Tamarynd. Marząc o lepszym jutrze - Żaneta Pawlik - ebook + audiobook + książka

Tamarynd. Marząc o lepszym jutrze ebook i audiobook

Pawlik Żaneta

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Marząc o lepszym jutrze

Anka wraca do Polski po dłuższym pobycie za granicą. Chce zacząć wszystko od nowa. Podejmuje

pracę w szpitalu psychiatrycznym jako pielęgniarka. Trudna codzienność, były narzeczony, zatarg

z jedną z pracownic nie ułatwiają jej przystosowania się do nowej sytuacji. Wzburzenie po kłótni

z matką nieoczekiwanie daje początek znajomości z policjantem Frankiem. I powoli wszystko

zdaje się zmierzać ku lepszemu.

Pojawienie się nowej pacjentki na oddziale otwiera zamknięty rozdział w życiu Anki. Nic nie jest

takie, jakim się pozornie wydaje. Anka będzie musiała zawalczyć nie tylko o siebie.

Tamarynd to nowa powieść Żanety Pawlik, autorki ciepło przyjętej przez czytelników Mowy nie

ma!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 12 min

Lektor: Anna Krypczyk

Oceny
4,1 (31 ocen)
17
6
4
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka , polecam przeczytać
00
gaga1405

Nie oderwiesz się od lektury

Miałam przyjemność czytać poprzednią książkę autorki „Mowy nie ma!”, która przypadła mi bardzo do gustu. Z przyjemnością sięgnęłam zatem po jej najnowszą powieść. Anka, wraca do polski z Hamburga, gdzie pracowała, aby zarobić pieniądze niezbędne na operację chorej siostry. Podejmuje pracę w szpitalu psychiatrycznym jako pielęgniarka. Kobieta pragnie odciąć się od przeszłości rozpocząć nowe życie. W nowym miejscu pracy poznaje nieco starszą od siebie Jadźkę, z którą mimo trudnych początków zaczyna nawiązywać nić przyjaźni. Nieoczekiwanie pojawienie się nowej pacjentki burzy spokój jaki odnalazła Anka. Na jej drodze staje również Franek, policjant i rozwodnik. Czy kobiecie uda się naprawdę zamknąć drzwi do przeszłości, odnaleźć szczęści i miłość?   „Tamarynd. Marząc o lepszym jutrze” to wielowątkowa historia poruszająca niezwykle ważne tematy. Depresja, załamanie, nieradzenie sobie z problemami. Autorka za sprawą kilku historii pokazała, jak różnorodni ludzie starają się sprostać wymag...
00
ZanetaPawlik

Nie oderwiesz się od lektury

Życzę miłej lektury
00
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

Muszę przyznać, że koło tej książki nie da się przejść obojętnie. Jest to niesamowita, słodko - gorzka historia, jaką pisze życie. Ile razy narzekamy, że coś nam nie wyszło? Tym razem się nie udało? Jeśli jednak możemy być wdzięczni za - dom, dzieci, rodzinę, pracę, znajomych - coś nam jednak wyszło w życiu. Pewnie, nie wszystkie drogi są łatwe i nie zawsze osiągniemy założone cele. Jednak trzeba pamiętać, że są ludzie, którzy mają gorzej. Którym los rzuca kłody pod nogi. Problemy nawarstwiają się, aż w końcu ich pokonują. Bardzo wiele osób cierpi na zaburzenia psychiczne - depresję, problemy z alkoholem, próby samobójcze. Jest to rozpaczliwe wołanie o pomoc. W tej historii są poruszone bardzo ważne problemy. Tym bardziej, że coś takiego może spotkać praktycznie każdego z nas. Mamy plany, mamy marzenia. Niestety życie wiele z nich weryfikuje. Anka wraca do Polski po dłuższym pobycie za granicą. Podejmuje pracę w szpitalu psychiatrycznym jako pielęgniarka. Jednak codzienne problemy, ...
00
ksiazka_w_dloniach

