42,90 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 566
Data ważności licencji: 6/16/2030
Copyright © by Jagoda Kwiecień 2025
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2025
All rights reserved
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym.
Projekt okładki: © Katarzyna Rećko
Wydawczyni: Magdalena Kilian-Antoine
Redakcja: Justyna Yiğitler
Korekta: Ewa Kujaszewska, Monika Łojewska-Ciępka
ISBN 978-83-68536-12-6
Wydanie I, Kraków 2025
Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel. 12 267 05 69, 12 264 37 09
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Prolog
Rozdział 1. Z ziemi włoskiej do Polski
Rozdział 2. „Odbuduj mój dom, który, jak widzisz, cały idzie w ruinę”
Rozdział 3. Wyżej niż fale, bliżej nieba
Rozdział 4. „Obrączki, które leżą na wystawie, przemówiły do nas dziwnie mocno…”
Rozdział 5. Posłaniec
Rozdział 6. Może jeszcze? Może jeszcze da się coś zrobić?
Rozdział 7. Gdzie miasto zaczarowane
Rozdział 8. Moja samotność jest pełna ludzi
Rozdział 9. Scoglio. Gdzie lot ptaków łączy się z lotem aniołów
Rozdział 10. „Módlcie się jeden za drugiego, byście odzyskali zdrowie”
Rozdział 11. „Powiedz, gdzie mam Ciebie szukać, Panie mój”
Rozdział 12. „Jezioro ma twój zapach i twój smak”
Rozdział 13. Panie, daj mi tej wody!
Rozdział 14 . Progi twego domu
Rozdział 15. Bliżej obłoków niż ziemi
Epilog
Podziękowania
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Moim Rodzicom w podziękowaniu za bezwarunkową miłość, wsparcie i dom pachnący lasem, do którego kocham wracać.
Róża oddychała szybko, miała wrażenie, że prześlizguje się między jawą a snem, wciąż nie mogąc ustalić, po której właściwie stronie teraz się znajduje. Ból przeszywał każdy mięsień jej ciała, a powieki były zbyt ciężkie, by szeroko otworzyć oczy. Była słaba.
Gdzie właściwie teraz jest? Czy to jej pokój? Na którym oknie dachowym zatrzymują się z zacięciem krople deszczu, których odgłos teraz słyszy?
Strzęp świadomości, który do niej dotarł wraz ze znajomym odgłosem otwierających się drzwi, pozwolił jej odpowiedzieć na te pytania. Usnęła w fotelu mamy. Jest zatem w domu, a wydarzenie, które przed momentem miało miejsce, było tylko snem. Poczuła dotyk ciepłej, pomarszczonej dłoni na swoim ramieniu.
‒ Różyczko, wszystko dobrze? – zapytała półszeptem babcia, trzymając w ręku zapaloną latarkę. – Nie mogę usnąć przez te wiatry okrutne. Kręciłam się po kuchni i usłyszałam, że krzyczysz coś przez sen – mówiła, spoglądając na nią podejrzliwie. – „Zostań, zaczekaj”… czy coś takiego? A czemu ty właściwie do siebie nie pójdziesz? Znów przysnęłaś z książ… ‒ Nie dokończyła już zdania, bo odgarniając włosy z jej czoła, poczuła, że wnuczka jest rozpalona.
‒ Nie wiem… Nie pamiętam… ‒ odpowiedziała zachrypniętym głosem dziewczyna, choć widok rozświetlonej twarzy pięknej kobiety o czułym spojrzeniu ze snu znów stanął jej przed oczami.
„Czy to naprawdę była… ona?” – zdążyła pomyśleć w duchu, nim babcia podkręciła światło kinkietu tak mocno, jakby chciała komuś wysłać komunikat z latarni. Roska obróciła głowę w drugą stronę.
‒ Ale córuś, ty masz gorączkę – powiedziała zmartwiona seniorka, przykładając jej dłoń do policzków. – Tak czułam, tak czułam, że coś jest nie tak – mruczała pod nosem, podciągając jej koc pod sam nos, jakby znów miała dziesięć lat. – Owiń się, Różyczko, musisz przejść do sypialni, bo tu ci będzie niewygodnie. No już, pomalutku, wstawaj.
Babcia pomogła Rosce wstać z fotela i zamknęła leżącą obok książkę. Wnuczka trzęsła się z zimna, nie mogąc się doczekać, aż znajdzie się pod kołdrą, w którą szczelnie się zawinie. Każdy mały krok zbliżał ją do tego celu.
Janina złożyła prędko narzutę łóżka i poprawiła wnuczce pościel. Zauważyła, że spod poduszki wystaje skórzana oprawa notesu. „Albo Marysi, albo sama pisze…” – pomyślała tylko, gładząc poszewkę w drobne kwiaty. Nie ruszyła go. Udała, że nic nie widzi.
‒ No chodź, wskakuj. Połóż się, córeńko, a ja polecę na dół po jakieś leki. O proszę… ‒ dodała, kręcąc głową. – Oczy szkliste. Gorączka jak nic! Taką pamiątkę sobie z tego Krakowa przywiozłaś, moja droga, taką pamiątkę… ‒ westchnęła ciężko, idąc w kierunku drzwi.
Jakubowska nic na to nie odpowiedziała. Czuła całą sobą, że choroba dopada ją bezlitośnie. Spojrzała na podświetlany budzik, który pokazywał, że dochodzi północ. Przymknęła oczy. Nasłuchiwała, jak listopadowy deszcz zacina mocno o dachowe okno, i w myślach próbowała odtworzyć dokładnie wszystkie widziane przed momentem obrazy. Dokładnie takie, jak na kolorowych zdjęciach w albumie, który przedstawiał miejsca związane ze Świętą Ritą.
„I ona. Ona też tam była. Jasna jak słońce, piękna, młoda. Miała taki miły głos”. Przeszył ją dreszcz, gdy tylko o tym pomyślała.
Szuranie kapci znów stało się wyraźne. Babcia.
‒ Masz, popij. Tylko się nie oparz – powiedziała Janina, podając jej jakieś ziołowe specyfiki.
‒ Dziękuję, poradzę sobie już, babciu. Idź też się połóż.
‒ Poczekam, aż wszystko wypijesz. Ale się załatwiłaś – biadoliła wciąż zmartwiona, gładząc jej ciepłe czoło. – Aż jakieś koszmary miałaś, biedaczko.
„To był niesamowity sen…” ‒ pomyślała w duchu, poprawiając babcię.
‒ No dobrze. Zaraz pewnie zaśniesz, Różyczko. Jutro z rana zajrzę do ciebie. – Mówiąc to, zostawiła wnuczce całusa na czole.
‒ Dobranoc – powiedziała Jakubowska i obróciła się z trudem na drugi bok.
Myśli były jednak silniejsze od bólu mięśni. Przed oczami znów miała panoramę malutkiej Roccaporeny, widzianej jakby ze wzgórza Scoglio. Na dole, w centrum były stare budynki, a wszędzie dookoła zielone drzewa. Gęste krzaki pokrywały kamieniste wzniesienia. Jedna ścieżka była bardziej widoczna. Prowadziła na sam szczyt, do kaplicy, w której niegdyś modliła się Rita. I chociaż Róża miała wrażenie, że wszystko toczy się w czasie obecnym, mogłaby przysiąc, że widziała Ritę we własnej osobie, gdy wolnym krokiem zmierza do kościółka. Nad nią unosiła się jasna łuna. Z samego szczytu góry była dobrze widoczna.
Nie wiedziała, jakim cudem nagle obie znalazły się w jakiejś starej, drewnianej ławce kościoła przypominającego ten z krakowskiego Kazimierza. To był moment, gdy widziała ją bardzo dokładnie. Z gładką cerą, uśmiechem, w czarnym habicie, z charakterystyczną raną na czole, z której unosił się zapach róż. I to światło, które rozproszyłoby największą ciemność. Wcześniej jednak spoglądała na figurę Świętej Rity, która usytuowana wysoko nad relikwiami, nieruchomo spoglądała na wszystkie modlące się przy niej osoby. Gdy tylko Róża zostawała przed nią sama, ona poruszała się i jakby wyciągała do niej rękę. Gdy zorientowała się, że święta chce jej coś przekazać, obróciła się do siedzącej obok niej postaci i usłyszała słowa:
‒ Wiem, że są na świecie osoby, które nie wierzą w świętych obcowanie ‒ powiedziała włoska patronka, patrząc jej prosto w oczy. – Ale nie przejmuj się tym, Różyczko. Musisz się za nie jeszcze bardziej modlić. – Uśmiechnęła się do niej, kładąc swoją dłoń na jej drżącej z przejęcia ręce. – Podobnie jak za Gabrielę Adamską. Musisz mocno, mocno się modlić.
Gdy wypowiedziała te słowa, wstała i odeszła bezszelestnie długim korytarzem. Róża chciała jakiejś wskazówki, jakiegoś wyjaśnienia, o co dokładnie jej chodzi.
‒ Zostań! Zaczekaj! – wołała za nią, ale nie mogła się ruszyć. Nogi miała ciężkie jak z ołowiu, wtopiły ją w czarno-białą posadzkę świątyni.
Postać Świętej Rity znikła po chwili, zostawiając po sobie jedynie różany zapach i pytania, na które wtedy Róża jeszcze nie znała odpowiedzi.
4 sierpnia 2022 roku
Idąc żwirową ścieżką prowadzącą do zejścia na plażę przy zatoce, Franco wyłączył aplikację z mapą w telefonie i zablokował ekran. Wiedział, którędy iść dalej, bo choć zatrzymał się w hotelu położonym nad samym morzem, to do Wrzosowa chodził pieszo niemal każdego dnia od czasu ponownego przylotu w rodzinne strony ojca. Wcześniej nigdy nie odwiedzał Polski i tak niewiele słyszał o miejscach, gdzie tata spędził lata młodości, a w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy jest tu już drugi raz. Nie przypuszczał, że akurat pod tym względem jego życie nabierze jakiegokolwiek tempa.
Nie ułożył sobie konkretnego planu działania. W czerwcu po prostu spontanicznie się spakował i przyleciał na kilka dni, po tym jak przez przypadek natknął się w gabinecie ojca na niewłaściwe papiery. Myślał, że to najświeższe wyniki badań. Jak bardzo jednak się pomylił! Trzymał w dłoniach akt urodzenia dziewczyny o dwa lata od niego starszej. Znajomy dreszcz znów przeszedł mu po plecach.
Francesco nie miał siły na nowo mielić tego w głowie. Nie teraz, gdy ponownie się tu znajduje. Musiał działać szybko. Nie mógł sobie pozwolić na zdezerterowanie, jak niespełna dwa miesiące temu, gdy zaraz po tym, jak zobaczył z bliska Gabrielę żegnającą się czule z jakimś mężczyzną, kupił bilet powrotny do Włoch. Tłumaczył sobie, że na tę decyzję miał wpływ telefon od Olivii: poinformowała go, że ojciec po ostatniej chemii czuje się naprawdę kiepsko. Tak bardzo go prosiła, by wrócił do domu. Nie miała przecież pojęcia, że znajduje się jakieś tysiąc siedemset kilometrów od Perugii. Sam już nie wiedział, kogo bardziej zrobiło mu się żal: opiekunki schorowanego ojca czy jego samego, walczącego o każdy dzień życia. Przeżył już śmierć mamy, z którą nie zdążył się pożegnać. Choć ojciec był ostatnią osobą, z którą teraz miał ochotę rozmawiać, nie chciał przechodzić przez te wyrzuty sumienia kolejny raz.
Nie miał pojęcia także, jakim cudem tego czerwcowego popołudnia, trzymając w rękach tę niewłaściwą teczkę z papierami, których pewnie nigdy miał nie zobaczyć, wpadł na pomysł, by sięgnąć po telefon i zrobić kilka zdjęć dokumentom, które zaczął pospiesznie przeglądać. Cała masa kopert, jakichś listów, zdjęć, których część udało mu się ze sobą zabrać. Pierwszy raz szczerze poczuł wdzięczność za to, że jednak nigdy się nie zniechęcił i ukończył dodatkową polską szkołę. Wyłącznie dzięki temu zrozumiał znalezione dokumenty i potrafił bez problemu odczytać adres, z którego nadano kilka pism.
Całą noc patrzył na skromny dom z napisem „Pensjonat”, którego zdjęcia znalazł, przeglądając internetową mapę. Decyzja o kupnie biletu była spontaniczna. Po prostu poddał się biegowi niespodziewanych wydarzeń i scenariuszom, które tworzył w swojej głowie. Tak bardzo gniewał się na ojca. To wszystko wydawało się złym snem, scenariuszem filmu czy powieścią.
„Sta succedendo davvero?”1 – zadawał sobie wciąż w duchu pytanie, podobnie jak teraz, gdy ponownie w zamyśleniu analizował ostatnie wydarzenia i mijał ruiny opuszczonego, starego budynku w drodze nad zatokę.
Sierpniowy poranek, mimo krótkiego deszczu, zapowiadał się słonecznie. Zapach wilgotnego wciąż mchu wypełnił jego nozdrza. Wziął głęboki oddech. Choć nie czuł się tutaj jak u siebie, bo jednak ta nadmorska wioska była kompletnym przeciwieństwem miasteczek i zielonych wzgórz Umbrii, to przez ułamek sekundy poczuł, że ta woń daje mu ukojenie.
„Czy ojciec naprawdę nigdy za tym nie tęsknił?” – pomyślał, przystanąwszy na moment, aby z plecaka wyjąć kubek termiczny z zaparzoną w hotelu kawą. Upił łyk i skrzywił się z niezadowoleniem. Zatęsknił za włoskim, aromatycznym naparem szybciej, niż mógłby przypuszczać. Pomyślał tęskno o ulubionej kawiarni na Piazza IV Novembre przy katedrze Świętego Wawrzyńca, do której lubił zaglądać. Tu o takiej mógł jedynie pomarzyć.
Gdy dotarł na wąską plażę, spojrzał z zachwytem na zatokę. Słońce, wspinające się coraz wyżej nad horyzont, ogrzewało jego twarz. Dzień wyraźnie budził się do życia, o czym świadczyły wrzaski mew, pierwsi spacerowicze i kilku biegaczy. Sam chętnie potruchtałby wśród takiej przyrody.
Z plecakiem przewieszonym przez prawe ramię Francesco minął spory drewniany domek na drzewie i udał się w kierunku wolnej ławki. W oddali było słychać głośną rozmowę między rybakami, którzy pokazywali sobie coś, żwawo gestykulując. Obrócił głowę w ich stronę i właśnie wtedy znów ją zobaczył.
Gabriela Adamska w zwiewnej sukience w kwiaty szła boso wzdłuż brzegu zatoki. W jednej ręce trzymała zdjęte sandały, a w drugiej telefon, przez który rozmawiała, śmiejąc się raz po raz. Franco poczuł, jak cały się spina, gdy dziewczyna skierowała się w stronę tej samej ławki, do której on zmierzał. Szybko odskoczył w bok, szukając ustronnego miejsca, z którego znów mógłby ją bezkarnie obserwować, podobnie jak robił to wcześniej już kilka razy. Wrócił więc do mijanego wcześniej domku, przy którym było palenisko z niskimi siedziskami. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to założyć okulary przeciwsłoneczne, które jego zdaniem miały dać mu prywatność. Sprawić, że poczuje się niewidoczny, niezauważalny. Do pełnego zestawu detektywistycznego niczym z filmowej komedii brakowało mu jedynie szarej gazety z wyciętymi dziurami na oczy. Przepis na to, aby czuć się i wyglądać jak totalny kretyn, gotowy.
Strużka potu spływała mu powoli po plecach, a w uszach dudnił jedynie ogłuszający rytm bijącego szybciej serca. Co powinien teraz zrobić? Czy to nie najlepsza okazja, by podejść i porozmawiać? Ale jak właściwie miałoby to wyglądać? Tak po prostu miałby ją zaczepić i ze swoim włoskim akcentem powiedzieć: „Hej! Mamy ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby ci się wydawać!”? Brzmiałoby to niedorzecznie.
Zauważył, że dziewczyna przestała rozmawiać przez telefon. Z plecaka, który miała ze sobą, wyjęła książkę. Najpierw ją przekartkowała, a później w skupieniu zaczęła czytać. Co jakiś czas na chwilę odrywała wzrok od lektury i spoglądała w stronę spokojnej wody lub drewnianej budki z dużym szyldem, na którym widniał napis „Kite Zone. Wypożyczalnia sprzętu”, aż wreszcie ‒ w jego stronę.
Przeszedł go dreszcz. Udając, że wcale od pół godziny się na nią nie gapi, tylko jest zajęty swoimi sprawami, zaczął gorączkowo szukać czegoś w plecaku. Czegokolwiek, co sprawiałoby wrażenie, że tak bardzo go w tej chwili zajmuje. Wyjął kupioną w pobliskiej piekarni bułkę, którą miał zjeść na śniadanie w tym pięknym miejscu, choć wcale nie czuł teraz głodu. Zmusił się, by wziąć pierwszy kęs, ale poczuł, jak staje mu w gardle. Przeżuwając śniadanie dobry kwadrans, cały czas zerkał na Adamską. Ta w pewnym momencie w końcu zamknęła książkę i spoglądając w stronę drewnianego domku na drzewie, zatrzymała nagle wzrok właśnie na nim.
