Pozwól mi wejść - John Ajvide Lindqvist - ebook

Pozwól mi wejść ebook

John Ajvide Lindqvist

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Ciemność zaprasza. Ale nie każdego. Czy odważysz się otworzyć drzwi... i wpuścić ją do środka?

Blackeberg, spokojne przedmieście Sztokholmu, skrywa coś więcej niż nudę codzienności. Nieśmiały i zakompleksiony dwunastoletni Oskar mieszka z matką. Nie ma przyjaciół, w szkole jest przedmiotem nieustannych drwin i szyderstw, koledzy dręczą go i prześladują. Pewnego dnia do sąsiedniego mieszkania wprowadza się Eli. Jest rówieśniczką Oskara, ale nie chodzi do szkoły. I opuszcza dom tylko po zmroku. Chłopiec dostrzega w niej bratnią duszę — inność, samotność i tajemnicę. Jednak Eli nie jest taka jak inni… Nagle w okolicy zostaje znalezione ciało nastolatka – bez kropli krwi. Lecz Oskara bardziej intryguje fakt, że ofiara to jego prześladowca. A przecież jest ich wielu...

Pozwól mi wejść to mroczna, hipnotyzująca opowieść o dojrzewaniu, potrzebie bliskości i granicach człowieczeństwa. John Ajvide Lindqvist, nazywany „szwedzkim Stephenem Kingiem”, splata grozę z melancholią w sposób, który zapada głęboko w pamięć.

„Cudownie ponura i oszczędna w emocjach. Kapitalne połączenie horroru z thrillerem i opowieścią o dojrzewaniu”.

„Kirkus Reviews”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 550

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



John Ajvide Lindqvist Pozwól mi wejść Tytuł oryginału Låt den rätte komma in ISBN Copyright © 2025 John Ajvide Lindqvist Published by agreement with Hedlund Agency and Book/Lab Literary Agency The moral rights of the author have been assertedAll rights reserved Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2025 Wykorzystanie przekładu za zgodą Wydawnictwa AMBER Sp. z o.o. Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Adiustacja tekstu Katarzyna Dobrogowska Marta Stołowska Projekt graficzny oraz opracowanie techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Mii, mojej Mii

Miejsce

Blackeberg

Jednym skojarzy się pewnie z pianką kokosową oblewaną czekoladą, in­nym z prochami. Godziwe życie. Może ze stacją metra, z przedmieściem. I to chyba wszystko. Mieszkają tam ludzie, jak wszędzie. Po to zbudowano tę dzielnicę: żeby ludzie mieli gdzie mieszkać.

Nie jest to miejsce, które powstało w sposób naturalny. Od samego począt­ku podzielono wszystko na kawałki. Ludzie wprowadzali się do tego, co dla nich przygotowano. Do betonowych bloków w kolorach ziemi, rozrzuconych wśród zieleni.

Kiedy rozgrywa się ta historia, Blackeberg istnieje od trzydziestu lat. Można by się tu spodziewać ducha pionierów. „Mayflower”, ziemia niczyja. Właśnie. Wy­obraźcie sobie te niezamieszkane domy, czekające na swoich lokatorów.

I oto oni nadchodzą!

Jadą kolejką przez most Traneberg, w oczach mają słońce i plany na przy­szłość. Jest rok 1952. Matki niosą na rękach swoje maleństwa, pchają je przed sobą w wózkach albo trzymają za rączkę. Ojcowie nie dźwigają motyk i szpad­li, tylko kuchenne roboty i funkcjonalne meble. Prawdopodobnie coś śpiewają. Międzynarodówkę. Być może. Albo Zdążamy do Jerozolimy, w zależności od poglądów.

Jest duże. Jest nowe. Jest nowoczesne.

Ale przecież to nie było tak.

Przyjeżdżali metrem. Albo samochodami, wozami meblowymi. Jedni za drugimi. Wsiąkali w gotowe mieszkania, niosąc ze sobą rzeczy. Układali je na półkach, w dokładnie wymierzonych przegródkach, ustawiali meblościanki na korkowej wykładzinie. Kupowali nowe, żeby uzupełnić braki.

Kiedy wszystko było gotowe, podnosili oczy i spoglądali na krainę, która została im dana. Wychodzili ze swoich klatek i odkrywali, że cały obszar już podzielono. Musieli się więc do tego dostosować.

Było tu centrum. Były przestronnie zaprojektowane place zabaw dla dzie­ci. Były rozległe zielone tereny wokół domów. Było wiele wytyczonych ście­żek dla pieszych.

