje, żeby czasem nie wyjść z gabinetu i nie mieć potrzeby szukania nowej pracy. I choć zalewała mnie krew, milczałam. Nie słyszałam nawet, o czym Daniel z Sobolewskim dalej rozmawiali. Nie dotyczyło mnie to, więc miałam to w dupie. Na mojej twarzy musiała malować się wściekłość, sądząc po komentarzu szefa. Usłyszałam go tylko dlatego, że wplótł w zdanie moje imię.

– Nie przejmuj się obrażoną miną Iny, dokończy twoje projekty, prześlesz wszystko na firmowy serwer.

– Dobrze. – Potulny Daniel nie próbował nawet podważyć zdania szefa. Dupa z niego.

– A jak tobie już przejdzie, to zabierzesz się do dokończenia tego, co zaczął twój kolega.

– To wszystko? – zapytałam.

– Tak.

Wstałam i wyszłam, nie czekając na nic, nie odwracając się za siebie. Wolałam nie powiedzieć głośno nic głupiego. Sobolewski należał do osób impulsywnych, ale ja także. Lepiej będzie dla mnie i mojej kariery, gdy nie pozwolę sobie wybuchnąć. Wolałam nie sprawdzać, czy ujdzie mi to na sucho. Przeszłam szybko przez korytarz, zjechałam windą i wyszłam na świeże powietrze. O ile można tak powiedzieć o ruchliwej ulicy. Byłam tak rozjuszona, że doszłabym pewnie do domu na piechotę, ale skierowałam swoje kroki na dworzec autobusowy. Powiedziałabym, że miałam szczęście, ponieważ autobus w stronę Wiłnówka odjeżdżał za niecałe dziesięć minut, jednak mając na uwadze wcześniejsze spotkanie i jego przebieg, ani myślałam o tym, że los się do mnie uśmiechnął.

Kupiłam u wąsatego kierowcy autobusu bilet do wioski leżącej po sąsiedzku z moją. Do naszej autobus nie dojeżdżał. Usadowiłam się na miejscu z tyłu pojazdu, wcisnęłam się w fotel, by nikt mnie nawet nie zauważył, i założyłam słuchawki na uszy. Puściłam głośno coś, nie pamiętałam nawet co, byle tylko zagłuszyć dołujące myśli. Mimo wszystko w głowie wciąż huczało mi tylko jedno – nie potrafię się wpisać w każdy styl. Coś podobnego! Przecież byłam dobra! Wiedziałam to, dawałam z siebie dwieście procent! Jak on mógł twierdzić, że czegoś nie potrafię, że zrobię coś gorzej niż Daniel?! Daniel! Przecież ten chłopak słuchał jedynie swojego smętnego rocka, ubierał się jednakowo każdego dnia i potrafił tworzyć tylko w monochromie. Dobra, rozumiem, że w tym swoim stylu był naprawdę dobry, ale ja też byłam. Poradziłabym sobie.

Sama doprowadzałam się do białej gorączki i prawie przegapiłam przez to mój przystanek. Pod wiatą wyciągnęłam telefon i wpisałam w mapy adres naszego domu. Po raz pierwszy musiałam pokonać tę drogę pieszo i zastanawiałam się nad tym, czy istniała jakaś alternatywna ścieżka, której dotychczas nie znałam. Wcześniej każda polna drożynka wyglądała identycznie, teraz nagle zostałam zmuszona nauczyć się je odróżniać. Przysiadłam na murku i popatrzyłam uważnie. Jeżeli miałabym wierzyć aplikacji, idąc najpierw asfaltową wąską drogą przechodzącą następnie w dróżkę wysypaną kamykiem, zatoczyłabym spore, czterokilometrowe półkole, podczas gdy cel znajdował się znacznie bliżej. Dom stał prawie dokładnie na wprost mnie, i nie wyglądało na to, bym miała trafić na jakiekolwiek przeszkody, a do pokonania miałabym nieco ponad kilometr polnych wertepów – tak przynajmniej wynikało z moich mało precyzyjnych obliczeń. Chęć znalezienia się już w domu, otworzenia wina, zrelaksowania się, ukołysania skołatanych nerwów była silniejsza, i zaryzykowałam, wybierając właśnie tę opcję. Ruszyłam na północ mało uczęszczaną drogą, którą ledwo było widać pomiędzy zaroślami i polami zboża. Okazało się, że prowadziła do dwóch niewielkich domków stojących naprzeciwko siebie. Na pierwszy rzut oka wydawały się opuszczone, ale gdy przechodziłam obok nich, zaczęły na mnie ujadać psy, a jedna z gospodyń wywieszała akurat pranie na linkach w sadzie. Słońce zaczynało grzać naprawdę mocno, kiedy znalazłam się na otwartej przestrzeni. Prowizoryczna droga się skończyła, a ja weszłam wprost na pole. Naprzeciwko mnie rosło trochę drzew, które postanowiłam ominąć z prawej strony. Zanim do nich dotarłam, zaczęłam żałować, że nie wzięłam ze sobą wody. Zachciało mi się ciszy i spokoju… I co mi z tego przyszło? Czasami byłam straszną marudą.