Nie oderwiesz się od lektury

Dziś skończyłam czytać drugą książkę autorstwa Żanety Pawlik. Tym razem w moje ręce trafił "Tamarynd". Nie ukrywam, że tytuł wydał mi się bardzo intrygujący, a sam opis zachęcał do przeczytania. Byłam ciekawa jak autorka przedstawi główną bohaterkę- w końcu łączy nas ten sam zawód. Z zaciekawieniem czytam książki z wątkiem szpitali. :) Liliana vel Anka, to główna bohaterka powieści. Nie miała w życiu łatwo. Po przyłapaniu narzeczonego na zdradzie udaje się za granicę w celach zarobkowych. Już nic nie trzyma jej w kraju, a chęć pomocy chorej siostrzyczce dodatkowo mobilizuje ją do wyjazdu. Podejmuje pracę w domu publicznym, a gdy udaje jej się uzbierać sumę potrzebną do operacji Karolinki, wraca do kraju. Nie czeka na nią nic dobrego. Matka ją odrzuca , utrudnia kontakt z siostrą... W końcu bierze sprawy w swoje ręce, zatrudnia się w szpitalu psychiatrycznym, gdzie poznaje Jadźkę- salową. Mimo trudnego startu ich kontakty dość szybko się zacieśniają... Okazuje się, że obie doświadcz...
00

Popularność




Żaneta Pawlik Tamarynd ISBN Copyright © by Żaneta Pawlik, 2023All rights reserved Redaktor Hanna Kossak-Nowocień Projekt okładki i stron tytułowych Tobiasz Zysk Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Mojemu Mężowi Jesteś słońcem, deszczem, niebem. Jesteś wszystkim.

Rozdział 1

Drzwi zaskrzypiały cicho, gdy otworzyła je po raz ostatni. Przestąpiła drewniany próg, uważając, by nie zostawić śladu na wilgotnej jeszcze powierzchni. Mienił się ciemnobrunatnie, a zapach nałożonej poprzedniego wieczoru farby mieszał się ze smrodem stęchlizny z kamienicy.

Przyciągnęła metalową gałkę, zamykając za sobą przeszłość. W kieszeni płaszcza poczuła zmięty kawałek papieru, na którym nakreśliła kilka zdań pożegnania. Zabrakło „przepraszam” i to ostatecznie skłoniło ją do tego, by nie pozostawiać kartki na kuchennym stole. Nie czuła się winna. W ogóle niewiele czuła. Przełknęła ślinę, suchość w ustach nie ustąpiła. Z wyższego piętra dochodziło szczekanie psa. Zawróciła natychmiast, zapominając o wilgotnym progu. Zasłony w czerwono-białą kratkę zatańczyły od przeciągu.

– Czego szukasz?

Zaskoczył ją. Nie spodziewała się, że wstanie tak wcześnie. Wytarł ręce o spodnie dresowe, zostawiając na nich kolejne plamy. Podrapał się po mocno zarośniętej klacie, na której pojedyncze włoski srebrzyły się siwizną.

– Zapomniałam czegoś – odparła niepewnie.

– W lodówce jest już tylko światło.

– Yhm.

Gorączkowo przeszukiwała szafkę z narzędziami.

– Zakupy zrób, mówię.

– Dobrze.

Uruchomiła latarkę w telefonie. Od razu dostrzegła kawałek skórzanego paska przyklejonego do tylnej ścianki.

– Po co ci smycz?

– Obiecałam koleżance.

– Nie może sobie kupić? – Przechylił butelkę, cienka strużka pociekła kącikiem ust. Odstawił wodę z impetem i beknął głośno. – To ostatnia pamiątka po Kamie.

– Taka pamiątka, że leży między zardzewiałymi kombinerkami a siekierą z obluzowanym trzonkiem.

Machnął ręką, nie siląc się na dalszą rozmowę, i zniknął w pokoju.

Kobieta owinęła smycz wokół dłoni, ale uformowany kłębek nie zmieścił się w kieszeni płaszcza. Zdjęła torebkę z wieszaka i przerzuciła przez ramię. Omiotła spojrzeniem kuchnię, jakby chciała się upewnić, że zostawia po sobie porządek.

Przy wejściu stały równo ułożone buty, odgrodzone od kuchni wąskim regałem z kwiatami. W mieszkaniu nie wydzielono osobnego przedpokoju, drzwi wejściowe prowadziły wprost do kuchni, a stamtąd przechodziło się do salonu.