To dobra lokalizacja. Tak mówiono przy stole kuchennym w jakiś miesiąc po przeprowadzce.

— Przyjechaliśmy w dobre miejsce.

Tylko jednej rzeczy brakowało: historii. W szkole dzieci nie mogły przy­gotowywać prac o przeszłości Blackebergu, bo przeszłość nie istniała. Chociaż może? Mówiono coś o jakimś młynie. O królu tabaki. Były pewne dziwne stare budynki nad wodą. Ale dawno temu i bez związku z teraźniejszością.

Gdzie teraz wznosiły się trzypiętrowe budynki, kiedyś rósł las.

Było się tu poza zasięgiem tajemnic przeszłości, brakowało nawet kościo­ła. Miejscowość z dziesięcioma tysiącami mieszkańców bez domu modlitwy.

To wiele mówi o nowoczesności i racjonalizmie tego miejsca. I o tym, że ludzie byli tu wolni od duchów historii i strachu.

W pewnej mierze pokazuje też, jak bardzo byli nieprzygotowani.

Nikt nie widział, jak się wprowadzili.

Kiedy w grudniu policja trafiła w końcu na ślad kierowcy, który przewoził ich rzeczy, nie miał on wiele do powiedzenia. W notesie na rok 1981 zapisał je­dynie: „18 paźdz.: Norrköping — Blackeberg (Sztokholm)”. Pamiętał, że wiózł mężczyznę z córką, miłą dziewczynką.

— No i jeszcze jedno. Właściwie nie mieli rzeczy, tylko kanapę, fotel, ja­kieś łóżko. Pod tym względem to był łatwy kurs. I jeszcze… o właśnie, chcieli, żeby kurs odbył się nocą. Powiedziałem, że to będzie drożej, bo dojdzie doda­tek za uciążliwe godziny pracy. Nie szkodzi. Chcieli jechać nocą. Jakby to było najważniejsze. Czy coś się stało?

W końcu kierowca dowiedział się, czego sprawa dotyczyła, kogo wiózł w swoim wozie. Otworzył szeroko oczy, patrząc na zapisek w notesie.

— Cholera.

Wykrzywił usta, jakby poczuł niesmak do własnego pisma.

„18 paźdz.: Norrköping — Blackeberg (Sztokholm)”.

To on ich wiózł. Mężczyznę i dziewczynkę.

Ale nie miał zamiaru nikomu o tym opowiadać. Nigdy.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

I. Szczęśliwy, kto ma takiego przyjaciela

Miłosne rozterki

to problem wielki,

chłopaki!

Siw Malmkvist, Kärleksgrubbel

Nigdy nie chciałem zabijać, nie jestem z natury zły.

To, co robię,

robię ze względu na ciebie.

Czy postępuję źle?

Morrissey, The Last of the Famous International Playboys

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Środa

21 października 1981

— Jak myślicie, co to jest?

Gunnar Holmberg, komisarz policji z Vällingby, uniósł małą pla­stikową saszetkę z białym proszkiem.

Pewnie była to heroina, ale nikt nie odważył się odezwać. Nikt nie chciał, żeby zaczęto go podejrzewać, że zna się na takich rzeczach. Szczególnie jeśli brat albo kumpel brata miał z tym do czynienia. Czyli ćpał. Nawet dziewczyny milczały. Policjant potrząsnął saszetką.

— Może proszek do pieczenia, co? Albo mąka?

Pomruk. Niech nie myśli, że 6B to idioci. Nie można było rozstrzygnąć, co jest w saszetce, ale skoro lekcja dotyczy prochów, trudno było nie wyciągnąć jakichś wniosków. Policjant zwrócił się do nauczycielki:

— Czego ich uczycie na lekcjach gospodarstwa domowego?

Pani się uśmiechnęła i wzruszyła ramionami. Klasa się śmiała: gliniarz był w porządku. Przed rozpoczęciem lekcji pozwolił nawet chłopakom dotknąć swojego pistoletu. Broń nie była co prawda naładowana, ale jednak.

W Oskarze wszystko się gotowało. Znał odpowiedź na pytanie i cier­piał, bo nie mógł nic powiedzieć. Chciał, żeby policjant na niego spojrzał. Spojrzał i potwierdził, że podał poprawną odpowiedź. Wiedział, że robi głupio, ale mimo to podniósł rękę.

— Tak?

— To heroina, prawda?

— Zgadza się — odpowiedział policjant i popatrzył na niego przyjaźnie. — Skąd to wiesz?