Nareszcie doszłam do linii drzew. Sam marsz po polu nie należał do najłatwiejszych. Zboże plątało się między nogami, słońce przypiekało od góry. Ucichły ptaki i wiatr, i miałam wrażenie, że cały świat się zatrzymał. Szłam przy drzewach, a kiedy zajrzałam w głąb, okazało się, że owa oaza kryła w sobie bagienko, które odbijało południowe słońce. Nad wodą unosiły się muszki i inne owady, dodatkowo podświetlone promieniami światła. Całość wyglądała bajkowo. Chociaż jednak miejsce było piękne, nie miałam zamiaru się nad nim teraz rozwodzić. Dzisiaj marzyłam o lampce wina, kąpieli i czymś do zjedzenia. Największą ochotę miałam na coś ciężkostrawnego. Zasłużyłam na nagrodę.

Wysiłek, jaki włożyłam w marsz przez mało przyjazny teren, sprawił, że wyparowała ze mnie nie tylko energia, ale także część złości. Gdy minęłam zagajnik, zobaczyłam łąkę z pasącymi się krowami, a w oddali kilka drzew oraz szary dach mojego domu. Poprzez gąszcze udało mi się trafić na tyły naszego podwórka. Z radością otwierałam drzwi. Bilans marszu przedstawiał się marnie – drżące, przemęczone uda, poparzone pokrzywami łydki i pulsująca kostka, którą skręciłam, stawiając nieostrożnie stopę na nierównej ziemi. Co ja tu, do cholery, robiłam?! Powinnam była trzymać się tego, co cywilizowane: prostych dróg, wygodnych chodników, uporządkowanych ścieżek. Czy o taką przyszłość walczyłam?

W dodatku wszystko mnie gryzło, więc poszłam prosto do łazienki i wzięłam długi prysznic. Pozwoliłam zimnej wodzie, by płynęła po mnie szybkim strumieniem, ochładzając ciało i zmywając zmywalne ślady dzisiejszego spaceru. Niezmywalne, w postaci bąbli, zadrapań po gałęziach i Bóg wie czego jeszcze, pozostały. Odświeżona zaczęłam szukać restauracji. Tylko jedna zgodziła się dowieźć jedzenie tak daleko. Uprzedzono mnie, że koszty będą wyższe niż to, co zapłacę za jedzenie, ale cóż. Chciałam spokoju, więc go mam! Następnie otworzyłam butelkę schłodzonego wina i nalałam pełną lampkę. Lubiłam dbać o siebie. Był to dla mnie jeden z ważniejszych elementów w drodze na szczyt. Ludzie sukcesu byli zadbani i piękni.

Opróżniłam pół butelki wina, zanim dotarła pizza. Dostawca zatrąbił na podwórku kilka razy. Poszłam po portfel i zachwiałam się, kiedy zmieniłam szybko kierunek. Zaraz dumnie podniosłam głowę i wyszłam przed dom.

