Powidoki - Kamil Zinczuk - ebook + audiobook

Powidoki ebook i audiobook

Kamil Zinczuk

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po debiutanckiej książce "Samotności" Kamil Zinczuk w "Powidokach" ponownie zanurza się w duszne opary życia Pokolenia X. Te opary mają woń alkoholu, seksu, używek tańszych i droższych, coraz częstszych nostalgicznych wycieczek w magiczne wspomnienia z przeszłości, a często bywają również oparami nonsensu. W nich pławią się, a często topią, dzisiejsi trzydziesto i czterdziestolatkowie, którzy w połowie swego życia zaczynają dochodzić do wniosku, że wszystko, co ich otacza nie ma głębszego znaczenia i nie wróci to, co było. Kiedy więc jedni ciągną bezrefleksyjnie kierat codzienności, drudzy miotają się w bezsilnej, z góry skazanej na porażkę, walce. Autor zaś prowadzi swego bohatera, niczym Joyce Blooma w Ulissesie, każąc mu kluczyć miedzy zdarzeniami i lubelskimi ulicami i mimo wszystko wyciągać z zalewu beznadziei odrobinę wiary w sprawy najważniejsze.

 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 18 min

Rok wydania: 2022

Lektor: Kamil Zinczuk

Oceny
4,2 (5 ocen)
1
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Kamil Zinczuk, Lublin 2022

redakcja i korekta

Janusz Muzyczyszyn www.muzyczyszyn.pl

opracowanie graficzne, okładka, skład

Szymon Strużyński studioformat.pl

isbn 978-83-67049-733

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody autora.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora.

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe. Poglądy prezentowane przez bohaterów nie są poglądami Autora, a jedynie próbą pokazania odbioru pewnego wycinka zjawisk społecznych, które mogą w jakiś sposób pośredni lub bezpośredni dotknąć każdego z nas.

druk elpil, ul. Artyleryjska 11,

08–110 Siedlce | elpil.com.pl

kontakt z autorem

[email protected]

Idzie o to, że człowiek,który w głębi siebienie kryje niespodziankiz reguły nie bywa interesujący

Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata

wstęp

Wszystkie nasze wspomnienia definiują nas takimi, jakimi jesteśmy teraz, w danej chwili. Jednak to, że nasze postrzeganie jest subiektywne, sprawia, iż każde z naszych wspomnień jest jedynie powidokiem tego, co się wydarzyło. Z biegiem czasu wspomnienia blakną, redefiniują się i zmieniają kształt. Inne nabierają barw i wyolbrzymionego znaczenia. Różni uczestnicy tych samych zdarzeń postrzegają je inaczej po dniu, miesiącu, roku czy też dekadzie. To sprawia, że wszystko co wydaje nam się, że przeżyliśmy, mogło w rzeczywistości wyglądać całkiem inaczej. To sprawia, że każdy ma swoją postrzeganą zmysłami rzeczywistość. Nawet ten dzień, w którym to czytasz, niedługo zblaknie i stanie się jedynie powidokiem, który być może czasem, a być może nigdy, będziesz odtwarzać w myślach.

1

Wiatr targał mocno koronami drzew, w zasadzie było słychać jednolity szum przechodzący czasami w huk. Spokojny, jakby się zazwyczaj wydawało, las zdawał się uginać pod kolejnymi bezlitosnymi atakami wiatru. Korony bezlistnych drzew gięły się to w jedną to w drugą stroną pod naporem żywiołu. Noc, pomimo iż księżyc powinien stać wysoko w pełni, była granatowo-czarna, nieprzenikniona. Było to zapewne spowodowane przez nisko zawieszone, szybko poruszające się, muskające wręcz najwyższe konary drzew burzowe chmury. Raz za razem gdzieś w oddali niebo rozświetlało się jasnym błyskiem, a po kilku uderzeniach serca słychać było przewalający się nad drzewami łoskot gromu. Natura okazywała swoje straszne, ale jakże piękne oblicze. W świetle błyskawicy w dużej kępie krzaków porastającej niewielką powstałą w wyniku wiatrołomu polankę, można by było rozpoznać kilka przyczajonych zbitych w jednolitą masę postaci. Były włochate, odziane w futra, z przytwierdzonymi do pleców sterczącymi kikutami drewnianych stelaży, na których mieli swój cały dobytek przytroczony paskami skóry, kilku mężczyzn i kilka kobiet. Byli w różnym wieku. Jedna z kobiet miała przyciśnięte do piersi niemowlę, które co jakiś czas cichutko pojękiwało, mężczyzna o kręconych, spływających na ramiona siwych włosach trzymał w dłoni długi zaostrzony, przypalony na końcu kij. Od razu można było spostrzec, że są bardzo zmęczeni i przemoknięci, kilka chwil temu przeprawili się przez błotnisty parów, brodząc po pas w mętnej, pokrytej spękanym lodem wodzie, a potem wspięli się po stromej i śliskiej lessowej ścianie wąwozu. Nagle do grupy ludzi podeszła kolejna postać i zaczęła coś tłumaczyć, mocno przy tym gestykulując. Wskazywała palcami to na członków grupy, to w stronę nieodległego porośniętego lasem wzgórza, które przy każdym rozbłysku odcinało się ciemną plamą. Obok nowej postaci bezszelestnie pojawił się pies, a może wilk. Przysiadł na mokrej ściółce przy swoim panu, jakby czekając na komendę.

Wiosenny las nie pokrył się jeszcze listowiem, a gdzieniegdzie widocznie były jasno odcinające się plamy topniejącego śniegu. Śnieg był mokry i wodnisty, stopy wędrowców obwiązane skórzanymi pasami zapadały się w nim z mlaskiem. Wszyscy poruszali się w ciszy, obok nich bezszelestnie przemykał na czterech łapach wilk, a może pies. Po kilkuminutowym marszu cała grupa stanęła przed małym, nie większym od dziecka otworem odcinającym się głęboką czernią od białych ścian wzgórza. Pierwszy wcisnął się w czeluść ten, który przedtem opowiadał, gestykulując, ten który przyszedł z psem. Reszta została w milczeniu na zewnątrz. Po dłuższej chwili gdzieś w głębi otworu zatrzepotał mały płomyczek, a po kolei wszyscy przemoknięci i zziębnięci wędrowcy zniknęli w środku. Z krzesanych iskier na suchych kawałeczkach trawy i pałki wodnej zapłonął mały ogienek, dym wzbił się w górę, gdzieś tam wysoka sala jaskini posiadała naturalny komin. Pierwsza sala jaskini nie była duża, w świetle pełgającego małego płomienia mogła się jednak wydawać ogromna, pełna skalnych, utworzonych przez cieknącą nasiąkniętą minerałami wodę kolumn. Ludzie rozsiedli się na kamieniach, jedna z kobiet wcisnęła każdemu w dłonie, zaczynając od najwyższego mężczyzny, kawałek suszonego mięsa. Druga trzymała w rękach pękaty bukłak. Ten, który pierwszy dostał suszone mięso, rozsiadł się na jednym z kamieni, mlaszcząc i ciamkając, pochłaniał długi pasek suszonej strawy. Rozejrzał się dookoła i słowami dawno już teraz zapomnianego języka, które mogły się wydawać burknięciami czy też warknięciami, przekazał reszcie klanu: „Rozgośćcie się, zostaniemy tu na dłużej, jeden mężczyzna stoi na straży przy wejściu, a kobiety niech przygotują posłania”. Potem wskazał na mężczyznę, który wcześniej przyszedł do nich z psem: „Sprawdź, czy są tu jeszcze jakieś sale, w których można się schronić”.

Jaskinia, nad którą tysiące lat później całkiem inni ludzie zbudują najpierw ziemno-drewniany wał obronny, a potem z białej skały i czerwonej cegły lubelski zamek, po raz pierwszy ugościła ludzkich mieszkańców wraz z ich czworonożnym przyjacielem.

2

Dźwięk pojawiał się raz za razem. To stawał się głośniejszy to cichszy, po chwili wynurzyła się moja świadomość i zdałem sobie sprawę, że śnię, a dźwięk pochodzi z zewnątrz, z realnego świata i narasta z sekundy na sekundę, wwiercając się w mój sen. Często tak śnię, że w czasie snu doskonale zdaję sobie sprawę, że to sen, fakty jak i sama rzeczywistość nie sklejają się na tyle, że wiem, jestem przekonany, iż kroczę po świecie stworzonym wewnątrz mojej głowy z moich własnych wspomnień i marzeń. Czasem są to sny całkiem nowe, w których mogę się zagubić, ale najczęściej mam sny powracające, doskonale znam śniący mi się świat, jestem nawet w stanie przewidzieć zdarzenia. Często w snach wracam do czasów, gdy byłem nastolatkiem. Możliwe dlatego, że był to według mnie najszczęśliwszy okres mojego życia. Wielokrotnie brałem na nowo udział w „sennych” lekcjach w szkole średniej, ba czasem nawet zdawałem po raz kolejny egzamin maturalny, a rano budziłem się przez kilka chwil, pamiętając nawet, jakie to tym razem pojawiły się tematy do analizy na języku polskim. Najśmieszniejsze jest to, iż w śnie jestem sobie w stanie wytłumaczyć i zracjonalizować moje postępowanie nawet to najgłupsze i łamiące reguły fizyki, ale też to, co na przykład robi czterdziestolatek zasiadający w ławce z nastoletnimi kolegami z klasy. Dźwięk znowu zdominował moje senne doznania. Z początku starałem się go całym sobą ignorować, nadal idąc gdzieś kamienno-ceglanym korytarzem stworzonym przez moje senne majaki. W jednej dłoni trzymałem krótki dzwonek osadzony na drewnianym trzonie, taki używany kiedyś w szkołach, gdy nie było prądu, który podrygiwał mi w ręce raz za razem. Drugą dłoń opierałem o ceglany mur, we śnie czułem, jak jego chropowata powierzchnia szoruje mi skórę na zmianę z gładką strukturą porastających cegłę porostów. Jednak ktoś uparcie dzwonił. Raz za razem wibrujący dźwięk pochodził spoza sennego świata, a pomimo tego, że szukałem podświadomie ręką telefonu na łóżku, nie znalazłem go. Dłoń wędrowała po prześcieradle w poszukiwaniu źródła dźwięku z coraz większą desperacją to w jedną to w drugą stronę, na próżno. Zapewne jest podpięty do ładowania gdzieś daleko jak na moją aktualną percepcję, zapewne w drugim pokoju. Senny korytarz rozwiewał się, walił w gruzy, robiło się jasno, coraz jaśniej, powoli otworzyłem powieki, telefon cały czas wwiercał mi się w głowę monotonną głośną melodyjką. Nagle przestał i zapadła cisza, równie świdrująca uszy i głuchy łomot wystraszonego serca, połączony z szumem krwi w głowie. Telefon zaczął dzwonić znowu, ktoś się na mnie dziś uparł i wie, że w końcu jego starania odniosą zamierzony skutek.

– Jezusie, dlaczego go nie wyciszyłem, przecież dziś jest sobota – wyszeptały moje spierzchnięte wargi.

Zawsze, ale zawsze tak jest, że jak tylko o tym zapomnę, to od siódmej rano namawiają mnie na fotowoltaikę, pomimo tego, że mieszkam w pamiętającym czasy polskiego socjalizmu wieżowcu, albo na kursy językowe dla czterdziestolatków finansowane z Unii Europejskiej, ale jednak droższe niż komercyjne, albo – jak ostatnio – na badania kolonoskopowe w ramach jakiegoś rządowego programu. W zależności od nastroju jestem miły albo i nie, a nastrój zazwyczaj mam podły. Wiem, że to są tylko ludzie, którzy wykonują swoją często marnie płatną pracę, ale ja też jestem tylko człowiekiem, który nie zawsze musi mieć nastrój na odpowiadanie, czy chce mieć panele słoneczne na moim wymyślonym przez ankietera podmiejskim domku, lub garażu „bo to zawsze mniejszy VAT”. Od tych telefonów powoli sam staję się wysokiej klasy specjalistą od energii odnawialnej, chociaż jedynie w opcji słonecznej, bo jakoś nikt nie chce mi na razie wcisnąć jakiegoś wiatraka z turbiną, albo na przykład biogazowni. W sumie biogazownia mogłaby mnie zainteresować, jako przedstawiciel czterdziestoparolatków stołujących się nieregularnie, mam niewątpliwie duży wkład w tego typu rozwiązania. Jestem przecież od dekad dostarczycielem niewątpliwie wysokogatunkowego surowca – alkohol, tłuszcze wszelakie to masa kalorii dla żarłocznych biogazowych bakterii. Zacząłem się nad tym przez chwilę zastanawiać, dlaczego to ja płacę za ścieki, a nie mnie płacą za surowiec i nawet przez chwilę poczułem się lekko wykorzystany. Oczami wyobraźni zobaczyłem te niewyobrażalne masy drobnych mikroustrojów żywiących się moim produktem końcowym. Może sam się tym zajmę, będę dzwonił do znajomych i im to wciskał, dobrze się bawiąc.

Szybko ta myśl rozbłysła mi w głowie, a potem nastąpiła sobotnia implozja kaca, tak sobota, wczoraj był piątek dziś jest sobota, i jest sobotni ćmiący głowę kac. Chociaż nie, dziś jest środa, a wczoraj był wtorek, a kac jest pozostałością czego? Już wiem, kac jest pozostałością randki. Nawet nie randki tylko radosnego picia po randce. Upiłem się radością i mocnym alkoholem, świętując w moim mniemaniu bardzo udany erotycznie wieczór.

Telefon dzwonił bezustannie, z przerwami, gdy połączenie było zapewne automatycznie odrzucane do nagrania na sekretarce i znowu kolejny sygnał. Pamiętam to nagranie zrobione na imprezie lata temu, bo kto teraz nagrywa się na sekretarkach. „Cześć, tu mówi Koleś, proszę, nie nagrywaj się, tylko wyślij mi SMS, bo i tak pewnie zapomnę odsłuchać” w tle nagrania leci jakaś muzyka, słychać też kobiece głosy. Najciekawsze jest, że pamiętam tę imprezę doskonale, to właśnie wtedy jeden z moich kolegów przesadził z pigułkami na odmienne stany świadomości. Otworzyły mu się wszystkie czakry, czy jak on to nazywa i chłonął energię wszechświata tymi otwartymi otworami, a poza tym jednocześnie rozmawiał z połową panteonu skandynawskich bogów. Pamiętam, miał jakby szczękościsk, i non stop odsłonięte zęby w karykaturze uśmiechu. Najciekawsze, że jak już z niego zeszło, to wszystkim wydawało się, że nie do końca pozamykały mu się te czakry, i że zachowuje się, jakby trochę tej kosmicznej energii zassał za dużo, wręcz ta kosmiczna energia ulewała się z niego. Krótko mówiąc, coś tam mu się w głowie poluzowało.

Usiadłem na łóżku, w pokoju było już całkiem jasno, zazwyczaj szczelnie zasłonięte zasłony dziś były rozrzucone na boki, tak że słońce świeciło wprost na mnie. Gdy tylko spojrzałem przez okno, słońce zniknęło za ciężkimi chmurami, jakby tylko skubane czekało na chwilę, gdy wstanę i mogło samo udać się na wygodny spoczynek na którejś chmurce. Zrobiło swoje: świeciło mi w okno, obudziło mnie, a teraz fajrant. Zapewne przed zaśnięciem w pijackim widzie podziwiałem panoramę nocnego miasta, tak dobrze widoczną z mojego wieżowca. Spojrzałem na zegarek – nie zdjąłem go na noc, więc było całkiem dobrze – była siódma trzydzieści. Telefon zadzwonił znowu, tym razem jakby głośniej. Ktoś, kto dzwoni do mnie z samego rana w sobotę, musi być zdesperowany, tym typem desperacji, która sprawia, że zanika instynkt samozachowawczy. Inna sprawa, że zazwyczaj w sobotę telefon jest wyłączony, dziś a w zasadzie wczoraj o tym zapomniałem. Jaka sobota… środa, sam nie wiem, co mnie ta sobota tak dziś dopadła. Dźwignąłem się ciężko łóżka, z kilkoma skrzypnięciami, nie wiem, czy to drewno łóżkowej ramy, czy też mój stary kręgosłup, a może niezbyt naoliwione stawy wydały ten przeciągły jęk protestu przed nagłą zmianą.

Spojrzałem na wyświetlacz telefonu. Wiem, kto dzwoni, żona mojego przyjaciela, ale o co jej chodzi, przecież jest sobota, to znaczy środa.

– Halo!?

Mój głos jest ochrypły i przepity. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Nie ujrzałem w sumie nic ciekawego – ot facet w nieciekawych gaciach z telefonem komórkowym przy uchu. Włos rozczochrany, twarz opuchnięta od wczorajszego i przedwczorajszego i przed–przedwczorajszego picia. Skóra blada, z wyraźnie zaznaczoną blaknącą już opalenizną na przedramionach, ślad po wakacyjnych upałach, a do tego z wyraźnymi śladami zadrapań na torsie. Właśnie, zadrapania…! Teraz mi się przypomniało, skąd są i wczorajszy wieczór wrócił do mnie bardzo wyraźnie. Głos w słuchawce odpłynął gdzieś daleko, a ja wróciłem myślami do wczorajszego wieczoru.

3

Idziemy spokojnie deptakiem wytyczonym na Krakowskim Przedmieściu, w oddali majaczy sylwetka Bramy Krakowskiej, jest jesienny wieczór. Jeden z tych ostatnich ciepłych i suchych jak na listopad, za kilka dni zapewne deszcze zamienią jesień w oślizgłą od opadłych liści i porannego przymrozka, ale jeszcze nie dziś. Dziś co prawda jesteśmy w jesiennych płaszczach, ale grzeje – przynajmniej mnie – perspektywa randki prawie w ciemno. Jest piękna, co chwilę uśmiecha się do mnie, odsłaniając białe równe zęby, ma lekko wywiniętą wargę, ale nie jedną z tych spuchniętych od nadmiaru kwasu hialuronowego. Jest naturalna, no może poza gęstymi, zbyt gęstymi jak na naturalne rzęsami. Rozmawiamy o wszystkim i o niczym, ale raczej o przeszłości, o byłych związkach. Ludziach, którzy pojawiali się w naszych jakże odmiennych życiach na dłuższą bądź krótszą chwilę. Słyszę miarowy stukot jej szpilek na bruku, mimo ciepłej aury wieczoru nie ma wielu przechodniów. Stuk–puk, stuk–puk, szpilką o bruk. W tych wysokich butach jest prawie tak samo wysoka jak ja, a ja nie jestem niski. Ot tak, wolno snująca się, czy też spacerująca para, w głowie kłębią mi się myśli, rozważam opcje, gdzie pójdziemy na drinka i kolację. Zapomniałem zrobić rezerwację, zresztą o tej porze roku i we wtorek raczej nie jest ona konieczna. Może jedna z restauracji przy Trybunale Koronnym, co prawda o tej porze roku ogródki są już rozebrane i czekają na ponowny rozkwit, gdy tylko do Lublina zawita wiosna. Mam sporo czasu, ona chyba mniej, niania, dziecko, tak to bywa w rozbitych związkach. Śmiejemy się razem, w końcu po trzydziestce łatwiej spotkać rozwódkę niż mężatkę, to okres, gdy rozpadają się związki, w które kobiety wchodziły gdzieś na początku studiów bądź też pod koniec szkoły średniej. Dziesięć lat, jedno lub dwójka dzieci, a potem okazuje się, że partner, z którym doskonale bawiły się na studniówce czy też studenckich imprezach, nie nadaje się na ojca i męża dla dojrzałej emocjonalnie kobiety, albo wręcz przeciwnie: one stwierdzają że chcą trochę pożyć, a nie zwiędnąć w domowym zaciszu i podejmują decyzję o odejściu. Czy w taki, czy inny sposób lądują same w mieszkaniach spłacanych na małżeński kredyt a opuszczonych przez męża, czy też na stancjach, albo prozaicznie wracają do rodziców, bo łatwiej o opiekę nad dzieckiem czy też dziećmi, bo bezpieczniej, bo taniej.

Idziemy, poznałem ją przypadkiem. Rozmowa w sklepie, od słowa do słowa, wymiana kontaktów, wieczorne wysyłanie zdjęć, żadnych szaleństw, żadnych romantycznych opowieści o tym, jak tata poznał mamę i biegł za nią w deszczu z pękiem róż, bo i szansa na ciąg dalszy jest minimalna, jak to w relacjach tworzonych po relacjach, kiedy ludzie już są ostrożni i pewni w swojej niepewności co do ewentualnych związków na całe życie. To co najczęściej można usłyszeć lub przeczytać. Szukam kogoś na stałe, ale… i w tym „ale” zawarty jest cały lęk przed kolejnym ograniczeniem niedawno odzyskanej wolności, lęk przed atakami zazdrości partnera, lęk przed nudą, lęk przed brakiem zainteresowania po kilku latach związku, ale też lęk przed rutyną czy wręcz monotonią w łóżku.

Pamiętam bardzo dobrze podobny spacer kilka miesięcy wcześniej w ciepły lipcowy wieczór, miasto było wtedy gwarne, nagrzane od upału, chodniki oddawały ciepło, a ludzie szukali zabawy, jedzenia i picia, ciesząc się, że wreszcie można się przeciskać w tłumie po wiosennym epidemicznym gastronomicznym armagedonie, a w oddali słychać było coraz głośniejsze pohukiwania zbliżającej się letniej burzy. Co jakiś czas niebo rozświetlało się fleszem błyskawicy. Zamyślam się, przestaję jej słuchać, a myśli wędrują w tamten czas.

Deszcz, jeden z tych nagłych i prawie niespodziewanych, pada na wszystkich, co prawda ostrzegał błyskami i grzmotem o swojej obecności, ale któż by się tym przejmował w tak piękny, ciepły lipcowy wieczór. Niektórzy chronią się, uciekając do barów i restauracji, które zapraszają wielkimi parasolami lub też drewnianymi podestami, a najczęściej i tym i tym. To tu to tam widać pary i pojedyncze osoby, wciskające się pod wystające elementy kamienic, tak by uchronić się przed strugami deszczu. To jeden z tych deszczy, które zaczynają się nagle, jakby ktoś na niebie odkręcił kran, jedna ściana wody, wielkie bąble wyrastające na bruku, w miejscu, gdzie spadła kolejna z miliarda ciężkich kropel. Brama Krakowska nie wydaje się dobrym schronieniem, chociaż jej ceglane mury są najbliżej, wchodzę w jej wnętrze i okazuje się, że nie ma tam wielu ludzi, są ci, co byli tu wcześniej, zanim z nieba spadł deszcz, kilka młodych osób. Mam w głowie dla niech swoją własną nazwę: „neohipisi”. Jeden z nich ma gitarę i gra na niej, nie zważając na swój brak umiejętności, a przy okazji, albo przede wszystkim, zbiera na wakacje, przynajmniej tak głosi kartka umieszczona obok futerału, znacznie za dużego na gitarę, bardziej pasującego na pudło na kontrabasie. Ale czy to jest ważne, przecież ważna jest chwila, pada deszcz. Grzebię w kieszeni i wrzucam im kilka połyskujących srebrzyście monet, uśmiechają się do mnie, kiwając głowami. Uwielbiam deszcz, uwielbiam, jak mnie moczy, sprawiając, że czuje się, że żyję, lecz dziś nie mogę sobie na to pozwolić. Mam jeszcze kilka spraw, które wymagają suchego ubrania, wchodzę w bramę i naglę zdaję sobie sprawę, że jestem tutaj prawie sam, są tylko grający i śpiewający ludzie i jeden oparty o cegły starszy człowiek, który pije jakieś tanie wino prosto z butelki, zupełnie się nie przejmując otaczającym go światem.

„Whisky moja żono…”

Słyszę ochrypły głos dobiegający z podcienia bramy prowadzącej na Stare Miasto. Towarzyszy mu drugi piskliwy i fałszujący, należy do kobiety, a w zasadzie młodej dziewczyny ubranej na czarno w obcisły strój i rajstopy z dużymi czarnymi oczkami. Ma bardzo mocny ciemny makijaż i czarne, farbowane, krótko obcięte włosy. Śpiewa rytmicznie, bujając ciałem z głową uniesioną wysoko, w zasadzie patrzy w ceglane sklepienie Bramy Krakowskiej. Koncert trwa w najlepsze bez względu na pogodę i niezależnie od publiczności.

– Coś się stało, nie odpowiadasz…

Dociera do mnie, że się zamyśliłem, nie wiem, o czym opowiadała, kiwam szybko głową.

– Przepraszam jakoś się zamyśliłem, tak miło się spaceruje, ale miałem kilka problemów w pracy i jakoś, ale to nie ważne, już jesteś tylko ty. Chodźmy coś zjeść. Tak, chodźmy do Trybunalskiej albo obok, tam dają coś dobrego.

– Okej, mam nadzieję, że w tej pracy to nic poważnego.

Patrzy na mnie, ma niebieskozielone oczy. Przeszywają mnie, są z tych, w których można się zgubić, a jednocześnie widać w nich figlarne iskierki. Podoba mi się to, jak zapowiedź miłych chwil.

– Nie, wszystko będzie okej, nie ma o czym gadać, przepraszam, chodź, postawię ci dobrego drinka w ramach przeprosin i już jestem skupiony, głupi ja, taka piękna kobieta obok, a ja myślę o pracy, co się ze mną dzieje.

– No, ja myślę, że się skupisz na mnie, nieczęsto udaje mi się wyjść, nie jest łatwo z czterolatką, szczególnie, że w zasadzie ma tylko mnie, a dziadkowie jeszcze są aktywni zawodowo, to znaczy pracują i jakoś nie za bardzo się garną, żeby brać ją na nocki. Chyba wolą ganiać się nago po kuchni niż siedzieć z wnuczką.

Roześmiała się, chyba na myśl biegających po kuchni nagich rodziców, spojrzała na mnie i zagryzała dolną wargę. Trwało to chwilkę, ale złapałem jej wzrok. Zapowiedź bardzo, ale to bardzo ciekawego wieczoru. Oczywiście jak czegoś nie zepsuję, tak więc muszę słuchać, muszę być skupiony i muszę odpowiadać tak, żeby łapać punkty.

Spojrzała w witrynę mijanego przez nas właśnie baru i trochę jakby do siebie kontynuowała rozmowę:

– Jej ojciec, znaczy Młodej, a mój były partner, to znaczy były mąż, jakoś nie ma za dużo czasu dla niej. Myślałam, że będzie bardziej odpowiedzialny, dziecko tęskni, pyta się o tatę, a co ja mam powiedzieć, no co?! Wszyscy faceci są tacy sami? Nawet pieniędzy nie dostaję, nic poza tym co sąd mi dał, a to jakieś grosze, wylicza mi wszystko, a przecież dziecko kosztuje. Wiesz, już pal sześć te pieniądze, wiem, że mu się nie przelewa, ale mógłby ją brać do siebie co kilka dni, mogłaby u niego przenocować.

Mam wrażenie, że muszę teraz coś powiedzieć, żeby przerwać to jej zapadanie się w żale do wszystkich mężczyzn na świecie, najlepiej zganić eksmęża, ale sam jestem eksmężem, więc mówię coś w stylu „nie uogólniajmy, nie każdy taki jest”. Opowiadałem jej o swoim synu, który został przy matce, a którego widuję co dwa tygodnie w weekend i czasem w któreś popołudnie, wtedy gdy akurat moja była żona ma humor, a z tym u niej jest wyjątkowo trudno. Co mam jej więcej powiedzieć? Mogę co prawda „łapać punkty” na jej byłym, ale odpuszczam sobie, chyba i ona tego nie potrzebuje, po prostu się wyżaliła i zmieniła temat. Szpilki stukają o bruk Starego Miasta, tym razem Brama Krakowska jest pusta, nie ma ani grajków ani kobiet sprzedających bukieciki kwiatów, cisza i spokój. Mijamy ceglane, mające setki lat mury i wkraczamy w inny świat. Uwielbiam Stare Miasto w Lublinie, ma duszę, ma historię, a przede wszystkim ma w sobie coś mistycznego, szczególnie gdy jest pusto i cicho jak teraz. Rozglądam się po murach kamienic, a ona opowiada mi historię ze studiów, nic ciekawego ani zajmującego, ale staram się złapać w pamięci jak najwięcej szczegółów o niej. Te informacje mogą mi się jeszcze przydać, jestem też ciekawy, jaka ona jest naprawdę pod maską, którą wdziała na nasze spotkanie. Trochę już się zdradziła, oczy ją zdradziły, a ja czuję ciepło w dole brzucha, podoba mi się, bardzo mi się podoba.

– Na co masz ochotę, może wino? Może drink?

– Tak, wino, dużo wina poproszę, tylko wytrawnego i oczywiście białego, bo po czerwonym to jakoś mnie głowa boli.

Mówiąc o bólu głowy, uśmiecha się do mnie i puszcza oko i od razu ten ból głowy przestaje się kojarzyć z tym ciężkim kacowym porannym tętentem w rytm uderzeń serca w głowie, a tym innym bólem, często wyimaginowanym, zapowiadającym nudny wieczór i samotny sen.

– Tak więc wino, a potem chcę się gdzieś z Tobą przejechać, zabierz mnie gdzieś za miasto, nie chcę łazić po tym bruku, pozdzieram sobie szpilki, chcę pojechać gdzieś, gdzie można się przejść równym chodnikiem i popatrzeć na gwiazdy. Chociaż te gwiazdy to dziś to tak tylko w przenośni.

Tu spojrzała na zachmurzone ciemnie listopadowe niebo.

– No to może nad Zalew, chyba że nas tam wywieje, bo w mieście to jeszcze jest spokojnie, ale tam to może wiać od wody?

– O tak, najpierw napiję się wina, a potem pojedziemy nad Zalew, co ty na to?

– To weźmiemy taksówkę.

– Nie, nie chcę taksówki, możesz nie pić teraz? Chyba wczoraj imprezowałeś, dziś porandkujesz ze mną na trzeźwo, pojedziemy twoim autem, co? Potem się napijesz, jak już będziesz musiał. No, nie daj się prosić, tak rzadko wychodzę, ja będę pić, a ty będziesz moim kierowcą. Hmmm, może kierowcą, z którym będzie mnie łączyła sekretna tajemnica, sekretny romans z szoferem, czytałam o tym kiedyś, takie rzeczy się zdarzają. Poza tym twój samochód wygląda na taki, w którym można by odgrywać sceny z Titanica. Szczególnie tę, gdy całe szyby są zaparowane i ona przesuwa po nich dłonią, kochają się w tym oldscoolowym aucie, a twój samochód, nie to, że jest stary jak tamten, tylko hmm… Obszerny. Będzie jak w filmie albo romantycznej książce.

– W komediach romantycznych lub w romansidłach?

– Nie, niech będzie jak w życiu, życie pisze bardzo często scenariusze. Może właśnie taki napisało dla nas, mój romantyczny kierowca zabierze mnie na spacer w blasku księżyca, czy też nie będzie wcale romantyczny, tylko od razu się na mnie rzuci w ciasnym wnętrzu auta. A wszystko pod księżycem. Jest taka część mnie, która już nie może się doczekać, żeby sprawdzić, jak to będzie. – Spojrzała na pokryte chmurami niebo. – Czy też w blasku latarni, mogą być i latarnie. Patrząc na niebo, to latarnie mi dzisiaj muszą wystarczyć, chociaż wiesz, nie o księżyc przecież w tym wszystkim chodzi. Widzisz, jaka potrafię być. Tu roześmiała się głośno, na tyle głośno, że mijająca nas para odwróciła głowy.

– Romantyczna, tak romantyczna w ciul. – Zaśmiała się znowu. – O Boże, przecież ja tak nawet nie mówię, tak mówi moja matka. „W ciul romantyczna”. Okej, tak zrobimy, będzie tak bardzo romantycznie, jak tylko będzie nam się chciało, ale najpierw wino, dużo wina, a ja mam ochotę coś zjeść.

Kolacja jak to kolacja. Stolik, sałatka dla niej. Kobiety zaczynają diety w najdziwniejszych momentach, ale jak ktoś chce sałatki, to czemu nie, policzki wołowe dla mnie, ja nie dietuję, a przynajmniej nie na randkach. Jemy spokojnie, poza tym, że klasycznie zmieniła zdanie, jednak nie wino a drink, jakiś słodki i kobiecy, pornstar martini, pięknie podany słodki mocny i zimny. Wydaje mi się, że jest zadowolona, wręcz syta, aż tu nagle pada pytanie z serii tych zero-jedynkowo-ostatecznych, zła odpowiedź eliminuje cię na dobre jak w koreańskim serialu. Nie ma przeproś, nie ma kół ratunkowych, nie ma telefonów do przyjaciół, czy też pytań do publiczności. Rozglądam się, publiczności też nie ma, jest kelner i druga para wyjęta jak z jakiejś kreskówki. Ona młoda blondynka z długimi na jasno farbowanymi włosami, elegancka, ładnie ubrana i on, siedzący naprzeciw trzydziestolatek w zaroście na drwala, z czapeczką futbolową na głowie i wielką kulą gumy do żucia w gębie. Guma wypycha mu raz jeden raz drugi owłosiony policzek, rozmawia z blondynką, nie przerywając żucia gumy. „Może też są na randce prawie w ciemno” przebiega mi przez głowę, albo są parą, która poznała się na Tinderze czy też innej aplikacji randkowej. Pisali zapewne ze sobą przez wiele tygodni, tworzyli w głowach swój obraz, idealizowali go i ona wreszcie się zjawiła. Zmaterializowała się i stanęła przed nim na żywo. Myślę, nawet jestem pewien, że ona nie jest z Lublina, może przyjechała tu na jakieś szkolenie czy też konferencję i przy okazji spotkała się z „drwalem żuwaczem”. Koleś w czapce już dostał ode mnie taki pseudonim. Spoglądam na nią i przez chwilę łapiemy się wzrokiem. Widzę w jej oczach pustkę, nie, to jednak nie jest pustka, to coś innego, to jest rozpacz. A patrzy na mnie w niemym krzyku, wołaniu: „Ocal mnie od tej makabrycznej randki. Ocal mnie, a zobaczysz, że potrafię się odwdzięczyć, naprawdę potrzebuję twojej pomocy”, potem patrzy na moją dzisiejszą partnerkę i już wie, że co jak co, ale nie ma szans na ocalenie. Odpalają się wszelkie kompleksy i zdaje sobie sprawę, że nie może z nią konkurować. Spuszcza wzrok i mechanicznie przystawia do ust szklankę z drinkiem. – Gdzie znowu jesteś myślami, bo się obrażę i zobaczysz, co będzie albo nie zobaczysz.

Jezusie, zapomniałem się znowu, co się ze mną dzieje, przecież zadała pytanie, a ja miałem na nie odpowiadać. Muszę się ratować.

– No tak, co sądzę o związkach, wiesz, myślałem nad tym właśnie, bo nie chciałem ci jakiegoś banału zaserwować. No, związki są, hmm, to zależy… Bo ja na przykład chyba już nie chcę niczego takiego klasycznego, chyba, jak to się mówi, przyzwyczaiłem się, że jestem sam, to znaczy żyję sam, skarpety rzucam już zawsze w to samo miejsce i nie wiem, czy chcę, żeby mi ktoś je przekładał.

– Dobre to o skarpetach, jak zamówisz mi jeszcze jednego drinka, to chyba już będę pijana, dawno nie piłam, a co do związków… no cóż, kobiety też czasem wychodzą tylko po to, by się zabawić i nie ma w tym nic więcej. Nie wszystkie rozwódki myślą tylko o tym, by się wpakować w kolejny związek, więcej, powiem ci, że według mnie rzadko której kobiecie, jeśli już przywyknie do bycia samą czy też z dzieckiem, potrzebny jest facet w mieszkaniu. Jasne, przyda się, jak trzeba… no wiesz.

Tutaj puściła mi oko i roześmiała się.

– Nie wiem, o czym pomyślałeś, bo ja myślałam, że facet się przydaje, jak trzeba wnieść siatki na górę do mieszkania czy też do umycia samochodu i wymiany opon z letnich na zimowe albo na odwrót, oj wtedy się przydaje chyba najbardziej. Nie uważasz? No tak, skąd masz wiedzieć, kiedy się przydaje najbardziej, skoro jesteś mężczyzną. Ciężko być kobietą, a najciężej być samotną kobietą. Chociaż radzę sobie, mam takiego małego przyjaciela, z Arktyki, takiego pingwinka.

Znowu się roześmiała.

– Jak pingwinka to z Antarktydy nie z Arktyki.

– A jaka to różnica skąd jest, ważne że działa i się o mnie troszczy, kiedy tylko chcę.

Kolacja mi mignęła, jedną z nienaruszalnych prawd we wszechświecie jest to, że facet który chce się przespać z kobietą, potrafi jej słuchać i przytakiwać godzinami. Wtedy potrafi być miły i empatyczny. Więc słuchałem, przytakiwałem, robiłem maślane oczy, wpatrując się w nią, skrzętnie przy tym omijając zachęcająco migający do mnie wisiorek wrzynający się w odsłonięte połówki piersi, piękny dekolt. Słuchałem, cały byłem wsłuchany w nią, nawet jak do końca nie zgadzałem się z jakimiś mniej lub bardziej seksistowskimi stwierdzeniami na temat mężczyzn, ale sam ich unikałem. O kobietach przy kobietach tylko dobrze, przynajmniej na randce, a już o byłych to całkiem dobrze.

– Wiesz, to moja była, przeżyłem z nią dobre i złe chwile, byliśmy ze sobą czas jakiś, a potem to się skończyło. Zastawmy to, nie lubię opowiadać o przeszłych związkach. Lepiej pozostawić je tam gdzie ich miejsce, czyli w przeszłości, a o byłych nie wypowiadam się wcale, a już na pewno nie źle, w końcu coś sprawiło, że byliśmy razem. Skupmy się jednak na tu i teraz, chcę wiedzieć o tobie jak najwięcej, a i mam już w głowie pewien plan.

Tu puszczam do niej oko. Udało się, rozmowa nie zboczyła na bardzo niebezpieczny szlak. Ten, prowadzący często do jazdy samochodem w ciszy w kierunku domu. Zdawkowego „do zobaczenia”, „Odezwę się jak będę miała trochę czasu”. Albo też wręcz do blokady informacyjnej.

Lepiej nie wywoływać wilka z lasu i nie prowokować. Kobiety po związkach często są poranione i mają swoje mniejsze bądź większe traumy. Często tkwiące bardzo płytko, czekające wręcz, by je uruchomić z siłą eksplozji atomowej, potrafią wtedy zareagować całkowicie irracjonalnie nawet na niewinny żart. Kiedyś skomplementowałem kobietę za jej ubiór (widać było, że wystroiła się na randkę, a szykując się na spotkanie ze mną, spędziła dużo czasu na doborze garderoby, tak by wszystko wyglądało idealnie) i zamiast nagrody w postaci chociażby uśmiechu, dostałem burę w postaci głośnych pretensji, iż traktuję ją przedmiotowo i widzę tylko to, co ma na sobie i patrzę na nią jedynie przez pryzmat tego, jak się ubrała, a ona nie ubrała się dla mnie tylko dla siebie, bo lubi ładnie wyglądać. I jest człowiekiem tak jak ja, a nie ochłapem mięsa, więc mam nie patrzeć i nie komentować jej wyglądu, jakby była tylko mięsem. Głupie? No jasne, że od razu rzesze mężczyzn pokiwają głową, że głupie, nawet bardzo, ale widocznie uruchomiłem jakiś nieznany mi guzik z jej przeszłości. Możliwe, że tak właśnie zachowywał się jakiś były partner, na którym, co całkiem możliwe, jej bardzo zależało, a sama wzmianka o ubiorze odpaliła ledwo zapudrowane wspomnienia.

Jedziemy w stronę Zalewu Zemborzyckiego, który, jak by nie liczyć, jest niewiele starszy ode mnie. I ja i on powstaliśmy w radosnych latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, Polska Rzeczpospolita Ludowa przeżywała wtedy swój Big Bang napędzana kredytami z Zachodu, ludzie uwierzyli w to, że socjalizm może się udać, nie taki smutny zamordystyczny jak na Wschodzie, ale nasz przaśny, polski socjalizm, podlany tradycją i pobłogosławiony przez katolicki kościół. Tamte czasy, jak by ich nie oceniać, są już zamierzchłą przeszłością. Jestem ja i jest Zalew z ciemno-czarnymi wodami. Droga rozświetlana jest co jakiś czas mglisto-żółtym światłem latarni, jedziemy w milczeniu, słuchając mojej muzyki, która o dziwo jej się podoba. Ja włączyłem muzykę, a ona przejęła stery naszego spotkania, jadę skupiony w kierunku leśnego parkingu, a ona majstruje coraz śmielej przy pasku i zamku moich spodni, nie oponuję, co ją jeszcze bardziej rozzuchwala. W aucie bębni muzyka Iron Maiden w sam raz na ten wieczór Fear of the dark, noc jest ciemna, listopadowa, bezlistne drzewa, ciemno, czarny asfalt. Wjeżdżamy na leśny parking, auto co chwilę wpada kołami w kałuże po ubiegłotygodniowym deszczu, spomiędzy drzew błyska czarna tafla zalewu, parkuję tak, że auto stoi na jednym z wyższych pagórków, przed nami widać kilka drzew, kilka kęp krzaków oraz strome zejście do Zalewu, dalej już tylko czarna, czarna toń, po drugiej stronie światła miejscowości, a po prawej widzimy wyraźną łunę nocnego miasta i cały szereg latarni w okolicach tamy. Ściszam muzykę, pamiętam to miejsce bardzo dobrze. Bywałem tu wielokrotnie, ale zazwyczaj za dnia, lubię te okolice, są stworzone do wypoczynku, treningów biegowych czy też do jazdy na rowerze. Uśmiecham się do siebie, a w głowie pojawia się dawne wspomnienie tego miejsca oraz przyjaciela, którego już jakiś czas nie widziałem. Ratajski, a w zasadzie Szczur, bo nikt z jego bliskich znajomych nie wymieniał zazwyczaj jego prawdziwego imienia, w zasadzie byli i tacy, a głównie takie, które nawet nie znały jego prawdziwego nazwiska. Ot, Szczur – od zawsze, czyli od czasów licealnych i pierwszej lekcji angielskiego. Wspomnienie jednak dotyczy innego zdarzenia, pamiętam je dokładnie, były to czasy bez komórek, a telefon o piątej rano budził cały dom. Dopadam słuchawki w półśnie, wiem, że gdy o tej porze dzwoni telefon, jest na pewno do mnie, a nie chcę obudzić całego domu i słuchać utyskiwań matki o to, któż to nienormalny dzwoni o tej porze w niedzielę. Matka tym razem miałaby rację, Szczur nie jest do końca normalny, jest błyskotliwy i uroczy, a w życiu ma jedną pasję, dziewczyny, kobiety, dupy – jak zwał, tak zwał. Nie jestem w stanie zliczyć kobiet, z którymi go spotykałem na przestrzeni ostatnich prawie trzydziestu lat, taki się chyba urodził i taki pewnie będzie aż do zgonu bądź też ostatecznego kolapsu hydrauliki. Chociaż nie, nawet wtedy wyobrażam go sobie jako śliniącego się satyra, zostawionego przez dalszych krewnych, rodziny się nie dorobił, w jakimś zakładzie opiekuńczym. Stary siwy pan na wózku inwalidzkim, kolana przykryte kratkowanym kocykiem. Oczy rozbiegane, szukające atrakcyjnych opiekunek, które mógłby podszczypywać lub bawić rubasznymi żarcikami.

– To ty.

Słyszę wyraźnie głos Szczura w słuchawce.

– Tak to ja, zwariowałeś jest środek nocy, coś Ty odjaniepawlił?

Chociaż chyba wtedy tak się jeszcze nie mówiło, okazało się, że Szczuro był na studniówce jako osoba towarzysząca. Jedna z jego koleżanek miała koleżankę, a ta koleżanka miała siostrę, która pokłóciła czy też rozstała się ze swoim chłopakiem na tydzień przed studniówką i nie miała z kim iść, a on nadawał się na osobę towarzyszącą jak żaden z moich kolegów. Więc Szczuro wylądował na studniówce w 3 LO. Polonez, nauczyciele, rodzice, stoły zastawione śledziami i sałatką wielowarzywną, pełny wypas jak na połowę lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Szczuro miał jeszcze jedną bardzo ważną zaletę, otóż dostał od ojca taksówkarza, który nagle dostał w prezencie od losu plus albo i minus sześć dioptrii, poloneza caro. Ktoś, kto dorastał w latach dziewięćdziesiątych, dobrze wie, a kto nie dorastał niech się dowie, że posiadacz poloneza a w szczególności poloneza caro był wtedy kimś. To był ktoś w rodzaju arabskiego naftowego szejka, pełen lans, dźwignia zmiany biegów z bursztynową gałką, a w środku niej zatopiona replika starego samochodu, radiomagnetofon z głośnikami stereo, zbiornik gazu pięćdziesiąt litrów. No, co by nie wymyślać, był to istny lep nie tylko na „baby”, ale na wszystkich małolatów. Marzenie o swobodnym przemieszczaniu się zamiast czekania na wlokącego się w ślimaczym tempie czerwonego ikarusa, który w tamtych czasach zwykł jeździć jak i kiedy mu się podobało lub też podróż w starych rozklekotanych prywatnych autosanach, pieszczotliwie zwanych Kambodżami.

– Słuchaj, wziąłbyś auto od ojca i trzeba po mnie przyjechać do Dąbrowy na drugi parking, zakopałem się „poldkiem” w błocie, nie dam rady się wygrzebać, a nie jestem sam, straszna afera. Mała miała być po trzeciej w domu, a teraz siedzi sama, muszę zaraz wracać do niej do samochodu, bo jeszcze się wyziębi, zresztą i tak nie mam żetonów, ledwo tę budkę telefoniczną znalazłem. To jak, podjedziesz? Ratuj, a i weź jakąś linkę. I jak masz to jakieś buty, bo ja jestem w lakierkach i garniturze, i już się wypierdoliłem raz na błocie.

– Dobrze, zbieram się, będę jak najszybciej.

Były to czasy telefonów na kabel i budek telefonicznych, a słowo znaczyło dużo więcej niż teraz, jak ktoś mówił, że będzie, to będzie, a jak ktoś na imprezie umawiał się z dziewczyną za tydzień w piątek o 18.00 pod Baobabem na Litewskim, to był za tydzień o 18.00 pod Baobabem na Litewskim.

Widok, który zastałem na tym parkingu prawie trzydzieści lat temu, był przekomiczny. Polonez Szczura zagrzebany przednimi oponami w grząską ziemię był cały po szyby upaprany błotem, znak, że kolega próbował wyjechać. W środku auta na fotelu pasażera w balowej sukience siedziała, wyglądając trochę jak beza, piękna młoda kobieta. Długie czarne proste włosy i mina taka, że gdyby mogła zabijać wzrokiem, to zabiłaby wszystko co żywe w okolicy. Spojrzała na mnie tylko raz, gdy podchodziłem do samochodu, a potem wpatrzyła się w przestrzeń w jakiś punkt gdzieś po drugiej stronie zalewu. Znałem ją z widzenia i spotkałem wiele lat później w centrum miasta, pchała wózek z podwójnym obciążeniem. Dwa małe wredne gnojki, które go zajmowały, darły się wniebogłosy, przy okazji próbując się zatłuc nawzajem pięściami. Próbowały łapać się za włosy i wyrwać z zapinek wózka. Jej włosy nie były już ani takie lśniące ani takie długie. Zatrzymałem się na chwilę, żeby z nią porozmawiać, nie pamiętałem jej imienia, ale poznała mnie. Rozmawialiśmy o tamtej zimowej nocy, powiedziała mi, że jest to jej jedno z lepszych wspomnień z młodości i że mało która jej koleżanka miała aż takie przygody na studniówce, ba, żadna z jej koleżanek nie miała takich przygód. Nasza rozmowa nie trwała długo, bo Krzyś i Staś domagali się opieki od swojej matki i głośno to manifestowali. Zdążyła zapytać mnie jeszcze co tam u Szczura, czy mam z nim kontakt. Odpowiedziałem, że tak, że w zasadzie u niego nic się nie zmieniło przez lata i żyje sobie życiem „młodego konika polnego”, płochy i swawolny. Roześmiała się, odchyliła głowę do tyłu i odgarnęła włosy. Skóra na jej dłoni była sucha i pomarszczona, podobnie wyglądała jej szyja. Czas nikogo nie oszczędza, była zmęczona życiem, widziałem to w jej oczach. Przedstawiła mnie dzieciom, ale one nawet nie zareagowały, zajęte wzajemną walką. Pamiętam, co powiedziała:

– No tak, Szczuro, wszystkie się w nim kochałyśmy, ale ja od razu wiedziałam, że to nie jest materiał na stałość, że to nie jest mężczyzna, z którym można się zestarzeć, a poza tym zobacz: po czterdziestce zafundowałam sobie dzieci, to znaczy mam już jednego prawie dorosłego syna i teraz miała być dziewczynka, a wyszło dwóch chłopców, nie pamiętam kiedy ostatni raz przespałam więcej niż cztery godziny. Macierzyństwo po czterdziestce jest bardzo ciężkie. Koleś, wierz mi, gdybym wiedziała, jak to będzie wyglądać, to pewnie nigdy bym się nie zdecydowała. – A potem, jakby do siebie, dodała: – Wybrałam inaczej i chyba dobrze. A jego nie widziałam od wielu lat i prawie o nim już zapomniałam. Mój mąż jest bardzo zazdrosny o moich byłych. Kompletnie go nie rozumiem, bo jesteśmy już ze sobą prawie dwadzieścia lat po ślubie, ale ja nie chce go denerwować, bo tylko mam potem problemy. Obraża się jak dziecko, nie odzywa się, odstawia straszną dziecinadę. Wy mężczyźni chyba nigdy nie dojrzewacie.

Nie wiedziałem, czy mówiąc o wyborze, mówi o relacji ze Szczurem czy o decyzji odnośnie do posiadania kolejnych dzieci.

– No wiesz, jak to się mówi, kończymy osiemnaście lat, a potem to już nam tylko brzuchy rosną.

Roześmiała się.

– Oj tak, żebyś wiedział, że rosną, chociaż jak patrzę na ciebie, to bardzo dobrze wyglądasz, nie widać po tobie upływu czasu.

– Wiesz, dobrze się konserwuję, a poza tym wydaje mi się, ba, chcę bardzo w to wierzyć, że najlepszy czas jest dopiero przede mną, wiesz, będę jak ten aktor Sean Connery, który zupełnie do mnie nie przemawiał jako James Bond, ale już w Imieniu Róży…!

Roześmiała się.

– A żebyś wiedział, ale jak mam wybierać aktorów, którzy się super zestarzeli, to wybieram George’a Clooneya.

To przypadkowe spotkanie pokazało mi, jak może się zmienić postrzeganie wydarzeń w czasie, jak zmieniamy nasze oceny, gdy patrzymy na nie przez pryzmat doświadczenia. Wtedy, stojąc z dwójką swoich rozwrzeszczanych dzieci i rozmawiając ze mną pod pocztą główną, z rozrzewnieniem wspominała moment, gdy siedziała zmarznięta w zagrzebanym w błocie polonezie. Ja pamiętam ją wściekłą, wręcz ze łzami w oczach. Pamiętam, że jakoś ze Szczurem poradziliśmy sobie we dwóch z zagrzebanym autem. Mozolnie, przy użyciu gałęzi, które podłożyłem pod koła i linki holowniczej w ciągu pół godziny udało nam się uwolnić auto z błotnistej pułapki. W tym czasie piękna dziewczyna nawet nie otworzyła szyby, tylko siedziała w aucie wpatrzona w przestrzeń, a Szczur, jak to on, podziękował skinieniem głowy, powiedział że się odwdzięczy, mrugnął przy tym okiem, machnął ręką i szepnął do mnie:

– Zaliczona.

Wskoczył do auta i tyle go widziałem. Moje myśli powróciły do wczorajszego spotkania.