Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
"Tatusiu, co to jest? Tam na lodzie?"
Słoneczny zimowy dzień. Anders i jego sześcioletnia córeczka Maja podziwiają ze szczytu latarni morskiej idylliczny krajobraz. Wszędzie dokoła rozciąga się tylko śniegi Anders nie dostrzega tego, co pokazuje mu Maja. Dziewczynka schodzi, żeby przyjrzeć się z bliska temu, co widzi, i... znika. Nikt nie potrafi zrozumieć, co się stało. I nikt nie potrafi wyjaśnić, jak to możliwe, że ślady dziecka na śniegu nagle się urywają. Zrozpaczony ojciec przysięga sobie, że odnajdzie córeczkę
- choćby w piekle...
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna w Kościanie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 664
Rok wydania: 2010
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ludzka przystań
Polecamy również
John Ajvide Lindqvist
POWROTY ZMARŁYCH
WPUŚĆ MNIE
Ludzka przystań
Przekład
ELŻBIETA FRĄTCZAK-NOWOTNY
Redakcja stylistyczna
Elżbieta Steglińska
Korekta
Longina Kryszkowska
Elżbieta Steglińska
Zdjęcie na okładce
Wydawnictwo Amber
Skład
Wydawnictwo Amber
Monika E. Zjawińska
Druk
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65
Tytuł oryginału
Manniskohamn
Copyright © 2008 by John Ajvide Lindqvist.
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-3528-8
Warszawa 2010. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
00-060 Warszawa, ul. Królewska 27
tel. 620 40 13,620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Ojcu
Ingemarowi Petterssonowi (1938-1998)
Który dal mi morze
I którego morze mi zabrało
Wyspy Domarö nie znajdziecie na mapie, chyba że będziecie bardzo dokładnie szukać. Leży dobre dwie mile morskie na wschód od Refsnas w archipelagu południowego Roslagen, wciśnięta między Söderarm a Tjårven.
Odsuńcie na bok kilka wysp, przyjrzyjcie się dokładnie przestrzeni między nimi, a wtedy dostrzeżecie wysepkę Domarö. Zobaczycie też latarnię morską na Gåvasten i inne charakterystyczne punkty pojawiające się w tej opowieści.
Właśnie, pojawiające się. To jest właściwe słowo. Będziemy bowiem w miejscu, które jest dla człowieka nowe. Przez dziesiątki tysięcy lat leżało pod wodą. Gdy wyspy pojawiły się, zaczęli na nie przybywać ludzie, z ludźmi zaś przyszły opowieści.
Zaczynamy więc.
Tam, gdzie szumią fale i słychać groźny pomruk sztormu, gdzie fale biją o brzeg, burząc słoną morską toń, tam z morza wynurza się ląd.
Nasze dziedzictwo, które po ojcach dostaliśmy w spadku.
Lennart Albinsson Rådmansö
Kto nadpływa od strony fiordu,
co wyłania się z czarnej błyszczącej toni?
Gunnar Ekelöf Tjårven
O rokitniku
Trzy tysiące lat temu wyspa Domarö była jedynie dużą, płaską skalną płytą, na której stał wielki głaz pozostawiony przez lodowiec. Milę morską dalej na wschód można było dostrzec wzgórek, który później miał się wyłonić z morza i otrzymać nazwę Gåvasten. Poza tym nie było tu niczego. Musiało minąć kolejne tysiąc lat, zanim okoliczne wysepki odważyły się wynurzyć z wody i pokazać swoje łysiny, dając tym samym początek archipelagowi znanemu dzisiaj jako archipelag Domarö.
Wówczas na wyspie pojawił się też rokitnik.
U podnóża ogromnego, przytarganego przez lodowiec głazu wykształciła się linia brzegowa. I właśnie tam, wśród kamieni, zapuścił swoje pełzające korzenie rokitnik. Czerpiąc pożywienie z gnijących wodorostów, czepiając się kamieni, rósł tam, gdzie nic nie rosło. Rokitnik. Naj odporniejszy z odpornych.
Roślina wypuszczała ciągle nowe korzenie, aż podeszła do wody, zaczęła rosnąć w górę i w końcu oplotła niezamieszkane brzegi Domarö metalicznie zieloną wstęgą niczym broda otaczająca wygolony podbródek. Ptaki żywiły się jej ognistożółtymi owocami o smaku cierpkiej pomarańczy; chwytały je dziobami i leciały w świat, szerząc ewangelię rokitnika na nowych lądach; po kilku wiekach wszystkie pobliskie wysepki otoczone były zieloną wstęgą.
Ale rokitnik sam doprowadził do swojej porażki.
Muł, który powstał z jego gnijących liści, okazał się bowiem bogatszym źródłem pożywienia, niż oferowało skaliste wybrzeże. Wykorzystała to olcha. Wysiała swoje nasiona w pustych przestrzeniach między krzakami rokitnika i szybko zaczęła się rozrastać. Rokitnik źle znosił bogatą w azot ziemię wokół drzew olchy, a także cień, który dawały jej liście, i zaczął schodzić coraz niżej ku wodzie.
Za olchą przyszły inne wymagające żyźniejszej ziemi rośliny; i zaczęła się walka o przestrzeń życiową. Rokitnik został bardzo szybko zepchnięty do powoli rozrastającego się wybrzeża; w ciągu stu lat przybywało mniej więcej pół metra lądu. Tak więc chociaż wykarmił inne rośliny; sam został wyparty.
Rośnie teraz tuż przy brzegu, czekając na swój czas. Pod jego wąskimi, jedwabistozielonymi liśćmi rosną kolce. Duże kolce.
Dwoje małych ludzi i jeden duży kamień (lipiec 1984)
Trzymali się za ręce.
On miał trzynaście lat, ona dwanaście. Jeśli zobaczyłby ich ktoś z ich paczki, padliby trupem na miejscu. Przemykali się przez las świadomi każdego dźwięku, każdego ruchu, jakby zostało im powierzone do wykonania tajne zadanie. W pewnym sensie tak było: kiedyś będą razem, ale tego jeszcze nie wiedzą.
Dochodziła dziesiąta wieczorem, ale wciąż było na tyle jasno, że bez problemu widzieli swoje ręce i nogi, ruchome białe plamy na dywanie z darni i ziemi, gdzie wciąż jeszcze utrzymywało się ciepło dnia. Nie mieli odwagi patrzeć na swoje twarze. Gdyby to zrobili, musieliby coś powiedzieć, a nie mieli odpowiednich słów.
Postanowili iść do kamienia. W pewnym momencie, kiedy szli ścieżką, ich dłonie otarły się o siebie, jedna dłoń chwyciła drugą i tak już zostało. Szli więc, trzymając się za ręce. Gdyby teraz padło jakieś słowo, to to, co dotąd było proste, stałoby się trudne.
Andersa paliła skóra jak po dniu spędzonym w prażącym słońcu. Piekł go każdy skrawek ciała, kręciło mu się w głowie, jakby miał udar słoneczny; bał się potknąć na jakimś wystającym korzeniu, bał się, że spoci mu się dłoń, bał się, że zrobi coś nie tak, nie bardzo nawet wiedząc, dlaczego tak jest.
W ich paczce były pary. Martin i Malin byli ze sobą. Wcześniej Malin była z Joelem. Zdarzało się, że leżeli i całowali się na oczach wszystkich. Martin twierdził nawet, że on i Malin pieścili się na nabrzeżu, przy szopach na łodzie. Nieważne, jak było naprawdę, im wolno było takie rzeczy opowiadać, wolno im było takie rzeczy robić.
Przede wszystkim byli starsi, a poza tym byli ładni. Byli super. Dlatego wiele rzeczy im uchodziło i wolno im było używać własnego języka. Nie było natomiast sensu ich naśladować; ten, kto by spróbował, tylko by się ośmieszył. Trzeba było siedzieć, patrzeć i rechotać w odpowiednim momencie. Tak po prostu było.
Ani Anders, ani Cecilia niczym się nie wyróżniali. Nie byli odtrącani jak Henrik czy Björn, czyli Hubba i Bubba, jak ich nazywano, ale też nie należeli do tych, którzy ustanawiają reguły gry i decydują, co jest fajne, a co nie.
Tak więc to, że Anders i Cecilia szli, trzymając się za ręce, było po prostu śmieszne. Wiedzieli o tym. Anders był niski, chudy, a jego brązowe włosy były za cienkie, żeby dały się ułożyć w jakąś fryzurę. Nie miał pojęcia, jak Martin i Joel sobie z tym radzili. Raz spróbował zaczesać włosy do tyłu i ułożyć na żel, ale wyglądał tak głupio, że zmył wszystko, zanim ktokolwiek go zobaczył.
Cecilia była jakby płaska i kanciasta. Chociaż była szczupła, miała szerokie ramiona. Natomiast prawie nie miała bioder, nie mówiąc już o piersiach. W porównaniu z ramionami jej twarz wydawała się mała. Miała jasne włosy do ramion i mały, obsypany piegami nosek. Anders uważał, że jest śliczna, kiedy związywała włosy w koński ogon. Jej niebieskie oczy zawsze wyglądały nieco smutno, ale Andersowi to się podobało. Miał wrażenie, że ona dużo wie.
Martin i Joel nic nie wiedzieli. Malin i Elin też nie. Pewne rzeczy przychodziły im instynktownie: mówili to, co powinni mówić, mogli nawet nosić sandały i nie wyglądało to głupio, jednak o życiu nie wiedzieli nic. Sandra czytała książki i była sprytna, ale nic w jej spojrzeniu nie świadczyło o tym, że naprawdę coś wie.
Natomiast Cecilia wiedziała, a ponieważ Anders to widział, świadczyło to o tym, że on też wie. Nie potrafił określić, co to takiego było, wiedział jednak, że tak jest. Jakby się rozpoznali. Oboje wiedzieli coś o życiu; wiedzieli, o co w nim naprawdę chodzi.
Im bliżej kamienia, tym robiło się bardziej stromo i tym rzadziej rosły świerki. Za moment będą musieli puścić swoje ręce, żeby wspiąć się na zbocze.
Anders zerkał na Cecilię. Miała na sobie T-shirt w biało-żółte paski, z wycięciem przy szyi, które odsłaniało jej obojczyk. Niewiarygodne, że już od pięciu minut są ze sobą połączeni, że jej skóra dotyka jego skóry.
Że ona jest jego.
Była jego już od pięciu minut. Wkrótce jednak puszczą swoje dłonie i znów będą szli osobno, staną się zwykłymi ludźmi. I co wtedy sobie powiedzą?
Anders spuścił wzrok. Podłoże zrobiło się kamieniste, musiał uważać, gdzie stawia stopy. Spodziewał się, że w każdej chwili Cecilia może puścić jego dłoń, ale nic takiego się nie stało. Pomyślał, że może trzyma ją tak mocno, że ona nie może wykonać żadnego ruchu. Poczuł się zażenowany i rozluźnił chwyt. Wtedy puściła jego rękę.
Dwie minuty, które zajęło im wdrapanie się na głaz, Anders zastanawiał się, jak to naprawdę było: czy rzeczywiście trzymał ją zbyt mocno, czy może w momencie, kiedy ona poczuła, że on poluzował chwyt, pomyślała, że chce puścić jej dłoń i postanowiła zrobić to pierwsza. I wtedy właśnie puściła jego rękę.
Niezależnie od tego, jak było naprawdę, był przekonany, że ani Joel, ani Martin nie miewali tego typu problemów. Ukradkiem wytarł rękę w spodnie. Czuł, że jest spocona.
Kiedy dotarli na szczyt, miał wrażenie, że jego głowa jest większa niż zwykle, krew pulsowała mu w uszach, pewnie był czerwony na twarzy. Zerknął na swoją klatkę piersiową i zobaczył maleńkiego duszka wyglądającego zza znaku zakazu. Ghostbusters. To była jego ulubiona koszulka, tak sprana, że kontury duszka nieco się już zatarły.
Cecilia stała na krawędzi. Ponad wierzchołkami świerków patrzyła na morze. Daleko w dole widać było osadę letniskową, gdzie mieszkała większość ich kolegów. Po morzu sunął prom płynący do Finlandii, wiązka światła na wodzie. Dalej leżały inne wyspy archipelagu, których nazw Anders nie znał. Podszedł do niej tak blisko, jak tylko się odważył, i powiedział:
Od razu pożałował swoich słów. Strasznie głupio to powiedział, spróbował więc jakoś z tego wybrnąć i dodał:
To też zabrzmiało dziwnie; cofnął się i ruszył dokoła głazu.
Okrążył go, przeszedł może trzydzieści metrów i znów zbliżył się do niej.
Na to potrafił odpowiedzieć.
Patrzył na morze, skupił wzrok na latarni w Gåvasten, próbując sobie przypomnieć, co kiedyś mówił mu ojciec. Zatoczył ręką dokoła. Miasteczko, Dom Misyjny, dzwon sztormowy obok sklepiku.
To akurat Anders pamiętał.
Cecilia zmarszczyła nos, Anders poczuł ukłucie w piersi.
Cecilia pokiwała głową.
Rozkręcił się na dobre. Wszystko już pamiętał. Ponieważ Cecilia nadal wydawała się zainteresowana, mówił dalej. Wskazał ręką na Gåvasten.
Stał i patrzył na swoje stopy; zaczął kopać cienką warstwę mchu i porostów, które pokrywały głaz. Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że Cecilia omiata wzrokiem morze, ląd, wyspy. Dotknęła ręką obojczyka, jakby nagle czegoś się przestraszyła.
W umyśle Andersa coś się zmieniło. Teraz patrzył na wszystko jej oczami. Kiedy poprzedniego lata był tu z ojcem, słowa były jedynie informacją; nawet jeśli uznał je za ciekawe, to właściwie się nad nimi nie zastanawiał. Nie próbował sobie niczego wyobrazić.
Teraz to widział. Widział, jak nowe wszystko było. Jakby istniało zaledwie chwilę. Wyspa, ziemia, na której stał ich dom, nawet stare drewniane szopy na łodzie w porcie były jedynie jak klocki lego na pradawnej górze. Poczuł ssanie w żołądku, zakręciło mu się w głowie, jakby ze strachu przed otchłanią czasu. Objął się rękami i nagle poczuł się zupełnie sam na świecie. Powędrował wzrokiem ku horyzontowi, ale nie znalazł tam pocieszenia. Horyzont był milczący i nieskończony.
Wtedy nagle usłyszał jakby westchnienie, z lewej strony. Czyjś oddech. Odwrócił głowę i zobaczył twarz Cecilii zaledwie kilka centymetrów od swojej. Patrzyła mu w oczy. I oddychała. Jej usta były tak blisko, że powietrze, które wydychała, było niczym ciepłe muśnięcie; poczuł lekki zapach juicy fruit.
Potem nie był w stanie tego pojąć, ale tak właśnie było: nawet się nie zawahał. Pochylił się i pocałował ją, nie zastanawiając się, jak to zrobić i czy w ogóle. Po prostu to zrobił.
Jej wargi były zaciśnięte. Z tym samym niepojętym zdecydowaniem włożył między nie swój język. A ona wysunęła swój. Był ciepły i miękki, lizał go. Było to całkowicie nowe doświadczenie: jego język lizał język drugiej osoby. Może nie było to dokładnie to, co wtedy pomyślał, ale pewnie jakoś podobnie. Nagle poczuł się niepewnie, dziwnie, nie wiedział, co dalej.
Chwilę jeszcze lizał jej język. Z jednej strony sprawiało mu to przyjemność, to było fantastyczne, z drugiej zastanawiał się: Czy rzeczywiście tak się robi? Tak to wygląda? Oczywiście to nie mogło trwać wiecznie, przypuszczał, że zwykle był to jedynie wstęp do dalszych pieszczot. Czuł, jak jego siusiak sztywnieje, kiedy tak swoim językiem lizał jej język, wiedział jednak też, że nie ma żadnej możliwości, żadnej szansy, żeby zaczął... dotykać ją w ten sposób. Żadnej szansy. Nie mógł, nie wiedział jak... Nie, w ogóle nie chciał.
Pochłonięty takimi myślami, nawet nie zauważył, że jego język znieruchomiał. Teraz ona lizała jego język. Przyjął to z wdzięcznością, było to bardzo miłe, wszelkie wątpliwości zniknęły. Kiedy Cecilia wyjęła z jego ust swój język i znów go pocałowała, zanim ich twarze znów się od siebie oddaliły, pomyślał tylko: wszystko poszło dobrze.
Po raz pierwszy w życiu pocałował dziewczynę i wszystko poszło dobrze. Twarz go paliła, nogi miał miękkie, ale się udało. Zerknął na nią i miał wrażenie, że ona też tak myśli. Zauważył, że się uśmiecha i też się uśmiechnął. Ona to dostrzegła, i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Przez moment patrzyli sobie w oczy, uśmiechając się do siebie. Potem oboje znów zwrócili wzrok ku morzu. Anders uznał, że wcale nie wygląda przerażająco; nie rozumiał, że kiedyś mógł w ogóle tak myśleć.
Nie ma chyba ładniejszego widoku.
Tak wtedy powiedział. I to była prawda.
Zeszli na dół. Kiedy minęli najbardziej skalisty odcinek, znów wzięli się za ręce. Anders miał ochotę krzyczeć, skakać, uderzać suchymi gałęziami o pnie drzew, jakby coś w nim chciało wydostać się na zewnątrz.
Trzymał jej dłoń, a w środku aż kipiał z radości tak wielkiej, że niemal sprawiała mu ból.
Jesteśmy razem. Ja i Cecilia. Teraz jesteśmy razem.
Gåvasten (luty 2004)
Co za dzień. Niewiarygodny.
Cecilia i Anders stali w oknie w dużym pokoju i, mrużąc oczy, patrzyli w dal. Lód pokryty był nietkniętą warstwą śniegu, na bezchmurnym niebie świeciło słońce; kontury wybrzeża, pomostu i zatoki były rozmazane jak na prześwietlonej fotografii.
Maja wbiegła do pokoju z kuchni. Anders zdążył otworzyć usta, żeby ostrzec ją po raz setny - dziewczynka miała na nogach wełniane skarpety - kiedy poślizgnęła się na błyszczącej drewnianej podłodze i upadła na plecy u jego stóp.
Odruchowo schylił się, chcąc pocieszyć córeczkę, ale Maja natychmiast przekręciła się na bok, odsuwając od niego. W jej oczach pojawiły się łzy. Zaczęła krzyczeć:
Ściągnęła je i znów pobiegła do kuchni.
Anders i Cecilia spojrzeli na siebie i westchnęli. Słyszeli, że Maja buszuje w kuchennych szufladach.
Kto?
Cecilia zamrugała i postanowiła interweniować, zanim Maja wyrzuci na podłogę zawartość szuflad albo coś stłucze. Wyszła do kuchni, a Anders odwrócił się do okna, by dalej podziwiać piękny słoneczny dzień.
Dziewczynka wybiegła z kuchni z nożyczkami w ręku, tuż za nią pojawiła się Cecilia. Zanim którekolwiek z nich zdążyło ją powstrzymać, Maja chwyciła wełnianą skarpetę i zaczęła ciąć ją na kawałki.
Anders chwycił córeczkę za ręce i zmusił, żeby puściła nożyczki. Maja, trzęsąc się ze złości, kopała skarpetkę.
Objął machającą córeczkę, unieruchomił jej ręce.
Maja była jak drżący tłumoczek w jego objęciach.
Usiadł na kanapie, nie rozluźniając chwytu. Cecilia usiadła obok. Mówili do małej łagodnie, głaskali po włosach, po niebieskim dresie z miękkiej dzianiny, jedynym, w którym chciała chodzić. Po kilku minutach dziecko przestało drżeć i odprężyło się w objęciach Andersa.
Cecilia wzruszyła ramionami. Maja prawie nigdy nie marzła. Nawet jeśli było kilka stopni mrozu, wybiegała na dwór w samym T-shircie, jeśli nikt nie zdążył zareagować. W nocy spała najwyżej osiem godzin. Mimo to rzadko chorowała czy bywała zmęczona.
Cecilia ujęła stopki Mai w swoje dłonie i zaczęła na nie dmuchać.
Cecilia wskazała ręką na północny wschód.
Maja wychyliła się do przodu, mrużąc oczy w słońcu. Stara kamienna latarnia morska, oddalona około dwóch kilometrów, była ledwie dostrzegalną rysą na horyzoncie. Całą zimę czekali właśnie na taki dzień jak ten, żeby się tam wybrać.
Ledwie dokończył zdanie, Maja już zeskoczyła z jego kolan i wybiegła do przedpokoju. Dwa tygodnie temu, na szóste urodziny, dostała swoje pierwsze narty. Już za drugim razem świetnie sobie radziła. Była urodzoną narciarką.
Wróciła po dwóch minutach ubrana w kombinezon, w czapce i rękawiczkach.
Nie zwracając uwagi na protesty dziewczynki, spakowali mały plecak. Kawa, czekolada, kanapki. Potem wzięli narty i zeszli nad brzeg zatoki. Światło było oślepiające. Ostatnie dni były bezwietrzne, na gałęziach drzew leżał świeży śnieg. Gdziekolwiek by się zwrócić, wszędzie było biało, olśniewająco biało. Trudno było wręcz wyobrazić sobie, że kiedyś znów będzie ciepło i zielono. Nawet z kosmosu ziemia musiała wyglądać jak po mistrzowsku ulepiona wielka śnieżna kula, biała i okrągła.
Chwilę trwało, zanim udało im się przypiąć córeczce narty; Maja była tak podekscytowana, że nie mogła spokojnie ustać. Kiedy w końcu zapięli jej wiązania i dali do rąk kijki, natychmiast wyszła na lód, wołając:
Ruszyła przed siebie, a oni uznali, że przynajmniej raz nie muszą się o nią martwić. Zanim sami przypięli narty, Maja zdążyła się już oddalić od nich o dobre kilkaset metrów, czerwony punkcik na tle bieli.
Inaczej było w mieście. Już kilka razy zdarzyło się, że Maja im zginęła, bo nagle coś przykuło jej uwagę; żartowali, że muszą wyposażyć ją w GPS. Żartowali jak żartowali. Przez moment naprawdę się nad tym zastanawiali; uznali jednak, że byłaby to przesada.
Ruszyli. Widzieli, jak w pewnej chwili Maja się przewraca, ale zaraz się podniosła i jechała dalej. Anders i Cecilia podążali jej śladem. Po jakichś pięćdziesięciu metrach Anders się odwrócił.
Ich dom stał na samym szczycie cypla. Z obu kominów unosił się dym. Po jego dwóch stronach stały uginające się pod ciężarem śniegu dwa świerki. Dom był nieładny, źle zbudowany, źle utrzymany, ale w tym momencie, z tej odległości wyglądał, jakby był rajem na ziemi.
Anders wyszperał z plecaka starego nikona, ustawił aparat i pstryknął zdjęcie. Na pocieszenie, kiedy znów zacznie przeklinać nieszczelne ściany i krzywe podłogi. Świadectwo, że czasem jednak bywał to raj na ziemi. Schował aparat z powrotem do plecaka i pospieszył za swoją rodziną.
Dogonił ich po kilku minutach. Zakładał, że będzie jechał przodem i wyznaczał szlak, żeby ułatwić córeczce i Cecilii przedzieranie się przez dziesięciocentymetrową warstwę śnieżnego puchu, ale Maja zaprotestowała. To ona jechała przodem i wybierała drogę, a oni sunęli za nią.
Lodu nie musieli się obawiać, jakby na potwierdzenie od lądu doszedł ich warkot silnika. Od strony pomostu w Naten zbliżał się samochód, kierując się w stronę Domarö. Z tej odległości wyglądał jak niewielka muszka. Maja zatrzymała się i patrzyła zdziwiona.
Córeczka nic nie powiedziała; przyglądała się pojazdowi, który zmierzał w stronę cypla po drugiej stronie wyspy.
Maja roześmiała się i spojrzała na niego z tym swoim besserwiserskim wyrazem twarzy, który niekiedy przybierała.
Anders i Cecilia wybuchnęli śmiechem. Samochód zniknął za cyplem, zostawiając za sobą lekką chmurkę śnieżnego pyłu.
Odpowiedź zadowoliła Maję, która odwróciła się i ruszyła przed siebie. Nagle coś sobie przypomniała i znów się zatrzymała.
Cecilia poruszyła ustami i spojrzała na Andersa, który powiedział:
Maja pokiwała głową i znów ruszyła w stronę latarni, która teraz wyglądała jak podłużna plama na tle jasnego nieba.
Simon stał na oszklonej werandzie i obserwował ich przez lornetkę. Widział, jak się zatrzymują i rozmawiają, a potem znów suną po śniegu, cały czas z Mają na czele. Uśmiechnął się do siebie. To małej odpowiadało. Lubiła wyzwania, lubiła porządnie się zmęczyć. Jakby miała w sobie dynamo, jakiś mały silniczek, który pracował na okrągło, cały czas się ładując. Jej energia musiała gdzieś znajdować ujście.
Był jej pradziadkiem, chociaż nie z krwi i kości, podobnie jak był dziadkiem Andersa. Znał ich oboje od małego, zanim którekolwiek z nich było w stanie skupić na nim swój wzrok. Był co prawda z zewnątrz, ale został przyjęty do tej małej rodziny, która nie była jego.
Parząc kawę w maszynce, zerkał, jak to miał w zwyczaju, w stronę domu Anny-Grety. Wiedział, że popłynęła na ląd po zakupy i wróci dopiero po południu. A mimo to zerkał tam; złapał się na tym, że już za nią tęskni.
Byli ze sobą czterdzieści lat, a nadal za sobą tęsknili. To dobrze. Może wynikało to z tego, że mieszkali osobno? Poczuł się zraniony, kiedy Anna-Greta powiedziała, że owszem kocha go, ale nie zamieszka z nim. Może, jak to dotąd robił, wynajmować od niej dom, a jeśli mu to nie odpowiada, to bardzo jej przykro, ale tak się sprawy mają Podporządkował się, mając nadzieję, że z czasem sytuacja się zmieni. I zmieniła się, chociaż nie tak, jak się tego spodziewał. W końcu bowiem to on zmienił zdanie, i dzisiaj, po latach, uważał, że jest to świetne rozwiązanie. Płacił symboliczny czynsz. Taki sam od początku, czyli od 1955 roku. Tysiąc koron rocznie. Zwykle przeznaczali tę sumę na rejs promem do Finlandii, podczas którego raczyli się najdroższymi daniami, popijając najlepsze trunki. Z czasem stało się to tradycją.
Nie pobrali się. Anna-Greta była już raz zamężna, z Erikiem, i to było o raz za dużo. Poza tym jednak Simon był jej mężem, no i dziadkiem, i pradziadkiem.
Znów wyszedł na werandę i sięgnął po lornetkę. Szybko się posuwali, byli już niemal przy latarni. Teraz najwyraźniej znów się zatrzymali, ale Sirtion nie widział, co robią. Próbował wyregulować ostrość, żeby dojrzeć coś więcej, i wtedy usłyszał, że otwierają się drzwi frontowe.
Zacisnął usta. Minęło kilka lat, zanim się przyzwyczaił, że mieszkańcy wyspy, gdy szli odwiedzić sąsiadów, nigdy nie pukali. Początkowo sam zawsze pukał i zawsze musiał długo czekać. Kiedy w końcu drzwi się otwierały, wyraz oczu gospodarza zdawał się mówić: „Czemu się wygłupiasz i tak stoisz? Wejdź”.
Usłyszał zdejmowanie butów w sionce, ktoś chrząknął i do pokoju wkroczył Elof Lundberg w swoim nieodłącznym berecie i skinął głową Simonowi:
Elof oblizał wargi, które wyschły na mrozie, i się rozejrzał. To, co zobaczył, najwyraźniej nie prowokowało do żadnego komentarza, bo spytał po prostu:
Niekiedy uważał taką wymianę zdań za zabawną, dzisiaj jednak nie był w nastroju, żeby wymieniać uprzejmości, czekając, aż Elof przejdzie do rzeczy, więc łamiąc przyjęty rytuał, spytał:
Oczy Elofa zwęziły się, jakby pytanie było dla niego tak wielkim zaskoczeniem, że wymagało chwili namysłu. Zastanawiał się kilka sekund i w końcu powiedział:
Trzy lata temu, kiedy zima też była tak mroźna, że lód skuł zatokę, Elof przychodził i pożyczał wiertło Simona kilka razy w tygodniu. Simon powiedział mu wtedy, żeby brał je, kiedy potrzebuje, a potem po prostu odkładał na miejsce. Elof pokiwał głową, mruknął coś, ale i tak za każdym razem przychodził i prosił o pozwolenie.
Sprawa wydawała się załatwiona, ale Elof najwyraźniej nie zamierzał odchodzić. Może chciał się trochę ogrzać przed wyjściem na mróz. Skinął głową, wskazując na lornetkę w ręku Simona.
Simon pokazał na latarnię.
Elof wyjrzał przez okno, ale oczywiście nie był w stanie nikogo dostrzec.
Elof nadal wypatrywał przez okno, poruszając szczękami, jakby żuł coś niewidzialnego. Simon miał nadzieję, że pójdzie, zanim w pokoju zacznie się unosić zapach kawy, bo wtedy już na pewno zostanie. A Simon chciał mieć spokój. Elof jednak nadal stał w oknie i zagryzał wargi.
Elof oddychał ciężko, wypatrując czegoś, czego nie było widać. Simon nie bardzo wiedział, do czego starzec zmierza, więc spytał ponownie:
Zaległa cisza. Słychać było bulgotanie wody w ekspresie. Po chwili Elof odwrócił się od okna, spuścił wzrok i powiedział:
Znów zapadła cisza. Simon czuł, że dobiegający z kuchni zapach kawy staje się coraz bardziej intensywny. Elof jednak najwyraźniej nie zwracał na niego uwagi. Westchnął i powiedział:
Elof znów westchnął, spuścił wzrok i zaczął przyglądać się wzorom na dywanie. Nagle zrobił coś nieoczekiwanego. Uniósł głowę, spojrzał Simonowi prosto w oczy i powiedział:
Simon patrzył w jasnoniebieskie oczy Elofa. Była w nich powaga. Nie potrafił zrozumieć, o co Elofowi chodzi, ale starzec na pewno mówił poważnie; nigdy dotąd nie słyszał z jego ust takich słów. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego to robi, ale sięgnął po telefon komórkowy i wybrał numer Andersa.
Simon odłożył aparat.
Elof znów spojrzał na fiord. Zacisnął wargi i pokiwał głową, jakby chciał coś powiedzieć.
Simon usłyszał, jak drzwi wejściowe otwierają się i zaraz potem zamykają. Poczuł powiew zimnego powietrza na stopach. Uniósł lornetkę i spojrzał w stronę latarni. Na skałę, na której stała, wdrapywały się trzy niewielkie postaci.
Anders dawał znaki Mai i Cecilii, żeby się zatrzymały. Chciał zrobić im zdjęcie, dwa zdjęcia, trzy, każde z innej odległości. Maja niecierpliwiła się, chciała iść dalej, ale Cecilia ją przytrzymała. Wyglądały wspaniale, dwie drobne sylwetki na tle śniegu i potężna latarnia królująca w tle. Anders uniósł do góry kciuk i schował aparat.
Maja i Cecilia skierowały się w stronę jaskrawoczerwonych drzwi latarni. Anders stał z rękami w kieszeniach, przyglądając się ponaddwudziestometrowej wieży. Została wzniesiona z kamieni. Nie z cegieł, tylko ze zwykłych szarych kamieni. Sprawiała wrażenie, że oprze się wszystkiemu.
To musiała być ogromna praca. Zwieźć tu te wszystkie kamienie, wynieść na brzeg, a potem układać jeden na drugim...
Maja stała przed drzwiami latarni i podekscytowana podskakiwała, wymachując rękawiczkami.
Rzeczywiście. Przed drzwiami stała puszka na pieniądze i niewielki stelaż z broszurkami. Na tabliczce było napisane, że Stowarzyszenie Morskie zaprasza do zwiedzania latarni Gåvasten. „Zapraszamy do środka. Prosimy wziąć broszurkę informacyjną. Będziemy wdzięczni za wszelkie datki”.
Anders sprawdził w kieszeniach, znalazł zmięty banknot pięćdziesięciokoronowy i zadowolony wepchnął go do pustej puszki. To przeszło jego oczekiwania. Nie spodziewał się, że latarnia będzie otwarta, szczególnie teraz, zimą.
Maja była już na schodach, Anders i Cecilia szli za nią. Zniszczone kręte kamienne schody były tak wąskie, że musieli wchodzić pojedynczo. Otwory okienne były zabezpieczone żelaznymi okiennicami przytwierdzonymi śrubami skrzydełkowymi.
Cecilia się zatrzymała. Anders słyszał, jak głośno oddycha. Zobaczył, że wyciąga do niego rękę. Chwycił jej dłoń.
Wchodziła dalej, ściskając dłoń Andersa. Miała skłonność do klaustrofobii, latarnia morska jawiła się jej jak istny koszmar. Niemal dotykające się grube kamienne ściany tłumiły wszystkie dźwięki, a jedyne światło docierało do nich przez otwarte drzwi na dole; im wyżej wchodzili, tym było go mniej.
Pokonali kolejne czterdzieści stopni; za nimi była ciemność, ale padające z góry światło przybierało na sile. Gdzieś z wysoka doszedł ich głos Mai.
Schody kończyły się otworem w drewnianej podłodze. Stali teraz w okrągłym pomieszczeniu z kilkoma niewielkimi okienkami. Grube szyby wpuszczały trochę światła. Na samym środku były kolejne drzwi, prowadzące do wieży wewnątrz wieży, stąd dochodziło światło.
Cecilia usiadła na podłodze i przeciągnęła dłonią po twarzy. Kiedy Anders pochylił się nad nią, machnęła uspokajająco ręką.
Maja zawołała do nich z wieży i Cecilia powiedziała, żeby szedł dalej. Zaraz do nich dołączy. Pogładził ją po włosach i zniknął w otwartych drzwiach, prowadzących do kolejnych krętych schodów, tym razem z żelaza. Pokonał następne dwadzieścia stopni i nagle oślepiło go jasne światło, dotarł do serca latarni, do reflektora.
Stał z otwartymi ustami. Widok był przepiękny.
Z mroku wychodzimy na światło. Po wspinaczce po ciemnych schodach przeżył szok. Z wyjątkiem białego wapiennego rantu na samym dole, okrągłe ściany były ze szkła, istniało tylko niebo i światło. Na środku stał reflektor, przypominający obelisk z pryzm i różnokolorowych kawałków szkła o geometrycznych kształtach. Świątynia poświęcona światłu.
Maja stała z nosem i dłońmi przyklejonymi do szklanej ściany. Kiedy usłyszała kroki Andersa, wskazała na coś na lodzie, gdzieś na północnym wschodzie.
Anders zmrużył oczy w silnym świetle, patrzył na lód. Nie widział jednak niczego, jedynie biel, i gdzieś daleko na horyzoncie ledwo zarysowane kontury wysp archipelagu Ledinge.
Podmuch wiatru sprawił, że płatki śniegu uniosły się i zaczęły wirować jak białe duszki nad czystą pokrywą lodu. Anders pokręcił głową i odwrócił się do córeczki.
Razem zaczęli przyglądać się reflektorowi; Anders zrobił kilka zdjęć: Maja na tle reflektora, za reflektorem, przed reflektorem. Mała dziewczynka i kalejdoskop światła, którego promienie załamywały się pod wszystkimi możliwymi kątami. Kiedy skończyli oględziny, na górę dotarła Cecilia i też stanęła zdziwiona.
Zjedli na górze, w pomieszczeniu z reflektorem, z widokiem na szkiery, próbując znaleźć znane im punkty orientacyjne. Maja zainteresowała się napisami na kawałku białej ściany, ale ponieważ część z nich wymagała tłumaczenia, które bynajmniej nie nadawało się dla uszu sześciolatki, Anders sięgnął w końcu po broszurkę informacyjną i zaczął czytać na głos. „Niższe piętra latarni zostały zbudowane już w XVI wieku; była to właściwie platforma, na której palono ogień, wskazujący statkom szlak morski do Sztokholmu. Później dobudowano wieżę, na której zamontowano prymitywny reflektor, najpierw paliwem była oliwa, potem nafta”.
W tym momencie Maja uznała, że ma dosyć i ruszyła w dół po schodach. Anders chwycił ją za kombinezon.
Anders puścił kombinezon i Maja znów zaczęła schodzić. Cecilia patrzyła za nią.
Chwilę jeszcze czytali. Dowiedzieli się, że później zamontowano tu agregat Aga, że latarnia przestała działać w 1973 roku i wtedy pieczę nad nią przejęło Stowarzyszenie Morskie, które wyposażyło reflektor w stuwatową żarówkę, obecnie zasilaną baterią słoneczną.
Czytając napisy na ścianie, doszli do wniosku, że przynajmniej jedna para kochała się na podłodze, w miejscu, w którym teraz stali, chyba że piszącego poniosła fantazja, albo napis był jedynie wyrazem myślenia życzeniowego. Następnie spakowali swoje rzeczy i zaczęli schodzić. Cecilia szła powoli, ale i tak serce biło jej mocno, czuła ucisk w piersi i Anders musiał co jakiś czas przystawać i czekać na nią.
Kiedy wyszli z latarni, Mai nie było. Zaczęło wiać, w powietrzu wirowały płatki śniegu, mieniąc się w słońcu. Anders zamknął oczy i głęboko odetchnął. Wycieczka była wspaniała, ale trzeba było wracać do domu.
Żadnej odpowiedzi. Obeszli latarnię dokoła, bacznie się rozglądając. Skała, na której się wznosiła, była niewielką wysepką, miała może sto metrów w obwodzie. Mai nie było nigdzie widać, Anders spojrzał na lód. Nie dostrzegł żadnej czerwonej kropeczki.
Tym razem zawołał nieco głośniej, serce biło mu szybciej. Bez sensu, oczywiście. Niemożliwe, żeby się zgubiła. Poczuł dłoń Cecilii na ramieniu.
W jej głosie też była nutka niepokoju. Anders pokiwał głową. Jasne. Powinni znaleźć ślady córeczki i pójść za nimi.
Wrócili do punktu wyjścia, do drzwi latarni. Anders wsadził głowę do środka i zawołał, na wypadek gdyby Maja wróciła, a oni by jej nie usłyszeli. Żadnej odpowiedzi.
W pobliżu drzwi było pełno śladów, całej trójki, ale żadne nie odbijały ani w lewo, ani w prawo. Anders zszedł kilka kroków w dół po skale. Widział wyraźnie ich ślady, prowadzące do latarni, i ślady stopek Mai, prowadzące w odwrotnym kierunku.
Ponownie spojrzał na lód. Mai nie było. Zamrugał, przetarł oczy. Nie mogła odejść tak daleko, żeby nie był w stanie jej dojrzeć. Kontury Domarö zlewały się z lądem, były po prostu grubszą kreską nałożoną na drugą, cieńszą. Odwrócił głowę w drugą stronę, napotkał wzrok Cecilii, teraz już skupiony, spięty.
Po drugiej stronie też nie było widać dziewczynki.
Cecilia minęła go, najwyraźniej postanowiła wyjść na lód. Szła ze schyloną głową, pilnie wypatrując śladów.
- Sprawdzę jeszcze w latarni - zawołał Anders. - Może gdzieś się schowała.
Podbiegł do drzwi, a potem po schodach na górę; wołał córeczkę kilka razy, nie otrzymując odpowiedzi. Serce waliło mu w piersi, próbował się uspokoić, zachować jasność myślenia.
Po prostu nie ma takiej możliwości.
Wszystko jest możliwe.
Nie, nieprawda. Nie w tym przypadku. Nie mogła się nigdzie ukryć.
No właśnie.
Przestań. Przestań.
Maja uwielbiała bawić się w chowanego. Była świetna w znajdowaniu kryjówek. O ile zwykle łatwo wpadała w złość i się denerwowała, podczas zabawy w chowanego potrafiła bardzo długo siedzieć cicho.
Anders wchodził po schodach z rozpostartymi rękami, kucając niczym małpa, by sprawdzić krańce stopni tam, gdzie schody stykały się ze ścianą. Mogła przecież upaść. Może leży teraz gdzieś w ciemności, gdzie on jej nie widzi.
Może upadła i rozbiła sobie głowę, może...
Ale niczego nie wyczuł, niczego nie dostrzegł.
Przeszukał miejsce, gdzie schody się kończyły; znalazł dwie szafki, obie zbyt wąskie, żeby Maja mogła się w nich schować. Mimo to otworzył je. W środku leżały zardzewiałe metalowe części, których nie potrafił zidentyfikować, były też butelki z ręcznie wypisanymi etykietkami. Mai nie było.
Podszedł do drzwi prowadzących do górnej wieży, zamknął oczy i odczekał chwilę, zanim wszedł.
Na pewno jest tu, na górze. Jest tutaj. Zaraz wrócimy do domu, nie pierwszy raz się zdarzało, że Maja znikała na chwilę, a potem wracała.
Obok drzwi zobaczył kilka zasuw i łańcuchów, były tam też drzwiczki od maszynowni, zamknięte na kłódkę. Pociągnął i stwierdził, że jest zamknięta. Maja na pewno nie mogła tam wejść. Powoli zaczął wchodzić po schodach, wołając jej imię. Żadnej odpowiedzi. Dzwoniło mu w uszach, czuł, że nogi się pod nim uginają.
Wszedł do pomieszczenia z reflektorem. Mai nie było.
Zaledwie pół godziny temu fotografował ją tutaj. A teraz zniknęła bez śladu. Nie było niczego.
- Maaaaja! Wyjdź! To już nie jest zabawne! - wołał.
Pod wpływem jego głosu szyby w maleńkim pomieszczeniu zaczęły drżeć.
Obszedł wewnątrz całą latarnię, patrzył na lód. Gdzieś w dali widział Cecilię. Nigdzie jednak żadnego śladu czerwonego kombinezonu. Z trudem łapał powietrze. Język przywarł mu do podniebienia. To było niemożliwe. Nie mogło się zdarzyć. Zdesperowany powiódł wzrokiem po lodzie, rozglądając się na wszystkie strony świata.
Gdzie ona jest? Gdzie ona jest?
Gdzieś z oddali dobiegał go słaby głos Cecilii, wołający córeczkę, tak jak on robił to już tyle razy. Jej wołanie też pozostawało bez odpowiedzi.
Myśl, kretynie. Myśl.
Spojrzał na lód. Nie było tam niczego, na czym mógłby zawiesić wzrok; nic, za czym ona mogłaby się ukryć. Gdyby w lodzie były przeręble, dostrzegłby je. Nawet jeśli ktoś jest świetny w wynajdywaniu kryjówek, to jednak one muszą istnieć.
Zatrzymał się. Jego oczy się zwęziły. Przypomniał sobie głos Mai.
„Tato, co to takiego?”
Podszedł do miejsca, w którym stała, zadając mu to pytanie, i spojrzał w kierunku, w którym wtedy patrzyła. Nic. Tylko śnieg i lód.
Co ona zobaczyła?
Wytężył wzrok. Przypomniał sobie, że ma plecak. Wyjął aparat i zaczął patrzeć przez obiektyw. Nic. Nawet śladu jakiegoś innego odcienia bieli, niczego.
Drżącymi rękami wrzucił aparat do plecaka. Widać było jedynie śnieżną biel i nic poza nią, natomiast niebo zrobiło się o odcień ciemniejsze. Zbliżało się popołudnie, za kilka godzin zapadnie zmrok.
Zasłonił usta dłonią, patrzył w stronę wielkiej pustki, słyszał odległe kroki Cecilii. Maja zniknęła. Nie było jej.
Przestań, przestań.
A jednak jakaś część jego wiedziała, że tak właśnie jest.
Było tuż po drugiej, kiedy zadzwonił telefon Simona. Ostatnią godzinę spędził, porządkując swoje stare przybory magika, z których jego dotknięte reumatyzmem dłonie nie mogły już korzystać. Kiedyś zastanawiał się nawet, czy ich nie sprzedać, ale w końcu postanowił zachować je jak rodowe klejnoty.
Kiedy zadzwonił telefon, odebrał po drugim sygnale. Ledwie zdążył powiedzieć „dzień dobry”, a już Anders mu przerwał.
Krótka pauza. Drżący oddech po drugiej stronie. Simon domyślił się, że właśnie zgasił jakąś nadzieję.
Dwie minuty później Simon narzucił coś na siebie i uruchomił motorower. Pojechał po lodzie do miejsca, gdzie Elof rozłożył swoje krzesełko. Siedział tam, wpatrując się w dziurę, którą wywiercił wiertłem Simona. Podniósł wzrok, kiedy usłyszał zbliżający się motorower. Simon wyhamował.
Elof odwrócił głowę w stronę latarni, przyglądał się jej kilka sekund, po czym podrapał się po czole.
Simon zagryzł wargi tak mocno, że zabolały go szczęki. Szlag by trafił tę jego dokładność. Elof pokiwał głową i zaczął pieczołowicie zwijać linkę.
Simon podziękował, wrzucił bieg i odjechał w stronę latarni. Ujechał jakieś pięćdziesiąt metrów i się odwrócił. Elof nadal stał w tym samym miejscu, zajęty składaniem swoich wędek i haczyków; zanim ruszył, wszystko musiało zostać porządnie poskładane. Simon zazgrzytał zębami i wystartował, aż śnieg poleciał spod kół. Zapadał zmierzch.
Pięć minut później był już przy latarni i dołączył do poszukiwań, mimo że właściwie nie było gdzie szukać. Kilka razy okrążył latarnię, chcąc sprawdzić, czy mogło być tak, jak mówił Elof; czy były jakieś słabe punkty? Nie znalazł żadnych.
Minął kwadrans, na horyzoncie pojawiło się kilka kropek, które nadjechały od strony wyspy i szybko zbliżały się do latarni. Cztery motorowery. Elof i jego brat Johan jechali każdy na swoim. Mats, właściciel miejscowego sklepiku, wiózł na skrzyni swoją żonę Ingrid. Na końcu jechała Margareta Bergwall, jedna z niewielu kobiet we wsi, które miały motorower.
Objechali latarnię dokoła, potem zaczęli zataczać coraz większe kółka, sprawdzając każdy metr kwadratowy śniegu. Anders i Cecilia chodzili w kółko po wysepce, nie odzywając się do nikogo. Po godzinie zrobiło się tak ciemno, że właściwie księżyc świecił jaśniej niż szybko zachodzące słońce.
Simon podszedł do Andersa i Cecilii, którzy siedzieli w drzwiach latarni z głowami wspartymi o dłonie. Gdzieś w oddali widać było słabe światełka czterech motorowerów, które nadal krążyły po lodzie, jak satelity wokół wymarłej planety. Nadleciał też policyjny śmigłowiec, żeby zwiększyć zasięg poszukiwań.
Simon przykucnął, zatrzeszczało mu w kościach. Oczy Andersa i Cecilii były puste. Pogładził kolano kobiety.
Cecilia wykonała bezradny ruch ręką, wskazując w stronę Domarö. Jej głos był tak słaby, że mężczyzna musiał się pochylić, żeby w ogóle coś usłyszeć.
Anders się wzdrygnął.
Patrzył na Simona, świdrując go wzrokiem, jakby szukał odpowiedzi w jego tajemnej wiedzy.
Simon wstał i znów wyszedł na lód, usiadł na siodełku swojego pojazdu i rozejrzał się dokoła.
Gdyby było jakieś miejsce, od którego można by zacząć...
Jakieś załamanie na lodzie, jakiś cień, cokolwiek, co stanowiłoby punkt zaczepienia, jakiś początek. Włożył rękę do kieszeni kurtki i ścisnął pudełko zapałek. Potem położył drugą dłoń na śniegu i zaczął się modlić, by śnieg zaczął się topić.
I śnieg zaczął się topić. Najpierw pojawiło się wypełnione wodą zagłębienie, a po dwudziestu minutach w lodzie była już czarna dziura wielkości dłoni. Simon puścił pudełko i z pewną trudnością włożył rękę do zimnej wody. Zanurzył ją niemal do łokcia, zanim wyczuł palcami dolny brzeg lodu.
Lód był gruby. Niemożliwe, żeby załamał się pod dziewczynką.
Co tu się wydarzyło?
Nie było niczego. Żadnego punktu, na którym można by zaczepić myśl, żadnej szparki, którą można by próbować poszerzyć i w końcu uzyskać jasność. To wszystko wydawało się niemożliwe. Wrócił i usiadł obok Andersa i Cecilii, objął ich; od czasu do czasu wypowiadał kilka słów, aż w końcu ciemność pochłonęła ich całkowicie; zataczające kółka motorowery zaczęły zbliżać się do latarni.
Maja zniknęła.
O wyspie i czasie
W trakcie tej opowieści będziemy niekiedy zmuszeni cofnąć się nieco w czasie, by lepiej zrozumieć teraźniejszość. Przykro mi, ale niestety jest to konieczne.
Domarö nie jest dużą wyspą. Wszystko, co tu się wydarzyło, jest nadal żywe i ma wpływ na czasy współczesne. Miejsca i rzeczy mają swoje znaczenie, o którym łatwo się nie zapomina. Nie uciekniemy od tego.
Patrząc z perspektywy czasu, nasza opowieść jest jedynie drobnym zdarzeniem. Właściwie zmieściłaby się w pudełku zapałek
Co przytargał kot (maj 1996)
Był ostatni tydzień maja i początek sezonu na okonie. Simon miał na nie własny sposób. Po kilku latach eksperymentowania z różnymi miejscami połowu doszedł do wniosku, że niepotrzebnie wciąż się przemieszcza. Równie dobrze można było przytwierdzić jeden koniec sieci do pomostu, a drugi ciągnąć za łodzią. Łatwo było to zrobić, a później jeszcze łatwiej opróżnić sieć. Zwykle wciągał ją od strony pomostu, pozbywając się przy okazji drobnicy, małych rybek, które trafiały z powrotem do morza.
Siedem złowionych rano okoni leżało w lodówce sprawionych. Uwolnione płotki dawno już odpłynęły. Simon stał przy żerdziach, na których rozwieszał sieci, i wyciągał z nich wodorosty i glony, podczas gdy mewy kończyły dojadać resztki. Był pogodny, ciepły ranek, słońce prażyło go w kark, pocił się w kombinezonie.
Dante, jego kot, który towarzyszył mu cały ranek, nie był w stanie pojąć, że niezwykle rzadko zdarzało się, żeby w sieci zaplątał się śledź. Kilkakrotnie miał szczęście i to wystarczyło, żeby teraz za każdym razem pojawiał się promyk nadziei. Zawsze więc towarzyszył Simonowi na pomost.
Kiedy Dante zrozumiał, że również tego ranka żaden śledź nie zaplątał się w sieć, usiadł po prostu na pomoście i gapił się na mewy walczące o resztki ryb. Nigdy nie odważyłby się zaatakować mewy, ale miał przecież swoje marzenia jak każda żywa istota.
Simon odciął sieć i zwinął ją, żeby nie rozeschła się w słońcu. Kiedy ruszył, żeby rozwiesić ją obok szopy, zobaczył, że kot bawi się czymś na pomoście.
A raczej z czymś walczy. Uskakiwał na bok, wyskakiwał do góry w powietrze, uderzał łapkami w coś, czego Simon nie mógł dojrzeć. Wyglądało, jakby kot tańczył. Niejeden raz obserwował podobne harce Dantego z myszami. Chociaż wtedy wyglądało to inaczej. Z myszami czy z żabami Dante się bawił, udawał, że zdobycz wymaga z jego strony więcej wysiłku, niż rzeczywiście wymagała. Tym razem sprawiał jednak wrażenie naprawdę... zaniepokojonego?
Sierść na grzbiecie kota była zjeżona, a ostrożne podskoki i uniki dowodziły wyraźnie, że ma do czynienia z czymś, co budzi jego respekt. Co trudno było zrozumieć, bo z odległości dwudziestu metrów nie było niczego widać, mimo że Simon miał dobry wzrok.
Zwinął więc sieć, żeby się nie splątała, położył na skalnym ustępie i poszedł zobaczyć, co się dzieje.
Wszedł na pomost, ale nadal nie widział, czym Dante tak się podnieca. Chociaż nie, kot najwyraźniej krążył wokół kawałka sznura. To było do niego niepodobne. Miał już jedenaście lat i nie w głowie mu było ganiać za kawałkami papieru czy piłeczkami. Ten kawałek sznurka jednak najwyraźniej go bawił.
Skoczył, lądując obiema łapkami na sznurku; nagle poleciał do tyłu, jakby sznur był pod napięciem. Zatoczył się, upadł na bok i leżał rozpłaszczony na pomoście.
Kiedy Simon podszedł bliżej, kot nadal leżał nieruchomo. Zabawka, którą się bawił, nie była sznurkiem, ponieważ się ruszała. Był to najwyraźniej jakiś owad, a raczej chyba robak. Simon zignorował go i podszedł do kotka.
- Dante, staruszku, co z tobą?
Oczy zwierzątka były szeroko otwarte, ciało drgało. Z kociego pyszczka coś się sączyło. Simon uniósł łepek i zobaczył, że jest to woda. Dante zakasłał, znów wyciekło trochę wody. Potem już się nie poruszył. W oczach miał pustkę.
Kątem oka Simon zauważył jakiś ruch. Robak pełzał po pomoście. Simon nachylił się, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Był czarny, grubości ołówka i długi jak mały palec u ręki. Jego skóra błyszczała w słońcu. W miejscu, gdzie Dante drasnął go pazurkami, widać było kawałek różowego mięsa.
Simon wzdrygnął się i rozejrzał. Na pomoście stał zapomniany kubek po kawie. Sięgnął po niego i przykrył nim robaka. Zamrugał i przeciągnął dłońmi po twarzy.
To niemożliwe. To nie mógł być...
Tego owada nie było w żadnej książce, a on, Simon, był prawdopodobnie jedynym człowiekiem w zasięgu wielu mil, który wiedział, co to takiego. Raz już miał z nim do czynienia, w Kalifornii, czterdzieści lat temu. Ale wtedy owad był martwy, wyschnięty. Gdyby nie to, co przytrafiło się kotu, pewnie w ogóle by sobie o nim nie przypomniał.
Dante.
Dante, ten, po którym wszystkie koty Simona dostawały imię. Czarodziej, mag, największy ze wszystkich. Po latach spędzonych w rozjazdach, na tournee, na planach filmowych odnalazł w końcu spokój i osiedlił się na ranczo w Kalifornii, i to właśnie tam dwudziestoczteroletni Simon dostąpił zaszczytu poznania Dantego.
Mag oprowadził go po swoim muzeum. Ręcznie wykonane rekwizyty z różnych epok: chińskie fontanny, przez wiele lat jego popisowy numer, magiczna skrzynia w kilku wersjach, napełniane wodą skrzynie i szafy, których zamki Dante forsował na cyrkowych arenach na całym świecie.
Kiedy zakończył obchód, Simon wskazał na wciśniętą w kąt małą szklaną witrynkę. Wewnątrz był niewielki podest, na którym leżało coś, co wyglądało jak kawałek rzemyka. Spytał, co to takiego.
Dante uniósł jedną brew w teatralnym geście i swoim duńskim z lat dzieciństwa spytał Simona, czy wierzy w magię.
Dante pokiwał głową.
Dante wydawał się zadowolony z odpowiedzi. Uniósł szklaną pokrywkę. Simon domyślił się, że mag oczekuje, że przyjrzy się dokładnie zawartości witrynki, więc zrobił to. Wtedy okazało się, że rzemyk tak naprawdę jest zasuszonym owadem przypominającym stonogę, mimo że wcale nie miał aż tylu nóg.
Dante długo przyglądał się Simonowi, aż ten poczuł się trochę nieswojo. Po jakimś czasie czarodziej pokiwał głową, jakby w końcu podjął decyzję, odstawił na miejsce szklany pojemnik, sięgnął po książkę w skórzanej oprawie i zaczął ją przeglądać. Przed oczami Simona wirowały kolorowe obrazki; w końcu Dante zatrzymał się na jednej ze stron i pokazał mu ją.
Obrazek, który zajmował całą stronicę, został namalowany ręcznie. Przedstawiał podobnego do robaka owada, tak kunsztownie oddanego, że widać było, jak światło migocze na jego gładkiej, czarnej skórze. Simon pokręcił głową, a Dante westchnął i zamknął książkę.
Simon spojrzał na witrynkę, na czarodzieja, potem znów na witrynkę. - Prawdziwy? - spytał.
Pochylił się nad szklaną pokrywą. Zamknięte pod szkłem zasuszone stworzenie nie wyglądało, jakby posiadało nadprzyrodzoną moc. Simon stał i długo mu się przyglądał.
Dante wykonał gest dający do zrozumienia, że wizyta w muzeum dobiegła końca. Zanim jednak Simon oderwał się od witrynki, zdążył jeszcze spytać:
Wypili kawę, wymienili uprzejmości i Simon odjechał. Dwa lata później Dante zmarł. W jakiejś gazecie Simon wyczytał, że rzeczy czarodzieja mają zostać sprzedane na aukcji. Zastanawiał się nawet, czy nie pojechać i nie kupić robaka w witrynce, ale po pierwsze - był właśnie w trakcie letniego tournee, a po drugie - podróż i pobyt zbyt drogo by go kosztowały. Zrezygnował.
W następnych latach wracał niekiedy myślami do tego spotkania. Koledzy, dowiedziawszy się, że miał okazję poznać Dantego, wypytywali go o wszystko. Simon chętnie opowiadał, nie wspominając jednak tego, co najbardziej zapadło mu w pamięć: należącego do Dantego Spiritusa.
To mógł być oczywiście żart. Czarodziej słynął nie tylko ze swoich sztuczek, ale także ze sposobu, w jaki zwykł się reklamować, wzbudzając powszechne zainteresowanie w publicznych sytuacjach. Udało mu się stworzyć wokół siebie aurę tajemniczości. Jego wygląd, charakterystyczna szpicbródka i ciemne oczy, stały się na wiele lat wzorcem dla innych magików. W zasadzie wszystko mogło być kłamstwem.
Przeciwko temu przemawiał jednak fakt, że Dante nigdy publicznie nie przyznał się do posiadania Spiritusa, w każdym razie Simon nigdy o tym nie słyszał. Dante zawsze ucinał wszelkie spekulacje dotyczące tego, że ponoć kiedyś zawarł pakt z diabłem, czy że w ogóle miał konszachty z ciemnymi mocami. Była to dobra reklama, ale poza tym czysta bzdura.
Ostatnie zdanie, wypowiedziane przez Dantego w muzeum, dało Simonowi wiele do myślenia; doszedł do wniosku, że czarodziej jednak kłamał. Kłamał, mówiąc, że Spiritus był martwy, kiedy do niego trafił.
Woda. Oczywiście.
Dante był najbardziej podziwiany za swoje sztuczki z wodą. Wydostawał się z pełnych wody pojemników, nie ustępując w tym względzie Houdiniemu. Podobno był w stanie wstrzymać oddech nawet na pięć minut, co najmniej. Potrafił też sprawić, że woda przemieszczała się z jednego miejsca w drugie, znał sztuczki, dzięki którym nagle w wybranym miejscu pojawiały się masy wody.
Woda. Oczywiście.
Jeśli Dante posiadał Spiritusa wodnego, to wszystko było jasne: to była prawdziwa magia, którą Dante niekiedy próbował okiełznać, żeby nikt nie zaczął się niczego domyślać. A może i moc Spiritusa była ograniczona?
Simon pogłębiał swoją wiedzę.
Jego agnostyczne nastawienie zaczęło coraz bardziej ustępować przekonaniu, że nadprzyrodzone siły jednak istnieją, przynajmniej w odniesieniu do Spiritusa. Okazało się, że na przestrzeni dziejów byli ludzie, którzy go posiadali. Zawsze chodziło o czarnego owada, takiego, jakiego widział w muzeum Dantego, przynależącego do jednego z elementów: ziemi, ognia, powietrza, albo wody.
Próbował dociec, co się stało ze Spiritusem, którego wtedy widział, ale nie znalazł żadnych informacji. Gorzko żałował, że jednak nie posłuchał swojego wewnętrznego głosu i nie wykorzystał nadarzającej się możliwości. Teraz pewnie już nigdy go nie zobaczy.
Tak sądził.
Zerkał to na martwego kota, to na kubek. Ironia losu polegała na tym, że Dante, który znalazł Spiritusa, przypłacił to życiem.
Kilka godzin później Simon zbił małą skrzyneczkę, włożył do niej Dantego i pochował go pod krzakiem leszczyny, gdzie kotek zwykle przesiadywał, polując na ptaszki, które padały jego łupem. Dopiero w tym momencie podniecenie ustąpiło miejsca smutkowi. Simon nie był sentymentalny; miał cztery koty o tym samym imieniu, a jednak grzebiąc swojego czwartego Dantego, zdał sobie sprawę, że jest to też koniec pewnej epoki. Odchodził świadek wielu wydarzeń, kotek kręcił się przy jego nogach przez jedenaście lat.
- Żegnaj, przyjacielu. Dziękuję ci za te wszystkie lata. Byłeś pięknym kotem. Mam nadzieję, że będzie ci dobrze tam, gdzie teraz trafisz. Że będą tam śledzie, które będziesz mógł łowić. I że znajdzie się tam ktoś, kto cię polubi.
Simon poczuł, że coś ściska go w gardle, otarł łzę z kącika oka. Pokiwał głową, powiedział „amen” i wrócił do domu.
Na stole kuchennym leżało pudełko zapałek.
Nie dotykając robaka, udało się Simonowi włożyć go do pudełka. Teraz ostrożnie przyłożył ucho do ścianki pudełka. Nic nie słyszał.
Wiele o nim czytał. Wiedział więc, co powinien zrobić. Tylko czy tego chciał? Niełatwo było mu się zorientować, co z tego, co pisano w książkach, było jedynie spekulacjami, a co prawdą. Jednego jednak był pewien: związanie się ze Spiritusem było jednocześnie zobowiązaniem. Obietnicą złożoną siłom, które go stworzyły.
Czy warto?
Nie, pewnie nie.
Gdyby był młody, pewnie szalałby z radości na samą myśl o takiej możliwości, ale Simon miał siedemdziesiąt trzy lata i już dwa lata temu odłożył na półkę rekwizyty magika. Czarował jedynie na własne potrzeby, jeśli można tak powiedzieć, kiedy prosili go o to znajomi. Pokazywał łatwe triki na przyjęciach. Papieros w marynarce, solniczka, która nagle pojawiała się na stole. Nic nadzwyczajnego. Prawdziwa magia nie była mu już potrzebna.
To prawda, a jednak wiedział, że w końcu się zdecyduje. Całe życie uprawiał magię salonową. Miałby więc wycofać się teraz, kiedy to, co stanowiło kwintesencję magii, było w jego rękach?
Kretyn. Kretyn. Zdecydujesz się, prawda?
Ostrożnie otworzył pudełko i zaczął się przyglądać robakowi. Nie był w stanie dostrzec niczego, co sugerowałoby, że właśnie on był ogniwem łączącym świat ludzi z szaloną, wspaniałą magią. Zdawał się dość obrzydliwy. Wyglądał jak jakiś organ, który został komuś wycięty i sczerniał.
Simon chrząknął, zatrzymał ślinę w ustach.
Zdecydował się.
Poczuł na wargach ślinę. Pochylił głowę nad pudełkiem, obserwując leżącego w nim owada. Niteczka śliny, która ciągnęła mu się z ust, dotarła do celu: spłynęła na błyszczącą skórę stworzenia.
W tym momencie Simon poczuł na ustach jakiś smak, jakby niteczka śliny była cieniutką igłą. Smak natychmiast ogarnął całe jego ciało, było to dziwne doświadczenie, trudne do porównania z czymkolwiek. Jakby miał w ustach orzech, który za długo był w skorupie i się zepsuł. Zgniłe drewno, gorzki i jednocześnie słodki smak. Wstrętny.
Przełknął i dotknął językiem podniebienia. Nitka została przerwana, ale smak pozostał i wciąż narastał w jego ciele. Owad drgnął, ranka na jego ciele zaczęła się zabliźniać. Simon poczuł obrzydzenie. Wstał.
Popełnił błąd.
Wyjął z lodówki butelkę piwa, otworzył, wypił kilka łyków, żeby przepłukać usta. Poczuł się nieco lepiej, nadal jednak czuł obrzydzenie, stłumił odruch wymiotny.
Robak natomiast poczuł się znacznie lepiej; wypełznął z pudełka na blat stołu i ruszył w stronę Simona. Mężczyzna cofnął się do zlewu, wpatrując się w czarną grudkę, która zbliżyła się do krawędzi stołu i z miękkim odgłosem upadła na podłogę.
Simon przesunął się na bok, w stronę kuchenki. Robak zmienił kierunek i podążył za nim. Mężczyzna miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Zaczerpnął powietrza i przetarł oczy.
Uspokój się. Wiedziałeś, że tak będzie.
Mimo to nie potrafił stać spokojnie, kiedy robak zbliżył się do jego stóp. Uciekł do przedpokoju i usiadł na marynarskiej skrzyni, w której przechowywał odzież przeciwdeszczową; ścisnął skronie dłońmi, próbując trzeźwo ocenić sytuację. Paskudztwo najwyraźniej się nasyciło, bo smak, który czuł w ustach, nie był już tak intensywny.
Robak pokonał próg i znów zmierzał w jego kierunku. Zostawiał za sobą cienką wstążkę śluzu. Simon natomiast widział teraz w myślach rzeczy, których istnienia zaledwie pięć minut temu nie był w ogóle świadomy. Została zaszczepiona mu wiedza.
To, co odczuwał jak smak w ustach, robak odczuwał jako zapach. Dlatego mógł za nim podążać, dotrzeć do niego. To był jego cel. Być z nim...
Aż śmierć nas rozdzieli
...dzielić się z nim swoją siłą. Simon to wiedział. Kropla śliny sprawiła, że zawarł z nim przymierze, które na zawsze pozostanie nierozerwalne.
O ile...
Było jedno wyjście. Jednak w tym momencie nie wchodziło w grę, bo robak nadal zdążał do jego nóg. Był jego. Na zawsze, przynajmniej na razie.
Simon zrobił kilka szybkich kroków i wyminął Spiritusa, który natychmiast też zmienił kierunek. Mężczyzna wziął pudełko ze stołu. Przykrył nim czarne pełzające ciało i ostrożnie zamknął. Słoneczny chłopiec na etykietce pudełka mknął ku świetlanej przyszłości, Simon zaś stał, ważąc pudełko w ręku.
Zacisnął wargi, bo znów poczuł mdłości; robak się poruszył, czuł jego ciepło na dłoni. Tak. Był ciepły. Czuł się lepiej, dostał jedzenie i zyskał właściciela.
Simon schował pudełko do kieszeni.
Trudne jest życie koni nieznoszących ostróg ni bicza.
Po każdym uderzeniu batem rzucają się wertepami ku przepaściom.
Selma Lagerlof Gösta Berling (przekład Franciszka Mirandoli)
Paprotka (październik 2006)
Sprawę rozstrzygnęła paprotka.
Anders siedział i przyglądał się jej od dwudziestu minut, wypalając w tym czasie dwa papierosy. Patrzył na nią przez zasłonę dymu i drobinek kurzu wirujących w promieniach słońca. Okno nie było myte już od dłuższego czasu, na szybie były nieregularne tłuste plamy, ślady wieczorów, kiedy Anders siedział z czołem przyciśniętym do szyby, spoglądając na parking w oczekiwaniu, że zdarzy się coś, cokolwiek, jakiś cud.
Paprotka stała na parapecie, nad grzejnikiem. Idące do góry ciepło wprawiało w ruch jej cienkie gałązki. Listki były drobne i brązowe, suche.
Anders zapalił kolejnego papierosa, żeby móc jaśniej myśleć, a może w nagrodę, że znów myślał, jasno i trzeźwo. Oczy piekły go od dymu, kaszlał i cały czas przyglądał się paprotce.
Nie żyje.
Większość gałązek zwisała zwiędnięta wzdłuż ścianek doniczki, jasno-brązowe nitki na czerwonym tle. Ziemia, w której tkwiła roślinka, była tak wyschnięta, że niemal biała. Anders zaciągnął się, próbując sobie przypomnieć, od jak dawna tak wygląda? Jak długo jest martwa?
Próbował dotrzeć w pamięci do dni i wieczorów, kiedy siedział na kanapie, spacerował po mieszkaniu czy po prostu stał w oknie. Zlewały się w jedno, widział je jak za mgłą, ale zza niej nie widział paprotki. Kiedy się zastanowił, doszedł do wniosku, że w ogóle nie pamięta, żeby ją kupował. Że też przyszło mu do głowy kupić żywą roślinkę.
A może ją od kogoś dostał?
Możliwe.
Wstał z kanapy, ale nogi nie chciały go nieść. Zastanawiał się, czy nie nalać wody do butelki i nie podlać paprotki, ale w zlewie był taka sterta naczyń, że i tak nie zdołałby napełnić butelki. W łazience nie byłby w stanie ustawić jej pod takim kątem, żeby wlać do niej choćby trochę wody. Chyba że wykręci słuchawkę prysznica...
Przecież ona i tak jest już martwa.
Poza tym nie miał siły.
W doniczce znalazł osiem petów. Niektóre były wciśnięte w suchą ziemię. Czyli musiał stać tu i palić. Nie przypominał sobie tego. Pociągnął dłonią po suchych gałązkach, kilka listków spadło na podłogę.
Skąd ty się tu wzięłaś?
Przyszło mu na myśl, że roślinka po prostu pojawiła się w jego świecie, tak jak Maja z niego zniknęła. Nagle wpadła tu przez jakąś szparkę w czasoprzestrzeni, tak jak jego córka nagle zniknęła. Po prostu.
Co Simon zwykł mawiać, kiedy pokazywał im swoje sztuczki?
Tutaj nic, tam też nic, a potem, wskazując na swoją głowę, a tutaj kompletna pustka.
Na ustach Andersa pojawił się uśmiech. Przypomniał sobie wyraz twarzy Mai, gdy Simon po raz pierwszy pokazał im swoje sztuczki, zaledwie kilka miesięcy przed jej zniknięciem. Gumowa piłeczka, którą trzymał w ręku, nagle rozpłynęła się w powietrzu, a piłeczka, którą Maja trzymała w dłoni, zamieniła się w dwie. Dziewczynka patrzyła na Simona w napięciu, jakby chciała powiedzieć: „No dobrze i co dalej?”
Kiedy ma się pięć lat, magia nie jest cudem. Jest czymś oczywistym.
Anders zgasił papierosa w doniczce. Zamiast ośmiu petów było tam teraz dziewięć. I nagle przypomniał sobie: mama.
To jego mama przyniosła mu paprotkę, kiedy odwiedziła go jakieś cztery miesiące temu. Sprzątnęła mieszkanie i postawiła paprotkę. Był wtedy w głębokiej apatii, leżał w łóżku i patrzył na krzątającą się matkę, która wkrótce wróciła do własnego życia w Göteborgu.
Paprotka nie należała do rzeczy istotnych, więc o niej zapomniał jak o kolejnej plamie na tapecie.
Teraz nagle ją zobaczył. Samotną, martwą paprotkę na zakurzonym parapecie na tle brudnego słońca przedzierającego się przez brudne okna. W życiu nie widział czegoś brzydszego.
Zamiast jak zwykle zakończyć na tym rozmyślania, tym razem tego nie zrobił. Jego myśli podążyły dalej, ukazując mu życie, którego wynikiem mogła być taka potworność, i było to niedobre, brzydkie życie.
To, że jego życie było brzydkie, mógł znieść. Był tego świadom, tak je sobie ułożył, przyzwyczaił się, przyjmując do wiadomości, że w ciągu kilku lat może umrzeć właśnie w wyniku tego brzydkiego życia, które prowadził.
Ale paprotka...
To było za dużo. Nie do zniesienia.
Anders zakasłał i powlókł się do sypialni. Miał wrażenie, że jego płuca skurczyły się do wielkości piąstki. Mocno zaciśniętej piąstki. Wziął zdjęcie Mai, stojące na nocnym stoliku, i podszedł z nim do okna.
Zdjęcie zostało zrobione z okazji szóstych urodzin córeczki, dwa tygodnie przed jej zniknięciem. Na czole miała maskę, którą sama zrobiła w przedszkolu i nazwała Trollowym Diabełkiem. Na zdjęciu Simon uchwycił dokładnie moment, w którym dziewczynka zsunęła maskę z twarzy i patrzyła na niego pełnymi oczekiwania oczami, ciekawa, czy przestraszył się jej „strachów”, jak to określała.
Wyraźnie było widać dołeczki w policzkach, cienkie, brązowe włosy były ściągnięte do tyłu, tak że widać było lekko odstające uszy. Jej zwykle wyjątkowo małe oczy były szeroko otwarte i patrzyły na niego.
Znał zdjęcie na pamięć, każda jego najmniejsza drobinka była jak przyklejona do jego źrenicy, została na niej niczym biała kropka, każdy delikatny włosek na skórze córeczki. W każdej chwili mógł przywołać go w pamięci.
Odwrócił zdjęcie tak, żeby Maja patrzyła na paprotkę.
Postawił zdjęcie obok paprotki i otworzył okno. Mieszkanie było na czwartym piętrze, i kiedy wychylił się z okna, widział stację kolejki, Haninge Centrum. Spojrzał w dół. Do asfaltu na parkingu było dobre dziesięć metrów i żadnych ludzi w pobliżu.
Znów wziął do ręki zdjęcie, przycisnął do serca. Smugi kurzu uniosły się do góry, ku słońcu.
Chwycił brzeg doniczki, uniósł paprotkę i wystawił rękę za okno. Puścił. Chwilę potem usłyszał odgłos rozbijającej się o ziemię doniczki. Odwrócił twarz do słońca, zamknął oczy.
O kotwicy
Blisko brzegu, na cmentarzu w Naten leży kotwica. Ogromna, odlana z żelaza, z trzonem ze smołowanego drewna. Jest większa od wszystkich nagrobków, większa od wszystkiego na cmentarzu, z wyjątkiem samego kościoła. Niemal wszyscy którzy zaglądają na cmentarz, prędzej czy później trafiają w miejsce, gdzie leży kotwica; zatrzymują się, przyglądają się jej chwilę i idą dalej.
Na trzonie, na wysokości twarzy; jest tabliczka. Na niej jest napisane: Pamięci wszystkich, którzy zaginęli na morzu. Tak więc kotwica sprawuje pieczę nad wszystkimi, których ciała nigdy nie zostały złożone w ziemi, czy których popioły nigdy nie zostały rozsypane w lesie. Tych, który wypłynęli i nigdy nie wrócili.
Kotwica ma cztery i pół metra długości i waży ponad dziewięćset kilogramów.
Możecie wyobrazić sobie taki statek? Gdzie on teraz jest?
Może od kotwicy na cmentarzu w Naten prowadzi jakaś niewidzialna nić? Do nieba albo w dół, do ziemi, albo do morza. I właśnie tam, na jej drugim końcu, znajdziemy ten statek. Załoga i pasażerowie zaginęli. Krążą po pokładzie, wypatrując czegoś na pustym horyzoncie.
Czekają na tego, kto ich znajdzie. Na dźwięk silnika spalinowego w oddali albo na pojawienie się masztu gdzieś na horyzoncie. Na parę oczu, które ich dojrzą.
Będą kontynuować swoją podróż, aż dotrą do celu, aż zostaną złożeni do grobu albo spaleni. Tyle że są przytwierdzeni do ziemi niewidzialnym łańcuchem i mogą tylko patrzeć przed siebie, na puste morze i wieczną pustkę.
Powrót
Mały stateczek pasażerski odpływał od pomostu i Anders uniósł rękę w geście pozdrowienia. Za sterami stał Roger. Byli niemal rówieśnikami, chociaż nigdy się nie przyjaźnili. Jednak spotykając się, zawsze się pozdrawiali, jak wszyscy na wyspie. No, może z wyjątkiem niektórych letników.
Anders odstawił walizkę; śledził wzrokiem stateczek, który zawrócił, biorąc kurs na południowy cypel, wracał do Naten. Anders rozpiął kurtkę. Temperatura była tu o kilka stopni wyższa niż w mieście, morze dłużej oddawało ciepło lata.
Powroty na Domarö zawsze kojarzyły mu się z określonym zapachem: mieszaniną słonej wody, wodorostów, drzew iglastych i oleju napędowego magazynowanego w cysternie na przystani. Wziął głęboki wdech przez nos. Nic nie czuł. Dwa lata ostrego stanu zapalnego znieczuliło jego śluzówkę. Wyciągnął z kieszeni paczkę marlboro, zapalił papierosa i zaczął się przyglądać stateczkowi, który właśnie okrążał północny cypel, zbliżając się niebezpiecznie blisko do brzegu, przynajmniej tak to oceniał swoim niedoświadczonym okiem.
Nie był tu od zniknięcia Mai i nadal nie był pewien, czy wracając, nie popełnił błędu. Na razie czuł jedynie spokojną, melancholijną radość powrotu. Powrotu do miejsca, gdzie znał każdy kamień.
Krzaki rokitnika przy pomoście wyglądały jak zawsze, nie były ani większe, ani mniejsze. Jak wszystko na wyspie były wieczne, rosły tu od zawsze. Często chował się w nich, kiedy jako dziecko bawił się w chowanego, później ukrywał w nich alkohol, przemycany z promów kursujących na Aland, nie chcąc, żeby ojciec dowiedział się o jego poczynaniach.
Wziął walizkę i wyszedł na południową ulicę osady. Najbliżej portu wznosiły się stare wille pilotujących statki locmanów; dzisiaj w większości zmodernizowane bądź rozbudowane. W XIX wieku i na początku XX to właśnie locmani położyli podwaliny względnej zamożności wyspy.
Anders nie miał ochoty z nikim się spotykać, dlatego wybrał dłuższą drogę wzdłuż skał, obok schroniska zamkniętego po sezonie. Droga zwężała się, by po jakimś czasie się rozdzielić. Postawił walizkę i się zawahał. Dróżka po lewej stronie prowadziła do domku babci i do domu Simona, dróżka po prawej do Wpadki. Po chwili namysłu wybrał tę skręcającą w lewo.
Simon grabił liście. Nie postarzał się szczególnie od czasu, kiedy Anders widział go ostatnio, to znaczy od tej zimy, kiedy zniknęła Maja. Pewnie był już w wieku, kiedy to nie ma już większego znaczenia. Poza tym Anders zawsze postrzegał Simona tak samo, to znaczy jako bardzo starego. Jedynie gdy oglądał swoje zdjęcia z dzieciństwa, na których Simon miał około sześćdziesiątki, dostrzegał, że jednak te dwadzieścia lat miały znaczenie.