– Dzień dobry – przywitałam się, na co odpowiedziała mi cisza i niezadowolone spojrzenie. – Nie przyjechał pan za darmo, płacę za dowóz – dodałam, przeczuwając, skąd ta reakcja.

– Jak się mieszka na końcu świata, to powinno się liczyć z tym, że pizzy nie będzie.

– A jakoś jednak się znalazła – mruknęłam, odbierając moją hawajską z kurczakiem i bananem.

– Osiemdziesiąt siedem i pięćdziesiąt.

Majątek, biorąc pod uwagę, że to mała pizza – pomyślałam, ale otworzyłam portfel. Chciałam już tylko jeść.

– Można kartą?

– Pani, a czy ja wyglądam jak terminal? – Gburowaty kierowca patrzył na mnie, jakbym była winna zła całego świata.

Zignorowałam tę idiotyczną wypowiedź i wyciągnęłam stuzłotowy banknot. Mężczyzna wziął go i popatrzył na mnie wyczekująco.

– Czekam na resztę.

– Nie mam jak wydać. – Roześmiał się głupkowato.

Przymknęłam na sekundę powieki, wracając do stanu równowagi. Hawajska pachniała jednak zbyt pięknie. Żaden nieuprzejmy gość nie mógł mi tego zepsuć.

– Reszta dla pana – wycedziłam przez zęby.

Zanim kierowca zniknął z podwórka, zdążyłam jeszcze usłyszeć rzucone w moim kierunku wyzwisko. Postanowiłam dać mu nauczkę. Wystarczająco dzisiaj mną pomiatano. Zaraz zadzwoniłam znowu do pizzerii i złożyłam zażalenie na ich kierowcę. Kierownik obiecał, że to już się więcej nie powtórzy, i oświadczył, że bardzo mnie przeprasza w imieniu firmy, z którą nie powinnam utożsamiać pechowego kierowcy. Poprosił o nazwisko i adres, następnie powiedział, że kiedy tylko będę miała ochotę, mogę zadzwonić i dowiozą pizzę za darmo. Uśmiechnęłam się szelmowsko. Warto było wykonać ten telefon.

Z zadowoleniem rozsiadłam się na kanapie. Dolałam sobie jeszcze wina, a następnie otworzyłam pudełko i pochłonęłam pizzę kawałek za kawałkiem, aż zostały okruszki. Myślami błądziłam gdzieś daleko, zamroczona pochłoniętym alkoholem i pożartym obiadem. Chociaż bardzo chciałam zapomnieć, skąd we mnie cały ten żal, złość i poczucie bezsilności, nie udawało mi się to chociażby na minutę. Nie pomogło ani zjedzenie całej pizzy, ani osuszenie butelki wina. Byłam przy ostatniej lampce, gdy odezwał się za mną głos, na dźwięk którego podskoczyłam na krześle.

– Co tu się dzieje? – zapytał Filip. Trzymał się pod boki i patrzył na mnie zdziwiony.

– Jem obiad.

Wiedziałam, jak głupia była ta odpowiedź, ale tylko to przyszło mi w tamtym momencie do głowy.

– Zupę? – Filip popatrzył na pustą butelkę.

Wzruszyłam jedynie ramionami. Wino uderzyło mi trochę do głowy. Chciałam zająć się czymś poważnym, czymś, co wyglądałoby na poważne, więc skierowałam spojrzenie na zegarek. Zanim odczytałam godzinę, minęła chwilka, ponieważ musiałam wyostrzyć wzrok. Filip najwyraźniej to zauważył, bo mruknął z dezaprobatą.

– Upiłaś się. Co z tobą?

Usiadł naprzeciwko i przyjrzał mi się uważnie. Zrobiło mi się głupio: za wypite wino, za zjedzenie całej pizzy, za telefon w sprawie kierowcy i za to, że tak bardzo wściekłam się na szefa.

– To wszystko przez spotkanie z Sobolewskim.

– To znaczy? Co się stało?

Filip zmarszczył czoło, a kiedy nie odpowiadałam długo, podjął rozmowę.

– Zwolnił cię?

– Skąd! – powiedziałam zbyt ostro. – Mam przejąć projekty Daniela, bo jest zlecenie na coś dużego i bardzo ważnego – wyjaśniłam obrażonym, wolnym tonem, nieco zniekształcając słowa.

Słyszałam swój bełkot i bardzo mnie to denerwowało. W miarę przejrzysty umysł przegrywał, nawet gdy mówiłam wolno, ponieważ język był drętwy, a wypowiadane frazy stały się trochę niewyraźne. W końcu opróżniłam butelkę, a nigdy nie nadużywałam alkoholu. Nie wiem, co się dzisiaj ze mną stało, skoro małe potknięcie tak bardzo wyprowadziło mnie z równowagi.

– I? – Filip wciąż nie rozumiał, skąd wzięła się moja złość.

– I jeszcze pytasz? Mogłam zrobić ten projekt, chciałam go zrobić i zaproponowałam to nawet Sobolewskiemu! I wiesz, co mi powiedział?! – Byłam pobudzona i mówiłam za głośno. Filip patrzył na mnie z założonymi rękami.

– No, co ci powiedział?

– Że nie we wszystko potrafię się wpisać! Wyobrażasz to sobie?!

Liczyłam na to, że Filip obrzuci mojego szefa obelgami. Zamiast tego, jedynie patrzył obojętnie. Jego brak reakcji tylko bardziej mnie rozeźlił. Wstałam i się zachwiałam.

– Upiłam się – przyznałam beznamiętnie.

– Cieszę się, że jesteś tego świadoma.

Spojrzałam na niego groźnie. Oczekiwałam, że stanie po mojej stronie. Szukając naprędce jakiegoś zajęcia, przypomniałam sobie, że nie nakarmiłam dzisiaj kotów. Wyciągnęłam z szafki karmę i miałam iść na taras, ale Filip wreszcie się ruszył. Złapał mnie delikatnie za ramiona i popatrzył mi w oczy.

– Wkurzyłaś się o to, że ktoś uważa, że nie jesteś najlepsza we wszystkim?

– Daj mi spokój.

– Ina, popatrz na mnie. – Chwilę szukał mojego wzroku. Kiedy podniosłam spojrzenie, kontynuował: – Wiesz, że nie można być dobrym we wszystkim? Mądra z ciebie kobieta. Przecież to wcale nie oznacza, że Daniel zrobi każdy projekt lepiej od ciebie. To oznacza tylko tyle, że akurat w tym sprawdzi się lepiej.

– Przestań! – Chciałam się odwrócić, ale Filip nie pozwolił mi na to.

– Picasso też nie potrafił wszystkiego.

– To głupie porównanie – prychnęłam, ale nie powstrzymałam uśmiechu.

– No widzisz. – Filip zmazał żartem część gniewu. – Wcale nie trzeba było pić i objadać się pizzą. – Przytulił mnie do siebie i było tak, jakby zza chmur znowu wyszło słońce.

Nadal bolała mnie myśl, że Daniel mógł być w czymś lepszy ode mnie, ale postanowiłam trzymać się słów Filipa. Gdybym potrafiła wszystko, byłabym nijaka. Schowałam głowę w ramieniu mojego mężczyzny i ciaśniej do niego przylgnęłam. Narzeczony zdecydowanie za szybko przerwał tę pieszczotę i odsunął się na krok.

– Już lepiej?

– Yhym.

– To teraz idź, nakarm koty, a ja wezmę prysznic. Później przygotujemy jakąś jajecznicę czy coś. Zgoda?

Kiwnęłam głową. Pochwyciłam znowu karmę w dłoń i wyszłam na taras. Kociaków nie było. Zaczęłam je wołać, cmokać i robić wszystko, by zwabić do siebie futrzaki, ale żaden się nie zjawił. Zorientowałam się, że jest już wieczór. Marnowanie czasu absorbowało bardziej, niż mogłam się tego spodziewać. Teraz już rozjaśniło mi się w głowie i wróciła trzeźwość. Filip miał rację, niepotrzebnie wzięłam tak bardzo do siebie sprawę z przejęciem zlecenia. Gubiła mnie próżność. Trudno mi było trzymać mocno ściągnięte lejce, szczególnie że pętałam nimi samą siebie.