Wszystkie twarze odwróciły się w jego stronę. Ciekawe, co powie.

— No… ja dużo czytam i w ogóle.

Policjant pokiwał głową.

— To dobrze, że czytasz — pochwalił go i potrząsnął saszetką. — Kiedy się w to wejdzie, nie ma już czasu na czytanie. Ile może być warta, jak myślicie?

Oskar nie musiał już niczego dodawać. Dostał i spojrzenie, i odpowiedź. Na­wet poinformował policjanta, że dużo czyta. To więcej niż mógł się spodziewać.

Rozmarzył się. Wyobraził sobie, jak po lekcji policjant podchodzi do nie­go, zagaduje, siada obok. Wtedy będzie mógł wszystko mu wyjawić. A po­licjant go zrozumie. Pogładzi po głowie i uzna, że jest dobrym chłopcem, przytuli i powie…

— Cholerny kablarz.

Jonny Forsberg dźgnął go palcem w bok. Brat Jonny’ego trzymał z ćpunami, dlatego Jonny znał mnóstwo słów, które szybko od niego przejmowali inni chłop­cy z klasy. Zapewne dobrze wiedział, ile jest warta torebka, ale on nie do­nosił. Nie gadał z gliniarzami.

Zaczęła się przerwa. Oskar stanął przy wieszaku na ubrania, wahał się. Jon­ny chciał mu dołożyć. Czy uda mu się wywinąć? Ma zostać na korytarzu czy wyjść na zewnątrz? Jonny, tak jak reszta klasy, wybiegł na szkolny dziedziniec.

Właśnie, policjant miał czekać przy radiowozie. Ci, których to intereso­wało, mogli podejść i obejrzeć wóz. Jonny nie odważy się zaatakować go przy policjancie.

Oskar podszedł do oszklonych drzwi i wyjrzał. Cała klasa rzeczywiście zebra­ła się wokół policyjnego wozu. Chciałby tam pójść, ale to nie był dobry pomysł. Ktoś rzuciłby go na kolana, ktoś inny podciągnąłby mu slipki tak wysoko, że za­częłyby się wrzynać w tyłek, niezależnie od tego, czy policjant tam stoi, czy nie.

Ale przynajmniej miał chwilę wytchnienia. Przerwa. Wyszedł na boisko i zakradł się do toalety na tyłach szkoły.

W toalecie zaczął nasłuchiwać. Odchrząknął. Dźwięk odbił się echem mię­dzy kabinami. Szybko wyjął ze slipek siuśkę, kulę z gąbki wielkości man­darynki, wyciętą ze starego materaca, z dziurą w środku, którą zakładał na siusiaka. Powąchał.

A niech to, jednak się zlał. Opłukał gąbkę pod kranem, wycisnął z niej tyle wody, ile się dało.

„Inkontynencja”. Tak to się nazywało. Czytał o tym kiedyś w broszurze, którą ukradkiem wziął z apteki. Głównie cierpią na to stare baby.

I on.

„Istnieją środki zaradcze”. Tak było napisane w broszurze, nie zamierzał jednak za własną tygodniówkę stać w aptece i jeszcze się wstydzić. A już na pewno nie miał zamiaru mówić o tym mamie. Tak by mu współczuła, że chyba by się rozchorował.

Miał siuśkę, zdawała egzamin, byle tylko nie było gorzej.

Kroki na zewnątrz, głosy. Z siuśką ściśniętą w dłoni wśliznął się do jed­nej z kabin i zamknął drzwi dokładnie w chwili, kiedy otworzyły się drzwi zewnętrzne. Bezszelestnie wszedł na klapę sedesu, żeby ten, kto zajrzałby pod drzwi, nie mógł zobaczyć jego stóp. Starał się nie oddychać.

— Prosiaaaczku?

To Jonny, oczywiście.

— Prosiaczku, jesteś tu?

I Micke. Dwóch najgorszych. Nie, Tomas był jeszcze gorszy, chociaż wyco­fywał się, kiedy dochodziło do bicia i szarpaniny. Był na to za mądry. Teraz pew­nie stoi na dworze i podlizuje się gliniarzowi. Jeśli odkryją siuśkę, Tomas wyko­rzysta to, żeby go ranić i poniżać przez długi czas. Jonny i Micke zleją go tylko, i na tym się skończy. W pewnym sensie miał więc szczęście…

— Prosiaczku? Wiemy, że tu jesteś.

Chwycili za klamkę. Szarpali. Uderzali w drzwi. Oskar objął rękoma kola­na i zagryzł zęby, żeby nie krzyczeć.

Idźcie stąd! Zostawcie mnie w spokoju! Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju?

Teraz Jonny odezwał się swoim łagodnym głosem:

— Prosiaczku maleńki, jeśli zaraz nie wyjdziesz, dopadniemy cię po szko­le. Tego chcesz?

Przez chwilę było cicho. Oskar ostrożnie odetchnął.

Walili w drzwi, kopali i uderzali w nie. Dudnienie było słychać w całej toalecie; haczyk w drzwiach zaczął się odginać. Powinien otworzyć, wyjść do nich, zanim zezłoszczą się na dobre, ale nie potrafił.

— Prosiaaaczku?

Podniósł rękę, zgłosił się do odpowiedzi, pokazał, że istnieje, że coś wie. To było zabronione. Tego nie wolno było mu robić. Wynajdywali mnóstwo po­wodów, żeby go dręczyć: był za gruby, za brzydki, zbyt odrażający. Zasadni­czy problem polegał jednak na tym, że w ogóle istniał, i każde przypomnienie o tym było przestępstwem.

Prawdopodobnie tylko go „ochrzczą”. Wsadzą mu głowę do kibla i spusz­czą wodę. Niezależnie od tego, co mu robili, zawsze czuł ulgę, kiedy było już po wszystkim. Dlaczego więc nie podniesie haczyka, który lada chwila i tak sam odskoczy, i nie pozwoli im się zabawić?

Wpatrywał się w drzwi. Haczyk wygiął się z trzaskiem, drzwi nagle uderzy­ły o ścianę kabiny. Zobaczył triumfalnie uśmiechniętą twarz Mickego Siskova.

On nie podniósł haczyka, a oni nie przeskoczyli ścianki kabiny, bo nie ta­kie były reguły gry.

Oni byli triumfującymi myśliwymi, on przerażoną ofiarą. Kiedy go dopadali, zabawa się kończyła; wymierzenie kary było raczej rodzajem obowiązku, który należało wypełnić. Jeśli poddawał się za wcześnie, istniało ryzyko, że więcej energii włożą w tę karę niż w samo polowanie. To było jeszcze gorsze.

Jonny Forsberg wsunął głowę.

— Podnieś klapę, jeśli chcesz srać, tyle chyba wiesz. I kwicz jak prosię.

Oskar zakwiczał jak prosię. To należało do rytuału. Jeśli kwiczał, czasami odstępowali od bicia. Starał się, jak mógł, bo bał się, że podczas egzekucji siłą otworzą mu dłoń i odkryją jego obrzydliwą tajemnicę.

Zmarszczył nos tak, żeby przypominał świński ryj, kwiczał i wrzeszczał, kwiczał i wrzeszczał. Jonny i Micke śmiali się.

— Do diabła, Prosiaku. Jeszcze.

Oskar kwiczał dalej. Mrużył oczy i kwiczał. Zaciskał pięści tak mocno, że paznokcie wbijały mu się w dłonie, i kwiczał. Kwiczał i krzyczał, aż poczuł w ustach dziwny smak. Wtedy przestał. Otworzył oczy.

Poszli sobie.

Siedział skulony na klapie sedesu i wpatrywał się w podłogę. Czerwona plama na kamiennej płytce. Kiedy jej się przyglądał, kolejna kropla krwi skapnęła mu z nosa na podłogę. Urwał z rolki kawałek papieru toaletowego i przy­tknął do dziurki.

To mu się czasem zdarzało, kiedy się bał. Wtedy zaczynała mu lecieć krew z nosa, tak po prostu. Kilka razy nawet mu to pomogło. Rezygnowali z bicia, bo już i tak leciała mu krew.

Oskar eriksson siedział skulony, trzymając w jednej dłoni kawałek papieru to­aletowego, a w drugiej siuśkę. Krwawił, moczył się, za dużo mówił. Z każdej dziury coś mu ciekło. Niedługo pewnie będzie też robić kupę w majtki. Prosiak.

Wyszedł z toalety. Plama krwi została na podłodze. Niech ktoś ją zobaczy, niech się zdziwi. Może pomyśli, że kogoś zabito, bo naprawdę kogoś zabito. Po raz setny.

Håkan Bengtsson, czterdziestopięcioletni mężczyzna z początkami brzusz­ka i łysiny, którego adres nie był znany władzom, siedział w wagonie metra, przyglądając się przez okno temu, co miało być jego nowym domem.

Nic ciekawego. W Norrköpingu jest ładniej. Ale musiał przyznać, że za­chodnie przedmieścia Sztokholmu nie wyglądały jak te, które widział w tele­wizji: Kista, Rinkeby czy Hallonbergen. Były inne.

— Następna stacja: Råcksta.

Było tu jakby więcej łagodnych krągłości. I prawdziwy wieżowiec.

Pochylił się, żeby dojrzeć ostatnie piętro kompleksu biurowego Vattenfall. Nie przypominał sobie podobnego budynku w Norrköpingu. Ale też nigdy nie był tam w centrum.

Chyba powinien wysiąść na następnej stacji. Spojrzał na mapę metra nad drzwiami. Tak. Na następnej.

— Uwaga na drzwi. Drzwi się zamykają.

Chyba nikt mu się nie przygląda?

Nie, w wagonie było mało ludzi, wszyscy pochłonięci lekturą popołudniówek. Jutro przeczytają o nim.

Jego wzrok przykuła reklama bielizny. Kobieta w wyzywającej pozie pre­zentowała czarne koronkowe majtki i biustonosz. To jakiś obłęd. Wszędzie na­gie ciała. Kto na to pozwala? Jak to wpływa na ludzkie głowy, na miłość?

Drżały mu ręce, oparł je o kolana. Był bardzo zdenerwowany.

„Naprawdę nie ma żadnego innego sposobu?”

„Myślisz, że narażałabym cię na to, gdyby był inny sposób?”

„Nie, ale…”

„Nie ma żadnego innego sposobu”.

Żadnego innego sposobu. Trzeba to po prostu zrobić. I nie narzekać. Prze­studiował mapę w książce telefonicznej i wybrał zalesiony teren; uznał, że po­winien się nadać. Potem spakował torbę i ruszył w drogę.

Metkę z napisem „Adidas” wyciął nożem, który teraz leżał w torbie stoją­cej między jego nogami. To jedna z tych rzeczy, które zawalił w Norrköpingu. Ktoś przypomniał sobie znaczek z firmowym logo na torbie i policja znalazła ją w kontenerze, do którego ją wrzucił, niedaleko ich mieszkania.

Dzisiaj zabierze torbę do domu. Może potnie ją potem na małe kawałki i spuści z wodą w toalecie. Tak to się robi?

Jak właściwie się to robi?

— Wszyscy podróżni proszeni są o opuszczenie wagonu.

Metro wypluło swój ładunek i Håkan podążył razem z innymi, z torbą w ręku. Wydawała mu się ciężka, chociaż jedynym przedmiotem, który coś ważył, był pojemnik ciśnieniowy. Starał się iść normalnie, nie jak na stracenie. Ludzie nie powinni go zapamiętać.

Ale nogi miał jak z ołowiu, jak przyspawane do peronu. A gdyby teraz się zatrzymał? Gdyby tu został, zaczekał, aż zapadnie noc, aż ktoś go zauważy i za­dzwoni po… kogoś, kto go stąd zabierze. Zabierze do jakiegoś innego miejsca.

Szedł dalej w normalnym tempie. Prawa noga, lewa noga. Nie może zawieść. Jeśli teraz zawiedzie, stanie się coś strasznego. Najstraszniejszego, co można sobie wyobrazić.

Przy bramkach się rozejrzał. Kiepsko orientował się w terenie. Gdzie jest las? Nie może przecież nikogo spytać. Musi się domyślić.

No, miej to już za sobą. Prawa noga, lewa noga.

Musi istnieć jakiś inny sposób.

Ale żaden nie przychodził mu do głowy. Były pewne wymagania, pewne kryteria. I tylko tak można było je spełnić.

Zrobił to już dwukrotnie i za każdym razem pokpił sprawę. W Växjö poszło mu co prawda nie najgorzej, ale na tyle źle, że musieli się wyprowadzić. Dzisiaj zrobi wszystko jak należy, zasłuży na pochwałę.

Na pieszczoty, być może.

Dwa razy. To tak, jakby już został skazany. Jakie znaczenie ma więc ten trzeci raz? Żadnego. Kara, jaką wymierzy mu społeczeństwo, będzie zapewne taka sama. Dożywocie.

A aspekt moralny? Do którego kręgu piekielnego ześlesz grzesznika, królu Minosie?

Parkowa alejka, którą szedł, skręcała tuż pod lasem. To pewnie ten las, któ­ry widział na mapie. Pojemnik ze sprayem i nóż uderzały o siebie. Próbował nieść torbę tak, żeby nią nie potrząsać.

Przed nim alejką szło dziecko. Dziewczynka, może ośmioletnia, wracała ze szkoły do domu. Tornister podskakiwał jej na biodrze.

Nie! Nigdy!

To była ta granica. Nie takie małe dziecko. Prędzej sam umrze. Dziew­czynka coś śpiewała. Przyspieszył kroku; chciał podejść bliżej, żeby posłuchać piosenki.

„O poranku śliczne słoneczko zagląda w moje okieneczko…”

Dzieci wciąż to śpiewają? Pewnie jej nauczycielka to jakaś starsza kobieta. Dobrze, że nadal śpiewają tę piosenkę. Miał ochotę podejść bliżej, żeby lepiej słyszeć; tak blisko, by poczuć zapach jej włosów.

Zwolnił. Nie może zawalić sprawy. Dziewczynka skręciła w leśną ścieżkę. Zapewne mieszkała w jednym z domów po drugiej stronie lasu. Że też rodzice pozwalają jej tędy chodzić samej. Jest taka mała.

Zatrzymał się, aby zwiększyć odległość między sobą a dziewczynką, że­by mała znikła wśród drzew.

Idź dalej, maleńka. Nie zatrzymuj się po drodze i nie baw się w lesie.

Odczekał może minutę, słuchał śpiewu zięby na pobliskim drzewie. Potem ruszył śladem dziewczynki.

Oskar wracał ze szkoły do domu z ciężką głową. Zawsze źle się czuł, ile­kroć udało mu się uniknąć kary, naśladując prosię albo inne zwierzę. To było gorsze, niż gdyby został ukarany. Wiedział to, a jednak nie potrafił się prze­móc. Już lepiej dać się poniżyć. Żadnej dumy.

Robin Hood i Spiderman byli dumni. Przyparci do muru przez sir Johna czy Doktora Octopusa pluli niebezpieczeństwu w twarz, nawet jeśli byli bez szans.

Ale co może wiedzieć Spiderman? Zawsze udawało mu się uciec, nawet jeśli to było niemożliwe. Był postacią z komiksu i musiał przeżyć do kolejne­go numeru. On miał swoją moc pająka, Oskar swoje kwiczenie. Cokolwiek, byle przeżyć.

Trzeba się jakoś pocieszyć. Miał paskudny dzień i teraz musi to sobie wy­nagrodzić. Ryzykując spotkanie z Jonnym i Mickem, ruszył do Sabisu, cen­trum handlowego w Blackebergu. Człapał zygzakowatą ścieżką, zamiast pójść schodami; wziął się w garść. Musi być spokojny, nie może się pocić.

Raz, rok temu, został przyłapany na kradzieży w Konsumie. Ochroniarz chciał zadzwonić do mamy, ale była w pracy, a Oskar oczywiście nie znał nu­meru telefonu. Przez tydzień cierpiał katusze za każdym razem, kiedy dzwonił telefon; po jakimś czasie przyszedł list, adresowany do mamy.

Idiotyzm. Na kopercie było napisane: „Policja, region sztokholmski”, więc Oskar oczywiście ją otworzył, przeczytał o popełnionym przez siebie przestępstwie, sfałszował podpis mamy i odesłał pismo, potwierdzając, że zostało przeczytane. Może i był tchórzem, ale nie był głupi.

No właśnie. Czy to, co teraz robił, jest tchórzostwem? Wypchał kieszenie batonikami: Dajm, Japp, Coco i Bounty. Na koniec wsunął za pas spodni toreb­kę żelkowych samochodzików, podszedł do kasy i zapłacił za lizaka Dumle.

Wracał do domu lekkim krokiem i z podniesioną głową. Nie jest Prosia­kiem, któremu każdy może dokopać, jest Mistrzem Złodziei, który rzucił wy­zwanie niebezpieczeństwu i przeżył. Potrafił ich wszystkich oszukać.

Kiedy wszedł do bramy, prowadzącej na podwórze domu, w którym mieszkał, poczuł się bezpieczny. Żaden z jego wrogów tu nie mieszkał. Podwórze w kształcie niere­gularnego koła mieściło się wewnątrz większego koła na Ibsengatan. Podwój­na twierdza. Tu się nie bał. Na tym podwórzu nigdy nie spotkało go nic strasznego. Z grubsza biorąc.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Miejsce

I. Szczęśliwy, kto ma takiego przyjaciela

Środa