Za maską wroga - Anna Rybakiewicz - ebook + audiobook + książka

Za maską wroga ebook i audiobook

Rybakiewicz Anna

4,8
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

34 osoby interesują się tą książką

Opis

Afryka, rok 1947. W polskiej osadzie u stóp góry Meru Amelia wraz z kilkuletnim synem próbuje ułożyć życie na nowo. Jednak przeszłość nie zna granic. Podczas wyprawy na safari spotyka mężczyznę, którego miała już nigdy więcej nie ujrzeć. Mężczyznę, którego twarz zawsze skrywała maska.

 

Latem 1941 roku niemieccy żandarmi przejmują dom Amelii, a ona by móc w nim zostać, zgadza się dla nich pracować. Wykorzystując swoją pozycję, pomaga polskim partyzantom – zwłaszcza Maksymilianowi, który daje jej nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale także nadzieję na stworzenie tego, czego najbardziej pragnie – rodziny.    

Pod czujnym okiem komendanta Blumentritta i jego ludzi Amelia zaczyna prowadzić ryzykowną grę. Gdy postanawia uratować swoją żydowską przyjaciółkę, uruchamia lawinę wydarzeń, które prowadzą do zdrady, zbrodni i dramatycznych wyborów.

 

Kiedyś Amelia znała chłopca, który rozbudził w niej miłość do Afryki. To dlatego po wojnie wybrała tę obcą ziemię na swoje schronienie. Czy wśród spalonej słońcem ziemi odnajdzie tamtego chłopca w oczach dorosłego już mężczyzny? I jak wiele trzeba wybaczyć, by móc pokochać wroga?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 339

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 20 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
4,8 (23 oceny)
21
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kucharzela

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze piekna powieść pani Ani . Dziękuję serdecznie
00
Katarinaf85

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna
00
POgorek

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna ksiazka pisarki od której nie można odejść. polecam
00
janio

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała!!
00
OlaM882

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka, która jeszcze ani razu mnie nie zawiodła ❣️ kolejna książka , od której nie bylam w stanie się odezwać
00

Popularność




Copyright © by Anna Kłosińska-Rybakiewicz, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

PR & marketing: Sławomir Wierzbicki

ISBN: 978-83-8402-802-5

Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Dla Amelii i Juliusa Gdy pewnego dnia postanowicie założyć farmę u stóp góry Meru, nie zapomnijcie o cioci Ani, która zawsze wierzyła w wielkie miłości, odważne decyzje i siłę niezapominajek.

Prolog

Tanganika, okolice miasta Arusha

12 stycznia 1948 roku

Wielokrotnie wyobrażałam sobie dzień, w którym będę przemierzać dzikie tereny Afryki. Marzyłam, by na własne oczy zobaczyć pasące się spokojnie przy drodze stada zebr, a wśród nich smukłe gazele Granta czy ogromne antylopy gnu. Chciałam przyglądać się żyrafom skubiącym liście kolczastych akacji, bawołom z masywnymi rogami, którym po grzbietach skaczą białe czaple. Skąd wzięło się to pragnienie – tak żywe i głębokie?

Znałam kiedyś chłopca, który chodził boso, bo tylko w ten sposób mógł poczuć bicie serca ziemi. Wieczorami kładł się wśród najwyższych traw, wpatrywał w niebo i opowiadał o wielkiej, niespełnionej miłości Księżyca do Słońca.

Znałam kiedyś chłopca, który miał waleczne serce. Ale nie jak lew. Chłopiec lwa miał za nic. Uważał go za wielkiego tchórza, a nie króla zwierząt. Jego zdaniem prawdziwą odwagę miał nosorożec – ten nie lękał się nikogo, a raniony potrafił puścić się w pogoń za myśliwym z taką samą prędkością jak koń.

Znałam kiedyś chłopca, który żył w zgodzie z każdym – Anglikami, Hindusami, Arabami, Niemcami, jak i ludźmi z plemion Waarusha, Meru i Chagga. W jego oczach każdy człowiek miał swoje miejsce w świecie, tak jak każda gwiazda miała swoje miejsce na afrykańskim niebie.

Chłopiec ten posiadał prawdziwy dar, jakiego nie miał nikt inny. Kiedy zaczynał opowiadać o Afryce, jego słowa były niczym zaklęcia. Wystarczyło, że zaczął mówić, a człowiek jakby magicznym sposobem znalazł się w sercu tętniącej życiem dżungli albo na rozgrzanej palącym słońcem sawannie. Siadywałam więc obok niego, wsłuchana w jego spokojny, melodyjny głos, i widziałam masajskich wojowników skaczących ku niebu, jezioro powstałe z krateru wulkanu, pełne nenufarów oraz drzewa, które pamiętały czasy, gdy świat był jeszcze młody. I choć nigdy nie postawiłam stopy na afrykańskiej ziemi, dzięki niemu nosiłam ją w swoim sercu.

Lecz chłopiec dorósł i zapomniał o swojej Afryce.

Zapomniał, jak być odważnym niczym nosorożec.

Założył ciężkie buty i przestał czuć ziemię pod swoimi stopami.

Jego oczy przestały szukać afrykańskich gwiazd.

W jego sercu zapanowała cisza tam, gdzie kiedyś wybrzmiewały odgłosy natury.

Chłopiec nie pamiętał, że świat zamieszkują narody tak różne, jak różne były języki, jakich się nauczył. Zapomniał brzmienia suahilijskich pozdrowień, smaku mhogo i papai, które porastały ogromne plantacje wokół jego rodzinnego domu, zapachu zwęglonych traw wypalanych przez Masajów tuż przed deszczową porą.

Już dawno przestał być tym chłopcem, lecz ja o nim nie zapomniałam. I będę pamiętać tak długo, jak długo Słońce będzie próbowało dogonić Księżyc na niebie.

Czy świat, który ujrzałam tu, na afrykańskiej ziemi, był taki, jak w opowieściach mojego chłopca? Absolutnie nie. Był jeszcze bardziej niezwykły. Nie przypominał moich dziecięcych fantazji. Był niewiarygodnie zachwycający i nieprzewidywalny.

W moich wyobrażeniach widziałam siebie, ubraną w lekkie płócienne szaty, z turbanem chroniącym twarz przed palącym słońcem, podążającą przez pustynię za długim sznurem obładowanych zwierząt. Tymczasem sunęłam, ubrana w szorty i bluzkę z krótkim rękawem, w odkrytym samochodzie, przemierzając shamby – pola uprawne tubylców, gaje bananowe, zarośla dzikich bambusów i dżunglę, która wdzierała się między zagony. Przecinałam liczne strumyki, które użyźniają tę glebę.

– Mamo, spójrz, to prawdziwa małpa! – wykrzyknął nagle Staś, wskazując palcem na korony drzew, w miejsce niewielkiego prześwitu, przez który widać było błękitne niebo. To tam, na szczycie jednego z olbrzymich, otaczających nas zewsząd drzew, siedziała czarno-biała małpa colobus, z długim puszystym ogonem. Z daleka przypominała psa, którego miałam w dzieciństwie.

– Fig tree! – zawołał po angielsku jeden ze strażników, a dziś wyjątkowo także nasz kierowca.

Kiedy zamieszkałam w Tengeru, nie mogłam przyzwyczaić się do obecności askari – tubylców zatrudnionych do patrolowania naszego osiedla i czuwania nad naszym bezpieczeństwem. Wydawało mi się to przesadą, bo teren był ogrodzony, a gdy byliśmy poza polskim obozem, nikt nie próbował nas nawet zaczepiać. Nie obawiałam się również mieszkających w sąsiedztwie plemion. Mój początkowy strach zniknął zaraz po pierwszym spotkaniu, które na zawsze zapadło mi w pamięć.

Szosa, która przebiegała obok naszego nowego domu, łączyła dwa miasta: Moshi i Arushę. To drugie było oddalone od nas o kilkanaście kilometrów. Często odwiedzali je zarówno Polacy, jak i Masajowie. To właśnie na tej drodze natknęłam się na dwóch potężnych masajskich wojowników. Za ubiór służyła im jedynie czerwona płachta, a na ramiona opadały ufarbowane na czerwono włosy. Ogromne kolczyki rozciągały ich płatki uszu, a w dłoniach trzymali smukłe włócznie. Jak na prawdziwych wojowników przystało, wyglądali na dumnych i przerażających. Jednak ku mojemu zdziwieniu, ci dwaj wielcy mężczyźni nie wykonali wobec mnie żadnego groźnego gestu, a jedynie pozdrowili mnie w suahili. Rozpoznałam słowo mzungu – biały człowiek, wypowiedziane z przyjazną nutą. Po chwili spokojnym krokiem ruszyli dalej, sprawiając, że wszystkie moje wcześniejsze obawy zniknęły.

Dziś obecność strażników była niestety konieczna. Zapuszczaliśmy się w dzikie rejony, pełne niebezpiecznych zwierząt.

– Uwaga na głowy! – krzyknął mój brat Adam, po czym uśmiechnął się tajemniczo.

Dopiero w tym momencie zauważyłam, że samochód z wolna zbliża się do niezwykłego drzewa, które wyrastało na naszej drodze niczym kolejny miejscowy strażnik. Był to olbrzymi figowiec, tak potężny, że wydawał się nierealny. Jego wystające znad ziemi splątane korzenie tworzyły gigantyczny łuk.

– Czy my naprawdę mamy przez to przejechać? – zapytałam, wychylając się lekko spomiędzy siedzących z przodu mężczyzn. – Really, this way? – dodałam po angielsku, żeby oni także mogli mnie zrozumieć.

Strażnicy wymienili spojrzenia, a potem zaśmiali się głośno.

– Everything’s all right – uspokoił mnie jeden z nich. Zapewne dla nich taki widok był czymś naturalnym, niemal codziennym, ale dla mnie przejeżdżanie przez ogromne korzenie drzew było równie szalone, co pływanie z krokodylami.

– Może to tunel do innego świata? – zawołał z ekscytacją mój syn.

– Odwagi, siostro – dodał pokrzepiająco Adam, szczerząc zęby w uśmiechu.

Mimo jego słów zamknęłam oczy, gdy przejeżdżaliśmy przez środek drzewa. Kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie, odwróciłam się i patrzyłam, jak łuk z korzeni zostaje za nami.

Nagle drzewa zaczęły się przerzedzać, a gąszcz wokół nas ustępował miejsca otwartej przestrzeni. Samochód zwolnił, gdy wjechaliśmy na szeroką drogę, prowadzącą na farmę pani Lippe.

W tym samym momencie moim oczom ukazała się majestatyczna góra Meru. Chociaż patrzyłam na nią każdego dnia, nieustannie mnie zachwycała. Była tajemnicza, ogromna i piękna. Jej zbocza pokrywała dżungla, a skalisty szczyt był jak zwykle ukryty w chmurach. Na horyzoncie majaczył mglisty zarys Kilimandżaro.

– O mój Boże… – wyszeptałam, czując, jak zapiera mi dech w piersiach. – Czy możemy się zatrzymać?

– Can you stop the car, please? – poprosił mój brat.

Wysiadłam i stanęłam na uboczu, aby lepiej przyjrzeć się temu niezwykłemu miejscu. Przed moimi oczami rozciągał się niesamowity widok. Po lewej stronie wznosił się olbrzymi baobab, samotny i dumny, jakby pilnował całej farmy. Jego gałęzie rzucały długi cień, sięgający niemalże naszych stóp. W oddali widać było gospodarskie zabudowania i padok, po którym biegały konie.

Spojrzałam na dom pani Lippe, który stał nieopodal baobabu. Wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam. Był leciwy, ale nadal miał swój urok. Drewniany budynek otaczała weranda, na której dostrzegłam kwiaty w doniczkach i wiklinowe meble. Wszystko wskazywało na to, że to miejsce przetrwało niejedno, a jednocześnie wciąż tętniło życiem.

Zauważyłam poruszenie u naszych strażników. Spierali się o coś, jednak nie byłam w stanie wyłapać żadnego znajomego słowa.

– Co się dzieje? – zwróciłam się do brata, który pojawił się u mojego boku.

– Kierowca boi się podjechać bliżej farmy. Musimy podejść ten kawałek pieszo. Dobrze, że nie wzięliśmy za wiele bagaży.

– Grozi nam tu jakieś niebezpieczeństwo? – Odruchowo spojrzałam na syna, który także wysiadł z samochodu i bawił się na drodze ze swoim kameleonem.

– Oczywiście, że nie. – Próbował mnie uspokoić, ale nie patrzył na mnie. Wiedziałam, że nie mówi mi całej prawdy. – Przynajmniej nie większe niż w każdym innym miejscu w Tanganice. Po prostu jeden z naszych strażników jest z plemienia Waarusha, a oni wierzą, że to miejsce jest przeklęte.

– Przeklęte? Dlaczego?

Adam uśmiechnął się krzywo, jakby sam nie dowierzał, że powtarza mi tę historię, ale w jego oczach dostrzegłam jednak cień niepokoju.

– Widzisz ten baobab? – zapytał, wskazując na drzewo. – Podobno, zanim rodzice obecnej właścicielki farmy Marthy Lippe pojawili się na tych ziemiach, to miejsce było używane przez plemię Waarusha jako cmentarz. Chowali swoich zmarłych pod tym drzewem, wierząc, że baobab jest bramą do innego świata. I kiedy ojciec pani Lippe kupił ten teren, ostrzegali go, żeby nie budował tu domu. Mówili, że ta ziemia należy do duchów ich przodków, ale on nie chciał tego słuchać.

– I co się stało?

– Na początku wszystko szło doskonale. Rodzice Marthy założyli tu stadninę koni, która nie miała sobie równych w okolicy. Zarabiali krocie. Ale nagle wszystko się zmieniło. Część zwierząt zmogła choroba. Potem przyszła szarańcza i zniszczyła ich uprawy. Ale najgorsze było wciąż przed nimi – kontynuował ściszonym głosem. – Jej dwie młodsze siostry zmarły kolejno, jedna po drugiej. Pochowali je tutaj, pod tym baobabem.

Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Odwróciłam głowę w stronę ogromnego drzewa. Nawet z oddali można było dostrzec dwa niewielkie, białe krzyże, pod którymi rosły kwiaty.

– Kilka miesięcy później ojciec Marthy zabrał jej jedynego brata na wyprawę do dżungli, z której żaden z nich już nie wrócił. Mówią, że pożarły ich dzikie zwierzęta, ale tak naprawdę nikt nie wie, co się z nimi stało. Martha została wtedy sama z matką. A teraz z rodziny Lippe została już tylko ona. Tutejsi mówią, że jest trochę… nawiedzona.

– Wierzysz w to? – zapytałam cicho.

Adam zmarszczył brwi, jakby się nad tym rzeczywiście zastanawiał.

– Widziałem wiele śmierci i każdą z nich można by tłumaczyć jakąś klątwą czy fatum. A to, po prostu, zwykła śmierć. Ludzie umierają. Taka jest kolej rzeczy.

Nie byłam pewna, czy mój brat stracił kogoś podczas pobytu na Syberii, a może już w drodze do Afryki, czy może w jego słowach kryło się jedynie wspomnienie utraty naszych rodziców. Nadal wiedziałam tak mało o tym, jak wyglądało jego życie przez te ostatnie lata.

– Mnyama! – zawołał strażnik, który obawiał się klątwy, wskazując na coś ręką. Jego głos sprawił, że serce zamarło mi w piersi. Odruchowo spojrzałam w tamtą stronę. W głowie już wyobrażałam sobie najgorsze – bawoła, nosorożca albo nawet lwa. Ale to, co zobaczyłam, wprawiło mnie w konsternację. To nie było żadne zwierzę. To był człowiek… mężczyzna.

– Mnyama? – powtórzyłam z niedowierzaniem.

Przecież to słowo oznaczało zwierzę, bestię, coś dzikiego. Jednak strażnik wskazywał wyraźnie na postać wyłaniającą się z dżungli, która przemierzała farmę, kierując się w stronę domku pani Lippe. Przysłoniłam dłonią oczy, chroniąc się przed ostrymi promieniami słońca. Próbowałam przyjrzeć się jego sylwetce. Mężczyzna szedł pewnym krokiem, trzymając w ręku coś, co z tej odległości przypominało strzelbę. Na głowie miał kapelusz, a kołnierz koszuli wysoko postawiony, przez co praktycznie nie było widać jego twarzy. Zupełnie nie zwracał na nas uwagi, jakby był już przyzwyczajony do ciekawskich spojrzeń.

Raz jeszcze oceniłam jego sylwetkę. Moje serce zaczęło bić nierównym rytmem. Było coś w jego ruchach, w sposobie, w jaki stawiał kroki. Coś znajomego, co budziło we mnie niewytłumaczalne napięcie. Świat wokół zwolnił. Wpatrywałam się w niego, walcząc z irracjonalnym przekonaniem, które narastało we mnie z każdą chwilą.

– Nie… – wyszeptałam, próbując przemówić sobie do rozsądku – To nie może być on…

To niemożliwe.

To przecież niemożliwe.

A jednak wszystko w tym człowieku było boleśnie znajome.

Nie zastanawiając się dłużej, ruszyłam przez farmę, prosto w stronę oddalającego się mężczyzny. A może bestii? W końcu tak nazwał go strażnik… i miał rację. Był prawdziwym potworem.

– Zatrzymaj się! – krzyknęłam napędzana gniewem. – Zatrzymaj się, do cholery!

Biegłam przez wysokie trawy, nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół mnie. Musiałam go złapać. Musiał odpowiedzieć za to, co mi zrobił…

Rozdział 1

Paproć Duża

24 czerwca 1941 roku

Amelia, lat 26

Pochyliłam się nisko, opierając kolana o miękką trawę. W dłoniach trzymałam prostą, drewnianą deskę. Beton wciąż był wilgotny i gęsty, jego zapach drażnił mój nos. Zanurzyłam deskę w szarej masie i powoli, delikatnie przeciągnęłam nią po powierzchni, wygładzając beton, który miał wkrótce stać się pierwszym stopniem schodów prowadzących do dworku.

Słońce grzało w kark, a z czoła co chwilę ocierałam pot. Miałam wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, nawet pogoda. Od kilku dni z nieba lał się żar – akurat wtedy, gdy miałam do wykonania pracę na zewnątrz.

Podniosłam wzrok i przez chwilę wpatrywałam się w budynek, który przeszedł tak wiele. Stał dumnie, jakby opierał się wszystkim tragediom, których był świadkiem. Pomimo że jego środek niemalże doszczętnie rozgrabiono, z zewnątrz wyglądał jak dawniej. Nasz dom nie miał sobie równych w całej okolicy.

Dworek był piętrowy, zbudowany w klasycznym stylu, jakiego można było się spodziewać na wiejskich ziemiach. Jego symetryczna bryła była zwieńczona wysokim, spadzistym dachem, pod którym znajdował się strych. Front ozdabiał przestronny ganek ze schodami prowadzącymi do masywnych, podwójnych drzwi.

Otoczenie dworku wciąż nosiło ślady dawnej świetności. Z przodu znajdował się niewielki placyk, wybrukowany kamieniami. Na tyłach z kolei mieścił się ogród, a za nim wielki staw. Po jego lewej stronie stała służbówka, budynki gospodarcze i stajnia. A dalej był już tylko las. Nasz las. Kiedyś całe to miejsce tętniło życiem, a teraz otaczała mnie głucha cisza.

Znowu pochyliłam się nad betonem i przeciągnęłam deską, wygładzając nierówności. Gdybym mogła równie łatwo wygładzić swoje rozszarpane serce. Po raz kolejny ogarnęło mnie przygnębienie. Myślałam, że najgorszym dniem mojego życia był ten, w którym tata znalazł mamę w jej łóżku – zimną i niedającą znaku życia. Jednak po nim przyszedł kolejny – dzień, w którym mój ojciec założył mundur i poszedł walczyć. Ale żaden z tych dni nie przygotował mnie na to, co miało dopiero nadejść. Na dzień, w którym sowieccy żołnierze wpadli do naszego domu, odbierając mi ostatniego członka rodziny – brata Adasia.

Jego twarz była wykrzywiona bezradnością i strachem, gdy patrzył na mnie z drugiego końca pokoju, pilnowany przez uzbrojonych enkawudzistów. Już nie widziałam w nim twarzy chłopca, którego uczyłam łowić ryby w naszym stawie, któremu czytałam bajki przed snem, któremu w ostatnich latach zastępowałam matkę. Mój szesnastoletni brat w ciągu jednej chwili stał się dorosłym człowiekiem, dźwigającym cały ciężar owej dorosłości.

Na moment przymknęłam oczy i to był błąd. Wszystko nagle do mnie wróciło. Wszystko to, co próbowałam wyprzeć z pamięci. Otworzyłam oczy i zwymiotowałam na trawę. Musiałam dać sobie chwilę, żeby się uspokoić. Bałam się, że skończę jak kobieta, która wydała mnie na świat – że w pewnym momencie życie po prostu mnie przerośnie. Odruchowo sięgnęłam dłonią po zawieszkę naszyjnika w kształcie księżyca, która zawsze przynosiła mi ukojenie, lecz nie było jej na mojej szyi. Spoczywała ukryta z resztą biżuterii, zatopiona we wciąż wilgotnym betonie.

Z każdym ruchem mojej dłoni beton stawał się coraz gładszy. Ostatni raz przeciągnęłam deską po powierzchni, zadowolona z uzyskanego efektu.

Wtedy usłyszałam dźwięk nadjeżdżających samochodów, coraz głośniejszy, jakby właśnie zmierzały w moją stronę. Poderwałam się na równe nogi i uniosłam zabrudzoną dłoń, by osłonić oczy i zobaczyć, dokąd jadą. Jednak to nie słońce utrudniało mi widok, a wielkie bzy, które gęsto porastały alejkę prowadzącą do dworku. Zza kwitnących gałęzi zaczęły wyłaniać się pierwsze zarysy nadjeżdżających pojazdów. Po chwili zobaczyłam je wyraźnie – wojskowe samochody, lecz żaden z nich nie wyglądał znajomo. Serce zamarło mi w piersi, gdy zrozumiałam, że do dworku nadciągał kolejny wróg.

Zaledwie dwa dni temu Niemcy zaatakowali swojego sojusznika ze wschodu, przeganiając go z naszych ziem. Myślałam, że dzięki temu zyskamy choć chwilę wytchnienia, względny spokój. Tymczasem przed oczami miałam już tylko jeden kolor – feldgrau.

Z ciężarówek zaczęli wyskakiwać żołnierze i natychmiast zabrali się za rozładowywanie wielkich, drewnianych skrzyń oraz mebli. Stawiali je na ziemi i kierowali się po następne. Stałam w miejscu, rozglądając się z niedowierzaniem po własnym podjeździe. O dziwo – nie czułam strachu. Po tym, co przeżyłam w dniu, gdy zabrali Adasia, nic już nie mogło mnie złamać. Po tamtym dniu wiedziałam jedno – przetrwam wszystko.

– Czy mogę wiedzieć, co się tu dzieje? – zapytałam po niemiecku, siląc się na stanowczy ton. Nikt nawet nie odwrócił głowy w moją stronę. Dosłownie, jakbym była niewidzialna.

I wtedy go zobaczyłam…

Wysiadł z eleganckiego samochodu i ruszył w moją stronę, wydając przy tym krótkie, rzeczowe rozkazy żołnierzowi idącemu u jego boku. Jego pewność siebie zdradzała, że to on tutaj dowodzi.

Nie byłam w stanie się ruszyć. W głowie miałam tysiące pytań. Wpatrywałam się w idącego mężczyznę, a serce biło mi jak szalone. Czułam, jak drżą mi dłonie.

Tymczasem on emanował spokojem. Jakby miał wszelkie prawo tu być. Spojrzał na mnie bez pośpiechu, uważnie przypatrzył się mojej twarzy, a potem powoli przesunął wzrokiem w dół, zatrzymując go dłużej na moich dłoniach i ubraniu, jakby każdy szczegół mojego wyglądu miał dla niego jakieś znaczenie.

Nagle stałam się bardzo świadoma tego, jak wyglądam. Moja twarz wciąż nosiła ślady ataku tamtego Sowieta, a sukienka poplamiona była farbami we wszystkich możliwych kolorach. Dłonie miałam pokryte szarą mazią. Włosy z kolei wymknęły się z niedbałego upięcia, opadając na twarz. Czułam się niechlujnie, jak ktoś, na kogo nie warto patrzeć.

A jednak on patrzył. Może nie nachalnie, nie w sposób, który mogłabym nazwać niepokojącym, ale wystarczająco długo, bym poczuła się nieswojo. Jego twarz wydawała się napięta, a spojrzenie gniewne, jakby nie podobało mu się to, co dostrzegł w moim wyglądzie.

Nagle jego wzrok przygasł, a na twarzy pojawiła się maska obojętności. Oczy powróciły do mojej twarzy, lecz tym razem puste, jakby niczego tam wcześniej nie było.

– A pani to…? – zapytał jego podwładny, przywracając mnie do rzeczywistości. Powoli przeniosłam na niego wzrok. Mężczyzna nie przypominał typowego Aryjczyka. Był niski, miał ciemne włosy i tęczówki.

Nie odpowiedziałam. Pokręciłam tylko z niedowierzaniem głową i ponownie spojrzałam na dowodzącego tu Niemca. Ten z kolei zdawał się być ucieleśnieniem wyobrażenia o „rasie panów”, za których przecież się uważali.

– Przychodzisz do mojego domu i masz czelność pytać mnie, kim jestem? – zapytałam go hardo, jakbym rzucała mu wyzwanie. Sama nie wiedziałam, skąd wzięła się we mnie ta zuchwałość. Może to wszystko zaczęło mnie po prostu przerastać.

– Komendant Blumentritt! – poprawił mnie ostro. – Masz się do mnie zwracać wyłącznie w ten sposób. Zapamiętaj to sobie!

I wtedy poczułam, jak wraz z tymi słowami gaśnie ostatnia iskierka nadziei, że mój los pod rządami tego człowieka będzie lepszy. Jego przekaz był aż nazbyt czytelny. Byłam dla niego nikim.

Nie zostało mi nic innego, jak tylko spełnić jego rozkaz.

– Nazwisko! – Ponaglił mnie jego podwładny.

– Amelia… Amelia von Horoch. Moim ojcem jest baron Konstanty von Horoch – oznajmiłam z dumą, odzyskując rezon. Liczyłam na to, że w przeciwieństwie do Sowietów, dla których tytuł mojego ojca był powodem do zesłania mojego brata na Sybir, Niemcy okażą mi choć odrobinę szacunku i zostawią mnie w spokoju.

– Niemka? – dopytał brunet.

Ponownie spojrzałam na twarz komendanta. Zastanawiałam się, czemu mają służyć te pytania, i co najważniejsze – jakich odpowiedzi oczekują.

– Nie. Polka – odpowiedziałam, nie odrywając od niego wzroku, na co ten uniósł lekko brew, po czym odezwał się, jakbym tym wyznaniem go zaintrygowała:

– A baron?

– Mój ojciec jest potomkiem pruskiej szlachty, ale on również ma polskie obywatelstwo – wyjaśniłam wymijająco. Wiedziałam, co chciał usłyszeć, że mój ojciec, tak jak on, jest Niemcem, co niewątpliwie sugerowało nasze nazwisko. Specjalnie tego nie zrobiłam. Ani tata, ani ja nie chcieliśmy mieć z tym narodem nic wspólnego.

Komendant nie skomentował tego. Nie zadał też żadnego kolejnego pytania. Po prostu ruszył w stronę dworku, zostawiając mnie w tyle, jakby właśnie stracił mną zainteresowanie.

– Przejmujemy pani dom i całą posiadłość. – Głos bruneta przykuł ponownie moją uwagę. – Od teraz będą tu stacjonować niemieccy żołnierze.

– Ale tak nie można! A co ze mną!?

– Spakuje pani swoje rzeczy osobiste i czym prędzej odejdzie – rozkazał.

– Ale gdzie ja mam się…? – Nie dokończyłam zdania, bo zobaczyłam, że komendant był już przy świeżo wylanym betonie. Szedł pewnym siebie krokiem, z zadartą głową, przyglądając się fasadzie budynku. Sprawiał wrażenie, że nic nie powstrzyma go przed wkroczeniem do środka. Tylko że… coś jednak mogło skutecznie zatrzymać go w miejscu.

– Nie! – krzyknęłam i rzuciłam się do przodu.

Za późno. Ciężki, żołnierski but zagłębił się w mokrym betonie, pozostawiając po sobie głęboki odcisk.

Mężczyzna zamarł. Spojrzał w dół, a potem powoli podniósł głowę. Dostrzegłam, jak ze złością zaciska pięści po bokach ciała.

Serce zaczęło mi szybciej bić. Strach, który wcześniej poczułam na myśl o opuszczeniu dworku, nagle ustąpił miejsca znacznie silniejszemu uczuciu – obawie przed gniewem tego człowieka.

– Verflucht! – warknął i gwałtownie cofnął stopę, strzepując z buta szarą maź.

– Pomogę! – Rzuciłam się ku niemu, odruchowo próbując zetrzeć beton własnymi rękami. – Przepraszam, powinnam była cię ostrzec, to znaczy ostrzec pana komendanta, ale… myślałam, że to widać. Przecież mam brudne dłonie, właśnie pracowałam przy posadzce schodów… To oczywiste, że…

Zamilkłam i zadarłam głowę, spoglądając na górującego nade mną mężczyznę. A on tylko na mnie patrzył. Milczał tak długo, aż przeszył mnie nieprzyjemny dreszcz.

Był wściekły. To było widać w każdym napiętym mięśniu jego twarzy, po tym, jak zmrużył oczy, jakby oceniał, czy jestem winna jedynie głupoty, czy celowego afrontu.

– A teraz… – powiedział opanowanym głosem, ale w jego tonie kryło się coś niepokojącego – … to oczywiste… – celowo podkreślił swoje słowa – …że zadbasz o to, żeby ten ślad zniknął z mojego buta. Całkowicie zniknął.

Podniosłam się z ziemi.

– Ale…

– Bez dyskusji, Fräulein von Horoch.

Głos miał teraz twardszy, bardziej rozkazujący.

– Za mną! – rzucił, przemierzając kolejne schodki. Nie byłam pewna, czy rozkaz dotyczył mnie, czy jego podwładnego.

Po chwili ruszyliśmy za nim oboje.

Dworek, choć na zewnątrz prezentował się dostojnie i klasycznie, w środku był osobliwą mieszanką sztuki i pasji. Mój ojciec nie tylko podziwiał twórczość innych malarzy, ale sam również malował i miał do tego wielki talent. Dlatego ściany w naszym domu nie były zwykłymi, białymi powierzchniami. Pokrywały je misternie wykonane pejzaże. W salonie łąki uginały się pod ciężarem kwiatów. W sypialni rodziców, nad kominkiem, rozpościerało się jezioro pełne nenufarów. W korytarzu wierzby kłaniały się ku rzece, a w jadalni zewsząd otaczało nas błękitne niebo i wolno płynące po nim puszyste chmury.

Zauważyłam, jak Niemiec, który szedł przede mną, stanął w miejscu, przyglądając się ścianom. Powoli obracał głowę, przesuwając wzrokiem po malowidłach, jakby nie do końca wierzył w to, co widzi. Nie mogłam dojrzeć wyrazu jego twarzy, ale byłam pewna, że mu się podoba. Sztuka mojego ojca zachwycała wszystkich. Konstanty von Horoch przez lata zarobił krocie na swoich obrazach.

– To pani malowała? – zapytał w końcu mężczyzna, odwracając się do mnie.

– Nie, mój ojciec – odparłam dumnie. – Mama kochała tę ziemię, a ojciec kochał mamę, więc gdy przez chorobę przestała wychodzić na zewnątrz, postanowił sprowadzić jej ukochany świat do środka. Ściany dworku stały się wyrazem jego miłości.

Buty Niemca dudniły o drewnianą podłogę, przy każdym kroku wydając głuchy, ciężki dźwięk, gdy ponownie chodził wzdłuż ścian, omiatając wzrokiem malowidła. W tym momencie miałam okazję dokładniej mu się przyjrzeć. Komendant Blumentritt – jak kazał o sobie mówić – miał twarz wprost stworzoną do sportretowania. Trudno było mi tego nie dostrzec jako malarce. Jasne, lśniące włosy, niemal idealna symetria rysów, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, prosty nos, usta bez jednej zmarszczki w kącikach – jakby nigdy się nie uśmiechały. Jednak to jego oczy intrygowały mnie najbardziej. Nie były zwyczajnie błękitne. Miały w sobie coś lodowatego i gdybym rzeczywiście miała namalować jego portret, użyłabym chłodnych barw: przygaszonych błękitów i głębokiego grafitu, by oddać bijące od niego zimno.

Nagle obok mnie pojawił się ponownie jego podwładny. Sekretarz albo asystent, nie byłam pewna, jak nazywać tego bruneta. Niemiec natychmiast oderwał wzrok od ścian.

– Wszystko zamalować – rzucił oschle.

Patrzyłam na niego w osłupieniu. Co zamalować? Dopiero po chwili dotarł do mnie sens jego słów.

– Nie możecie! Proszę, zatrzymajcie dom, zabierzcie wszystko, ale nie dotykajcie ścian! Błagam! To jedyne, co mi zostało po rodzicach!

Przez chwilę wydawało mi się, że moje słowa coś w nim poruszyły, bo zatrzymał się, jakby się zawahał i popatrzył na mnie. Jego wzrok skupił się na mojej posiniaczonej szczęce, a potem przesunął na pęknięte usta. Wyciągnął rękę, jakby chciał ich dotknąć. Jego spojrzenie na moment złagodniało, a we mnie ponownie zatliła się iskierka nadziei. Po chwili cofnął dłoń i splótł ręce swobodnie za swoimi plecami.

– Umiesz malować, prawda? – zapytał.

– Oczywiście – odparłam.

– W takim razie zostaniesz tu tak długo, aż wszystko osobiście zamalujesz.

Otworzyłam usta, ale zanim zdążyłam zaprotestować, dodał:

– To już nie jest twój dom. To posterunek niemieckiej żandarmerii. Albo tu pracujesz, albo się pakujesz i odchodzisz, a moi ludzie zajmą się malowaniem. W każdym razie skutek będzie ten sam: ściany będą białe.

Stałam nieruchomo, czując ogarniającą mnie bezradność. Co miałam zrobić? Gdzie miałam pójść? Odejść, Bóg wie gdzie, i zostawić wszystko? Kto by mnie przygarnął pod swój dach? I co z Mateuszem, który jeszcze dochodził do zdrowia po tym, jak pobili go Sowieci?

– A co ze… starym lokajem? – zapytałam, próbując powstrzymać napływające do oczu łzy. Mój głos był żałośnie błagalny. Nienawidziłam się za to. Powinnam odwrócić się na pięcie i opuścić ten dom. Powinnam odejść z godnością. Ale nie mogłam. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko zostać we dworku za wszelką cenę. Przynajmniej, dopóki czegoś nie wymyślę. – On także nie ma gdzie się podziać. Proszę, niech pan pozwoli mu zostać. Może doglądać ognia, rąbać drewno, zajmować się obejściem… – wymieniałam, modląc się w duchu, że któraś z tych prac okaże się niegodna jego ludzi, a idealna dla Mateusza.

Niemiec patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, a ja wstrzymałam oddech, czekając na jego decyzję. W końcu skinął głową.

– Niech zostanie – powiedział krótko. – Ale nie zapominaj, że nie masz tu już nic więcej do powiedzenia. Teraz tylko tu pracujesz.

Po tych słowach zniknął za drzwiami, zostawiając mnie samą w salonie pełnym wspomnień, które miały zostać raz na zawsze wymazane. Stałam otoczona przez obrazy, które już niedługo sama miałam zniszczyć. Wciąż starałam się nie rozpłakać. To nie był dobry czas na łzy. Nie, gdy ten Niemiec mógł je zobaczyć.

We dworku zapanował rwetes. Żołnierze rozpakowywali swoje rzeczy, zajmowali pokoje, przestawiali meble i wydawali się przy tym strasznie głośni. Lawirowałam między nimi, starając się nie wchodzić nikomu w drogę, a jednocześnie przenieść wszystkie swoje rzeczy osobiste i pamiątki do niewielkiego pokoiku przy kuchni, który miałam od teraz zajmować.

Czułam się dziwnie, słysząc, jak dom nagle ożywa. Do tej pory tonął w ciszy. Nawet gdy był tu jeszcze Adaś, w rezydencji panował spokój. Momentami przygnębiający, ale znajomy. Teraz ściany wypełniły się obcymi głosami, męskim śmiechem i stukotem butów.

Wpadłam do gabinetu ojca. Musiałam czym prędzej zabrać stąd pozostawione przeze mnie książki. Gdy ojciec wyruszył na wojnę, przejęłam jego gabinet, bo tylko tutaj wciąż czułam jego obecność. Do jego pracowni malarskiej na strychu nie weszłam przez długi czas. Nie potrafiłam tego zrobić. Nie, gdy na sztaludze stał mój portret – ten, który obiecał dokończyć, gdy wróci.

Przejechałam dłonią po grzbietach książek: Listy z Afryki Henryka Sienkiewicza, Out of Africa Isaka Dinesena, Mit Blitzlicht und Büchse Carla Georga Schillingsa. Przeczytałam je wielokrotnie, niektóre fragmenty znałam na pamięć. Były moją siłą i jednocześnie słabością. Dlatego nie mogłam pozwolić, by wpadły w ręce komendanta.

Złapałam je wszystkie i wybiegłam na korytarz, niemal zderzając się z jednym z żołnierzy, który szedł z workiem zarzuconym na plecy. Był młody, może nawet młodszy ode mnie, a jego twarz pokrywały ślady trądziku. Uśmiechnął się, jakby cała ta sytuacja była zabawna.

– Przepraszam, wpadłem na panią.

– Nic się nie stało. To chyba ja wpadłam na pana.

– Rudolf Schoeller – przedstawił się, wyciągając do mnie dłoń. – Ale wszyscy mówią na mnie Rudi.

Spojrzałam znacząco na swoje ręce pełne książek. Odetchnęłam z ulgą. Nie musiałam odwzajemniać gestu powitania. Chłopak odchrząknął, wyraźnie zmieszany.

– Och, no nic – mruknął, opuszczając rękę. Rozejrzał się po wnętrzu dworku. – Bardzo ładny dom. Jesteście rodziną artystów?

– Przepraszam, muszę już iść.

Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę mojego nowego pokoju, nie oglądając się za siebie. Chciałam, jak najszybciej odłożyć książki w bezpieczne miejsce, lecz niespodziewanie zatrzymał mnie mocny uścisk. Ktoś chwycił mnie za łokieć.

– Ty! Idź do kuchni i powkładaj jedzenie do szafek – rozkazał żołnierz. Był równie młody, jak poprzedni, ale w przeciwieństwie do swojego kolegi patrzył na mnie z wyższością.

Zacisnęłam zęby.

– Odniosę tylko książki – powiedziałam najgrzeczniej, jak potrafiłam.

Nie zdążyłam nawet zrobić kroku. Wyrwał mi stosik z rąk i rzucił na ziemię. Okładka jednej z książek oderwała się i upadła obok.

– Teraz! – warknął.

Serce mi zamarło, ale nie dałam po sobie poznać, jak bardzo mnie to zabolało. Rzuciłam mu zimne spojrzenie i bez słowa ruszyłam do kuchni. Ktoś zagrodził mi drogę.

– Nie bądź świnią, Thomas – odezwał się grubszy żołnierz, który wyglądał na najstarszego z przybyłych do dworku Niemców. – Podnieś książki.

Thomas prychnął.

– To ona ma służyć nam, a nie my jej!

– To kwestia dobrego wychowania, a nie usługiwania. Podnieś je albo przekonam komendanta, że zgłosiłeś się na ochotnika do prania naszej bielizny przez miesiąc.

– Nie trzeba, sama pozbieram – powiedziałam szybko i kucnęłam, zbierając rozsypane tomy. Nie chciałam mieć w Thomasie wroga.

– No widzisz, Berti? Dziewczyna wie, gdzie jej miejsce – mruknął z zadowoleniem.

Zacisnęłam usta i wstałam, starając się ignorować palące spojrzenia mężczyzn. Odłożyłam książki na stolik pod ścianą, a potem, wciąż czując na sobie ich wzrok, ruszyłam do kuchni.

Gdy tylko weszłam do pomieszczenia, stanęłam jak wryta. Na podłodze stały otwarte skrzynie, wypełnione po brzegi jedzeniem, jakiego nie widziałam od dawna. Konserwy w metalowych puszkach, słoiki z przetworami, soczyste wędliny, świeże warzywa – marchew, rzodkiewka, sałata. Na stole pod oknem leżały równo ułożone bochenki chleba, pachnące tak, jakby dopiero wyjęto je z pieca.

Przez chwilę stałam przytłoczona tym widokiem. Mój dom od miesięcy pustoszał. Za namową Mateusza wyprzedawaliśmy wszystko, co było nam zbędne i nie miało żadnej wartości sentymentalnej. Jego zdaniem i tak, prędzej czy później, byśmy to stracili, a dzięki sprzedaży mieliśmy co jeść. Kiedy Sowieci zabierali Adasia, udało mi się spakować dla niego całe nasze jedzenie. Później żadne z nas nie miało wystarczająco sił, by pójść do miasteczka po zapasy, więc od kilku dni niewiele jedliśmy. Teraz wystarczyło, żebym wyciągnęła rękę i coś skubnęła, gdy nikt nie patrzył. Mogłabym znowu poczuć smak tego wszystkiego. Ale gdybym to zrobiła, miałabym poczucie, że sprzedałam obrazy mojego ojca za kilka plasterków wędliny i świeżego pomidora. W takich okolicznościach wolałam głodować.

Aby uniknąć widoku obcych w swoim domu, resztę dnia spędziłam u boku Mateusza – naszego wiernego służącego i przyjaciela zarazem. On także wiele wycierpiał, próbując nas ratować. Żołnierze pobili go i zostawili na ziemi jak psa. Może i lepiej, że nie był świadkiem tego, co działo się potem…

Jego stan poprawiał się z dnia na dzień. Gdy odzyskał przytomność i dowiedział się, że Sowieci zabrali Adasia, rozpłakał się jak dziecko. Płakaliśmy więc razem. Rozpacz przerwało dopiero moje pytanie, jak przygotować beton i wylać posadzkę przed schodami prowadzącymi na ganek. Początkowo Mateusz obawiał się, że z żalu za bratem pomieszało mi się w głowie. Uspokoił się dopiero, gdy wyjawiłam mu, że to właśnie tam zamierzałam ukryć cały nasz majątek, którego nie znaleźli ruscy bandyci. Póki trwała wojna biżuteria i złoto tylko tam były bezpieczne.

Teraz z kolei starego Kociębę przepełniał gniew. Wieść, że we dworku zadomowili się Niemcy, sprawiła, że Mateusz cudownie ozdrowiał.

– Oni nie mogą tutaj mieszkać! – krzyczał rozgorączkowany. – Zszargają pamięć o jaśnie panu i jaśnie pani! A jak to do ludzi dojdzie, wezmą panienkę na języki! Nie pozostawią na panience suchej nitki!

– Myślisz, że o tym nie wiem? – zapytałam, podciągając nogi do piersi i obejmując je ramionami. – Ale co ja mogę? Oni myślą, że są u siebie. Łaskawie pozwolili nam zostać. Oczywiście w zamian za pracę dla nich.

– Panienko, stary Kocięba coś wymyśli – zaczął podnosić się z łóżka. Gdy Mateusz zaczynał mówić o sobie w trzeciej osobie, to był znak, że należy na niego uważać. Z wiekiem obudził się w nim niepoprawny optymista. W kółko powtarzał, że nie ma drugiego takiego, który dorównałby siłą i pomysłowością staremu Kociębie. Traktowaliśmy jego przechwałki z przymrużeniem oka, ale w czasie wojny swoim zachowaniem często ściągał na siebie niebezpieczeństwo. To dlatego Sowieci tak dotkliwie go pobili, bo zamiast wykonywać ich rozkazy, rzucił się na nich, jakby był jakimś siłaczem, a nie dobiegającym osiemdziesiątki starszym panem.

– Nie wstawaj, ani mi się waż!

– Trzeba nam stąd odejść. Ludzie będą myśleć, że panienka z nimi trzyma, że panienka jest jedną z nich.

– I gdzie pójdziemy? Kto nas przyjmie?

– Stary Kocięba coś znajdzie! Panienka nie może zostać pod jednym dachem z Niemcami! Żeby panienka chociaż jakaś szczerbata była albo kulawa, a nie taka ładna… – jęknął, zaciskając pomarszczone dłonie na kocu.

– Nie mamy wyjścia. Zresztą to tylko tymczasowe. Kiedy skończę przemalowywać ściany, i tak będziemy musieli opuścić dworek…

– Jak przemalowywać ściany?

Mateusz wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami, jakby nie dosłyszał albo nie pojął tego, co właśnie powiedziałam.

– Jak to… przemalowywać… ściany? – powtórzył powoli, jak gdyby sam próbował zrozumieć własne słowa.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie skłamać, ale przecież prawda i tak wyszłaby na jaw.

– Kazali mi zamalować malunki taty – powiedziałam cicho.

– Nie… – wyszeptał. – Nie, panienko. Tak przecież nie można.

– Nie mam wyboru. Albo zrobię to sama, albo oni to zrobią.

Mateusz zamknął oczy, a jego twarz wykrzywił ból.

– Jaśnie pan po nocach malował te ściany… – powiedział w końcu drżącym głosem. – Każdy liść, każda łodyżka, każdy kwiat… to wszystko dla jaśnie pani było.

– Wiem – przyznałam, ale to nic nie znaczyło.

– Panienka niech już idzie do siebie. – Westchnął. – Tylko drzwi do pokoju porządnie zaprze – polecił jeszcze na koniec i z powrotem położył się na swoje posłanie.

– Dobranoc, Mateuszu.

– Dobranoc, panienko.

Wyszłam z domku dla służby i spojrzałam na dworek. W każdym oknie paliło się światło, a za firankami przesuwały się cienie. Obce głosy niosły się po podwórzu, przypominając mi, że to miejsce nie należy już do mnie.

Opuściłam głowę i ruszyłam wydeptaną ścieżką. Weszłam bocznym wejściem, prosto do kuchni. Szybkim krokiem minęłam stos pustych już skrzyń, których nikt stąd jeszcze nie zabrał. Po drodze zerknęłam na buty komendanta schnące w przedsionku, upewniając się, że są czyste i błyszczące, bez śladu betonu.

Potem czmychnęłam niczym złodziej do mojego pokoju, przekręciłam klucz w zamku i rozejrzałam się w poszukiwaniu czegoś ciężkiego. W pomieszczeniu, oprócz łóżka, stały tylko ciężka komoda i wielki fotel, których Sowieci nie zdołali stąd wynieść. Stanęłam za komodą i mocno się zaparłam. Mebel zaczął powoli sunąć po podłodze, aż całkowicie zastawił drzwi.

Usiadłam na łóżku, obejmując się ramionami. Spojrzałam na rodzinne fotografie, poustawiane na parapecie. Najdłużej wpatrywałam się w roześmianą twarz brata. Po raz kolejny pożałowałam, że nie zabrali nas razem. Miałam wrażenie, że zawiodłam jako siostra.

Położyłam się, nie zdejmując nawet butów i naciągnęłam na siebie koc. Wszystko, co dobre, wymykało mi się z rąk. Bałam się pomyśleć o tym, co jeszcze zabierze mi przyszłość…

Uwielbiałam poranki. Najbardziej lubiłam ten krótki moment tuż po przebudzeniu, kiedy mój umysł wciąż jeszcze błądził w odmętach snu. Przez tych kilka ulotnych sekund miałam wrażenie, że wszystko jest tak, jak dawniej. Moi rodzice wciąż są tu ze mną, mama nie poddała się chorobie, a tata siedzi w swojej pracowni, pochylony nad kolejnym obrazem. Teraz do tych ulotnych wspomnień dołączył także Adaś. Czekał w kuchni, aż skosztuję jego nowe danie. A potem nadchodziła rzeczywistość…

Wstałam z łóżka i stanęłam przed lustrem. Zobaczyłam w nim obraz nędzy i rozpaczy. Rozpuściłam długie, jasne włosy, które sięgały mi do pasa, rozczesałam je i ponownie zaplotłam w warkocz, owijając go wokół głowy jak koronę. Siniak na szczęce nabrał barwy ochry z domieszką niebieskiego, a strup na wardze już prawie odpadł. Wiedziałam, że z czasem te wszystkie rany na moim ciele zagoją się, lecz te, które miałam w sercu, wciąż będą boleć.

Założyłam sukienkę i fartuch do malowania. Głód ściskał mi żołądek, ale wiedziałam, że i tak nic nie zdołam przełknąć. Wolałam od razu zabrać się do pracy. Odsunęłam komodę, a na deskach podłogi zobaczyłam rysy, które pozostawiła. Zaklęłam cicho pod nosem i wyszłam z pokoju. Postanowiłam nie przejmować się stanem podłogi, skoro to już nie był mój dom, tylko posterunek niemieckiej żandarmerii.

Udałam się na strych, do pracowni taty. Wciąż nazywałam ją „pracownią taty”, chociaż odkąd odłożył swoje ukochane pędzle i chwycił za broń, tylko ja w niej malowałam.

Na szczęście Niemcy tu nie dotarli. Wśród starych szpargałów odnalazłam suchą kredę i klej malarski. Rozrobiłam w wiadrze kredę z wodą i dodałam klej, aby farba po wyschnięciu nie dała się ścierać. Chociaż kusiło mnie, żeby tak przygotować mieszankę, by ściany brudziły te ich żołnierskie, nieskazitelne mundury za każdym razem, gdy podejdą zbyt blisko. Odepchnęłam od siebie tę wizję, obawiając się, że w konsekwencji to na mnie spadnie obowiązek prania. Wzięłam największy pędzel, a raczej szczotkę malarską, i ruszyłam na dół, by zacząć swoją pracę.

Bezwiednie skierowałam się do jadalni, a gdy weszłam do środka, zobaczyłam nakryty stół, przy którym siedzieli Niemcy. Zanim zauważyli moje wtargnięcie, śmiali się i gestykulowali. Pierwszy zauważył mnie komendant. Posłał mi surowe spojrzenie, jakbym co najmniej przerwała jakąś tajną naradę wojenną.

– Przepraszam – rzuciłam szybko i wycofałam się, zamykając za sobą drzwi.

Postanowiłam jednak zacząć od innego pomieszczenia.

Najbardziej obawiałam się zmian w salonie. To właśnie te malunki ojca były moimi ulubionymi. Zostawiłam je na sam koniec, gdy już cały parter pokryłam białą farbą. Malowałam tak wolno, jak tylko byłam w stanie. Gdy wokół mnie nie kręcili się Niemcy, przestawałam pracować. Dawałam sobie czas na zastanowienie się, co dalej. Mateusz doszedł już do zdrowia i teraz zajmował się przygotowywaniem opału na zimę. On także się nie spieszył. Gdybym tylko mogła z powrotem wydostać zalaną betonem szkatułkę, zabrałabym starego Kociębę i opuściła dworek. Nie chciałam jednak odchodzić z pustymi rękami. Nie mielibyśmy środków do życia.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Epilog

Tanzania, okolice miasta Arusha

12 stycznia 2025 roku

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Prolog

Rozdział 1

Epilog

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Dedykacja