Wymacała w torebce portfel. Wyjęła kilka banknotów i odłożyła go na szafkę z butami. Wyłączyła telefon i wcisnęła między papucie z Zakopanego a białe chodaki. Zbiegła ze schodów, jakby się bała, że może ją powstrzymać.

Miasto tętniło życiem pomimo wczesnej pory. Wbiła spojrzenie w płyty chodnikowe naznaczone siateczką pęknięć. Słyszała stukanie obcasów o bruk, silnik autobusu ruszającego na zielonym świetle. Ktoś gwizdnął przeciągle i zamachał do kolegów. Grupka nastolatków zatrzymała się, czekając, aż do nich dołączy.

Podeszła do kiosku.

– Cienkie marlboro.

Nie dodała „proszę”.

– Osiemnaście dwadzieścia.

Na podkładce na bilon pojawiła się paczka. Kobieta zabrała papierosy, zapełniając pustkę dwudziestozłotówką.

– Reszta, halo! – krzyknęła tęga sprzedawczyni, po czym wzruszyła ramionami i wróciła do lektury „Życia na Gorąco”.

Kobieta usiadła na drewnianej ławce, przy klombie z prymulkami. Zaciągnęła się mocno, czego od razu pożałowała. Nie paliła od tylu lat, że organizm odpowiedział serią dławiącego kaszlu. Słońce powoli rozgrzewało rześkie powietrze, ale jeszcze nie można było bezkarnie siedzieć w bezruchu kilka godzin. Skostniałymi palcami wydobyła kartkę z kieszeni płaszcza. Przedarła na pół i jeszcze raz, aż zostały jedynie maleńkie drobinki. Potarła palcami o siebie, spadły deszczem konfetti do zielonego kosza na śmieci.

Podniosła się powoli i ruszyła przed siebie. Po czterdziestu minutach dotarła do niewielkiego stawu porośniętego trzciną. Po pasie dla pieszych, obok ścieżki rowerowej, biegała młodzież z pobliskiego liceum, rozciągnięta w kilkuosobowe grupki. Pomimo odległości dostrzegła nauczyciela z gwizdkiem na szyi. Za dwa miesiące wyprowadzą z hangarów rowery wodne, przycumują przy przeciwległym brzegu. Będą się kołysać w rytm wiatru marszczącego wodę. Zanurzyła w niej palce, zimny prąd wstrząsnął przemarzniętym od siedzenia na ławce ciałem. Zostawiła za sobą miasto, nastolatków i plusk wody rozbitej kamieniem wrzuconym przez kogoś do stawu. Im dalej zagłębiała się w las, tym większy czuła spokój. Po godzinie zgiełk miasta ustał całkowicie. Miękka połać ziemi uginała się pod każdym krokiem, przybliżając do końca wędrówki. Słońce coraz mniej odważnie przebijało się między splątanymi gałęziami.

Kobieta oparła się o omszały kamień i zadarła głowę. Nie widziała, czy to gęstniejący las odciął ją od światła, czy słońce przysłoniły chmury. Wydobyła skórzaną smycz, zawiązała pętlę. Płaszcz złożyła w kostkę i ułożyła na trawie, kładąc na nim torbę. Całość dopełniła butami zdjętymi ze stóp. Wspięła się na nieduży głaz, po którym sznureczkiem wędrowały czarne mrówki. Zawiesiła badawczo ręce na gałęzi. Powinna utrzymać jej wychudłe ciało. Przełożyła pętlę przez głowę i zamknęła oczy.

A potem skoczyła.

Pięć miesięcy wcześniej

– Czyli o której? – Blondynka zaczesała za ucho pasmo długich włosów. – Może pani powtórzyć? Coś przerywa.

Spojrzała na ekran telefonu, połączenie zostało zakończone. Wybrała numer ponownie.

– Słyszy mnie pani? – spytała.

– Mówiłam, że o siedemnastej podpisuję umowę u notariusza. Możemy się spotkać najwcześniej o siódmej. Odpowiada to pani?

– A jeśli nie, to co?

– Nic nie poradzę, miała pani przylecieć jutro.

– Dobrze, niech będzie – rzuciła zrezygnowana.

– Do zobaczenia, pani Liliano.

Na dźwięk imienia przewróciła oczami, na szczęście jej rozmówczyni nie mogła tego zobaczyć. Nienawidziła jego brzmienia, znajomi zwracali się do niej Anka i tego oczekiwała również po nieznajomych. Jednak przy formalnych czynnościach nie pozostawało nic innego, jak podawanie personaliów z dowodu osobistego. Mogłaby natomiast przysiąc, że prosiła agentkę nieruchomości o nazywanie jej Anną, to przecież popularne imię, nietrudno zapamiętać. Złośliwe babsko.

Przeszło jej przez myśl, żeby przejść do hali odlotów i przeczekać kilka godzin w lotniskowej kawiarni, zanim otrzyma klucze do wynajmowanej kawalerki, ale w porę przypomniała sobie wysokie ceny w takich miejscach. Nie mogła pojechać do domu, żeby spotkać się z siostrą. „Jeszcze jest za słaba, lekarz zabronił odwiedzin”, usłyszała od matki kilka dni temu. Czuła, że kłamie, ale nie drążyła tematu. Naiwnie sądziła, że skoro poruszyła niebo i ziemię i tylko dzięki niej Karolinka poleciała na operację do Niemiec, matka nieco odpuści.

Nigdy nie miały dobrego kontaktu, ale nie przypuszczała, że ograniczy jej widzenia z siostrzyczką. Jakby mogła zarazić dziesięciolatkę lewackimi, jak mawiała matka, poglądami. Zabawne, Anka stroniła od polityki, ograniczając swój udział w niej do wyborów. Matka wolała głosować tak, jak ksiądz w kościele przykazał. Dyskusje zawsze kończyły się kłótnią, raz niemalże rękoczynami, gdy starsza pani przy braku rzeczowych argumentów postanowiła użyć pierwszego przedmiotu, jaki nawinął jej się pod rękę. Anka zdążyła zrobić unik, a zaraz potem wyszła, nie siląc się na pożegnanie. Bardzo chciała trzasnąć drzwiami, jednak przez wzgląd na Karolinkę i ojca powstrzymała nerwy.

Przystanki autobusowe ulokowano w odległości dwustu metrów od terminala, zamawianie taksówki do centrum mijałoby się z celem. Dobrze wiedziała, że oszczędności nie wystarczą na długo, a pensja pielęgniarki zmusi ją do zmiany standardu, do jakiego przywykła. Dwa pokoje z kuchnią w centrum Katowic kosztowały od tysiąca ośmiuset wzwyż, plus media. Bez dodatkowych dyżurów niewiele zostanie na jedzenie, o odkładaniu na wakacje albo wkład na własny kąt może zapomnieć. Zdecydowała się na kawalerkę w kamienicy. Niższy standard, niższa cena. I tak cud, że coś znalazła przy napływie uchodźców z Ukrainy uciekających od wojny.

Gdyby nie choroba siostry, nie zamieniałaby pracy w Altenheimie, jak nazywano niemieckie domy opieki, na to paskudne miejsce w centrum Hamburga. Aby pomóc Karolince, zdecydowała się na wyczerpujące, ale i znacznie bardziej dochodowe zajęcie w dzielnicy o wątpliwej reputacji. Wytrzymała tyle, ile było konieczne. Spłaciła zaciągniętą u właściciela przybytku pożyczkę na operację siostry i bez wahania zdecydowała się wyjechać. Pieniądze kusiły, ale intuicyjnie czuła, że balansuje na cienkiej linie. Każdy kolejny dzień zmieniał ją w kogoś, kim nie chciała się stać, kogo się wstydziła. Bagno sięgało kostek, nie chciała dać mu się wciągnąć. Jeszcze miesiąc i nie znalazłaby sił, żeby się z niego wydobyć. Wsysało ją, wypełniało szczeliny ciała, wdzierało się do gard­ła, dławiąc wołanie o ratunek. Widziała niejeden upadek, tak dotkliwy, że wyciągnięta pomocna dłoń nie zdołała wydostać ofiary.

Tak o nich myślała, że są ofiarami, zakładniczkami losu, złamanymi kobietami. Wszystkie obiecywały sobie, że kiedy zbiorą odpowiednią sumę, skończą z takim życiem. Nie znała ani jednej, której by się to udało. Anka zebrała środki niezbędne na operację siostry, osiągnęła cel. Musiała tylko wybaczyć sobie samej. Nie łudziła się, że ktokolwiek ją zrozumie. Dlatego obiecała sobie nie wracać do tej części swojego życia nigdy więcej. Nawet we wspomnieniach. To się po prostu nie wydarzyło. Klasyczne wyparcie.

Złota polska jesień spoglądała z citylightu, na którym para staruszków przysiadła na parkowej ławce pod rozłożystym kasztanowcem. Podświetlana tablica reklamowa przekonywała, że bezpieczna przyszłość może się ziścić wyłącznie dzięki wykupieniu polisy w spółce jakiejś tam. Prawdziwa jesienna aura za przeszkloną wiatą podrywała suche liście do dzikiego tańca.

Anka zapięła górny guzik płaszcza i podniosła kołnierz. Autobus z logo ZTM podjechał zgodnie z rozkładem. Wybrała miejsce przy oknie, walizkę na kółkach umieszczając przed sobą, w przestrzeni przeznaczonej dla wózków dziecięcych. Przymknęła powieki i odpłynęła w sen. Zbudziło ją szarpnięcie za rękę.

– To pani? – Chłopak w okrągłych okularach trzymał za wysuwaną rączkę różową walizkę z polipropylenu.

W pierwszym momencie nie skojarzyła, gdzie jest i co się dzieje.

– Odjechała i spadła na schodki – wyjaśnił.

– Dziękuję. – Przejęła zgubę.

Autobus objechał rondo Ziętka. Billboard przed Spodkiem informował o koncercie zespołu rockowego, którego Anka nie kojarzyła. Dwie minuty później wysiadła na podziemnym dworcu autobusowym. Z nostalgią wspominała estakadę, zamienioną przed laty w galerię handlową. Nie żałowała natomiast widoku bezdomnych, układających się do snu przed kasami biletowymi PKP. Wjechała windą na poziom zero i przeszła przez galerię wprost na główną ulicę, na której tłoczyli się ludzie. Przypominali gigantyczne mrowisko z tą różnicą, że każdy gnał do swoich spraw, mając w głębokim poważaniu wspólną pracę na rzecz innych.

Zostały trzy godziny, za długo, żeby pojechać na umówione miejsce. Ruszyła w stronę knajpki wegetariańskiej. Fasadę hoteli ciągnących się wzdłuż ulicy Dworcowej rozświetlały lampy LED, rozpraszając pochmurne popołudnie.

Drzwi uderzyły w dzwonek, informując o przybyciu kolejnego gościa. Anka zapadła się w miękkim fotelu nakrytym kolorową narzutą. Z głośników płynęła azjatycka muzyka relaksacyjna. Całości dopełniał zapach piżmowego kadzidełka. Z patchworkowej torby wyjęła czytnik Kindle, ale po chwili przeszła jej ochota na czytanie. Zapatrzyła się na parę przy stoliku obok wejścia. Szczupły, właściwie chudy mężczyzna, niewiele starszy od Anki, uśmiechał się do towarzysza, zerkając nerwowo na boki spod okularów w kwadratowych oprawkach. Wąskie usta okalała rzadka broda porastająca całe policzki. Anka była pewna, że korzystał z usług barbera – zarost sprawiał wrażenie nieposkromionego, ale na pewno nie niechlujnego. Wyższy, krótko przystrzyżony blondyn przysunął w stronę chudzielca sztućce zawinięte w białą bibułę i musnął delikatnie jego dłoń. Okularnik cofnął rękę, ale po chwili uśmiechnął się do blondyna. Panowie uprawiali jakąś grę, Ankę ciekawił ciąg dalszy.

Dźwięk dzwonka pojawił się razem z kelnerką, która położyła przed klientką hinduskie curry z ziemniakami i kalafiorem. Zimowej herbacie serwowanej w pękatym, porcelanowym kubku nie pożałowano imbiru i goździków.

– Słucham? – powiedziała Anka do słuchawki, jednocześnie kiwając kelnerce głową, co musiało wystarczyć za podziękowanie.

– Pani Liliana Piechurska?

– Przy telefonie. – Głos rozmówczyni sprawił, że mimowolnie podciągnęła się w fotelu i wyprostowała plecy.

– Dzwonię na prośbę ordynatora Kozłowskiego. Chciałam potwierdzić, że zaczyna pani pracę w poniedziałek o ósmej. Umówiłam panią na badania wstępne, proszę podejść do kadr po skierowanie. Doktor prosił, żeby przyszła pani pół godziny wcześniej.

– Oczywiście, będę punktualnie.

– Przeglądałam pani dokumentację, brakuje świadectwa pracy za ostatnie pół roku.

– Nie brakuje. W tym czasie ja… Właściwie… – plątała się.

– Czyli zatrudnienie ustało trzydziestego kwietnia? Taki dokument mam przed sobą, z Domu Seniora w Hamburgu. Później miała pani przerwę?

– Tak, miałam przerwę – powtórzyła bez przekonania.

– Wobec tego mamy jasność. Chciałaby pani o coś zapytać?

– Na przykład?

– To pani powinna wiedzieć. Jeśli nie, to doktor będzie na panią czekał o siódmej trzydzieści. Do widzenia. – Rozłączyła się, zanim Anka zdążyła zareagować.

Ku jej niezadowoleniu po tajemniczej parce zostały niedojedzone resztki, a herbata Anki przestygła. Ostatnia nadzieja w curry. I nie zawiodła się, smakowało wybornie.

Odgłos karetki pogotowia przebił się przez zgrzyt tramwaju wjeżdżającego na rynek. Przywołał twarz siostry. Karolinka przeszła w Polsce dziewięć nieudanych operacji, co doprowadziło do całkowitego zniszczenia oczodołu. Ostatnim ratunkiem okazał się profesor z kliniki w Getyndze. Rekonstrukcja powieki i przeszczep tkanki tłuszczowej do oczodołu kosztowały majątek. Dzięki Ance okazało się to możliwe.

Łudziła się, że mama przyjmie ją z otwartymi ramionami. Myliła się. Nie miała już domu, przyjaciół, nikogo, komu by na niej zależało. Komu mogłaby zaufać.

Przystanął na półpiętrze, przepuszczając dwóch policjantów prowadzących skutego kajdankami młodego mężczyznę w kapturze. Gdy go minęli, ruszył dalej. Franek przeklinał pomysł umieszczenia jego wydziału na czwartej kondygnacji. W tym miesiącu winda zepsuła się już drugi raz. Wędrował między piętrami przynajmniej kilka razy dziennie, dziś to był jego szósty spacer. Opadł na krzesło, ciężko wzdychając.

– Zwijaj się, idziemy – rzucił krągły brunet ostrzyżony na jeżyka, odgryzł kawałek bułki i w pośpiechu popił go herbatą.

– Pięć minut, Robson – jęknął Franek, ale czuł, że to na nic: w innym wypadku kolega dokończyłby w spokoju śniadanie.

Schował plik zdjęć do szuflady biurka pamiętającego lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku i narzucił skórzaną kurtkę. Niewielkie rozcięcie nad łukiem brwiowym prawie się zagoiło, pamiątka po niedawnej akcji. Kwadratowa szczęka i dwudniowy zarost idealnie komponowały się z orzechowymi oczami. Zawsze wyglądał jak niegrzeczny chłopiec. Dziewczyny szalały za nim w przeciwieństwie do ich ojców. Muskularną sylwetkę zawdzięczał częstym wizytom na siłowni. Nie mógł konkurować z osiłkami sięgającymi po odżywki białkowe albo, co gorsza, sterydy. Na pierwszy rzut oka odróżniał, czyja rzeźba jest wynikiem ciężkiej pracy, a kto wybierał drogę na skróty. Poprawił kaburę, żeby nie wystawała spod okrycia.

– Co mamy?

– Boję.

– A od kiedy wysyłają nas do topielców?

– Od kiedy są amatorami morsowania w betonowych bucikach.

Na początku Franek nie mógł przywyknąć do policyjnego żargonu, ale po dwudziestu latach przesiąkł nim tak bardzo, że musiał się pilnować, żeby nie chlapnąć czegoś na spotkaniach ze znajomymi z cywila. Topielcy należeli do mniej lubianej przez niego grupy. Rozkład ciała następował szybciej niż po śmierci na lądzie, a to zawsze pozostawiało niesmak.

– Zabrałeś szmatę? – Robson wolał się upewnić, bo Frankowi zdarzało się zapominać o legitymacji policyjnej.

– Zabrałem.

Zbiegali schodami na parter.

– Krakowiaczek jeden – zaintonował Robson.

– Krakowiak przeszedł na emeryturę w dwa tysiące dziewiętnastym.

Przywódca zorganizowanej grupy przestępczej opuścił mury więzienia po dwudziestu latach. Zabójstwa, haracze, rozboje, napady rabunkowe, handel bronią, narkotyki uplasowały Janusza T. w czołówce najbardziej brutalnych gang­sterów lat dziewięćdziesiątych.

– I zajął się życiem rodzinnym. Ciekawe, jak go przyjęła rodzina. Ile on ma dzieci?

– Pięcioro – odpowiedział Franek bez zastanowienia. – Słyszałem, że pracuje jako ochroniarz w krakowskim kantorze.

– Coś ty! – prychnął Robson. – A on nie siedział między innymi za zabójstwo małżeństwa prowadzącego kantor w Sosnowcu?

– Ja już nie wiem, co mu ostatecznie udowodniono.

Krakowiak zorganizował gang na wzór mafii sycylijskiej, podwładnym kazał całować się w pierścień. Planował utworzyć własną agenturę w sądownictwie i prokuratorze, finansując odpowiednie studia zdolnej, otwartej na współpracę młodzieży.

– Z Agatą to poważnie, zaręczyli się? – kolega zmienił temat.

– Nawet mi nie przypominaj – żachnął się Franek.

– To znaczy, że będziesz dziadkiem? – drwił w najlepsze Robson.

– Weź na wstrzymanie lepiej.

– Powinieneś się przyzwyczajać.

– Przecież to jeszcze dziecko.

– Dzieci nie planują ślubu. Ile ona ma? Dwadzieścia pięć, sześć?

Robson zeskoczył z dwóch ostatnich schodków.

– Dwadzieścia dwa, trochę za mało na zabawę w dom.

– I kto to mówi? Ty chyba byłeś w liceum, jak się zabawiałeś z jej matką.

– Zejdź ze mnie, Robson.

– Źle mówię? Prawda boli, co nie, Franio?

– Nie chodziłem do liceum, tylko do technikum. To po pierwsze. Po drugie ojcem zostałem pod koniec studiów, jeśli już musisz wiedzieć.

– Nie muszę.

– To po chuj dupę trujesz? – Franek podszedł do auta od strony kierowcy. – Dawaj kluczyki.

– Żeby nas drogówka zatrzymała za zbyt wolną jazdę?

– Ej, bo cię wymienię na młodszy model.

– Dzień dobry, pani Mileno. – Robson skinął głową kobiecie wysiadającej z białego nissana.

Franek dał za wygraną, okrążył samochód. Mijając partnera, rzucił mu nienawistne spojrzenie, ale spłynęło po nim jak rozwodniona farba na płocie. Za bardzo był skupiony na podziwianiu tyłów nowej pracownicy biura kadr.

– Majtki na zmianę wziąłeś? – Franek wgramolił się na fotel pasażera.

– Po co mi? – Robson włożył kluczyk do stacyjki.

– Przydadzą się, jak popuścisz z wrażenia.

– Ale śmieszne. Podjedziemy jeszcze pod Lidla, jest promocja na pampersy, Ewa prosiła, żebym kupił.

– Już urodziła? Nic nie mówiłeś – nabijał się Franek.

– Piąty miesiąc to trochę za wcześnie, żeby opijać.

– Ale nie za wcześnie, żeby robić zapas pieluch – spuentował pasażer.

– Nie każdy ma szczęście cieszyć się życiem rozwodnika – rzucił z pretensją Robson.

Wjechali na dwupasmówkę, gdy odezwało się radio; dopytywała o nich ekipa dochodzeniowa.

– Chłopaki, kiedy będziecie?

– A co, boja odpływa? – spytał Robson, nie odrywając spojrzenia od drogi.

– Chcemy pakować w prochowiec.

– Zaczekajcie z tym workiem. – Franek rzucił polecenie w eter. – Kwadrans.

– A pampersy? – skonfundował się Robson.

– Zdążysz, masz jeszcze cztery miesiące.

Dziesięć minut później parkowali przy stawie.

– Na zdjęciach prezentowało się trochę, jak by to ująć, pogodniej. – Anka lawirowała między świadomością, że za takie pieniądze nie wynajmie kawalerki w Katowicach, a rodzącą się niechęcią do prezentowanego mieszkania.

– W takiej kwocie mogę zaoferować coś o podobnym metrażu, ale w Szopienicach.

Najgorsza dzielnica Katowic kontra najgorsza ulica w mieście. Z dwojga złego stąd miała lepsze połączenia komunikacyjne.

– Nic pani nie urwie na początek, choćby stówkę na środki czystości? – Anka przejechała ostentacyjnie palcem po zakurzonym parapecie.

– Mogę zaproponować dziesięcioprocentową zniżkę na materiały budowlane w OBI.

– Nie planuję remontu, chociaż nie da się ukryć, że mógłby pomóc.

Agentka zerknęła na walizkę z lotniskową etykietą informującą, że klientka przyleciała z Hamburga. Nie wróżyło to dobrze negocjacjom.

– Jeszcze się zastanowię – zaryzykowała Anka.

Nie miała dokąd pójść, chyba że do hostelu po drugiej stronie ulicy.

– Proszę dać znać, jak się pani zdecyduje. Mam zainteresowanego tym wynajmem, ale trzymałam specjalnie dla pani.

– Skoro tak – poddała się Piechurska – nie będę nam komplikować życia. Gdzie mam podpisać?

Pół godziny później leżała w wannie wypełnionej pianą. Dokładnie tyle zajęło jej doszorowanie metalowej powierzchni resztką Domestosa pozostawioną przez poprzedniego lokatora. Musiał być mężczyzną, żadna dziewczyna nie mogłaby żyć w takim syfie. Jak na złość następnego dnia była niedziela, miała nadzieję, że handlowa. Jeśli nie, to na pewno znajdzie Żabkę czy inną Stokrotkę i zaopatrzy się w podstawowe środki. Produktów na śniadanie nie pominąwszy.

Z telefonu leżącego na sedesie Mietek Szcześniak, ściszony do ledwo słyszalnych dźwięków, pytał co ty na to i sam sobie odpowiadał, bo ja na to jak na lato. Takiego stanu w sobie poszukiwała, akceptacji wszystkiego, co ją czeka. Przecież najgorsze miała już za sobą. I gdy prawie, prawie w to uwierzyła, ktoś uderzył pięściami w drzwi wejściowe. Za wcześnie na gości, nikt nie wiedział, gdzie się zatrzymała. Postanowiła przeczekać, ale łomotanie się powtórzyło. Usiadła, jednak nie wyszła z wanny. Czujnie przysłuchiwała się odgłosom z korytarza. Któryś z sąsiadów musiał wpuścić zbłąkanego człeka, bo do uszu Anki docierały stłumione odgłosy rozmowy. Zapamięta, żeby przed kąpielą nie zostawiać uchylonych drzwi do łazienki, odetnie się skuteczniej od niespodzianek kamienicy. Przymknęła powieki i leniwie odpłynęła w półsen. Mietek Szcześniak śpiewał, że na ziemi jest o niebo lepiej, i niewiele brakowało, aby ją przekonał, gdy znów coś uderzyło w podwoje mieszkania i bynajmniej nie była to ludzka pięść. Raczej pięć pięści naraz albo zdrowy kopniak. Do tego doszły odgłosy kłótni, ale Anka nie wyłapała sensu zdań. Bełkot lokatorów wskazywał na nadużycie środków wyskokowych. Pewność, że najgorsze minęło, zaczęła topnieć.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki