Popielate słońca - Pawlik Żaneta - ebook + książka

Popielate słońca ebook

Pawlik Żaneta

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Piękno rodzi się w mroku

Trzydzieści lat temu Leszek stracił wzrok. Tylko rzeźbienie w glinie dawało mu ukojenie – do czasu gdy związał się z Ewą i zrezygnował z tej pasji. Z biegiem lat coraz bardziej oddalał się od partnerki i dorastającej córki. Teraz zbliża się do pięćdziesiątki i zdaje sobie sprawę, że choć nie chciał być więźniem swoich ograniczeń, to właśnie takim się stał.

Joanna znalazła się na życiowym zakręcie. Romans z przełożonym zakończył się katastrofą, a zaraz po powrocie z urlopu, podczas którego chciała oderwać się od przykrych wspomnień, zostaje zwolniona z pracy. Przypadek sprawia, że staje się świadkiem kolizji drogowej i ratuje z niej Leszka. Spotkanie dwojga poranionych ludzi daje początek nieoczekiwanej przyjaźni.

W świecie pełnym życiowych zawirowań, rodzinnych napięć i utraconych szans oboje muszą odnaleźć nową drogę – ku sobie, ku marzeniom, ku nadziei.

Popielate słońcato nowa powieść Żanety Pawlik, autorki ciepło przyjętych przez czytelników książek Mowy nie ma! (2022), Tamarynd (2023), Światło po zmierzchu (2023), Za zasłoną milczenia (2024) i Brzydcy ludzie (2025).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 365

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Żaneta Pawlik Popielate słońca ISBN Copyright © by Żaneta Pawlik, 2025 All rights reserved Redaktor Justyna Grzegorczyk Projekt okładki i stron tytułowych Tobiasz Zysk Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Magdy Sz. Z Tobą każda podróż to przygoda, a każda przygoda to materiał na książkę. Może teraz Nepal? Wiem, nic nie przebije „ogórkowej” w Sajgonie, ale z Tobą świat naprawdę smakuje intensywniej.

1.

Od dziesięciu minut trwał w niebycie i gdyby nie przemożna potrzeba zapamiętania tego stanu, pojąłby, że właśnie doświadcza ulotnej chwili szczęścia. Gdy świat toczył pod górę niejeden kamień, ciało Leszka unosiło się na jeziorze obmywane wodą. Niewielkie fale niespiesznie taranowały przeszkodę, nie odróżniając jej od zwykłego kawałka drewna dryfującego nieopodal. Trzcina szumiała pod naporem wiatru zwiastującego deszcz.

Mężczyzna czuł, że kojące ciepło słońca wycofało się za chmury. Pod przymkniętymi powiekami połyskiwała niewyraźna plama światła, przecinana z rzadka cieniem ptaka przelatującego nad jego głową. Powinien wyjść na brzeg, osuszyć się i znaleźć schronienie, zanim ołowiane niebo rozpruje się w kilku miejscach. Nie przejmował się nadciągającą burzą, przecież i tak był już mokry. Rozpostarł ręce na boki i gdyby w ślad za nimi nie poszły nogi, można by pomyśleć, że wandale zdjęli z krzyża naturalnych rozmiarów rzeźbę Syna Bożego i wrzucili do jeziora. Włosy sięgające karku rozchodziły się promieniście wokół głowy niczym żmije wijące się w gnieździe. Gęsta broda, oczy zamglone bólem istnienia, który wróci do Leszka, gdy postawi stopę na mulistym dnie. Dlatego udawał, że nie słyszy wołania dochodzącego z brzegu. Tutaj mógł sobie pozwolić na ignorowanie dźwięków. Nigdzie indziej, nawet we własnym domu, oswojonym, ale nieustannie atakującym ostrymi krawędziami.

Ludzie lubili uchodzić za empatycznych, jednak widok Leszka rozliczał ich bezlitośnie, dźgał sumienia. Ilekroć spotykali go na ulicy, zamierali, kurczyli się w sobie, a zaraz potem odwracali wzrok i oddalali na bezpieczną odległość. Dopiero stamtąd obserwowali chorzy z ciekawości silniejszej od taktu. Podobnie patrzy się na dzikie zwierzę zamknięte w klatce — intrygujące, nieprzewidywalne. Mimo że Leszka nie ograniczała przestrzeń, tkwił w więzieniu. Współczuli, a potem wracali do własnych spraw przepełnieni ulgą, że dla nich los okazał się łaskawszy.

Nie miał im tego za złe. Przywykł. Trzydzieści lat ślepoty potrafi uodpornić na ludzką ignorancję. Ale nie pozwala przywyknąć. Pogodzić się. Zaakceptować. Tamci odchodzili do swojego kieratu, a kalectwo zostawało jak rak, którego nie można wyciąć.

Obrazy zatrzymały się we wspomnieniach jak kadry z wakacji uwiecznione na fotografiach. Na nich nadal miał wysportowaną sylwetkę, dzikie spojrzenie, a prawa brew unosiła się przy uśmiechu podobnie jak kącik ust. Bujny zarost rozlewał się gęsto na policzkach, spływając na szyję. Mocno zarysowana linia żuchwy, wysokie czoło z kwadratową linią włosów i błękitne tęczówki działały magnetyzująco na kobiety. Dziś zmętniałe, choć nikt o tym nie wspominał, a on sam nie pytał. Dotyk dłoni pomagał zrozumieć, że dzisiejsza twarz nie należy do tamtego mężczyzny. Leszek nie zdołał przyjąć zmian, jakie zaszły w jego ciele wraz z upływem czasu. Dłonie nie odróżniały kolorów. Kiedy przeczesywał włosy palcami, nie wyczuwał siwych pasemek. Twarz zastygła na siatkówce nie traciła blasku, mimo że ciało z każdym rokiem wiotczało, a kondycja nie pozwalała wejść na czwarte piętro kamienicy bez zadyszki.

Wołanie przeciął grzmot pioruna. W ślad za tym padło przekleństwo, co Leszek wysondował ze sposobu, w jaki zostało wypowiedziane. Miarowe uderzenia w wodę skracały dystans między bezwładnie dryfującym ciałem Leszka a kimś, kto płynął w jego stronę. Mógłby przewrócić się na brzuch, wyciągnąć przed siebie ręce, rozgarniać wodę powolnymi ruchami skoordynowanymi z pracą nóg. Wykonać minimalny gest na swoją obronę, wykazać się odrobiną dobrej woli, ale nie szukał wymówek. Znał Bartka dostatecznie długo, żeby przewidzieć, co za chwilę nastąpi. Karcące słowa spadną na taflę wody, utworzą kręgi, a potem akwen pochłonie je na wieczność. Leszek zełga, że nie słyszał wołania, Bartek mu nie uwierzy, ale nie będzie drążył, i obaj wrócą na brzeg. Dopiero kiedy przebiorą się w suche ubrania i dotrą do samochodu, przyjaciel zacznie grozić, że to ostatni raz, kiedy wziął na siebie odpowiedzialność za Leszka. Nigdy już nie da się namówić na wypad nad wodę. Ale w kolejny weekend znowu przyjadą na przystań, rozłożą koc z dala od gwarnej plaży. Zaszyją się w krzakach osłonięci przed pyskatą dzieciarnią, choć piskliwe głosiki i tak ich znajdą. Bartek wyskoczy do kufloteki na drugim brzegu i dziesięć minut później wróci z lanym piwem w plastikowych kubkach. Szkła nie pozwalają wynosić poza ogródek, co odejmuje smaku. Bartek pokona tę samą drogę jeszcze dwukrotnie, donosząc Leszkowi świeży zapas zimnego browaru. Sam poprzestanie na jednym, czym i tak ryzykuje, będąc kierowcą, ale nie potrafi sobie odmówić.

— Byłem już suchy. — Pretensja w głosie Bartka spłynęła po Leszku jak krople z mokrych kąpielówek cieknące po udach. — Jesteś jak dziecko. — Kręcił głową z dezaprobatą.

— Jakbym cię słyszał…

— Nie rób ze mnie idioty — przerwał przyjaciel. — Ostatni raz, jak Boga kocham.

— Amen.

Leszek wytarł pospiesznie mokre ciało. Drzewa osłaniały ich przed deszczem, ale drobne strugi raz po raz przypominały o sobie. Pod stopami czuł koc, usiadł i wymacał plecak. Wyjął ze środka bawełniane majtki i ułożył obok. Dotknął plecami ziemi, uniósł pośladki, wsunął kciuki za gumkę. Elastyczny materiał przywarł do skóry, utrudniając pozbycie się kąpielówek. Zwykle zasłaniał się ręcznikiem, na wypadek gdyby trafił się zbłąkany dzieciak, ale teraz jedynymi dźwiękami, jakie do niego docierały, były te z ogródka piwnego, niosące się z drugiego brzegu. Burza przepłoszyła letników, zakochane pary zaszyte jak oni w zaroślach porastających pobrzeże, a nawet ważki, których brzęczenie skrzydeł ustało. Wyprostował się, rozwarł nogi, lekko ugiął kolana, ułatwiając wytarcie intymnych stref. Zanim schylił się po suche slipy, Bartek wcisnął mu do ręki miękki materiał.

— Zejdź, wytrzepię koc.

Stopy Leszka zapoznawały się z igliwiem pomieszanym z piachem. Nieliczne kępy trawy łagodziły twardość wyschniętej gleby. Zanim włożył sandały, uzupełnił garderobę. Poprawił kołnierzyk koszuli, upewnił się, że odpowiednio nacelował guziki w dziurki. Przez wzgląd na przyjaciela, żeby nie wyglądał przy nim jak ostatnia sierota. Jemu wystarczyło, że nic go nie uwierało, nie drapało, a że czasem wkładał koszulkę na lewą stronę? Zamiłowanie Ewy do wycinania metek narażało go na śmieszność. Niekiedy przypuszczał, że robiła to celowo. Oczywiście zaprzeczała, ale nie spodziewał się innej odpowiedzi.

— Gotowy? — zagadnął Bartek.

— Ta. Nic nie zostało? — Lechu rozejrzał się instynktownie, mimo że nic nie widział.

— Nic.

Poczuł ramię przyjaciela wysunięte w jego stronę. Chwycił za nie i metodycznie, krok za krokiem drobili w stronę parkingu. W takich sytuacjach zostawiał laskę w domu. Wolał zdać się na wsparcie człowieka. Bartek nad kosturem miał tę przewagę, że uprzedzał o wystających korzeniach i nisko zawieszonych gałęziach.

Gwar rozmów przybierał na sile. Chmielowy zapach nęcił. Leszek przystanął, stopując przewodnika.

— Co jest?

— Tylko jedno — zasugerował, wskazując bar ruchem głowy, choć wiedział, że Bartek będzie musiał się ograniczyć do filiżanki kawy, a jemu przypadnie w udziale cała radość ze smakowania zawartości kufelka. — Niewidzialnemu nie wypada odmawiać — zażartował ze ślepoty.

— Wolałbym, żebyś był niemową — zripostował Bartek.

Leszek poczuł lekkie pociągnięcie. Po kilkunastu krokach rozmowy stały się głośniejsze, za to deszcz oszczędzał teraz obu mężczyzn, stukając w parasole rozłożone nad drewnianymi ławami.

— Tylko duże — zastrzegł, gdy przyjaciel odchodził do bufetu.

Pomyślał, że to był bardzo udany dzień. I nie chciał, żeby się kończył, ale przecież wiedział, że tak się stanie. Podobnie jak nieodwołalne jest to, że nigdy nie zobaczy twarzy swojej córki. Musiał wierzyć ludziom, gdy mówili, że są jak dwie krople wody. Wiele w życiu Leszka zależało od innych. A najwięcej od Ewy. Miotał się między wdzięcznością a wątpliwościami. Złością, że może oglądać świat wyłącznie jej oczami. I choć Ewa na pewno się stara, to jednak przekłamuje obraz uboższa o artystyczny sznyt, ciekawość sztuki. Opisując, pozbawia detali, kunsztownych ornamentów, piękna ukrytego głębiej, które dostrzec może jedynie ktoś o wrażliwości artysty.

Nikogo nie winił za nieszczęście, chorobę wgryzającą się w źrenice, obrazy blednące rok za rokiem, by wreszcie strącić go w ciemność. Pozostał dotyk, miękkość gliny wypływającej spomiędzy palców. Podejrzewał, że gdyby nie brak zmysłu wzroku, nie rozwinąłby się jako rzeźbiarz. Zarzuciłby pasję na rzecz „prawdziwej” pracy. I być może wygłuszył wołanie artystycznej duszy, gdyby nie poznał Bartka. Przyjaciel pracował w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych i cieszył się dostępem do pieca ceramicznego. Raz na jakiś czas wypalał rzeźby Leszka. Zdaniem artysty amatora stanowczo zbyt rzadko. Bywało, że prace wysychały i pękały, zanim zostały poddane termicznej obróbce.

Ewa utyskiwała, że roznosi glinę po całym mieszkaniu. Przecież zawsze tak było. Zmienił się tylko jej stosunek do niego. Pamiętał, jak na początku cieszyła się, że ma zajęcie. Godzinami obserwowała, jak jego zwinne palce obłaskawiają glinę. Jeśli nawet odczuwała dyskomfort z powodu konieczności sprzątania, milczała.

Przeniósł pracownię z maleńkiego pokoiku do kuchni w sąsiadującym z nimi mieszkaniu po matce. Kawalerka, za to z niezależną łazienką. Obydwa lokale łączyły drzwi wybite w ścianie. W spółdzielni nie poprosili o zgodę na przeróbki, życzliwy sąsiad nie doniósł. Zwykła ścianka, żadna nośna. A nawet gdyby, kamienica przetrwała wojnę, to i niewielką dziurę wytrzyma. Wystarczyło zaledwie na kilka lat, bo dorastająca córka, zajmująca pokój po babci, potrzebowała spokojnego azylu, jak się wyraziła. Z ojcem przechadzającym się do pracowni w tę i we w tę czuła się jak w poczekalni dworca kolejowego.

Drzwi z korytarza zamknęli sto lat temu i nikt już nie pamiętał, gdzie odłożyli klucz. A nawet gdyby przewiercili zamki, dojście od wewnątrz tarasowała szafa. Pawlacz naderwał się jakiś czas temu i opierał teraz o mebel. Na uporządkowanie zawartości Ewa nie miała czasu, nastoletnia Basia ochoty, Leszek możliwości. Lepsze jest wrogiem dobrego, jak mawiają, lepiej niczego nie dotykać. Od tamtej pory do pracowni zaglądał jedynie pod nieobecność córki, co kończyło się awanturą, bo mimo ostrożności zawsze jakiś zabłąkany kawałek gliny potrafił przylgnąć do podeszwy i zniszczyć wypastowane linoleum. Podejrzewał, że Basia zaczęła specjalnie zastawiać pułapki, rozrzucając rozmaite przedmioty w dziwnych miejscach. Kiedyś nadepnął na cienką szklankę i poranił palce, zbierając odłamki. O przeniesieniu pracowni z powrotem do pokoiku własnego mieszkania nie mogło być mowy. Dzielił go z Tali, psią przyjaciółką i przewodniczką. Dawny salon wzięła w posiadanie Ewa. Ona tam, on tutaj. Dzień za dniem, noc za nocą. Pokój trzy na cztery metry, wielofunkcyjny, bo łączył w sobie sypialnię, jadalnię, miejsce na rekreację. Na pewno nie spełniał funkcji gościnnej. Bez znaczenia, Leszek gości nie przyjmował. Bartek dawniej zachodził do pracowni, wypijali wspólnie herbatę, piwo, spalali pół paczki marlboro i gadali o życiu. W ich domu Ewa palić nie pozwalała. Nie musiał widzieć, żeby sobie wyobrazić, jak wystaje pod jego pokojem i podsłuchuje. Skrzypienie parkietu tylko pozornie brzmiało tak samo.

Bartek wielokrotnie namawiał Leszka na zorganizowanie wystawy rzeźb. Nigdy nie traktował tej propozycji poważnie. Teraz, po latach, gdy jego dzieła kurzyły się zamknięte w kuchennych szafkach, upchane w pawlaczu, zdziwił się w dwójnasób. Dla Leszka były umarłe, bo rzeźby potrzebują, żeby je podziwiać. Latami ludzki wzrok ich nie karmił, dobre słowo nie wygładzało nierówności. Może rozważyłby propozycję przyjaciela, gdyby nadal aktywnie działał, ale nie tworzył już od blisko dekady. Przekonał samego siebie, że babranie się gliną nie przynosi pożytku, tylko utrudnia relacje z rodziną.

Tym sposobem z radości życia Leszkowi pozostała całkiem niemała renta przy stuprocentowym uszczerbku na zdrowiu, wyjazdy nad wodę i kufel piwa pod parasolem. Rok kurczył się do dwóch letnich miesięcy. W pozostałych dziesięciu funkcjonował jak pies przywiązany do budy. I gdyby się zastanowić, który z nich wiódł ciekawsze życie, dodatni bilans wypadał po stronie czworonoga.

— Bydlę — mruknął i odstawił na stół pusty kufel. Trzeci, nie licząc tych, które wypił na kocu. Uniósł palec do góry. Miał nadzieję, że przywoła w ten sposób barmana i pod nieobecność Bartka, który zniknął w toalecie, zdoła zamówić kolejny. Postawi przyjaciela przed faktem. Owszem, ryzykował, że fortel poskutkuje odmową wypadu nad jezioro do końca wakacji. Gdyby istniał sposób odwleczenia powrotu do więzienia własnego pokoju, sprzedałby nawet nerkę.

Nie usłyszał pytania, o ile jakieś padło. Za to dobitnie poczuł wzburzenie mężczyzny siedzącego po przekątnej, na którego twarzy zawisł wyprostowany palec Leszka. Człowiek połączył wypowiedziany przez niego epitet z własną fizjonomią i postanowił zareagować.

A potem nastała ciemność głębsza i czarniejsza, niż Leszek zapamiętał z czasów, gdy jeszcze zmysł wzroku nie zawodził. Próbował zasłonić głowę rękami, ale wtedy padł kolejny cios. Coś ciepłego pociekło na twarz. I zanim stracił przytomność, pomyślał, że nie mogło to być piwo, skoro opróżnił kufel do dna. A gdy się ocknął, po minucie, a może godzinie, spróbował otworzyć sklejone powieki. Nie wiedział, w jakim celu, ot, zwykły odruch.

— Co się dzieje? Co się stało?

Słyszał podniesione głosy, ale nie potrafił połączyć słów w zdania. Nakładały się na siebie, przekrzykiwały, dochodziły do mózgu jednostajnym szumem silników pojazdów ciężarowych sunących po autostradzie za lasem.

— Bartek?

Ktoś złapał go za koszulę i pociągnął do góry. Bardziej poczuł, niż usłyszał, jak materiał nie wytrzymuje naporu mięśni. Dał się prowadzić, nie oponował, nie walczył. Oszołomienie odebrało jasność myślenia, nie potrafił połączyć kropek. Serce pompowało krew z podwójną prędkością. Był jak lokomotywa na węgiel, świszcząca, prychająca, wyrzucająca spod kół kłęby pary. Pomyślał, że za chwilę skończy się jako człowiek. Wrzucą go do głębokiego dołu i zakopią żywcem. Nie znał przyczyny, ale nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. I mimo skumulowanego żalu z powodu kalectwa, przekonania o bezsensowności własnej egzystencji, zrobiło mu się przykro.

Nie chciał umierać.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

2.

Leszek nie odbierał telefonu od kilku godzin. Ewie niezręcznie było niepokoić Bartka, nie potrzebował dodatkowego obciążenia babską histerią. Wystarczył mu balast w postaci przyjaciela wypraszającego wypady nad wodę.

Wiedziała, jaką linię obrony przyjmie Leszek po powrocie. Rzuci kiepską wymówkę, że głośno, gwarno, nie słyszał dzwonka, a ona uda, że mu wierzy. Może jednak wykręci do Bartka. Miała prawo do zdenerwowania, wyjechali — zerknęła na zegarek — sześć godzin temu. Sześć godzin! A padało co najmniej od dwóch.

Znała scenariusz. Na początek na pewno wlali w siebie po piwku, potem pływanie, dolewanie po korek i powrót do domu chwiejnym krokiem. Wspinaczka na czwarte piętro stromymi schodami kamienicy w asyście kolegi, bo nikt przy odrobinie empatii nie pozwoliłby zawianemu niewidomemu iść w pojedynkę. Mógłby się zatoczyć, uderzyć głową o kamienny parapet, a w najlepszym wypadku potknąć o wózek młodego małżeństwa spod czwórki, który tarasuje półpiętro.

Gdyby nie ulga, jaka towarzyszyła Ewie, ilekroć zostawała sama w domu, powiedziałaby pseudoprzyjacielowi, co sądzi o rozpijaniu osoby z niepełnosprawnością. Ale Bartek należał do nielicznych, którzy nie potrafili odmówić. Asertywność, o którą apelują psychologowie, zdrowy egoizm, stawianie granic w przypadku Bartka zdawały się nieosiągalne. Z korzyścią dla Leszka. Ciekawiło ją, czy wobec uczniów kolega stosuje tę samą taryfę. Pewnie nie, bo dzisiejszą młodzież trzeba trzymać krótko, inaczej ryzykujesz, że włoży ci kosz na głowę podczas zajęć albo zabije kulkami papieru. Winny zawsze okazuje się nauczyciel, gdy sprowokowany nie zapanuje nad emocjami. Bartek opowiadał, jak na początku drogi zawodowej, a było to w czasach, gdy ćwiczył sztuki walki, doprowadzony do granic wytrzymałości psychicznej podbiegł do dręczyciela i chyba tylko boskim zrządzeniem losu zdrowy rozsądek ocucił go, zanim wymierzył cios. Nastoletni potwór trafił do ośrodka szkolno-wychowawczego, a dwa lata później do poprawczaka. Ale gdyby Bartosz choćby spoliczkował przyszłego przestępcę, społeczeństwo stanęłoby po stronie małoletniej ofiary. W całej karierze nie trafił na podobnego skubańca. Dzisiaj, gdy odliczał czas do emerytury, nie dałby się tak łatwo sprowokować. Krew już tak nie buzuje, a metryka pomaga w określeniu relacji nauczyciel — uczeń.

Powinna się skupić na sobie, odpoczywać. Jest sama, Leszek nie zadeptuje ciszy. Ewa tęskniła do nielicznych chwil, gdy nie musiała usługiwać rodzinie. Mogła usiąść z książką i odsapnąć. Zatopić się w fabule bez przerywania prośbą o herbatę, pytaniem, gdzie, do cholery, przełożyła rzeczy, które zostawił tu i tu, przekleństwami rzucanymi pod adresem polityków. Leszek zakłócał spokój Ewy audycjami radiowymi, podcastami, mówionymi książkami, z których korzystał bez użycia słuchawek. „Spróbuj miażdżyć małżowinę dwie godziny, a przestaniesz się czepiać” — radził. Kupiła mu douszne słuchawki, lecz zwyciężyły nawyki. Czasem przypominał dziecko, które nie potrafiło zająć się sobą przez pięć minut i absorbowało otoczenie nieustannym domaganiem się uwagi. Ale dzisiejszy spokój trwał za długo. Zaczynał niepokoić.

Wróciła do kuchni, zapaliła płomień pod garnkiem z zupą. Nadal była ciepła, ale to jej nie satysfakcjonowało. Rosół powinien być gorący. Zimny makaron dodatkowo obniży temperaturę. Dźwięki z podwórka przyciągnęły Ewę do okna. Odsunęła firankę, ale nie zauważyła parkującego samochodu. Grupa młodzieży w kapturach naciągniętych na czoło przemierzała plac szybkim krokiem. Schronili się w bramie naprzeciwko. Domyśliła się, że w wypchanych kieszeniach upchnęli puszki albo butelki piwa. Żabkę za rogiem dawno musieliby zamknąć, gdyby nie hordy spragnionych niezależnie od pory roku i dnia.

Rosół zabulgotał. Przeklęła, dopadając kurka przy piecu. Powinna zrobić coś miłego, tylko dla siebie. Najchętniej zanurzyłaby się w pianie z lampką wina i książką, ale nie wypadało. W każdej chwili do jej domu mógł przyjść obcy mężczyzna. Poza tym było jeszcze wcześnie. Odłożyła plan na wieczór i rozejrzała się za iPadem. Obejrzy serial, coś niewymagającego, byle zabić czas. Skrócić czekanie. Przeszła do salonu. Okrągły dębowy stół nakryty szydełkowym obrusem dźwigał wazon z kolorowymi kwiatami. Obok biblioteczki stał uszak z zydlem, który kupiła przed kilkoma dniami. Tapicerka podnóżka różniła się odcieniem od wysłużonego siedziska fotela, co nie miało najmniejszego znaczenia. W tym domu nie podejmowało się gości, a dla Ewy ważniejsza okazała się wygoda niż estetyka. Poza tym nowy komplet mocno nadszarpnąłby i tak śmiesznie małe oszczędności.

Książka z wystającą zakładką prosiła, żeby po nią sięgnąć, jednak Ewie oczy odmawiały posłuszeństwa. Wolała czytać na Kindlu, ale Richard Yates, w myśl wymogów rynku wydawniczego, nie zasłużył sobie na ebooka, o audiobooku nie wspominając. Gdyby nie fakt, że sto lat temu, kiedy czytniki nie były popularne, zaopatrzyła się w papierowe egzemplarze ukochanego autora, dziś musiałaby szukać jego książek w antykwariatach. Zamierzała sprawdzić, czy i teraz powieści Yatesa wywołają podobne wrażenie. Teraz, gdy jest w zupełnie innym miejscu, doświadczona przez los, przegrana.

Nie lubiła myśleć o sobie w ten sposób. Ale przecież tak czuła, jakby kalectwo mężczyzny, z którym zdecydowała się spędzić życie, zatruwało i ją. Dała się sprowadzić do roli opiekunki, gubiąc po drodze strzępki dawnego uczucia. Ćwierć wieku razem to dużo. Nawet zdrowe małżeństwa dopadało zniechęcenie, przemęczenie i myśli, żeby skończyć z udawaniem. Dać sobie szansę w pojedynkę, zacząć jeszcze raz, z czystą kartą. Ewa zabraniała wyobraźni wybrzmieć możliwymi scenariuszami przyszłości. Ilekroć dopuszczała opcję, że mogłaby odzyskać wolność, cieniem kładła się świadomość, że Leszek nie zdołałby funkcjonować w pojedynkę. Zrósł się z nią jak rak naciekający na płuca. Amputacja równałaby się śmierci. A Ewa nie chciała brać odpowiedzialności za cudze nieszczęście. Nawet kogoś takiego jak Leszek.

Wielu odradzało jej wchodzenie w związek z wybrakowanym mężczyzną. Z troski, życzliwości, dla jej dobra. Przyjaciele z bożej łaski. Jak ona ich wtedy nienawidziła. Za epitety urągające godności, żarciki, że jak ślepy, to pewnie nie trafi, kiedy będą tego, no. Broniła honoru Leszka, nie pozwalała nazywać kaleką, zdefektowanym, felernym. Z czasem milkli na widok Ewy, ale drwili dalej. Za plecami.

Aneta nie była lepsza. Przyjaciółka od czasów przedszkolnych wtórowała bandzie gamoni, gdy zasłaniali się troską. Potem oprzytomniała, ale uparła się, że zrobi wszystko, byle zniechęcić Ewę do związku z niewidomym mężczyzną. Od tamtych idiotów różniło ją doświadczenie. Znała problem z autopsji. Wiedziała, z czym przyjdzie się przyjaciółce mierzyć. Próbowała ostrzec dziewczynę, ale Ewa nie przyjmowała argumentów. Zaślepionej miłością wydawało się, że nic nie zdoła ich rozdzielić. Zakochanie, co za potworny stan. Największy kanciarz.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

1.

2.