Tymczasem przeszłam po podwórku i pobliskich zaroślach. Wołałam, cmokałam, szeleściłam paczką karmy, ale po kotach nie było najmniejszego śladu. Zaczęłam mieć wyrzuty sumienia. Albo ktoś je zabrał, albo wyruszyły gdzieś w poszukiwaniu jedzenia.

– Zgubiłaś coś? Czy nie wytrzeźwiałaś jeszcze?! – zawołał Filip.

– Nie mogę znaleźć kotów!

– Daj spokój, pewnie poszły polować. To w końcu koty…

Jego prześmiewczy ton znowu mnie rozzłościł.

– Jak się nie znajdą, pani Kasia mnie zabije.

– Nie zabije, będzie miała o trzy zmartwienia mniej.

Nie wierzyłam w to, co usłyszałam. Mój narzeczony trzymał się pod boki i wzruszył ramionami, widząc moje niezadowolenie. Czy on myślał, że zniknięcie kociąt będzie mi na rękę?

– Tyle lat cię znam i nie wiedziałam, że z ciebie taki…

– Radzę ci nie kończyć – wszedł mi w słowo i wrócił do domu.

Po raz nie wiem który poczułam dzisiaj nieprzyjemne, gorące rozeźlenie. Dużo się tego nazbierało. Wzięłam ze sobą mały aparat i ruszyłam w stronę najbliższych sąsiadów. Po kilku minutach weszłam na zaniedbane podwórko, gdzie leżały jakieś rupiecie. Podeszłam do obdrapanych drzwi i zapukałam mocno. Chwilę nic się nie działo i myślałam, że nikogo nie ma w domu, ale wreszcie usłyszałam szmery.

– Kto tam?! – zawołał przytłumiony głos po drugiej stronie.

– Nowa sąsiadka.

Coś zgrzytnęło i drzwi nieśmiało się uchyliły. Najpierw ujrzałam szare oko bacznie przypatrujące się mojej osobie, a następnie całą twarz staruszki. Uśmiechnęłam się przyjaźnie, żeby zrobić lepsze pierwsze wrażenie.

– Chciałabym zapytać, czy nie widziała może pani kręcących się gdzieś w pobliżu małych kotków?

– Nie – odpowiedziała dopiero po chwili.

– A ktoś z domowników? Mogłaby pani zapytać? – poprosiłam, bo staruszka była blada i wychudzona, co mogło oznaczać, że raczej nie wychodziła często na zewnątrz.

– Mieszkam tylko z synem i jestem pewna, że on też ich nie widział – powiedziała stanowczo.

Czułam, że kobieta odprowadzała mnie wzrokiem, gdy przechodziłam przez podwórko, i dopiero gdy zniknęłam jej z oczu, zamknęła drzwi. Skierowałam się w stronę domu kolejnych sąsiadów. Już na pierwszy rzut oka widać było, że budynek nadawał się do remontu, o ile nie rozbiórki. Chyba mieszkańcom Wiłnówka nie przeszkadzał bałagan, jakim się otaczali. Tym razem drzwi były otwarte i do moich uszu docierał brzdęk naczyń.

– Dzień dobry!

Dźwięki ucichły, a po kilku sekundach usłyszałam szuranie. Kobieta około pięćdziesiątki przyszła do mnie w za dużych kapciach. Ręce, które właśnie wycierała w zszarzałą ściereczkę, znieruchomiały w nienaturalnej pozycji.

– Dobry, o co chodzi? – Zostałam zlustrowana od stóp do głów, na co znowu się uśmiechnęłam. Odpowiedział mi nieśmiały, lekki, uśmiechopodobny grymas.

– Jestem nową sąsiadką, mieszkam tam. – Wskazałam kierunek. – Dzisiaj zniknęły mi trzy kociaki. Nie widziała ich pani?