Gabrysia wstała energicznie i pospiesznie wepchnęła tom do plecaka, jakby przypomniała sobie, że w domu zostawiła włączone żelazko. Żwawym krokiem zaczęła iść w kierunku wyjścia, nie patrząc w jego stronę.
Nie mógł znów stchórzyć. Motywował go tykający bezlitośnie zegar odliczający czas, którego ojciec miał przecież tak mało. Kto miał to wszystko uporządkować, jeśli nie on?
Dziewczyna włożyła sandały i idąc już po żwirowej dróżce, sięgnęła do plecaka, który zsunęła sobie na ramię. Wyjęła z niego telefon i przyspieszywszy kroku, zaczęła się oddalać. Franco zauważył, że z otwartej kieszonki wypadł jej portfel, o czym nie miała pojęcia. Teraz nie miał już wyjścia. Poczuł, że właśnie dziś, w tym momencie ma ją zaczepić, a Opatrzność właśnie mu w tym pomaga. Tak bardzo chciał w końcu spojrzeć jej w oczy, z bliska zobaczyć rysy ojca w jej uśmiechu, dopatrzeć się między nimi jakiegoś podobieństwa. Bez zastanowienia wstał i szybko podbiegł po skórzaną zgubę, by nikt przypadkiem przed nim tego nie zrobił.
Adamska widziała, że chłopak truchta za nią. Była pewna, że nie pierwszy raz widzi, jak krąży gdzieś obok, gapiąc się na nią ukradkiem. Otworzyła listę ostatnio wybieranych numerów i wcisnęła zieloną słuchawkę przy imieniu kuzyna.
– No co tam, Gaba? – usłyszała głos Huberta po drugiej stronie. W tle było słychać głos Róży.
– Hub, masz chwilę? – zapytała. Przyspieszyła kroku i niepewnie obejrzała się za siebie. Chłopak, który za nią szedł, także przyspieszył kroku.
– Zaraz jedziemy z Roską do ortopedy, a później mam lekcję w Akademii. Coś się stało?
– Przepraszam, że wam przeszkadzam, gdyby Niko był bliżej, to do niego bym zadzwoniła – powiedziała spanikowana. – Mam wrażenie, że on znowu mnie śledzi.
– Śledzi? Ale kto?
– Ten chłopak, o którym ostatnio ci mówiłam. To nie może być przypadek, cały czas za mną idzie. Kiedy ja idę szybko, on też idzie szybko. Kiedy ja truchtam, on truchta – powiedziała cicho, delikatnie obracając się za siebie. – Teraz też. Błagam, podjedź po mnie, idę właśnie przy małym lasku.
– Dobra, nie ma sprawy, już się zbieramy. Jak chcesz, to możemy cały czas być na łączach. Mogę dać ci Roskę, ja będę prowadził.
Po tych słowach poczuła męską dłoń na ramieniu i spanikowana zaczęła krzyczeć, tak żeby ktoś z przechodzących w oddali turystów ją usłyszał.
– Ej! Zostaw mnie! Puszczaj! – Hubert usłyszał jedynie w odpowiedzi i połączenie zostało przerwane.
‒ Spokojnie, Gabriela ‒ wydusił z siebie Franco niepewnie z charakterystycznym włoskim akcentem. ‒ Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć. Wołałem, ale nie słyszałaś.
Spojrzała na niego zaskoczona, próbując sobie przypomnieć, kim może być ten chłopak, który mówi do niej po imieniu.
‒ Czy my się znamy? – zapytała, patrząc na niego z ukosa. Spojrzała na portfel, który trzymał w ręce, po czym złapała za plecak.
„Aha. Wszystko jasne” – pomyślała, czując jak ulatuje z niej powietrze. „Czyli wyszłam na idiotkę przed Hubertem”.
‒ Na dokumencie jest imię – powiedział. – Chciałem się upewnić, że jest twój, i zerknąłem do środka.
‒ Mój. Dzięki – odpowiedziała krótko z wymuszonym uśmiechem, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła wciąż niespokojna w kierunku głównej drogi. Nadal czuła na sobie wzrok chłopaka, więc ucieszyła się na widok skręcającego w jej stronę samochodu Huberta.
‒ Gaba, wszystko okej? – Zmarszczył nos i spojrzał na czarnowłosego nieznajomego, który wciąż stał przy Adamskiej.
‒ Prze… przepraszam, Hub – wydusiła z siebie. – Wygląda na to, że po prostu…
‒ Zgubiła portfel. Tylko tyle – wtrącił Franco, czując na sobie wzrok pary siedzącej w samochodzie. Nie miał pojęcia, kim są, ale wychodziło na to, że Gabriela zadzwoniła po pomoc. Poczuł, jak fala wstydu zalewa go od środka. Nie tak miało to wyglądać.
‒ Właśnie dlatego za mną biegł… Ot, cała historia. Sorry za zamieszanie – dodała z przepraszającym spojrzeniem. – Jeszcze raz dzięki za portfel – rzuciła krótko, zerkając na nieznajomego chłopaka, i zwróciła się do kuzyna: ‒ Mogę się z wami zabrać, skoro już przyjechaliście?
‒ Jasne, wsiadaj. – Hubert zmrużył oczy, przyglądając się Francowi, który bez słowa obrócił się w stronę zatoki i z bijącym szybciej sercem szedł w kierunku Siedliska. Gdy Gabi zapięła już pasy, powiedział: ‒ Porządnie się wystraszyliśmy.
‒ Och, Gabi, myślałam, że dostanę zawału. Jeszcze nigdy Wrzosowo nie wydawało mi się tak dużą wsią jak dzisiaj! Miałam wrażenie, że jedziemy tu całą wieczność! – wydusiła w końcu z siebie Roska. – Ale mówiłaś, że widzisz tego chłopaka już nie pierwszy raz…
‒ Właśnie… Tak, takie mam wrażenie, że już wcześniej się tu kręcił, ale… ‒ przypomniała sobie kilka sytuacji, kiedy na pewno widziała jego twarz. ‒ Nie wiem, może przesadzam? We Wrzosowie jest tylu turystów, wszyscy podobni do siebie. W każdym razie dzięki, że przyjechaliście. Hub, podwieziesz mnie pod pensjonat?
‒ Na bank bym cię tu nie zostawił – powiedział, wciąż czując jakiś dziwny niepokój. Ewidentnie coś mu w tym wszystkim nie pasowało, ale nie chciał siać niepotrzebnego lęku. ‒ A co ty właściwie tak wcześnie robiłaś nad zatoką, co? – zapytał, zerkając w lusterko.
‒ Jakby to powiedzieć… dbam o swoją kondycję psychiczną, żeby twoja ciotka, a moja matka, mnie nie wykończyła.
‒ Jest bardzo źle?
‒ Fatalnie. Nasza relacja to od dłuższego czasu istne pole minowe. Nie wiadomo już, jak się w nim poruszać… Szkoda gadać, nie mówmy o tym. Cały dzień przed nami. – Spojrzała na Roskę. – A jak twoja ręka? Jedziesz na kontrolę?
‒ Tak, za pół godziny mam prześwietlenie. Ciekawe, jak długo jeszcze będę musiała jeździć na rehabilitację. Ostatnio lekarz powiedział, że nawet kilka miesięcy…
‒ Roska, najgorsze już za tobą. Z taką opieką – Gabriela spojrzała na Huberta, z którym spotkała się wzrokiem w lusterku – to ty zaraz będziesz znów triki na wodzie robić. – Widziała, jak jego oczy mrużą się w uśmiechu.
‒ Na razie to mam dość wrażeń – odpowiedziała krótko Róża. – Choć nie powiem, nie powiem… Na opiekę nie narzekam. – Spojrzała na chłopaka, który tylko pokręcił głową.
‒ Dziewczyny, chyba musicie nadrobić jakieś babskie spotkanie, bo czuję się trochę dziwnie, wiedząc, że się ze mnie nabijacie.
‒ Ależ skądże znowu!
‒ A jak Niko? – zapytał Sypniewski, zmieniając temat. – Książka oddana?
‒ Tak, robi korektę autorską. Właśnie przed chwilą z nim rozmawiałam. Nie mogę się doczekać, aż ją przeczytam.
‒ Miód na moje serce mola książkowego! – Róża zaśmiała się w głos, gdy dojeżdżali już na miejsce.
‒ Też się cieszę. Miałaś rację, Roska, z tymi książkami. Czytanie ostatnio bardzo mi pomaga – rzuciła, posyłając przyjaciółce uśmiech. Choć unosiła kąciki ust, jej oczy mówiły więcej, niż jej się wydawało. Nie umknęło to uwadze Jakubowskiej. Zanim Gaba zamknęła drzwi, wychodząc z auta, dodała jeszcze: ‒ Dzięki, że zawsze mogę na was liczyć, nawet jeśli niepotrzebnie spanikuję, jak teraz.
Nie czekając na odpowiedź, Gabriela Adamska poszła w kierunku pensjonatu, który coraz rzadziej nazywała swoim domem.
Była tu. Siedziała na jego sofie swobodnie oparta o miękkie poduchy, bez reszty zatopiona w lekturze. Okulary lekko zjeżdżały jej z nosa, a włosy związane w luźny kok delikatnie opadały na czoło. Mrużyła oczy i uśmiechała się do siebie. Od czasu do czasu Róża przerywała tę swoją błogość, przyklejając na brzeg strony pastelową zakładkę indeksującą, która miała wskazywać jej kolejny ważny fragment książki.
Gdy czytała, szczególnie powieści, jej wyraz twarzy się zmieniał, wyraźnie świadcząc, że jest gdzieś daleko, w zupełnie innym świecie: w tym konkretnym momencie w jakimś odległym czasie, miejscu, w którym bohaterzy stają się jej najbliższymi przyjaciółmi. Patrząc na okładkę i nazwisko jej ukochanej autorki, Hubert wiedział, że Róża aktualnie znajduje się w osiemnastowiecznej Anglii, przechadza się uliczkami Chawton. Tyle razy już słyszał o tych wszystkich miejscach, ścieżkach, po których spacerowała Austen, szukając inspiracji do swoich dzieł. Lubił rozmawiać z Różą o literaturze, słuchać potoku słów wypowiadanych w zachwycie, za którymi starał się nadążać, nie gubiąc wątku.
„Roska. Moja Roska” – pomyślał w duchu, czując w sercu ciepło, za którym do niedawna tak boleśnie tęsknił. Które wydawało się już stracone. A jednak tu jest. Łapał się na myślach, czy to przypadkiem nie sen.
Od pamiętnego dwudziestego drugiego czerwca, kiedy to znów po latach rozłąki mógł w końcu ją przytulić i przypomnieć sobie o truskawkowym smaku jej ust, widywali się praktycznie codziennie. Jakby chcieli nadrobić stracony czas, nadgonić rozmowy, które się nie odbyły. Codziennie dziękował Bogu za nią i za szansę, jaką od niej otrzymał.
‒ Gapisz się. Nie mogę się skupić – powiedziała Róża z uśmiechem, odkładając Opactwo Northanger na miękkie siedzisko. – Poza tym, przyznam szczerze, te zapachy też mnie rozpraszają. – Wskazała na patelnię z gotującym się sosem bolońskim, do którego Hubert dorzucał właśnie drobno pokrojony seler naciowy.
‒ Uwielbiam patrzeć, jak czytasz. Zawsze to lubiłem, przecież o tym wiesz. Masz wtedy taki nieobecny wyraz twarzy, jakbyś odpłynęła w zupełnie inny świat. – Hubert odparł, opierając ręce o blat wyspy. Uśmiechnął się do niej zawadiacko, mrużąc przy tym oczy. – Zdajesz sobie w ogóle sprawę, jaka wtedy jesteś piękna?
Roska zarumieniła się na te słowa. Wstała i usiadła na jednym z hokerów przy blacie, naprzeciwko stojącego chłopaka. Ten pochylił się nad nią, zostawił jej całusa na czubku głowy i oparł się łokciami o blat, wciąż na nią patrząc.
‒ Więc jak? Ile razy zamierzasz wracać do tych samych książek? – zapytał nagle, spoglądając raz na nią, raz na książkę zostawioną na kanapie. Widział, jak w jej oku rozbłysnęła iskierka radości, która zwykle pojawiała się, gdy miała mówić o literaturze.
‒ Jeśli pytasz o Jane, to nie umiem ci odpowiedzieć. Tyle razy, ile poczuję w sercu, że dana historia jest mi dalej bliska? – zadała pytanie i sama zaczęła nad nim dumać. – Bo widzisz, Austen inspiracje do swoich powieści czerpała z codziennego życia. Są w jej powieściach proste sprawy: wiejskie życie, niedzielne nabożeństwa, wspólne posiłki i gorąca herbata, ale też wystawne bale, rozmowy, ploteczki, miłości i skandale. Taka była rzeczywistość Anglii w czasach regencji. Była fantastyczną obserwatorką otoczenia i po mistrzowsku przelewała swoje przemyślenia na papier. Pisała o tym, co znała – ciągnęła Róża wyraźnie pobudzona ‒ ale też o tym, co tak bardzo chciała poznać.
‒ Czyli? – zapytał Hubert. Usiadł obok niej, przysunął bliżej wcześniej przygotowany już dzbanek z herbatą. Rozlał pachnący napar do dwóch kubków, po czym z zaciekawieniem spojrzał na dziewczynę. – Co tak bardzo chciała poznać?
‒ No wiesz, wszystkie jej powieści traktują o najpiękniejszym z uczuć i kończą się szczęśliwie dla głównych bohaterek. Nie tylko odnajdują one miłość, ale też stabilność finansową, co w tamtych czasach było ważne… także dla ich rodzin, szczególnie rodziców. – Zaśmiała się. – No cóż, poszukiwano po prostu dobrej partii. A Jane – zawiesiła na chwilę głos, upijając łyk herbaty – sama nigdy nie wyszła za mąż, nie związała się z nikim na stałe, a tak pięknie potrafiła pisać o miłości. Pierwszy adorator ją zostawił, drugi zmarł, nim doszło do ślubu, trzeci dokładnie na trzy tygodnie przed jej dwudziestymi siódmymi urodzinami oświadczył się jej, co mogło w końcu być jakimś przełomowym momentem w tych jej miłosnych historiach, ale co zrobiła moja kochana Jane? – Hubert spojrzał na nią pytająco, żeby w końcu powiedziała. ‒ Początkowo przyjęła oświadczyny, ale następnego dnia zmieniła zdanie. – Widziała zdziwienie Sypniewskiego.
‒ Okeeej – powiedział przeciągle, marszcząc nos. – I tak zrobiła ta twoja kochana Jane? Czy ja mam się czegoś obawiać na przyszłość? – zapytał, spoglądając na nią wielkimi, błękitnymi oczami.
Róża zaśmiała się w głos, po czym szybko dodała:
‒ Nie, po prostu… W jednym z listów napisała, że „nic się nie da porównać z niedolą związku bez miłości”2. Całą sobą czuła, że nie może budować tak ważnej relacji, jeśli nie ma w niej prawdziwego, szczerego uczucia.
‒ Zgadzam się, ale solidaryzując się z facetem, po prostu współczuję gościowi. Jednego dnia radość, a drugiego jakby dostał obuchem w łeb…
Roska zaśmiała się ponownie na ten komentarz. Nigdy nie patrzyła na to z tej perspektywy. Nie zastanawiała się, jak mógł się czuć ten odrzucony mężczyzna, tak bardzo zachwycała się podejściem Austen. Jej zdecydowaniem, wiernością temu, co w sercu.
‒ Masz rację. Z drugiej strony… Chyba sami dobrze wiemy, że nie da się czegoś zbudować, jeśli nie ma w tym prawdziwego uczucia. – Spojrzała chłopakowi w oczy i oparła głowę o jego ramię.
Hubert pomyślał o Marcie, z którą próbował stworzyć związek na siłę, tłumiąc prawdziwe uczucia. Zawsze wiedział, że jego serce należy przecież do Róży.
‒ Prawda, Roska. Prawda – odparł, splótł swoją dłoń z jej miękką dłonią i pogładził kciukiem jej zewnętrzną stronę. ‒ Więc która z jej opowieści jest ci teraz bliska? – zapytał, wracając do tematu dawnej angielskiej powieściopisarki. Nie musiał długo czekać na odpowiedź, bo iskierki w oczach Róży znów rozbłysły.
‒ Historia Anny Elliot i kapitana Fryderyka Wentwortha. Od zawsze czułam, że mamy wiele wspólnego z tą parą, która po długiej rozłące zdecydowała się znów być razem i dojrzale budować swój związek od nowa. Palące wspomnienia ich pierwszej miłości, która miała być na zawsze, na wieki wieków, nie dawały im spokoju. Wiedzieli, że po prostu są dla siebie stworzeni. Mówię o książce Perswazje, którą czytałam kolejny raz całkiem niedawno.
Hubert uniósł brwi, wyraźnie zdziwiony fabułą.
‒ Brzmi jak życie. A teraz? – Spojrzał na leżącą za Różą książkę. – Co teraz czytasz? Tam też widzisz cząstkę siebie?
‒ Opactwo Northanger. Podoba mi się w niej motyw przyjaźni między Katarzyną, główną bohaterką, a Izabellą, które błyskawicznie połączyła nić siostrzanego porozumienia. Mówiły sobie po imieniu, co w tamtych czasach było wyjątkowe, zawsze spacerowały, trzymając się pod rękę, podpinały jedna drugiej tren przed tańcami, co było bardzo urocze, nawet w deszczowe przedpołudnia nie chciały rezygnować ze spotkania i zamknięte w pokoju potrafiły razem godzinami czytać powieści.
Zaśmiała się na obraz, który stanął jej przed oczami. Miała przecież od lat swoje ukochane bratnie dusze tuż przy sobie. Przyjaciółki, na których zawsze mogła polegać. Wiktoria od czasów szkolnych podzielała jej pasję do czytania, a Gabrysia przez to, że związała się z pisarzem, zaczęła przywiązywać większą wagę do tej jeszcze do niedawna nielubianej aktywności, więc może kiedyś także one będą się wymykać na wspólne czytanie?
– Przed chwilą dotarłam w książce do fragmentu, w którym Katarzyna w jednym z pokoi opactwa Northanger trafiła na czarno-żółty japoński sekretarzyk, w zameczku którego tkwił kluczyk. Jej wyobraźnia szybko zaczęła działać i prędko nabrała chęci, by zajrzeć do środka. Długo mocowała się otwarciem, ale gdy w końcu się udało, okazało się, że w środku są kolejne szufladki, które należy otworzyć. A później kolejne i kolejne. A każda z nich była najzwyczajniej w świecie pusta. W drewnianym biureczku nie było nic nadzwyczajnego i tajemniczego. Nic, co podpowiadała jej wyobraźnia. I wiesz co? – zwróciła się do Huberta, który przed momentem, cały czas słuchając jej opowieści, podszedł znów do kuchenki, by zamieszać sos. Spojrzał na nią z zaciekawieniem i pytającym wzrokiem, co uznała za zielone światło, by kontynuować. – Wszystko to jakoś przypomniało mi moją historię. Wiesz, to, że znalazłam przypadkiem klucz do sekretarzyka mamy. Co prawda nie był on pusty, a zawierał wiele cennych pamiątek, dzienników, które okazały się w tamtym czasie ogromnym błogosławieństwem, choć wcale się nie nastawiałam na to, że dadzą mi tyle otulenia i dobra. Też miałam jakieś wyobrażenia, jak Katarzyna, ale raczej w drugą stronę: nie towarzyszyła mi ekscytacja, a raczej myśli, że to wszystko, z czym będę musiała się zmierzyć, jeszcze bardziej mnie dobije.
‒ Ciekawe historie tworzyła ta twoja Austen. – Chłopak zabrał się za nakładanie wczesnego obiadu na talerze, po czym dodał: – Kochanie, a nie myślałaś kiedyś, żeby nieco więcej mówić o książkach? Ciebie można słuchać godzinami, masz tyle różnych ciekawostek do opowiedzenia, podzielenia się z innymi. To kawałek twojego życia. Może jakiś… klub książki?
Tym razem to ona uniosła brwi, nie kryjąc zdziwienia.
‒ To miłe, co mówisz, Hub. Zaskoczyłeś mnie tym pomysłem. Jakoś… nie wiem… nigdy wcześniej na to nie wpadłam. Pomyślę o tym na spokojnie, jakby to w ogóle mogło wyglądać… – zawiesiła na chwilę głos, zastanawiając się, czy podzielić się z nim swoim pomysłem, o którym rano napisała w dzienniku.
‒ Roska?
‒ Zamyśliłam się…
‒ Zobaczyłaś siebie gadającą o literaturze przed grupką zapatrzonych w ciebie, podzielających miłość do książek osób? – zapytał z uśmiechem, podając jej talerz z makaronem.
‒ Właściwie nie, ale… zobaczyłam siebie dzisiaj rano modlącą się wspólnie z innymi kobietami w grupie róż Świętej Rity, którą chciałabym założyć – powiedziała na jednym wdechu, by zaraz zamknąć sobie usta porcją makaronu.
Hubert spojrzał na nią zaciekawiony. Nie do końca wiedział, co dziewczyna ma na myśli.
‒ Zaraz, zaraz… ale że jak? Jak miałaby funkcjonować ta grupa? ‒ zapytał, obracając drewniany młynek nad swoją porcją obiadu. ‒ Pieprzu? ‒ Róża podsunęła talerz bliżej niego, by doprawił nieco jej porcję, i kontynuowała swoją myśl.
‒ Wiem, że to wszystko brzmi chaotycznie, bo dopiero dzisiaj rano, tuż przed tym, jak po mnie przyjechałeś, i tą całą akcją z Gabi, wpadłam na ten pomysł. Wiesz, przez cały ten czas, od momentu, gdy grałeś to pierwsze uwielbienie w kościele, od świadectwa Ani, którym się wtedy z nami podzieliła, Święta Rita przypominała mi o sobie. Dokładnie tego dnia zaczęłam odprawiać nabożeństwo piętnastu czwartków ku jej czci z rozważaniami, o których wspominała Anka. Dziś mija dokładnie piętnasty czwartek. Rano skończyłam odmawiać całość. Przyznam, że był to dla mnie naprawdę wyjątkowy czas, tyle rzeczy się wydarzyło w moim życiu… Tak wiele się zmieniło. Od takiego prawdziwego pogodzenia się z odejściem mamy po – spojrzała mu prosto w oczy – przebaczenie, które sobie daliśmy. Poznaję coraz więcej kobiet, którym Święta Rita jest w jakimś stopniu bliska. Niektóre znają ją już od dawna, inne gdzieś o niej słyszały, a jeszcze inne zaczęły dopiero ją odkrywać. Ja ją poznałam w dużej mierze dzięki mojej mamie, choć już jej z nami nie ma.
Odłożyła widelec i po chwili przerwy, z wyraźnym entuzjazmem, zaczęła tłumaczyć ukochanemu:
‒ Ale do czego zmierzam… W książeczce z rozważaniami na te piętnaście czwartków, z której korzystałam, były słowa, które mnie głęboko poruszyły: że owocem drogi piętnastu czwartków powinno być zbudowanie społeczności, która odnajdzie się we wspólnej modlitwie. Po odbyciu tej drogi powinno się zobowiązać do regularnego wspierania konkretnej społeczności w rozpowszechnianiu kultu Świętej Rity. I tak sobie pomyślałam…
Zawiesiła głos, jakby wciąż nie miała pewności, co Hubert może sobie teraz myśleć. On jednak powiedział:
‒ Pomyślałaś, że masz w sobie na tyle siły i odwagi, by podjąć się tego Bożego wezwania i stworzyć taką grupę dla kobiet, gdzie będziecie się w tym wszystkim jednoczyć?
‒ Z ust mi to wyjąłeś… Co o tym myślisz? Czy nie porywam się z motyką na słońce?
Hubert spojrzał na nią i z lekkością powiedział:
‒ Jeśli będziecie potrzebowały brzęczenia na gitarze podczas takich spotkań, wiesz, gdzie mnie szukać.
Tą odpowiedzią sprawił, że pokochała go jeszcze bardziej.
6 sierpnia 2022 roku
Żaden obraz tak uparcie do mnie nie wraca w ostatnim czasie, jak smutne oczy Gabi. Widzę jej uśmiech, uniesione kąciki ust… i te oczy. Spojrzenie, w którym tyle było krzyku bezradności i niezrozumienia.
Choć straciłam mamę i fizycznie już jej przy mnie nie ma, to jednak ten czas, który był nam dany, wykorzystałyśmy w pełni, żyjąc blisko siebie, dzieląc każdą radość i smutek. Serce mi pęka, gdy widzę tak trudną relację mojej kochanej Gabrysi z jej mamą. Wiem, że każdy ma zupełnie inną historię– a historia Gabi jest szczególnie skomplikowana – jednak tak bardzo mi smutno, gdy widzę, że zamiast trzymać się razem, Gabi i jej mama tak po prostu się od siebie oddalają.
Boże mój, co mogę zrobić? Jak mam pomóc?
Pomyślałam niedawno o grupie róż Świętej Rity. Tak wiele kobiet potrzebuje wsparcia: dobrego słowa, otulenia, rozmowy, modlitwy. Może właśnie to jest szansa? Oddać te troski i trudy… Może Gabrysi byłoby łatwiej? Czy ja w ogóle temu podołam? Zupełnie nie wiem, co robić…
Panie, daj Gabrysi siłę pokonywać wszystko, co tak bardzo ją przytłacza. Pomóż mi rozeznać, co mam zrobić z tą grupą.
Święta Rito, czuwaj!
Róża zamknęła dziennik, w którym szybko zapisała kotłujące się jej ostatnio w głowie myśli, i schowała go do swojego plecaka leżącego na półce pod ladą. Była sobota. W kwiaciarni do południa było więcej klientów niż zwykle. Do święta Matki Boskiej Zielnej zostało niewiele ponad tydzień i niektórzy mieszkańcy Wrzosowa odwiedzali ją, aby zamówić bukiet z ziół, który poświęcą podczas uroczystości. Dziewczyna kontynuowała rozpoczętą wiele lat temu tradycję: dochód ze sprzedaży bukietów przeznaczano na cele wspólnoty. Zwykle w ich przygotowaniu pomagali członkowie grup parafialnych, przyjaciółki oraz babcia i jej niezawodne koleżanki, które właściwie robiły więcej szumu niż wiązanek. Na samo wspomnienie różnych sytuacji sprzed lat Róża uśmiechnęła się pod nosem.
‒ Babciu! – Róża zawołała z ganku, trzymając w ręce duże wiklinowe kosze. – Babciu! No idziesz?!
‒ Idę, idę! Wróciłam się po słomkowy kapelusz! Słońce dziś praży tak mocno… – Janina wołała do niej, schodząc ze schodów w nakryciu głowy, którego rondo przypominało obwodem małe hula hop. Wnuczka nie mogła się powstrzymać od parsknięcia śmiechem.
‒ Nie no, błagam, babciu… Co ty masz na sobie?
‒ Ale że co? O co ci chodzi? Grażynka mówiła na targu ostatnio, że tak się teraz nosi, no to mam.
‒ O, dzień dobry, moje kochane! – Róża, słysząc za sobą dobrze jej znany głos sąsiadki, obróciła się, by się przywitać. Wójcikowa miała na głowie prawie identyczny kapelusz.
‒ Dzie… dzień dobry.
‒ No witam cię, Elu! Widzę, że też przygotowałaś się na ten upał! – Babcia obróciła się do Róży. – I co? A nie mówiłam? Taka teraz moda. No dobrze – zwróciła się już do obu towarzyszek – Helena z Zosią będą czekać na miejscu, a Marysia dołączy do nas, jak tylko Heniu zastąpi ją w kwiaciarni.
‒ Wika z Gabi też dojadą – dodała z uśmiechem Róża, ruszając z wiklinowymi koszykami, które już niedługo miały się wypełnić kwiatami z pobliskich pól. Święto Matki Boskiej Zielnej było już następnego dnia, więc dzisiaj wszystkie kobiety, które zgłosiły swoją chęć tworzenia bukietów na tę okazję, miały ręce pełne roboty.
Gdy dotarły na miejsce, młoda Jakubowska wybałuszyła oczy na widok pozostałych koleżanek babci.
‒ Czy wyście razem te zakupy u pani Grażyny robiły?
‒ Już przestań, Różyczko, zobaczysz, ciebie słońce spiecze, że hej. Nawet ramion sobie nie zakryłaś. Jeszcze będziesz wieczorem prosić, żeby cię maślanką smarować.
Wnuczka przewróciła oczami. Biorąc jeden z wiklinowych koszy, aby pójść na kwiatowe łowy, zobaczyła zbliżające się do nich Gabrysię z Wiktorią. Po minie tej pierwszej było widać, że zaraz popłacze się ze śmiechu.
‒ No, kochana – powiedziała, z trudem łapiąc oddech – nietrudno was było znaleźć!
‒ A ty gdzie masz swój kapelutek? – dodała Wika, wskazując głową na modne starsze panie.
Roska spojrzała na nią z ukosa, choć zaraźliwy śmiech Adamskiej zaczynał się jej udzielać.
‒ Nic nie mów, proszę cię.
‒ Wiesz, jak tak zerkam z boku na nasze drogie sąsiadki na tych zielonych polach, w nakryciach głowy niczym nasze jedyne rondo we Wrzosowie, to muszę przyznać, że przypominają mi kobiety zbierające herbatę na plantacji. Nie mam racji?
Wyobrażając sobie opisaną przez Gabi scenę, wszystkie trzy wybuchły śmiechem, którego nie mogły już powstrzymać do samego wieczora.
Z rozmyślań wytrąciły ją wibracje telefonu. Na ekranie wyświetliło się imię Wiktorii.
‒ No witam cię, przyszła pani Witkowska!
‒ Roska, czy ty widziałaś, co oni wyprawiają? – rzuciła przyjaciółka, nie tracąc czasu na powitanie.
‒ Hej, hej… Spokojnie, nie wiem, o czym mówisz – odpowiedziała Róża, zbierając z podłogi pogubione liście kwiatów.
‒ Na profilu Akademii Emilia wrzuciła rolkę z wyczynami naszych chłopaków. Hubert skacze prawie do nieba, a Janek tuż za nim… Ja się wykończę przy nich, naprawdę. Ten kitesurfing doprowadzi mnie kiedyś do zawału!
‒ Mogę sobie jedynie wyobrazić…Zaraz zerknę. – Skrzywiła się odruchowo na wspomnienie bolesnego wypadku, po którym wciąż jeździła na rehabilitację. – A tak poza tym, co słychać? Załatwiliście wszystko z fotografem?
‒ Taaak! – odpowiedziała przeciągle przyjaciółka. – Bardzo konkretny facet, fantastyczne portfolio, no i co najważniejsze, dostępny termin, tak więc nie czekaliśmy dłużej, podpisaliśmy umowę.
‒ No to wspaniale! Bardzo się cieszę! Co jeszcze wam zostało?
‒ Ach, kochana, cały czas myślę, co z tą suknią…
‒ Nie mów mi, że chcesz sama szyć. – W odpowiedzi usłyszała jedynie ciszę. – Wika, proszę cię, wiem, że jesteś ambitna, ale mamy sierpień, a ślub macie w grudniu… Gdybyście się zdecydowali na maj, jak na początku wspominaliście, no to jeszcze… Ale cztery miesiące to chyba stanowczo za krótko, co? Pomyśl też, co ze zleceniami od klientów, hm? Och, sama nie wiem, co mam ci powiedzieć. – Westchnęła z rezygnacją, bo wiedziała, że i tak nie zdoła przekonać zdecydowanej już pewnie przyjaciółki.
‒ A ty jako kwiaciarka nie zrobiłabyś sobie sama bukietu? Hę? No powiedz!
‒ Co ty porównujesz? Złapać kwiatki w wiązankę, a uszyć suknię… Czy ty się w ogóle słyszysz?
‒ Dobrze, już nic nie mów, Jakubowska. Tak właśnie można liczyć na twoje wsparcie.
‒ Jooo… uderzaj teraz w najczulsze struny, uderzaj.
W końcu usłyszała, że Wika nieco się rozluźnia i śmieje się pod nosem.
‒ Lepiej powiedz, kiedy się spotkamy, co? – zapytała Wika. ‒ Tyle rzeczy muszę z wami obgadać!
Roska zabrała z kantorka miotłę, by nie tracąc czasu, uprzątnąć już nieco Różany Zakątek. Zostało jej ostatnie trzydzieści minut pracy tego dnia, o czym przypominał jej burczący coraz głośniej brzuch.
‒ Też właśnie miałam o to zapytać. Musimy tę naszą Gabę wyciągnąć trochę z domu. W czwartek zadzwoniła do Huberta spanikowana, że jakiś chłopak ją śledzi przy małym lasku, dasz wiarę?
‒ No coś ty!
‒ Pojechaliśmy od razu wystraszeni, bo Hubert akurat zabierał mnie do ortopedy, ale na szczęście się okazało, że po prostu zgubiła portfel, a ten chłopak chciał go jej oddać. Podwieźliśmy ją pod pensjonat, a ona zdążyła tylko rzucić hasło, że z mamą znów nie jest za ciekawie. Nie chciała rozwijać tematu – zawiesiła na chwilę głos. – Nie wiem, Wika, martwi mnie to wszystko. Wiem, że nie mamy wpływu na ich relację, ale możemy po prostu zadbać, żeby czuła się…
‒ Kochana i potrzebna – dokończyła za nią przyjaciółka.
‒ Tak, właśnie.
‒ Dobra, to napiszę na grupie i zobaczymy, czy da się wyciągnąć. Dzięki, że mi powiedziałaś, tak czułam, że ostatnio znów mają słabszy czas. Ech… ‒ westchnęła głośno. – Szkoda, że Nikodem mieszka tak daleko, na pewno by coś zaradził.
‒ Też o tym myślałam. Podobno ma dużo pracy nad nową książką. Robi korektę. Nie chcę się wtrącać w ich sprawy, ale… może powinnyśmy dać mu znać?
‒ Myślę, że będzie wdzięczny.
‒ Jak to mówią, próba nie strzelba! – Róża zaśmiała się, wyrzucając śmieci do kosza. W tym momencie dzwoneczki nad drzwiami kwiaciarni głośno zabrzęczały. Dziewczyna obróciła się w stronę wejścia i gestem zaprosiła klientkę do środka. – Słuchaj, Wika, muszę kończyć. To tak, jak ustalałyśmy: napisz na grupie, a ja odezwę się do Nika. Jesteśmy w kontakcie!
‒ Jasne, pa!
‒ Dzień dobry, przepraszam. – Uśmiechnęła się do przyglądającej się gotowym bukietom kobiecie i odłożyła telefon na blat. ‒ Co podać? Podoba się pani coś z dostępnych kompozycji czy dobieramy coś innego?
Po chwili Roska zatopiła się w rozmowie z klientką, tworząc przy tym piękną wiązankę z róż, goździków, dalii, eustomy, kolorowej gipsówki i gałązek eukaliptusa. Kobieta zdradziła, że to bukiet dla córki, która kończyła tego dnia osiemnaście lat. Przyjechały obie nad morze na babski weekend, żeby spędzić ze sobą trochę czasu. Jak powiedziała, w codzienności gonią jak poparzone, a teraz mogły wreszcie spokojnie porozmawiać.
Gdy zadowolona klientka opuściła Różany Zakątek, Roska zrobiła raport kasy fiskalnej, dokończyła sprzątanie, umyła kubek po kawie i zdjęła fartuszek. Po pracy czekały ją jeszcze zakupy, a w domu obowiązki, które zwykle zajmowały jej drugą połowę soboty. Telefon znów zawibrował na blacie.
Wiktoria: Cześć, dziewczyny! Skończyłam właśnie przeróbkę spodni dla klientki, ten tydzień był naprawdę intensywny. Może jutro jakiś spacer nad Bałtykiem po kościele? Stęskniłam się za Wami!
Trzy podskakujące kropki na ekranie oznaczały, że Gabrysia odpisuje. Róża czekała chwilę ciekawa, jaka wiadomość się pojawi.
Gabrysia: No hej. Nie wiem, czy tak spontanicznie z dnia na dzień dam radę… Mamy nowych gości w pensjonacie, czteroosobową rodzinę, która ma wykupiony pobyt ze śniadaniami. Jeszcze nie mam na jutro nic gotowego. Może spotkajcie się same? Potrzebujecie takiego wyjścia.
Roska wiedziała, że Wiki na pewno też nie jest zadowolona z tej odpowiedzi. Zaczęła na ekranie wystukiwać odpowiedź.
Róża: Hej, kochana! Do jutra jest jeszcze dużo czasu. Sama mam trzy czekające na mnie prania do ogarnięcia i wiele innych domowych spraw do załatwienia. To może wieczorem będzie lepiej? Posiedzimy na kocu, w romantycznym mroku nadmorskiej nocy… :)
Wiktoria: To na pewno dla nas propozycja?
Róża: A jakże!
Wiktoria: Wchodzę w to… w ciemno!
Obie teraz czekały, co odpisze trzecia przyjaciółka, ale chyba nie mogła się zdecydować, bo kropki – raz po raz – pojawiały się i znikały. W końcu na ekranie pojawiła się wiadomość od Gabi.
Gabrysia: Do zobaczenia jutro! Tam, gdzie zawsze!
Wiktoria: Och, jak się cieszę! Do jutra!
Róża:♥
Jakubowskiej kamień spadł z serca. Przy okazji, skoro w ręce trzymała już telefon, weszła na Instagram, żeby sprawdzić rolkę z Kite Zone, o której wspomniała Wika. Stuknęła w ostatnio dodany filmik i otworzyła szeroko usta ze zdziwienia. Jej ukochany wyczyniał wrozmaite skoki nad wodą, wirując przy tym w powietrzu. Wiatr dmuchał w jego latawiec, a on odważnie wykonywał kolejne loopy. Janek wcale od niego nie odstawał. Na końcu chłopacy podpłynęli do siebie i przybili sobie piątki wyraźnie zadowoleni z szaleństw na wodzie. Rolka została dodana trzy godziny temu i miała już kilka tysięcy wyświetleń. W komentarzach wrzało od słów zachwytu, a Rosce żołądek skręcił się z nerwów. Widziała niebieskie oznaczenie przy zweryfikowanych profilach osób zostawiających kilka słów pod filmikiem i zdawała sobie sprawę, że to pewnie jacyś znawcy tego sportu.
Westchnęła ciężko i zablokowała ekran telefonu, by teraz nie analizować tego, jak bardzo jej zdaniem niebezpieczne akrobacje w powietrzu wykonywali Hubert z Jankiem. Teraz już rozumiała telefon Wiktorii i jej gorączkowy ton.
Nie mogła jednak martwić się na zapas, to zawsze źle się kończy. Przypomniała jej się także ostatnia rozmowa z Sypniewskim na temat zgubnych wyobrażeń. Całą sobą postanowiła uniknąć snucia fikcyjnych scenariuszy. Gdy tylko nadarzy się ku temu odpowiedni moment, po prostu porozmawia z Hubertem i powie mu, żeby na siebie uważał. Przekonała się na własnej skórze, do czego może doprowadzić chwila nieuwagi, jakieś niedopatrzenie. Bez względu na to, czy ktoś w tym maczał palce, czy nie.
Dziś chciała pomyśleć, jak mogłaby pomóc ukochanej przyjaciółce z problemami, które piętrzyły się w jej domu. Gabrysia od zawsze była bardzo dzielna. Róża doskonale wiedziała, że Gabi całe życie boryka się z pustką w sercu po tym, jak jej tata odszedł ‒ nie wiadomo gdzie. Przepadł jak kamień w wodę. Eliza, jej mama, najpierw robiła wszystko, co mogła, by zapewnić córce poczucie bezpieczeństwa, ale w pewnym momencie poczucie porażki, osamotnienie i bezradność wygrały z determinacją. Za wszelką cenę chciała zatrzymać Gabrysię przy sobie ‒ zapewne dlatego, że bała się zostać całkowicie sama. To z kolei sprawiło, że ich relacja się pogorszyła.
Jedyne, co Róża z Wiktorią mogły teraz zrobić dla przyjaciółki, to przelać na nią całą swoją uwagę, troskę i czułość. Były dla siebie jak siostry. Nie mogły przejść obojętnie obok tej bliżej nieokreślonej ciemności depczącej jej po piętach. Chciały zrobić wszystko, by jej nie dogoniła.
Niedziela na ulicy Porzeczkowej toczyła się swoim zwyczajnym rytmem. To jedyny dzień tygodnia, w którym kwiaciarnia nie była otwarta, a domownicy mogli dłużej pospać, by odpocząć po całym tygodniu i nabrać sił na kolejne dni. Tradycyjnie w domu było słychać odgłosy z kuchni, w której buszowała babcia Janina, prowadząc dialog z radiem. Zawsze lubiła, gdy coś brzęczy w tle. Miała swoje ukochane audycje radiowe, których tęsknie wyczekiwała.
‒ A wiesz, Różyczko – powiedziała, podczas gdy wnuczka jadła śniadanie. Ściszyła nieco muzykę i sięgnęła do szafki z warzywami. – Tata coś wspominał wczoraj, że podobno państwo Lesiowie chcą zamknąć swój interes.
Na te słowa Jakubowska aż odłożyła czarkę z gorącą kawą.
‒ Ojej, naprawdę? A czemu? Co się stało?
‒ No, córuś, jakby nie patrzeć, oboje są już mocno po sześćdziesiątce. Bolesław mówił, że już nie ma siły pilnować towaru, jeździć za tymi śrubkami, układać, liczyć. Podobnie jak Krysia. Zmęczeni są, chcą odpocząć, co się dziwić. Tyle lat prowadzić sklepik przemysłowy to naprawdę szacun, jak to młodzi mówią!
‒ No tak, rozumiem. To można powiedzieć, że zacznie się nowa era w naszym Wrzosowie. Chyba nie ma osoby, która by ich nie odwiedzała, zwłaszcza podczas domowych remontów.
Rozmowę przerwał im odgłos otwieranych drzwi tarasowych, przez które wszedł Henryk z pustym kubkiem po kawie. Jak zawsze letnie niedzielne przedpołudnie spędzał w ogrodzie, robiąc obchód każdego jego zakamarka. Spacerował między kwiatami, krzewami, donicami, kontrolując stan roślin. Zaglądał także do warzywniaka, o który najczęściej dbała babcia. To ona przede wszystkim gotowała dla nich obiady, więc za punkt honoru postawiła sobie doglądanie rosnących tam marchewek, fasolki, cukinii, ziemniaków i innych warzyw, które, jak to mówiła, smakowały najlepiej, bo niepryskane.
‒ Planujecie remont i nic o tym nie wiem? – odezwał się, usłyszawszy ostatnie słowa rozmowy. – Widziałaś, córuś, jakie piękne pąki ma twoja róża? Po ostatniej burzy wszystko obleciało, ale teraz dorodne, takie soczyste.
‒ Och, to cudownie, zaraz zerknę!
‒ Mówiłam Różyczce o Bolku – powiedziała Janina, obierając ziemniaki.
‒ Ach tak. – Henryk zamyślił się na chwilkę i odstawił kubek na kuchenny blat. ‒ Wczoraj z nim rozmawiałem, gdy spotkałem go u Arlety. Odbierał od niej jajka i tak się zgadaliśmy. Nic się wcześniej nie przyznawali, ani on, ani Krysia, że chcą zamknąć sklep, a przecież jesteśmy ściana w ścianę – powiedział zdziwiony. ‒ Mówił, że im szkoda, bo kawał rodzinnej historii, ale żaden z synów nie chce przejąć interesu, rozjechali się po świecie, no i nie ma wyjścia. – Zastanowił się chwilkę i dopowiedział: – A pamięta mama, jak chcieliśmy z Marysią swego czasu odkupić od nich ten lokal? Też coś przebąkiwali wtedy, że może przenieśliby się bliżej Akacjowej, bo zwolniło się pomieszczenie po starym punkcie pocztowym, ale jakoś później zmienili plany i zostali przy nas.
‒ Pamiętam, pamiętam. Maria już rozmyślała o drugiej części kwiaciarni, ale musiała się pogodzić z ich decyzją.
‒ Pocieszała się wtedy swoim ulubionym powiedzeniem: „Gdyby miało być inaczej, toby było” – zacytował Jakubowski, wspominając żonę.
Róża upiła kolejny łyk kawy, w głowie analizując słowa toczącej się rozmowy.
‒ Nic nie słyszałam o tym, że chcieliście powiększyć Różany Zakątek. Zawsze powtarzasz, że i tak jest cała masa pracy. Przy tej powierzchni, która jest teraz.
‒ Głównie Marysia miała taki czas, że intensywnie o tym myślała. Chciała, żeby to nie było takie zwykłe miejsce, że klient wpadnie i wypadanie, żeby miał na czym oko zawiesić. Antyki, dodatki, jakieś stare książki. Zresztą wiesz, jaka była mama. Kreatywna, twórcza… Zawsze milion pomysłów, a później tylko „Heniu! Heniu!”. – Zaśmiał się. – I tak się to kończyło. Heniu musiał robić półki, półeczki. No ale jak teraz pomyślę, to rzeczywiście, kiedy by się tym człowiek zajmował?
Te kilka zdań wystarczyło Róży, by zacząć sobie wyobrażać, jak mogłaby wyglądać dzisiaj pracownia, gdyby kilka lat temu rodzicom udało się ją powiększyć. Stare meble ozdobione ciętymi kwiatami zamiast wazonów poustawianych w rzędzie na drewnianej podłodze. Okrągły stolik ze świecami, które nie dość, że ozdabiałyby wnętrze, to jeszcze byłyby dodatkowym asortymentem. Teraz tylko kilka stoi w witrynie. Stara maszyna do pisania, dodająca uroku, obok której można by ułożyć książki o pielęgnacji roślin.
Westchnęła, czując rozczarowanie, że nie udało im się wtedy z tym pomysłem.
‒ Jeeej… Jak coś było potrzeba na już przy usterkach, to każdy z Wrzosowa pędził do pana Lesia – wróciła do tematu.
‒ Tak było.
‒ Pamiętam, że moja mama, świętej pamięci, mi opowiadała, jak ten rodzinny interes zapoczątkował Antoni, dziadek Bolka – trajkotała babunia, nie odrywając się od gotowania. – Założył sklep w latach pięćdziesiątych, ale pierwotnie mieścił się trochę dalej, przy Kolonii. Tam też sprzedawał jego syn. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych przenieśli się tu bliżej, koło szkoły, gdzie jest kwiaciarnia. Dobrze mówi Bolek, dobrze. Kawał historii, którą z pewnością pamięta wielu mieszkańców. Bo wiesz, Różyczko – powiedziała, patrząc na wnuczkę, która wkładała talerz do zmywarki ‒ kiedyś nie było marketów budowlanych, jak to teraz wszędzie stoją. Wielkie takie, że się zgubić można. Po te wszystkie śrubeczki, klameczki, zameczki to się właśnie do Lesiów szło, a nie organizowało wielką wyprawę na zakupy. No i wiadomo, jak to na wsi: idziesz po drobiazg, a pół godziny stoisz i rozmawiasz, bo trzeba się przecież poradzić, pożartować, a i wyżalić też.
Róża z tatą spojrzeli na siebie, uśmiechając się pod nosem, bo wiedzieli doskonale, że Janina mówiła przede wszystkim o sobie.
‒ Tak jak u nas trochę, co, tatko? Turysta wpadnie i wypadnie, ale swoi zawsze zagadną, coś opowiedzą, zapytają, co słychać. Niektórzy mają nawet swoje kwiatowe rytuały, jak pani Helena z panią Zosią. Wchodzą i wiem, że to będą róże i gipsówka. Pan Mieczysław z Bukowej też zagląda zwykle po cięte kwiaty, ale u niego różnie to bywa, zależy, co tam żona zleci i co dostępne, a Głogowscy lubią na stolikach w części kawiarnianej mieć brzoskwiniowe goździki. Zawsze im odkładam kilka gałązek i daję znać, że są. Jak przychodzą odebrać, to często mi ciastko zostawią. – Zamyśliła się na chwilę, uśmiechając się do siebie. – To miłe – stwierdziła, opierając się o kuchenny blat.
‒ A ostatnio, słuchajcie – powiedział tata, siadając przy stole – przyszedł po bukiet Edek Piekarczyk. – Zerknął na swoje rozmówczynie, chcąc wyczuć, czy wiedzą, o kim opowiada. – Ten, co to jego córka szkołę muzyczną skończyła i na skrzypcach grała rok temu u nas w kościele, pamiętacie? – doprecyzował, na co obie wydały ciche „aaa” na znak, że już kojarzą, o kim mowa. – Tak się zagadaliśmy! Myśmy razem do zawodówki chodzili. Do innych klas, co prawda, ale się znaliśmy. No i wiecie, jak to jest, a to pytasz, czy wie, co słychać u tego, a co u innego kolegi. I dobre pół godziny rozmawialiśmy, wspominając stare lata, a w międzyczasie ja ten bukiet robiłem. W końcu sobie myślę: stoi tak chłopina, to mu chociaż kawę zrobię. A jaki zadowolony był! Mówi, że za dwa tygodnie imieniny teściowej, to znów przyjdzie. – Uśmiechnął się do córki, która uważnie go słuchała. – Tak że widzisz, Różyczko, tak to już jest z tymi naszymi klientami, jedni przelotem, a drudzy przystaną, porozmawiają, opowiedzą coś ciekawego.
Róża chłonęła jak gąbka wszystkie słowa taty. Pamięcią wróciła do spotkania z klientką, która dzień wcześniej przyszła do kwiaciarni wybrać bukiet urodzinowy dla swojej córki. Choć Róża nie znała tej kobiety, podczas tworzenia pachnącej kompozycji turystka opowiadała o swojej pięknej relacji z córką. O tym, że przyjechały nad morze, by nadrobić rozmowy, na które wciąż brakuje im czasu.
‒ No i tak to się kończy, moi drodzy! Niedziela, dzień odpoczynku, a wy o pracy gadacie, niesłychane, co to się dzisiaj porobiło! – Janina przerwała rozmyślania wnuczki, przepłukując obrane ziemniaki pod bieżącą wodą.
‒ Nie o pracy – poprawiła ją wnuczka, posyłając ostrzegawcze spojrzenie – a o ludziach. Rozmawiamy o ludziach, a to znaczna różnica – dodała z udawaną powagą i zabrawszy z wiklinowego koszyka z owocami czerwone jabłko, wyszła drzwiami tarasowymi do ogrodu, by przyglądając się nowym pąkom róży, znów oddać się swoim nowym marzeniom.
1 Czy to dzieje się naprawdę? (wł.)
2 J. Austen, Listy wybrane, tłum. J. Kozak, Warszawa 1988, s. 163.
3 L. Lehmann OFMCap, Franciszek z Asyżu. Gdy życie staje się modlitwą, Kraków 2020, s. 23.