Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Eliza i Nikodem – w ich małżeństwie jest więcej samotności niż bliskości. Dzielą ich żal, niedopowiedzenia i rodzinna tragedia. Są jak dwa kawałki magnesu, które się odpychają. Kiedy on wyrusza z wyprawą naukową na koło podbiegunowe, ona zostaje w domu z myślami i wspomnieniami. Postanawia jednak działać…
W tej opowieści jest urzekająca przestrzeń i cisza, a jednocześnie pulsujące uczucia i nadzieje. Arktyka jest tłem historii, ale również metaforą chłodu przesączającego się do każdego słowa i gestu niegdyś bliskich sobie ludzi. Pięknie napisana historia, w której Żaneta Pawlik dowodzi, że nawet przez ciemność nocy polarnej może przebić się światło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Redakcja
Monika Simińska
Zdjęcia na okładce
© alexkoral | stock.adobe.com
© aylinuk, pakosta | 123rf.com
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Aleksandra Wrońska
Monika Simińska
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I w edycji „większej litery”, Katowice 2025
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2024
tekst © Copyright by Żaneta Pawlik, 2024
ISBN 978-83-68302-75-2
Kapp Wijk. Spitsbergen
Biegłam wzdłuż kamienistego nabrzeża, potykając się w ciemnościach. Serce waliło głośniej niż zakłócający ciszę wirnik helikoptera. Łopaty rozpruwały powietrze. Zabijały harmonię. Przez ostatnie miesiące nauczyłam się koegzystować z surowym klimatem Svalbardu. Akceptowałam warunki dyktowane przez naturę. Dlaczego tej nocy wszystkie jej żywioły sprzysięgły się przeciwko mnie?
Czułam strach, dodatkowo podsycany przez hałas śmigłowca. Modliłam się bez użycia słów, szukałam porozumienia z Bogiem lub tą jego częścią, która miała siłę sprawczą. Dotychczas wyobrażałam go sobie jako energię przenikającą wszystko i wszystkich, teraz chciałam, żeby okazał się Bogiem osobowym. Takim, który nie tylko poczuje mój ból, ale zrozumie. Każdą komórką ciała błagałam, żeby się ulitował.
– Nie pozwolę ci tam płynąć! – Silne palce zaciskały się na moich ramionach. Sprawiały ból. Próbowałam się wyrwać, ale mimo adrenaliny lęk paraliżował. Jakaś część mnie musiała dostać się w pobliże pomarańczowego pontonu. Dryfował od kilku godzin, a ten, kto z niego wypadł, dawno zakończył życie w arktycznym chłodzie. – Straż przybrzeżna go znajdzie, dajmy im pracować.
Patrzyłam na statek ratowników i kilka mniejszych nacierających z paru zakamarków fiordu. W akcję poszukiwawczą zaangażował się też Czerwony Krzyż. Wszyscy chcieli pomóc, mimo że nie mogli zrobić nic więcej poza odnalezieniem ciała czy udzieleniem wsparcia bliskim ofiary.
Boże, błagam…
Światło szperacza na czole helikoptera przesuwało się badawczo między wodą a lądem. Statki połyskiwały zieloną barwą na prawej burcie, czerwoną na lewej, biała wyznaczała ich koniec. Oświetlenie nawigacyjne pozwalało określić wielkość jednostki i kierunek rejsu. Teraz wszyscy koncentrowali się na zaginionym.
Objęłam ramionami wychłodzone ciało. Nie potrafiłam ustać w miejscu, najchętniej znów rzuciłabym się w szaleńczą pogoń donikąd. Sądziłam kiedyś, że najgorsza jest śmierć. Teraz wiem, że bezsilność. Paraliżująca obręcz trzymająca w uścisku z nikłą nadzieją na szczęśliwe zakończenie.
– Masz.
Ktoś wciskał mi do ręki gorący kubek, z odkręconego termosu unosiła się para. Nie chciałam pić, jeść, rozmawiać. Pragnęłam ulgi. Dopóki tkwiłam na nabrzeżu, raniłam stopy o kamienie, stawiając nierozważnie kroki w ciemnościach, nasłuchiwałam mieszaniny angielskiego i norweskiego, nie pozwalałam umrzeć nadziei. Kolejne minuty niosły pocieszenie, równolegle z nimi podchodziły myśli, że wszystko stracone. W chwili, gdy potwierdzą personalia ofiary, spadnę w mentalną otchłań. Nie będę miała po co żyć.
Zaledwie przed godziną nic nie zwiastowało tragedii. Pracowałam nad kolejną książką, a właściciel hytty, maleńkiej chaty na Kapp Wijk, wyszedł na przebieżkę. Po dłuższej chwili przystanął, by odsapnąć, i wtedy dostrzegł ponton Zodiac w odległości mniej więcej kilkuset metrów od brzegu. Zanim zorientował się, że ten nie płynie w określonym kierunku, a dryfuje na północ z wyłączonym silnikiem, minęły długie minuty. Wreszcie zwodował łódkę i wypłynął sprawdzić, co się dzieje. Przez chwilę wydawało mu się, że w środku dostrzega człowieka. Gdy podpłynął bliżej, zyskał pewność, że patrzył na jedno z kółek transportowych na pawęży. Podajnik paliwa leżał wywrócony, morska woda zmoczyła plecak i futerał sztucera leżące na dnie. Mógłby się łudzić, że ponton zerwał się z liny cumowniczej, ale wszystko temu przeczyło. Zabezpieczył Zodiaca przy użyciu swojej kotwicy, potem zajrzał do plecaka. Znalazł śpiwór i liofilizowany prowiant. Natychmiast zgłosił gubernatorowi, że prawdopodobnie wydarzył się wypadek.
Człowiek wypadł za burtę.
Dwanaście miesięcy wcześniej
Cisza mi służy. Nieśpiesznie zanurzam w niej ciało. Wyczekuję dotyku na miękkiej skórze brzucha, otulenia wzgórków piersi ze sterczącymi wierzchołkami. Gładzi szyję, pieści płatki uszu. A potem wlewa się do dziurek w nosie. Wtedy zadzieram głowę, nie pozwalam, żeby przytłoczyła mnie sobą, wniknęła głębiej. Jeśli dusza mości się na wysokości serca, na pewno potrzebuje przestrzeni. Cisza mogłaby ją zadusić. Zostałabym skorupą, gotową spękać i rozpaść się na kawałki.
Podobno mam duszę artystki. Ale nią nie jestem. Właściwie nie wiem, kim jestem. Kobietą, to oczywiste. Dość wysoką, szczupłą i, jeśli wierzyć innym, chyba ładną. Nie w prymitywnym sensie czy też, jak by to ujęła większość, w potocznym sposobie definiowania piękna. Nikodem powiedział kiedyś, że moja uroda czerpie z innego źródła i nie eksponuje atutów w rysach twarzy, proporcjach ciała. Mało mnie obchodzi, kto i dlaczego wymyślił dla mnie taką powłokę. Nie zastanawiam się nad tym. Jeśli nie mam na coś wpływu, nie marnuję energii na rozmyślania. A tej we mnie coraz mniej. Szczególnie teraz, gdy najlepsze lata życia mam już za sobą. Tak mawia moja mama, a ona wie najlepiej. Bo swoje utraciła dużo wcześniej, niż wskazywałaby metryka. Chyba w okolicy dwudziestki, gdy w niej zakiełkowałam, a potem skazałam na bycie samotną matką. Podobno przeze mnie zostawił ją jedyny mężczyzna, którego naprawdę kochała. A dokładniej przez ciążę. Gdyby przyjąć, że to dzieci wybierają rodziców, jestem winna. Ciężar przegranego życia mojej matki dźwigam od czterdziestu lat.
Ale ja nie o tym.
To przez terapeutkę. Uparła się grzebać w dzieciństwie. Wszystkie tak mają. Ciekawe, czy faceci też. Wymienię ją na innego specjalistę, to się dowiem. Pod warunkiem, że któryś będzie wolny, bo zdaje się psychologia to teraz intratne zajęcie. Dwieście pięćdziesiąt za godzinę babrania się w cudzych brudach, minimum dwa razy w miesiącu. Kończą studia na wyścigi, otwierają praktyki, ale ja do takiego bez doświadczenia nie pójdę. Musiałby być starszy. Najlepiej znacząco, żeby sam coś przeżył, pocierpiał. Ci młodzi za bardzo się starają. Gdyby zniżkę dali, ale nie. I jeszcze dopytują, czy dostaną moją powieść w prezencie. Oczywiście, bo ja piszę książki hobbystycznie i najbardziej czuję się doceniona, gdy mogę je rozdawać ot tak.
O nim chciałam. O tym, którego nie ma. Tymczasowo. Zostawił mnie samą, ale zarzekał się, że jest. Myślami, sercem. Otula dobrym słowem. I wróci. Już niedługo, za kilka miesięcy. Policzyłam, wyszło mi jedenaście. To prawie cały rok. A skoro prawie, to jednak nie do końca. No i są telefony. Internet jest. I lodowiec cofający się o pół kilometra rocznie. Wale grenlandzkie, których w osiemnastym wieku pływało dwadzieścia tysięcy, a dziś spotyka się zaledwie kilka osobników co parę lat. Czy to nie ekscytujące? Jaka szkoda, że tego nie widzę.
Udawałam zaciekawienie. Także wtedy, gdy biadolił, że do dwa tysiące pięćdziesiątego całoroczna pokrywa lodowa bieguna północnego przestanie istnieć. Całkowicie. Nie w tym rzecz, że mam w nosie zmiany klimatu, martwię się o planetę i dbam o nią w mikrowymiarze, ale chciałabym, żeby ktoś martwił się też o mnie. Na przykład? Niech pomyślę. Mąż. Nie jakikolwiek, ale mój, własny. Z lekko posiwiałą brodą, blizną pod lewym obojczykiem i pieprzykiem na łopatce. Doktor inżynier Nikodem Lorenz. Członek naukowej ekipy badawczej stacjonujący w Polskiej Stacji Polarnej na Spitsbergenie. Od miesiąca. Jeszcze tylko jedenaście. To mniej niż rok.
Każdego wieczora rozłąki nalewam sobie lampkę wytrawnego wina. Wypiłam już połowę domowego zapasu, a minęło tak niewiele. Jak tak dalej pójdzie, zostanę alkoholiczką. Byłam już pomocnicą kucharki, kelnerką na przyjęciach weselnych, sprzedawczynią śliwek na targu, recepcjonistką w hotelu, to alkoholiczką też mogę być. Sprostam każdemu wyzwaniu. Teraz na przykład jestem żoną. Samotną, ale jednak. Obrączkę mam, choć nie na palcu. W szkatułce z biżuterią. Nie znoszę złota. Teściowa uparła się, że symbol małżeństwa od zawsze był wykonany z tego kruszcu i mam przestać wymyślać. Od zawsze też kobiety rodziły dzieci, a ja jestem jałowa. I co pani na to?
Nie cierpię nazywać jej mamą. Matkę ma się tylko jedną, nawet jeśli wypomina ci, że zmarnowałaś jej życie swoim pojawieniem się na świecie. Tej rodzonej zadedykowałam debiutancką powieść w podziękowaniu za wszystko. Także za klapsy wymierzane czym popadło, paniczny strach, gdy szła na wywiadówkę do szkoły, i sugestie, jakobym była imbecylem, który niczego w życiu nie osiągnie. Istotnie, okazałam się średniakiem. Moje powieści dwukrotnie nominowano do Nagrody Literackiej Gdynia, znalazłam się na krótkiej liście do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, ale nigdy nie sięgnęłam po laur.
Zawsze myślałam, że bycie pisarką w niektórych kręgach może uchodzić za nobilitujące zajęcie, aż podczas festiwalu literackiego usłyszałam, że prawdziwi pisarze parają się prozą, zaś zwykli autorzy non fiction. Zatem i na tym polu dryfowałam, odbijając się od dwóch przeciwległych brzegów, między powieściami gatunkowymi a literaturą faktu. Co gorsza, zarzucano mi, że skoro spod mojej ręki wychodzą powieści obyczajowe, trudno zawierzyć rzetelności książek reporterskich, które znacznie rzadziej, ale wciąż uprawiałam. A ja po prostu potrzebowałam różnorodności.
Kiedy czytasz o ludobójstwie w Rwandzie, przechodzi cię dreszcz. Ale gdy masz przed sobą człowieka, który jako ośmiolatek ocalał z rzezi w Nyamata tylko dlatego, że ukrył się wśród ciał ofiar, dopada cię rozpacz. Odwiedziłam mauzoleum pamięci ofiar masakry w kościele w Ntarama, patrzyłam na trumny ze szczątkami bestialsko pomordowanych, ubrania wiszące na ścianach. Tutsi ginęli od ciosu maczetą, noża, prymitywnej włóczni. Była minister do spraw kobiet i rodziny Pauline Nyiramasuhuko uknuła zbrodniczy plan powolnej i okrutnej śmierci kobiet z plemienia Tutsi. Za jej namową specjalne oddziały Hutu złożone z nosicieli wirusa HIV miały za zadanie zgwałcić jak najwięcej z nich. Byłam świadkiem, gdy Mukamutara Odetta dziesięć lat po masakrze na Tutsi otrzymała informację, że w masowym grobie zlokalizowanym sześćdziesiąt pięć kilometrów od Kigali zidentyfikowano ciała jej braci. Tyle lat żyła nadzieją, bo kiedy nie masz pewności, kłamstwo w dobrej wierze jest dopuszczalne. Tamtego dnia ta nadzieja umarła. Na moich oczach.
Trzy miesiące walk, ponad milion ofiar, a świat udaje, że nie widzi. Odwraca oczy. Straszne, mówią ludzie, ale to tak daleko, trochę jakby nie nasze i przez to nieprawdziwe, choć przecież do bólu realne. Niektórzy nie mają pojęcia o istnieniu Rwandy. Kiedy wyjaśniasz, że graniczy z Demokratyczną Republiką Konga i Burundi, widzisz zakłopotanie, którego nie potrafią ukryć, tak samo jak nie potrafią zlokalizować Rwandy na mapie. A ja wiem, skąd bierze się ten strach. To jest strach przed uwewnętrznieniem ogromu okrucieństwa wyrządzonego przez takich jak my, zwykłych ludzi.
Nie inaczej reagowali po reportażu o ludobójstwie w Bośni. Największa masakra w Europie od czasów drugiej wojny światowej. W niespełna trzy tygodnie wymordowano ponad osiem tysięcy bośniackich muzułmanów. Mówisz o Grbavci i tysiącach mężczyzn, wyselekcjonowanych z konwojów ewakuowanych z Potočari, którzy zginęli od strzałów w tył głowy, a ludzie, że może dość już o tym Katyniu i Smoleńsku.
Zadajesz sobie pytanie, czy warto. Edukacja nie jest moim celem, ale mam zadanie nie pozwolić zapomnieć. A najgorsze, że kręcisz się wokół własnego ogona. Na twoich oczach zbrodniarz Putin rozgrywa kolejną masakrę i wiesz już, że żaden następny reportaż nie sprawi, że zniknie poczucie bezsilności. Właśnie z tego powodu uciekam w literaturę gatunkową. Kreuję światy, zabawiam się w boga. To jest mój wentyl bezpieczeństwa. A że zdaniem niektórych tracę wiarygodność?
Nigdy nie rozmawiam o moich wątpliwościach z mamą. Nie zrozumiałaby. Dla niej pełnię człowieczeństwa osiąga się, spłacając dług społeczeństwu, i bynajmniej nie zalicza do tego pracy nad reportażem. To proste; nie urodziłam dziecka, więc jestem wybrakowana.
Pani teściowa obwinia mnie za decyzję Nikodema. Jej zdaniem żaden doceniony i otoczony opieką mąż nie opuszcza rodziny na kilka długich miesięcy. Kilkanaście, jeśli mam być precyzyjna. Przemilczałam, że tak pojemne określenie obejmuje i ją samą, więc zachęcam do zrobienia rachunku sumienia. Tylko że pojęcia: teściowa i sumienie wykluczają się w odniesieniu do matki mojego męża. Ktoś musiał być winien, a ja nadawałam się idealnie do roli ciemiężycielki. Niech i tak będzie.
Nie zdradził, że stara się o pracę w Polarnej Stacji Badawczej Hornsund na Spitsbergenie. Nie lubił dzielić się porażkami i choć nie dopuszczał, że kandydatura wybitnego geofizyka, za jakiego uchodził, mogłaby zostać odrzucona, postanowił zaczekać do rozstrzygnięcia naboru. Jesienią wpisali Nikodema na listę kandydatów, co nie dawało jeszcze stuprocentowej gwarancji. Mógł nie zaliczyć testów z posługiwania się bronią, psycholożka mogła prognozować potencjalne problemy natury emocjonalnej. W styczniu wyjechał na trening w Tatrach, a mnie powiedział, że to zwykła delegacja. Miał już swoje lata, na tle młodych chłopaków prezentował się słabiej pod względem fizycznym. Doświadczenie i, jak przypuszczam, fakt, że jest znany i szanowany w środowisku, przechyliły szalę na korzyść mojego męża. Kierownik wyprawy podjął ostateczną decyzję, musi ufać ekipie.
A potem Nikodem skupił się na przygotowaniach, więc tak naprawdę męża straciłam już pół roku przed wyjazdem. Odwiedził tuzin lekarzy rozmaitych specjalizacji, wykonał badania potwierdzające, że nie ma przeciwwskazań do przebywania w ekstremalnych warunkach klimatycznych, zaszczepił się na tężec i wściekliznę, przeszedł testy kondycji fizycznej, wytrzymałościowe i zdolności adaptacji do niskich temperatur i wysiłku fizycznego. Zupełnie jakbym wyszła za kosmonautę, a nie pracownika Instytutu Geofizyki Polskiej Akademii Nauk w Gdańsku. Po obowiązkowym szkoleniu z udzielania pierwszej pomocy i postępowaniu na wypadek spotkania z dzikimi zwierzętami namawiał mnie, żebym poszukała czegoś podobnego dla siebie. Nie widziałam powodu, ale potaknęłam dla świętego spokoju. Równolegle podjął starania o uzyskanie patentu strzeleckiego. A wszystko, żeby spędzić dwanaście miesięcy w Zatoce Białego Niedźwiedzia. Liczył się z tym, że izolacja i ekstremalne warunki będą wyzwaniem dla zdrowia psychicznego, ale twierdził, że jest gotów podjąć ryzyko. Nie zapytał, czy i ja mam w sobie gotowość do długotrwałej separacji. A ja nie odważyłam się protestować. Miarą miłości do drugiego człowieka jest umiejętność rezygnacji z siebie, gdy wymaga tego sytuacja. Kochałam Nikodema. Nadal kocham, tylko coraz trudniej o tym pamiętać. Świadomość, że nie jest się najważniejszym w życiu tego drugiego, otwiera tamę, za którą piętrzą się wątpliwości.
Pasja. Odpowiedź na bolączki codzienności. Jeśli coś cię pochłania, potrafisz się w tym zatracić, znika poczucie braku. Gdy Nikodem wyjechał, uderzyła we mnie pustka. Pojawiła się z zaskoczenia. Dotychczas sądziłam, że pełnię zyskuję dzięki pisarstwu, a okazało się, że w pojedynkę nie potrafię funkcjonować. Jestem. To wszystko. Za mało, żeby żyć, za dużo, by uznać się za martwą. Kolejne tygodnie drenowały mnie z sił. Wystarczało do sięgnięcia po lampkę czerwonego wina, ale dopisanie kolejnych scen powieści okazywało się niewykonalne. Zapadałam się do wewnątrz i wiedziałam, że jeśli nie wykonam minimalnej pracy nad sobą, prawdopodobnie sprowadzę się do poziomu fizycznej egzystencji pozbawionej intelektu.