Najpierw kobieta roześmiała się dziwnie, a później popatrzyła na mnie z litością. Zrobiłam coś nie tak?

– Nie, nie widziałam.

– A może ktoś z domowników? Może pani zapytać?

Rozbawiona sąsiadka weszła w głąb domu i słyszałam, że wdała się w rozmowę. Niebawem wróciła i machnęła na mnie ręką.

– Wejdź.

Weszłam. Zaskrzypiała pode mną podłoga, głośno protestując, żebym ze swoim ciężkim cielskiem przeszła dalej i dała jej odpocząć. Co ciekawe, pod kobietą idącą przede mną nie skrzypiała. W drewnianym korytarzu było już niemalże ciemno. Po prawej znajdowały się schody wiodące na górę, a na wprost – przestronna, choć staromodna kuchnia. Przy stole siedziały trzy osoby.

– Dzień dobry, jestem nową sąsiadką. – Podeszłam, żeby uścisnąć dłonie nowo poznanych ludzi. – Mam na imię Ina.

– To moja siostra Renia, syn Heniek i siostrzenica Bogusia – przedstawiła poszczególne osoby sąsiadka.

– A pani?

– Łucja.

– Piękne imię. Bardzo mi miło i przepraszam, że przeszkodziłam. – Popatrzyłam na odłożone na stół łyżki i parujące talerze z czymś na kształt klusek na mleku.

– Zrobić ci herbaty? – zapytała Łucja.

– Poproszę.

Miałam na sobie trzy pary oczu. Byłam dla tych ludzi atrakcją i czułam się tak od pierwszego dnia spędzonego w Wiłnówku.

– Pytała pani o koty, tak? – Renia odezwała się pierwsza. Ona także wydawała się tym rozbawiona.

– Zgadza się. Ostatnio widziałam je wczoraj.

– Po pierwsze, to tylko koty, pewnie polują – wtrąciła się Bogusia, sięgając jednak po łyżkę. Chyba postanowiła nie przejmować się gościem i nie czekać, aż zupa ostygnie.

Jej kuzyn spojrzał na nią spode łba. Miał kręcone, lekko przydługie włosy opadające na kark i czoło. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, speszył się i także sięgnął po łyżkę. Wróciłam wzrokiem do Reni. Była chyba najbezpieczniejszym kompanem do rozmowy. Nie chciałam od razu stwierdzić, że ci ludzie są dziwni. Przecież to ja byłam tu obca. Nie znałam ich zwyczajów, życia, problemów, z którymi musieli się mierzyć, ich przeszłości.

– Wiem, że to tylko koty, ale były naprawdę małe. Martwię się.

– Nie mówię, że to przesądzone, ale już ich chyba nie zobaczysz – powiedziała Łucja, stawiając przede mną wyszczerbioną szklankę.

– Myśli pani, że mogły się zgubić albo ktoś je zabrał?

Sąsiadka najpierw roześmiała się krótko i odkaszlnęła, zaraz jednak sięgnęła po paczkę papierosów i odpaliła jednego od zapałki.

– Jakby kto je znalazł, to nie pomyślałby, żeby brać do domu. Myszy tu nie ma za wiele. A jak kto chce mieć koty na dworze, to wie, że na noc musi je wpuszczać do domu, bo inaczej nie pożyją długo.

– To znaczy? Nie rozumiem.

– To znaczy tyle, że coś je czmychnie – wyjaśniła niewiele więcej Renia.

– Zje?

– Nie wiem, czy zje, czy tylko zagryzie. Zwyczajnie znikną.

– To pewnie zje – dorzuciła Bogusia, kończąc posiłek.

– Zaraz, zaraz… – Podniosłam ręce. – Mówicie mi, że biegają tu jakieś zwierzęta, które zjadają koty? Jest tu dużo lisów?

– Koty, psy, kury… – powiedziała Renia.

– Więc to raczej coś większego niż lis.

– Mówi się, że są tu wilki, ale mało kto może coś więcej powiedzieć.

– Boże… Zdarzają się ataki na ludzi?

– Pobladłaś. – Łucja się roześmiała. – Nie, raczej nie. Nie słyszałam o takich.

Czy to mogła być prawda? Coś dopadło koty pani Kasi i już więcej ich nie zobaczę? Czy moja przyszła teściowa wiedziała o tym i świadomie przywiozła je do nas? Może Filip miał rację i jego matka chciała tylko pozbyć się „trzech problemów”? Nie mieściło mi się to w głowie.

– To całkiem spokojne miejsce – dodała Bogusia. – Ale koty radzę ci trzymać w domu. Męża też. – Roześmiała się.

Renia spojrzała na nią krytycznym wzrokiem, ale dziewczyny to nie obeszło. Siedziała z przyklejonym uśmiechem i ani myślała się zreflektować. Przyjrzałam jej się dokładniej. Była zaniedbana, ale to nie umniejszało jej urody. Lekko skołtunione złociste włosy opadały w sprężystych lokach, sięgających niemal do pasa. Przenikliwe, zaczepne, wesołe, zielone oczy wyłapywały każdą zmianę mojego nastroju. Musiałam przyznać, że Bogusia to potencjał. Nieważne, że była między nami najprawdopodobniej moralna (sądząc po wcześniejszej uwadze), obyczajowa i kulturowa przepaść. Najbardziej liczyło się to, że nie widziałam przepaści intelektualnej.

– Postaram się stosować do tej rady – powiedziałam po długiej chwili bitwy na spojrzenia. – Nie będę dłużej przeszkadzać. Jeżeli będziecie mieli ochotę, to mnie odwiedźcie. Pracuję w domu i tam spędzam większość czasu. – Spojrzałam po wszystkich.

– Na niego nie patrz. – Dziewczyna machnęła ręką na kuzyna. – To niemowa, nie pogadacie sobie.

Heniek rzucił jej kolejne nieprzyjazne spojrzenie, które spłynęło po Bogusi jak po kaczce.

– Nie musimy rozmawiać – stwierdziłam, żeby Heniek poczuł się mniej speszony, ale uzyskałam odwrotny efekt. – To ja już pójdę. Miło mi było was poznać.

Podniosłam się z krzesła. Siostry spojrzały po sobie, coś sobie przekazały, ale nie miałam pojęcia, o co chodziło. Łucja odprowadziła mnie do drzwi.

– Dziękuję za herbatę – powiedziałam na odchodne.

– Nie ma za co, szczególnie że jej nie tknęłaś.

– Tak czy inaczej, dziękuję. Dobranoc.

– Dobrej nocy.

Sąsiadka stała na schodach, gdy opuszczałam ich podwórko. Nie wiem, czy taki panował tu zwyczaj, czy może bała się o swój dobytek. Miejscowe zasady wciąż były dla mnie obce i niezrozumiałe. Mimo wszystko nie czułam chęci asymilacji z mieszkańcami Wiłnówka.

Minęłam dom kobiety mieszkającej z synem, następnie nasz i przeszłam prosto. Na rozdrożu skierowałam się w prawo, idąc drogą, która prowadziła wprost do sielskiej ścieżki w wąwozie. Słońce już zachodziło, ale wiedziałam, że mam jeszcze trochę czasu, nim zrobi się całkiem ciemno. Dni były coraz dłuższe, a zmierzch nie nadchodził tak gwałtownie.

Już na początku wyciągnęłam z torby aparat i zrobiłam kilka zdjęć na rozgrzewkę. Chłonęłam zapachy i dźwięki. Świerszcze i żaby zaczynały swój wieczorny koncert. Ptaki już ucichły, podobnie jak pszczoły i inne owady. Teraz ze swoich kryjówek wychodziły nocne zwierzęta. Nie wiem, jak to się stało, ale gdy tylko popatrzyłam przez wizjer aparatu, zapomniałam o kotach, Sobolewskim, a nawet o wilkach, na które można było się tu podobno natknąć.

III

*

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Przedsionek

ISBN: 978-83-8373-809-3

© Dominika Połczyńska i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

KOREKTA: Paulina Górska

OKŁADKA: Karolina Urbaniak

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek