Pokrewne dusze - Lesley Lokko - ebook + książka

Pokrewne dusze ebook

Lesley Lokko

4,1

Opis

Niezwykła historia wyjątkowej przyjaźni.

W domu Jen jedyną ucieczką przed wszechobecną agresją jest milczenie. Tu wszyscy milczą. Niewypowiedziana tajemnica wisi w powietrzu i doprowadza Alice, matkę Jen, do choroby psychicznej.

Nagle trafia do nich młodziutka Afrykanka, Kemisa, której rodzice przebywają w więzieniu. Alice decyduje, że dziewczynki zamieszkają w jednym pokoju. Rudowłosa, wysoka Jen o bladej cerze i niska, ciemnoskóra, czarnowłosa Kemi szybko się zaprzyjaźniają.

Zbliża je brak kontaktu z rodzicami i życie w bezustannym strachu. Są jak siostry, niektórzy mówią, że jak dwukolorowe siostry syjamskie.

Czy przyjaźń i potrzeba bliskości zwycięży wszechobecną agresję i zło?

Czy Kemisa i Jen odnajdą szczęście i spokój,

czy też brutalna rzeczywistość zniszczy ich przyjaźń?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (47 ocen)
23
13
5
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JuliaKar

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna jak kazda inna powiesc Lokko. No może nieco ciężko się rozkreca ale pozniej juz nie idzie sie oderwac ;)
10
coolturka

Dobrze spędzony czas

Wielu fanów Lesley Lokko, do których i ja się zaliczam, z niecierpliwością wyczekiwało na jej najnowszą powieść. Minęły bowiem cztery lata od wydania jej poprzedniczki. Czy "Pokrewne dusze" spełniły wszystkie pokładane w niej nadzieje? Kemi i Jen mówią, że łączy je pokrewieństwo dusz, choć różnią się jak niebo i ziemia. Jedna jest rudą blondynką o porcelanowej skórze ze skłonnością do tycia, druga to mulatka o czekoladowych oczach, smukła niczym gazela. Spokojna i zrównoważona Kemi chce studiować medycynę, emocjonalna Jen ma duszę artystki. Połączyło je uczu­cie bli­sko­ści, któ­rej żadna z nich ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czyła oraz przyjaźń na całe życie. Jak to moż­liwe w przy­padku istot tak róż­nych? Najważniejsze pytanie brzmi jednak: w jaki sposób połączył je los? I choć od początku autorka daje nam wiele do zrozumienia, to dopiero finalnie uzyskujemy ostateczne potwierdzenie. "Przy­cho­dzimy na ten świat, żeby szu­kać więzi – czy to z in­ny­mi ludź­mi, czy z ota­cza­ją­c...
10

Popularność




Chro­no­lo­gia wyda­rzeń

Pro­log

Mata­be­le­land, Rode­zja Połu­dniowa Geo­rge McFad­den [23 lata] ur. 1898 Nozi­pho [17] Mar­ga­ret [19] ur. 1902

1921

CZĘŚĆ 1

Roz­działy 1–4

Edyn­burg Robert [13] ur. 1936 Aneni [16] ur. 1933 Mar­ga­ret [47] Geo­rge [51]

1949

CZĘŚĆ 2

Roz­działy 5–7

Edyn­burg & Harare Jen [9] ur. 1969 Robert [42] Kemi [9] ur. 1969 Mar­ga­ret [76]

1978

CZĘŚĆ 3

Roz­dział 8

Edyn­burg Jen [18] Kemi [18] Robert [51]

1987

CZĘŚĆ 4

Roz­działy 9–27

Lon­dyn & Johan­nes­burg Jen [28] Kemi [28] Solam [31] ur. 1966 Robert [61] Oli­ver [58] ur. 1939 Ike­tleng [55] ur. 1942

1997

CZĘŚĆ 5

Roz­działy 28–47

Edyn­burg / Lon­dyn / Johan­nes­burg Jen [29] Kemi [29] Solam [32] Robert [62] Julian [52] Alice [bli­sko 60]

1998

CZĘŚĆ 6

Roz­działy 48–53

Johan­nes­burg [jak wyżej]

1998

CZĘŚĆ 7

Roz­działy 54–60

Johan­nes­burg [jak wyżej]

1998

CZĘŚĆ 8

Roz­działy 61–66

Johan­nes­burg Jen [32] Kemi [32] Solam [35] Robert [65] Julian [55]

2001

CZĘŚĆ 9

Roz­działy 67–73

Johan­nes­burg Jen [35] Kemi [35] Solam [38] Robert [68]

2004

CZĘŚĆ 10

Roz­dział 74

Almonds­bury [jak wyżej]

2004

CZĘŚĆ 11

Roz­dział 75–81

Johan­nes­burg Jen [36] Kemi [36] Solam [39] Robert [69]

2005

CZĘŚĆ 12

Roz­działy 82–89

Johan­nes­burg Jen [39] Kemi [39] Solam [42] Robert [72]

2008

CZĘŚĆ 13

Roz­dział 90

Johan­nes­burg Jen [41] Kemi [41] Solam [44]

2010

EPI­LOG

Cape Town Jen [41] Kemi [41] Solam [44]

2010

Pro­log

Pro­log

Mata­be­le­land, Rode­zja Połu­dniowa, 1921

Geo­rge McFad­den słu­chał z uwagą, gdy ojciec Grove kre­ślił przed nim plany budowy nowego ośrodka misyj­nego w Maruli, około stu kilo­me­trów na połu­dniowy zachód od Bula­wayo krętą, wylaną cienką war­stwą asfaltu drogą, pro­wa­dzącą dalej aż do Beczu­any. Geo­rge ści­skał pod­ło­kiet­niki fotela tak mocno, że na jego pie­go­wa­tych dło­niach uwi­docz­niły się wysta­jące, zbie­lałe kostki. Jego rumianą twarz wykrzy­wił gry­mas, świad­czący o pró­bie zapa­no­wa­nia nad nara­sta­jącą paniką, którą wywo­łały bły­ska­wicz­nie powięk­sza­jące się mokre plamy pod pachami. Czuł, że pot spływa mu stru­mie­niami po bokach ciała. Na karku miał wście­kle czer­woną pręgę spie­czo­nej, rów­nie pie­go­wa­tej skóry. Doro­bił się jej, kiedy szedł na spo­tka­nie, palony bez­u­stan­nie pro­mie­niami bez­względ­nego afry­kań­skiego słońca. Został wcze­śniej poin­stru­owany, żeby zawsze nosić kape­lusz, ale nikt ani sło­wem nie wspo­mniał o wie­trze. Już pierw­szego dnia pobytu tutaj, kiedy kro­czył pew­nie wzdłuż jed­nego z pobli­skich pól, gdzie wypa­sano zwie­rzęta gospo­dar­skie, nagły podmuch wia­tru, który poja­wił się nie wia­domo skąd, zerwał mu kape­lusz z głowy. Natych­miast rzu­cił się w pogoń, ale zre­zy­gno­wał po kilku sekun­dach, kiedy zdał sobie sprawę, że stał się obiek­tem żar­tów gro­madki dzie­cia­ków, bawią­cych się w zagłę­bie­niu piasz­czy­stej drogi, pro­wa­dzą­cej w pola. Jedno z nich wstało i wska­zy­wało w jego stronę jedną ręką, drugą zakry­wa­jąc usta w zro­zu­mia­łym na całym świe­cie geście roz­ba­wie­nia czy może nie­do­wie­rza­nia. Trudno to jed­no­znacz­nie stwier­dzić. W tych oko­li­cach widok czło­wieka takiego jak Geo­rge był nie­spo­ty­kany. Wysoki, rudo­włosy męż­czy­zna o jasnej skó­rze z rzadką, ryżą bródką i ciem­nymi, zro­śnię­tymi brwiami… Nic dziw­nego, że wszy­scy się gapili. Oprócz niego, ojca Grove’a, Tima Bel­lin­ghama i prze­jeż­dża­ją­cych tędy nie­kiedy obwoź­nych sprze­daw­ców, w pro­mie­niu setek kilo­me­trów od małej misyj­nej wio­ski nie było ani jed­nego bia­łego czło­wieka.

Nagle uświa­do­mił sobie, że sie­dzi w cał­ko­wi­tej ciszy. Pod­niósł wzrok. Ojciec Grove skoń­czył swoją perorę i patrzył teraz z nie­cier­pli­wo­ścią na Geo­rge’a w ocze­ki­wa­niu na odpo­wiedź. Plamy potu wła­śnie dotarły mło­demu męż­czyź­nie do pasa. Doci­snął ramiona do boków. Wszystko przez ten upał; ten cho­lerny upał. Snuł się całymi dniami jak otę­piały, nie będąc w sta­nie myśleć jasno.

– Ja… ja bar­dzo pana prze­pra­szam, ale… – wyją­kał i się­gnął po chustkę do nosa, żeby otrzeć zapo­coną twarz. – Oba­wiam się, żem nie zała­pał… – zaczął się tłu­ma­czyć, uży­wa­jąc szkoc­kiej gwary.

Ojciec Grove zmarsz­czył brwi. Geo­rge’owi zro­biło się słabo. Zda­wał sobie sprawę, jak bar­dzo jego szkocka gar­dłowa wymowa uraża wraż­liwe uszy ojca. Wyraźne, pięk­nie akcen­to­wane słow­nic­two ojca Grove’a świad­czyło o zde­cy­do­wa­nie odmien­nym pocho­dze­niu niż czyn­szowa kamie­nica w Glas­gow, gdzie wycho­wał się Geo­rge. Był tam jed­nym z trzy­na­ściorga rodzeń­stwa, pozo­sta­wio­nych bez gro­sza, kiedy ich ojciec, pro­sty robot­nik z doków por­to­wych, został ude­rzony przez polu­zo­wany bom statku i wrzu­cony – już bez życia – w mętne wody rzeki Clyde. Jego matka nie tra­ciła czasu i natych­miast przed­sta­wiła Geo­rge’a – naj­bar­dziej rezo­lut­nego z jej synów – swo­jemu dale­kiemu kuzy­nowi, Ali­sta­irowi Cor­co­ra­nowi, który – choć nie­chęt­nie – zgo­dził się łożyć na wykształ­ce­nie Geo­rge’a. Chło­pak rzadko widy­wał wuja po tej pierw­szej wizy­cie. We wła­ści­wym cza­sie jed­nakże, w wieku lat dwu­dzie­stu trzech, dzier­żą­cemu mocno w ręku dyplom ukoń­cze­nia stu­diów, pozwo­lono mu zło­żyć wizytę wujowi w jego ele­ganc­kim domu przy Law Cre­scent, w cie­niu wzgó­rza Dun­dee Law. Został zapro­wa­dzony do jadalni, gdzie jego dobro­czyńca wstał od stołu i łaska­wie go uści­skał. Chło­pak nie­źle się spi­sał, o tak, to było jasne. Inwe­sty­cja się zwró­ciła. Ośmie­lony cie­płym przy­ję­ciem i szkla­neczką sherry, wci­śniętą w jego duże dło­nie, Geo­rge pospiesz­nie przed­sta­wił swoje plany na przy­szłość. Myślał o zdo­by­ciu zawodu praw­nika… być może nawet adwo­kata? Jego dobro­czyńca zdjął oku­lary i spoj­rzał na niego wni­kli­wie. Nastała chwila nie­wy­god­nej ciszy, pod­czas któ­rej Geo­rge zaczął pani­ko­wać. Czy powie­dział coś nie tak? Wuj odchrząk­nął. Czy Geo­rge może zasta­na­wiał się cza­sem nad wyjaz­dem do Afryki? No cóż, nie roz­wa­żał tego… Afryka?! – zdzi­wił się w duchu. Pamię­tał, że zaczy­nało mu coraz bar­dziej bra­ko­wać tchu. Sta­rał się mówić tak, żeby w jego gło­sie nie sły­chać było paniki. Zupeł­nie tak samo, jak teraz. Afryka?!

– Słu­chaj, Geo­rge! Pyta­łem, czy masz jakie­kol­wiek umie­jęt­no­ści przy­datne przy pra­cach sto­lar­skich? – Głos ojca Grove’a prze­rwał bole­sne roz­pa­mię­ty­wa­nie prze­szło­ści chło­paka. Znu­żony wyraz twa­rzy ojca świad­czył, że już sam się domy­ślił, jaką odpo­wiedź usły­szy.

– Nie… eee… no nie. Nie mam. – Po czym dodał jesz­cze: – Tego… eee… tego nie było w… w… ehm! w życio­ry­sie.

Ojciec Grove wes­tchnął.

– Czego oni was uczą w dzi­siej­szych cza­sach? – mruk­nął. – No cóż, będziemy musieli wyko­rzy­stać to, co potra­fisz naj­le­piej.

– Jestem prze­ko­nany, że będę…

– Cóż, jestem prze­ko­nany, że będziesz…

Obaj męż­czyźni zaczęli mówić jed­no­cze­śnie, bo nie chcieli się ocią­gać z odpo­wie­dzią. Geo­rge przy­sto­po­wał; to ojcu przy­słu­gi­wało pierw­szeń­stwo.

– To był poda­ru­nek od Rho­desa – powie­dział ojciec i zaczął wyłu­ski­wać z kie­szeni kami­zelki wore­czek ze swoją fajką. Roz­pa­lał ją pie­czo­ło­wi­cie. Cienka strużka dymu wznio­sła się w górę, w stronę kry­tego strze­chą dachu chaty, która przez ostat­nie pięć lat słu­żyła jako szkoła misyjna. Oma­wiali teraz zamianę jej na trwal­szy budy­nek z cegły i kamie­nia.

– To… to było bar­dzo uprzejme z jego strony – wymam­ro­tał Geo­rge, nie za bar­dzo wie­dząc, co wła­ści­wie powi­nien odrzec. Ale sto­larka?! W życiu nie miał młotka w ręce.

– Wła­śnie.

Dwaj męż­czyźni stali naprze­ciw sie­bie w gęst­nie­ją­cej ciszy. Chyba wszystko zostało już powie­dziane.

– Hmm… Lepiej będzie, jak już pój­dziesz – rzekł w końcu ojciec Grove. – Ciem­ność zapada bar­dzo szybko w tych stro­nach.

– Aye! Tak, oczy­wi­ście – zgo­dził się Geo­rge. – Też tak sądzę.

Wstał pospiesz­nie i ruszył w stronę drzwi. Na zewnątrz na zie­mię kła­dły się już dłu­gie cie­nie, tań­cząc tam, gdzie wiatr poru­szał drze­wami, wpra­wia­jąc liście w nagły ruch. Męż­czy­zna prze­kro­czył pas nagiej ziemi za zabu­do­wa­niami misji. Jego stopy zapa­dały się w cie­płej, piasz­czy­stej, czer­wo­nej gle­bie i przy każ­dym kroku wzbi­jały obłoczki pyłu w kolo­rze ochry. W ustach i gar­dle miał wciąż posmak słod­kiego, gęstego piwa z sorgo. Wyda­wało mu się, że oble­pia mu rów­nież mózg, gdy wlókł się chwiej­nie noga za nogą w stronę sku­pi­ska chat kry­tych strze­chą, które znaj­do­wały się na samym skraju wsi. Wsi? A może przy­siółka? Osady? Mia­steczka? Nawet po osiem­na­stu mie­sią­cach pobytu tutaj trudno mu było to okre­ślić. Mniej­sze niż małe mia­steczko, więk­sze niż osada. Co to wła­ści­wie takiego?

Wrza­snął jakiś ptak, pies zaszcze­kał gdzieś na tyłach domów, gdzie zaczy­nało się pole kuku­ry­dzy, spra­gnio­nej desz­czu. Zer­k­nął do góry, pro­sto w niebo. Jak okiem się­gnąć nawet naj­mniej­szej chmurki… Czy­ste niebo, wiszące wysoko nad głową, we wszyst­kich odcie­niach nie­bie­skiego – był tam i lazur, i zwy­kły błę­kit, i błę­kit pru­ski, kobalt oraz tur­kus – cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność, a może i dalej. Aż roz­bo­lały go oczy i zakrę­ciło mu się w gło­wie. Ledwo zdo­łał utrzy­mać się na nogach. Nie przy­po­mi­nał sobie, żeby kie­dy­kol­wiek widział tak nie­bie­skie niebo. Był Szko­tem. Cała jego istota musiała się dokład­nie i per­ma­nent­nie dopa­so­wy­wać do szyb­kich i nie­prze­wi­dy­wal­nych zmian w pogo­dzie, które wystę­po­wały w jego rodzin­nych stro­nach. Czy­ste niebo w Szko­cji to zaiste rzadki widok. Zwy­kle nad głową wisiały ciemne chmury, z któ­rych w każ­dej chwili mógł spaść rzę­si­sty deszcz. Tutaj wręcz prze­ciw­nie. Ani kro­pli desz­czu przez całe dnie, tygo­dnie, mie­siące… Och, jak bar­dzo za nim tęsk­nił! Rów­nie mocno jak za czym­kol­wiek innym niż kwa­sko­wata, sfer­men­to­wana papka, którą tu przy­rzą­dzano z zia­ren kuku­ry­dzy, przy­po­mi­na­jąca nieco owsiankę bez smaku – nie­ma­jąca nic wspól­nego ze szkoc­kimi płat­kami, peł­nymi kru­pek, trzesz­czą­cych w zębach pod­czas jedze­nia. Kleik z mąki kuku­ry­dzia­nej i dziki szpi­nak – to sta­no­wiło pod­stawę ich diety. Nic dziw­nego, że męż­czyźni, kobiety i dzieci poru­szali się tak ospale, jak gdyby znaj­do­wali się na pogra­ni­czu apa­tii. Tutaj – sto kilo­me­trów od naj­bliż­szego mia­sta, gdzie wie­dli swój marny żywot tylko po to, by zdo­być z tru­dem codzienną por­cję żyw­no­ści – nie ist­niało nic innego, co mogłoby uroz­ma­icić ich dietę, udzie­lić im wspar­cia mate­rial­nego lub ducho­wego. Nagle przy­wo­łał się do porządku. Jego myśli znów zaczęły podą­żać w nie­bez­piecz­nym kie­runku. No wła­śnie to ostat­nie – ducho­wość – było głów­nym powo­dem faktu, że się tutaj zna­leźli. Ojciec Grove, Bel­lin­gham i on sam. Na myśl o Timie Bel­lin­ghamie aż go skrę­ciło z zazdro­ści. Dwu­dzie­sto­la­tek o zło­ci­stych, jasnych wło­sach, pięk­nie opa­lony, nasta­wiony entu­zja­stycz­nie jak nasto­la­tek. Nie­dawno ukoń­czył Cam­bridge i głowę miał pełną nowych pomy­słów, a więk­szość ich – jeśli nie wszyst­kie – napeł­niały Geo­rge’a McFad­dena stra­chem. Oba­wiał się, ponie­waż jemu nic podob­nego nie przy­szłoby do głowy. Bał się, ponie­waż wszystko, co wydo­sta­wało się z ust Timo­thy’ego Bel­lin­ghama, brzmiało tak… tak mądrze, tak roz­sąd­nie, zda­wało się tak prze­my­ślane… i tak trafne. Z jego gar­dła wydo­sta­wały się prze­ra­ża­jąco mądrze brzmiące słowa. Łacina, greka, nieco sta­ro­żyt­nego hebraj­skiego, kiedy miał natchnie­nie… W prze­ci­wień­stwie do Geo­rge’a, cier­pią­cego i z powodu jąka­nia się, i z powodu swo­jego szkoc­kiego, gar­dło­wego akcentu, miej­scowi nie mieli naj­mniej­szego pro­blemu ze zro­zu­mie­niem, co Tim do nich mówi. Na doda­tek nie dość, że mówił per­fek­cyj­nie modu­lo­wa­nym angiel­skim pro­sto z Eton, to jesz­cze w sześć tygo­dni opa­no­wał pod­sta­wowy zakres języka shona – nie­wdzięcz­nego, nie­lo­gicz­nego języka – o ile Geo­rge był w sta­nie cokol­wiek zro­zu­mieć, pod­czas gdy jemu zajęło to osiem­na­ście mie­sięcy. Sawu­bona, nkosi. Tak wła­śnie mówili na Tima starsi: nkosi, czyli „uczony” – tytuł zare­zer­wo­wany dla naj­bar­dziej powa­ża­nych wśród nich. Nawet ojciec Grove nie był nkosi. O nie! Jedy­nie Timo­thy Bel­lin­gham, poru­sza­jący się zwin­nie, dłu­gimi kro­kami, zawsze cza­ru­jący, zasłu­gi­wał na to miano!

Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch w krza­kach po lewej stro­nie drogi. Sta­nął jak wryty. Choć kłę­bo­wi­sko niskich krze­wów, które ota­czało osadę, trudno byłoby nazwać dżun­glą – nie padało tu na tyle dużo desz­czu, żeby wyro­sła dżun­gla – wciąż wszystko budziło w nim strach. Tutaj, w samym sercu Afryki, nie­win­nie wyglą­da­jący pają­czek mógł wstrzyk­nąć w dłoń czło­wieka ilość jadu wystar­cza­jącą, żeby zabić w kilka sekund. A życiu zagra­żały nie tylko pająki. Choć rzadko można je było dostrzec, zda­rzały się węże wiel­ko­ści jadal­nych bulw pochrzynu, skryte w szcze­li­nach ogrza­nych słoń­cem skał, tylko cze­ka­jące na to, żeby na nie nadep­nąć. Geo­rge widział już, co stało się z kozą czy osłem, które zostały przez nie ugry­zione. Pół godziny i po zwie­rzaku.

– Kto tam jest?! – zawo­łał. Poczuł mro­wie­nie na karku. Usły­szał odgłosy sza­mo­ta­niny, a po chwili z krza­ków dobie­gły jego uszu dźwięki, któ­rych nie spo­sób było pomy­lić z czym­kol­wiek innym: dziew­częcy chi­chot. Wpa­try­wał się w gęst­nie­jący mrok. Ciem­ność zapa­dała tutaj bły­ska­wicz­nie, pra­wie jak w tro­pi­kach. Zasze­le­ściły łodygi kuku­ry­dzy. Geo­rge zaci­snął moc­niej palce na Biblii, którą trzy­mał w lewej ręce. – Kogo tam nie­sie?! – Teraz już wrza­snął.

Łodygi roz­su­nęły się na boki i uka­zały się dwie twa­rze. Poczuł taką ulgę, że o mało nie wypu­ścił Biblii. Były to dwie młode dziew­czyny o iden­tycz­nym wyra­zie twa­rzy. Wciąż jesz­cze nie nauczył się ich odróż­niać i nie miał poję­cia, kto jest kto, pomimo zaiste mistrzow­skich prób, podej­mo­wa­nych przez ojca Grove’a, żeby uprasz­czać i nada­wać angiel­skie brzmie­nie ich nie­moż­li­wie dłu­gim i roz­bu­do­wa­nym imio­nom. Geo­rge zale­d­wie odróż­niał chłop­ców od dziew­cząt. Gdyby nie to, że męż­czyźni nosili rzad­kie brody, a kobiety cho­dziły z nie­osło­nię­tymi pier­siami, prawdę mówiąc, miałby trud­no­ści z roz­po­zna­niem płci osób w swoim wieku, lecz te dwie postaci przed nim na pewno były dziew­czyn­kami. To na pewno. Ich dziew­częce piersi ze ster­czą­cymi, ciem­nymi bro­daw­kami znaj­do­wały się teraz tuż przed nim. Czym prę­dzej spu­ścił wzrok, a całe jego ciało zalała fala gorą­cego, nieco kło­po­tli­wego zaże­no­wa­nia. Czy oni ni­gdy się nie nauczą? To było tak nie­przy­zwo­ite! Tak bar­dzo nie po chrze­ści­jań­sku!

– Sawu­bona, bwana – powie­działy obie jed­no­cze­śnie.

Zer­k­nął w górę i zatrzy­mał na nich wzrok przez dłuż­szą chwilę. Zda­wało mu się, że roz­po­znał jedną z nich, ale niech go cho­lera, jeśli dałby radę przy­po­mnieć sobie jej imię. To córka króla tubyl­czego ple­mie­nia – tak przy­naj­mniej mu się zda­wało. W sumie trudno stwier­dzić, przy tym ich wie­lo­żeń­stwie i w ogóle. Kto wła­ści­wie do kogo nale­żał? Żyli w gro­ma­dzie, nie mieli oddziel­nych domostw, a ich język – z tego, co udało mu się zro­zu­mieć – wcale w tym nie poma­gał. Wszy­scy oni byli albo „sio­strami”, albo „braćmi”, a słowo, któ­rym okre­ślali kobietę, miało też wiele innych zna­czeń: iden­tycz­nie mówili o żonie, kon­ku­bi­nie, matce, sio­strze, babci czy cioci. Wszystko wyda­wało się tak luźne i niczym nie­skrę­po­wane, tak nie­upo­rząd­ko­wane, że strach się bać. Tak! Tubylcy byli na swój spo­sób nie­upo­rząd­ko­wani.

Znów wbił wzrok w zie­mię. Co one robiły w polu kuku­ry­dzy o zmroku? Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć sto­sowne słowo w języku shona.

– Dom – powie­dział w końcu, wska­zu­jąc na zega­rek, który nosił na dewizce.

Czy zro­zu­mieją, o co mu cho­dzi?

– Wła­śnie szły­śmy po wodę, bwana. – Ta o ciem­niej­szej skó­rze zaszcze­bio­tała nie­ocze­ki­wa­nie naj­czyst­szą angielsz­czy­zną, choć może z lek­kim obcym akcen­tem.

Pode­rwał głowę do góry, szcze­rze zadzi­wiony. Gdzie ona się nauczyła angiel­skiego? Król Loben­gula kate­go­rycz­nie zaka­zał dziew­czyn­kom z osady uczęsz­czać do misyj­nej szkółki, razem z kil­koma chłop­cami, któ­rym posta­no­wił rów­nież tego oszczę­dzić. „Szkoła to nie miej­sce dla kobiet – poin­for­mo­wał go wynio­śle ojciec Grove, kiedy tylko Geo­rge tu przy­je­chał. – Tak czy siak to rów­nież sta­no­wi­sko Loben­guli. Nie ma sensu nawet jemu tego per­swa­do­wać, zaufaj mi”.

– Mówisz po angiel­sku?! – wyją­kał zdu­miony.

Ski­nęła głową na potwier­dze­nie swo­ich słów. Musiał przy­znać, że była rezo­lutną małą. Ład­niutka, ciemna, o skó­rze w kolo­rze palo­nego orze­cha czy może raczej torfu… Z wysił­kiem pró­bo­wał odna­leźć w gło­wie sto­sowne okre­śle­nie. Po raz kolejny prze­szło mu przez myśl pyta­nie, dla­czego wła­ści­wie ich król był tak sta­now­czo prze­ciw wysy­ła­niu dziew­cząt do jed­no­izbo­wej misyj­nej szkółki? Jeżeli ta oka­zała się tak roz­tropna, ozna­czało to ni mniej, ni wię­cej, że dziew­czynki były rów­nie mądre – a może i mądrzej­sze niż któ­ry­kol­wiek z chłop­ców – a już na pewno posia­dały przy­jem­niej­szą dla oka powierz­chow­ność.

– Tak, bwana, mówię po angiel­sku. – Jej głos był spo­kojny, w prze­ci­wień­stwie do głosu chło­paka ledwo wydo­sta­ją­cego się w for­mie wyso­kiego, cien­kiego pisku z jego ści­śnię­tej ner­wowo krtani.

– Coś takiego!!! – zapisz­czał fal­se­tem.

– Moi bra­cia mnie nauczyli.

Mówiła z wysoko unie­sioną głową. Nieco wyzy­wa­jąco – oce­nił. Nie była jak inne dziew­częta, zawsty­dzone i nie­śmiałe, pło­chliwe jak sarny, natych­miast odwra­ca­jące wzrok, kiedy tylko napo­ty­kały jego spoj­rze­nie.

– No cóż… – Odchrząk­nął. – To… To dobrze – wydu­kał w końcu.

Wyszło mu „duuubrze”. Nie zno­sił tej swo­jej zaścian­ko­wej wymowy z prze­dłu­żo­nym „uuu”, zupeł­nie jak u tych nie­zno­śnych Holen­drów z połu­dnia. Zdą­żył zare­je­stro­wać stłu­miony, krótki śmie­szek i poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie pomię­dzy dziew­czę­tami i poczuł nagły przy­pływ gorąca w oko­licy karku. Prawdę mówiąc, w życiu miał nie­wiele do czy­nie­nia z kobie­tami, miesz­kan­kami Afryki czy jaki­mi­kol­wiek innymi. Poczuł się tak bar­dzo zaże­no­wany, że natych­miast przy­szła mu na myśl roz­mowa z Bel­lin­gha­mem, którą prze­pro­wa­dzili cał­kiem nie­dawno któ­re­goś wie­czoru.

– A więc, czy porzu­ci­łeś kogoś szcze­gól­nego? – zagaił Bel­lin­gham, uło­żyw­szy wygod­nie swoje szczu­płe ciało na wikli­no­wym fotelu naprze­ciwko Geo­rge’a.

W prze­ci­wień­stwie do Geo­rge’a i ojca Grove’a, któ­rzy przez cały czas – nie­za­leż­nie od tego, jak upalna była pogoda – wkła­dali na sie­bie koszule i nie­wy­godne, grube, dłu­gie spodnie, on nosił szorty. Kiedy po raz pierw­szy Geo­rge zoba­czył Tima, zbli­ża­ją­cego się do niego dziar­skim kro­kiem w tuma­nie kurzu i drżą­cym z gorąca powie­trzu, był total­nie zgor­szony. Te mocne, smu­kłe kolana, rysu­jące się pod nogaw­kami musku­larne uda, zgrabne łydki… Stopy w skó­rza­nych san­da­łach? Zaczer­wie­nił się aż po korzonki wło­sów, jakby znie­nacka poja­wiła się przed nim naga kobieta. Nawet ojciec Grove, zwy­kle sta­jący jako pierw­szy w obro­nie Bel­lin­ghama, poczuł się zobli­go­wany do wygło­sze­nia drob­nego kaza­nia: – Panie Bel­lin­gham! Nie cho­dzi tu jedy­nie o wymóg jakiej­kol­wiek skrom­no­ści, która narzuca porząd­nemu czło­wie­kowi pewien rodzaj ubioru, choćby naj­prost­szego, lecz o moral­ność chrze­ści­jań­ską…

– Drogi ojcze, oba­wiam się, że jest na to zbyt upal­nie – prze­rwał mu bez­czel­nie Bel­lin­gham, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha. – A w cokol­wiek jestem ubrany i tak jest tego o niebo wię­cej, niż mają na sobie tubylcy.

Trudno się było nie zgo­dzić z takimi argu­men­tami.

Patrząc teraz na skąpo odziane nasto­latki sto­jące tuż przed nim, Geo­rge był zmu­szony przy­znać mu rację. Odwró­cił wzrok, uświa­do­miw­szy sobie, że na szyję i twarz wpełza mu coraz moc­niej­szy rumie­niec. Cho­lera by to wzięła! – pomy­ślał. – Żaden Szkot nie prze­trzyma widoku tych czę­ści ciała w peł­nej kra­sie.

– Jak masz na imię? – nie­ocze­ki­wa­nie zapy­tał jedną z dziew­cząt.

– Jestem Nozi­pho.

– Nozi­pho – powtó­rzył powoli. To było naprawdę ładne imię.

– To zna­czy „poda­ru­nek” – dodała dziew­czyna.

Druga powie­działa coś do niej ostrym tonem, naj­praw­do­po­dob­niej musz­tru­jąc ją za udzie­le­nie tej infor­ma­cji. Cała trójka stała przez chwilę w mil­cze­niu, gapiąc się na sie­bie, a potem, bez słowa, obie dziew­czyny się odwró­ciły i pobie­gły przed sie­bie, pre­zen­tu­jąc Geo­rge’owi pod­ska­ku­jące pro­wo­ka­cyj­nie pośladki, ledwo okryte kawał­kiem skóry i sznu­rami pacior­ków, które nosiły w pasie jako namiastkę spód­niczki. Zmu­sił się, żeby odwró­cić wzrok. Obraz sie­bie, który zoba­czył w jej oczach, oka­zał się dla niego wielce nie­po­ko­jący. Był prze­cież poważ­nym czło­wie­kiem o nie­ska­zi­tel­nych zasa­dach moral­nych. Nie podo­bał mu się spo­sób, w jaki dziew­czyna – ta Nozi­pho – na niego patrzyła: jakby było w nim coś, co uspra­wie­dli­wiało ją – a może nawet ośmie­lało – do tak szcze­gó­ło­wego lustro­wa­nia jego osoby. Jakby był inny, niż na to wyglą­dał.

– Gdzieś ty się podzie­wał? – Bel­lin­gham zwró­cił pyta­jące spoj­rze­nie w jego stronę, kiedy Geo­rge wszedł do pokoju.

Roz­draż­niło go, że kolega poło­żył nacisk na słowo „ty”, tak jakby aku­rat on nie nada­wał się do wycho­dze­nia gdzie­kol­wiek samo­dziel­nie.

– Ni­gdzie – odrzekł krótko. – Posze­dłem się przejść.

– Przejść się? – W gło­sie Bel­lin­ghama sły­chać było nutę roz­ba­wie­nia, zmie­sza­nego z nie­do­wie­rza­niem. – A dokąd to?

– Doni­kąd – uciął.

Przy­siadł na brzegu swo­jego wąskiego łóżka i zaczął roz­wią­zy­wać sznu­rówki butów. Nie lubił odsła­niać łydek i stóp w obec­no­ści Bel­lin­ghama, ale raczej nie miał wyboru. Dopóki nowy budy­nek misji nie zosta­nie zakoń­czony, musi tkwić tutaj, w malut­kiej, dusz­nej izdebce, razem z nim. Nie ma innego wyj­ścia. Skóra Bel­lin­ghama nie miała w sobie nic z mar­twej mar­mu­ro­wej bieli jego wła­snego ciała; była spa­lona słoń­cem na piękny zło­ci­sty brąz i spra­wiała wra­że­nie wypo­le­ro­wa­nej w celu ujaw­nie­nia ukry­tej wewnątrz wital­no­ści i siły. Geo­rge wsu­nął pod łóżko swoje blade stopy z pod­ku­lo­nymi pal­cami, żeby nie pozo­sta­wały dłu­żej na widoku. Sie­dział nie­zgrab­nie przy­gar­biony z dłońmi wci­śnię­tymi pod uda. Wolałby być gdzie­kol­wiek indziej, byle nie tutaj.

– Pozwo­li­łeś sobie kie­dy­kol­wiek na prze­ży­cie ocza­ro­wa­nia? – Bel­lin­gham rzu­cił pyta­nie ni z tego, ni z owego, nie zada­jąc sobie nawet trudu, żeby ode­rwać oczy od czy­ta­nej wła­śnie książki. Wyrzu­tek Jose­pha Con­rada. Geo­rge natych­miast zauwa­żył tytuł. Nie miał poję­cia, jak Bel­lin­gham to robił… W jaki spo­sób uda­wało mu się zdo­by­wać naj­now­sze wyda­nia ksią­żek z Anglii, nadą­żać za tren­dami, skoro jedy­nym ich kon­tak­tem ze świa­tem zewnętrz­nym był ten sam księ­życ na nie­bie?

– Prze­ży­cie ocza­ro­wa­nia? – powtó­rzył Geo­rge i natych­miast poczuł się zmie­szany. Niby co mia­łoby go do tego stop­nia ocza­ro­wać?

– Na ich widok – dodał enig­ma­tycz­nie Bel­lin­gham, odpo­wia­da­jąc na nie­za­dane pyta­nie. Opu­ścił książkę na kolana i mru­gnął kon­spi­ra­cyj­nie do Geo­rge’a. – Muszę ci się przy­znać – powie­dział w spo­sób nie­zwy­kle przy­ja­ciel­ski – że czu­łem coś wię­cej niż tylko ocza­ro­wa­nie. Powstrzy­ma­łem się, rzecz jasna. Hmm… Ty zapewne prze­ży­wasz to samo, prawda? Poję­cia nie mam, jakie mogłyby być kon­se­kwen­cje, a nie bar­dzo wia­domo, jak mia­łyby się z tym ukryć. – Zare­cho­tał.

Geo­rge gapił się na niego osłu­piały z prze­ra­że­nia.

– O cz-czym ty mówisz? – wyją­kał.

– Och, daj spo­kój! Widzia­łem wyraz two­jej twa­rzy, kiedy myśla­łeś, że nikt cię nie obser­wuje. Dys­po­nuje cał­kiem nie­złym sprzę­ci­kiem od frontu. Sprze­daję ci tę infor­ma­cję w gra­ti­sie.

– Ale kto? – Geo­rge’owi zro­biło się gorąco z wra­że­nia i oblał go pot. Nagle poczuł lekki zawrót głowy.

– Córka tego sta­rego Loben­guli. Ta młoda. Wydaje mi się, że wołają na nią Nophizo czy jakoś tak.

– Nozi­pho – popra­wił go auto­ma­tycz­nie Geo­rge. – To zna­czy „poda­ru­nek”.

– Tu cię mam! – Bel­lin­gham mla­snął lubież­nie. – A więc jed­nak to ją poże­ra­łeś wzro­kiem, ty prze­bie­gły stary lisie.

Geo­rge pokrę­cił lekko głową, choć jego twarz pło­nęła.

– Ona jest córką ich króla – stwier­dził z nie­chę­cią.

– Też mi powód do bia­do­le­nia! – powie­dział lekko Bel­lin­gham. – Oni sprze­da­dzą wła­sną matkę, jeśli dojdą do wnio­sku, że to przy­nie­sie im jakieś korzy­ści.

Tego już Geo­rge nie sko­men­to­wał, zbyt zszo­ko­wany, by pro­te­sto­wać. Ton wypo­wie­dzi Bel­lin­ghama był zde­cy­do­wa­nie nie­chrze­ści­jań­ski. Nagle zerwał się z łóżka. W izbie zro­biło się zbyt duszno, żeby choć chwilę dłu­żej pozo­stać w środku. Mimo chmar moski­tów na zewnątrz zapra­gnął wydo­stać się stąd, by zna­leźć się jak naj­da­lej od wścib­skiego spoj­rze­nia Bel­lin­ghama. Otwo­rzył drzwi i ode­tchnął z ulgą. Zro­biło się już pra­wie ciemno. Ota­czały go pła­skie poła­cie ziemi, cią­gnące się aż po hory­zont. Już niczego nie dało się roz­róż­nić. Można było jedy­nie obser­wo­wać ciem­nie­jące niebo. Nie­wiel­kie prze­strze­nie pomię­dzy gład­kimi, okrą­głymi, gli­nia­nymi cha­tami zle­wały się ze sobą w zapa­da­ją­cym mroku. Jedna kopuła podobna była do dru­giej, aż wresz­cie się zgu­bił. Kilka minut póź­niej osada znik­nęła, pożarta w cało­ści przez noc. Gdzieś z oddali dobie­gały odgłosy cichego pory­ki­wa­nia bydła. Ten ląd ni­gdy nie spał. A Geo­rge tęsk­nił bole­śnie za ciszą zimy, pokrzy­ki­wa­niami pta­ków, migru­ją­cych z miej­sca na miej­sce w kolej­nych porach roku, za łagod­nymi zmia­nami w natu­rze. Usiadł ciężko na brzegu schodka, zapo­mniaw­szy na chwilę, że ma gołe stopy, i wystar­czy tylko jedno małe użą­dle­nie, jedno malut­kie uką­sze­nie owada, któ­rego ledwo mógłby dostrzec gołym okiem – a już na pewno nie umiałby nazwać – i Bóg jeden wie, co mogłoby się stać. I to było naj­gor­sze pod­czas pobytu tutaj: Bóg jeden wie­dział, co mogło się stać.

Część pierw­sza

Część pierw­sza

1949

Dwa­dzie­ścia osiem lat póź­niej

* * *

Wyzna­nie grze­chów jest dobre dla duszy nawet po tym, gdy duszyczka została już dawno osą­dzona. MONA RODRI­GUEZ

1

Robert McFad­den, trzy­na­sto­la­tek, przy­ci­snął ucho do drew­nia­nej boaze­rii i usi­ło­wał pod­słu­chać roz­mowę, która odby­wała się po prze­ciw­nej stro­nie ściany.

– Chyba nie mówisz poważ­nie? – rzu­ciła jego matka gło­sem peł­nym wzbu­rze­nia. – Gdzie ona jest?

Nastą­piła chwila ciszy, a potem zza ściany dobiegł głos ojca. Słaby, brzmiący pojed­naw­czo.

– Hm… W tym wła­śnie rzecz… Ona… eee… ona jest tutaj.

– Tutaj?! Gdzie jest to „tutaj”? Tutaj?! Tu, w Edyn­burgu?!

– Aye, no wła­śnie.

Robert zmarsz­czył brwi. To był dziwny tydzień. Jego ojciec, który prze­by­wał w Afryce pra­wie przez całe życie syna, w końcu wró­cił. Na zawsze. Matkę jed­nak zda­wało się to cie­szyć rów­nie mocno jak wizyta ogrod­nika. Albo węgla­rza. Albo sta­rego gar­busa, który dostar­czał im warzywa raz w tygo­dniu. Innymi słowy, nie była tym jakoś szcze­gól­nie zachwy­cona. Jeśli ktoś znał Mar­ga­ret McFad­den, nie wyda­wało się to dlań żad­nym zasko­cze­niem. Spo­kojny, wręcz surowy cha­rak­ter, w pewien spo­sób nie­po­ko­jący u chłopca w wieku lat trzy­na­stu, Robert odzie­dzi­czył cał­ko­wi­cie po matce – tak przy­naj­mniej mówiono. Wyszła za mąż „niżej” – tego słowa uży­wali wszy­scy. Na początku Robert myślał, że okre­śle­nie to było rów­no­znaczne z Afryką, jako że ten kon­ty­nent leżał poni­żej Anglii na mapie. „Z tym tam niżej” – mawiała służba za każ­dym razem, jeśli roz­mowa doty­czyła ojca. Jed­nakże dość szybko pojął praw­dziwe zna­cze­nie tego słowa. Wią­zało się z pie­niędzmi, któ­rych jego matka posia­dała dużo, a ojciec wcale. Wyglą­dało na to, że nikt nie wie­dział, jak i dla­czego się pobrali. Był ich jedy­nym dziec­kiem, więc nie miał kogo o to zapy­tać, nie miał też z kim snuć przy­pusz­czeń na ten temat. Wszystko, czego udało mu się dowie­dzieć, pocho­dziło od pani Guth­rie, zarząd­czyni ich domu. Opo­wie­ści snuła w rzad­kich chwi­lach, kiedy mogła sobie pozwo­lić na tak długi odpo­czy­nek, żeby wychy­lić kie­li­sze­czek whi­sky i zzuć buty. Jego matka była córką wła­ści­ciela ziem­skiego z Rode­zji, pocho­dzą­cego ze Szko­cji. Pew­nego razu wybrał się on w podróż z Salis­bury do Johan­nes­burga wraz z żoną i dwiema mło­dymi cór­kami. Ich pociąg się wyko­leił i utknęli na tydzień w Maruli, mikro­sko­pij­nej sie­dzi­bie misji, poło­żo­nej na połu­dnie od Bula­wayo, gdzie aku­rat prze­by­wał jego ojciec. Robert uwiel­biał te nazwy: Bula­wayo, Marula, Gweru. W ustach pani Guth­rie brzmiały jesz­cze bar­dziej egzo­tycz­nie. Buul-aj-waaj-oł – zacią­gała śpiew­nie. Odszu­kał to mia­sto na mapie. Uznał, że nie potrafi wyobra­zić sobie matki w jakim­kol­wiek innym stroju niż surowa, pozba­wiona jakich­kol­wiek ozdób suk­nia do samej ziemi ze stójką przy szyi, do tego poń­czo­chy i buty. Matka cały rok na okrą­gło nosiła też zawią­zaną cia­sno pod szyją apaszkę – nawet w te nie­liczne dni, kiedy nad Edyn­bur­giem świe­ciło mocno słońce, a powie­trze sta­wało się lekko przy­mglone od panu­ją­cego upału. Nie­za­leż­nie od tego, co zaszło w ciągu tam­tego tygo­dnia w samym środku naj­czar­niej­szej Afryki, Mar­ga­ret Stra­chan wró­ciła do Szko­cji jako oblu­bie­nica. Robert zda­wał sobie sprawę też, że słowo „wró­ciła” miało iro­niczny wydźwięk. Zanim pierw­szy raz sta­nęła na progu domu w Aber­cromby Place, kupio­nego dla niej i jej nowo poślu­bio­nego męża przez nie­po­mier­nie wdzięcz­nego ojca, tylko raz bawiła w Szko­cji. Wycho­wała się w bez­kre­snej posia­dło­ści w Rode­zji. Tam uczyła ją w domu matka, Angielka, typowa przed­sta­wi­cielka angiel­skiej ary­sto­kra­cji z tam­tych cza­sów, co skut­ko­wało tym, że Mar­ga­ret stała się tak szkocka jak kró­lowa angiel­ska, którą podzi­wiała i która była dla niej wzo­rem wszel­kich cnót. W prze­ci­wień­stwie do męża, rodo­wi­tego Szkota, któ­rego akcent pro­sto z Glas­gow był tak dopa­so­wany do jego strun gło­so­wych jak twe­edowe mary­narki do figury, oka­zało się, że w rze­czy­wi­sto­ści nie­wiele zostało w niej ze Szkotki. Kiedy tylko miała po temu oka­zję, wsia­dała do pociągu, cią­gnię­tego przez paro­wóz, i razem z Rober­tem uda­wała się do Lon­dynu. Kiedy syn skoń­czył dzie­więć lat, wzbu­dziła we wszyst­kich obu­rze­nie, zde­cy­do­wa­nie odmó­wiw­szy wysła­nia go do Fet­tes Col­lege czy też szkoły Geo­rge’a Heriota, gdzie wykształ­ce­nie uzy­skali wszy­scy jego kuzy­no­wie. Zapi­sała go do Eton. Gdy Robert usły­szał o tym po raz pierw­szy, odczuł ulgę, choć nikomu się do tego nie przy­znał. Żadna z tych dwóch pierw­szych szkół nie budziła w nim innych uczuć oprócz zwy­czaj­nego lęku. Fet­tes ze swo­imi ponu­rymi strze­li­stymi gotyc­kimi igli­cami oraz narożne baszty i zimna kamienna fasada szkoły Geo­rge’a Heriota bar­dziej koja­rzyły mu się z budyn­kami miesz­czą­cymi wię­zie­nia niż przy­bytki wie­dzy. Zde­cy­do­wa­nie wolał Eton. Nie­koń­czące się boiska do róż­nych gier i zabaw, uśmiech­nięta opie­kunka uczniów i fakt, że znaj­do­wał się setki kilo­me­trów od lodo­wa­tej atmos­fery domu przy Aber­cromby Place numer trzy – to wystar­czyło, żeby zre­kom­pen­so­wać obrzy­dze­nie, które budziło w nim prze­by­wa­nie w rodzin­nym gnieź­dzie. Nim ukoń­czył trzy­na­ście wio­sen, jego akcent się nie róż­nił od mowy Angli­ków z jego rocz­nika. Nie pozo­stało w nim nic ze Szkota, co bar­dzo cie­szyło matkę, ale zda­wało się mar­twić i nieco dzi­wić ojca. Prawdę mówiąc, nie­wiele to zna­czyło dla Roberta. Tak rzadko widy­wał ojca, tak rzadko docie­rały do niego jakie­kol­wiek wie­ści o nim, że kiedy Geo­rge McFad­den powró­cił wresz­cie do Edyn­burga, Robert, który aku­rat miał waka­cje, ledwo go roz­po­znał.

– I co ja mam niby z nią zro­bić? – Sły­szał lodo­wato brzmiący głos matki.

Przy­ci­snął ucho jesz­cze moc­niej do ściany.

– Hmm… No cóż… Może mogli­by­śmy zna­leźć dla niej jakieś… zaję­cie? – wydu­kał ojciec.

– Zaję­cie?! – Ojciec rów­nie dobrze mógłby zblu­zgać matkę. – Jakiego rodzaju „zaję­cie”?

Ojciec się zawa­hał.

– Hmm… Może… Może mogłaby dołą­czyć do gro­madki słu­żą­cych… u nas w domu?

– W domu? – Matka mówiła coraz wyż­szym gło­sem. – W naszym domu?! A co ludzie powie­dzą? Murzynka jako słu­żąca w tym domu?!

– Ona nie jest… No cóż… Zna­czy się, naprawdę… tak, oczy­wi­ście, ona jest… eee… eee… Hm, bo chcia­łem powie­dzieć, że… Cho­dzi o to… Nie mogę ode­słać jej z powro­tem, bo jak­że­bym mógł… – Wyglą­dało na to, że ojciec błaga matkę o zgodę.

– Rober­cie McFad­den! Co ye naj­lep­szego wypra­wiasz, na litość boską!

Chło­pak aż pod­sko­czył, wystra­szony, pełen poczu­cia winy. To była pani Guth­rie, która wła­śnie szła do salonu, żeby roz­pa­lić tam w kominku.

– Ja… Ja tylko…

– Pod­słu­chu­jesz, ot co ye’re doin’! Zmy­kaj stąd wi’ ye, zanim wszystko powiem two­jej matce! – Pani Guth­rie patrzyła na niego groź­nie z góry.

Rober­towi nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Czmych­nął jak zając. Matce na pewno bar­dzo by się to nie podo­bało. Nie tole­ro­wała takiego zacho­wa­nia. Kiedy mknął po scho­dach na górę po dwa stop­nie naraz do swo­jego pokoju na trze­ciej kon­dy­gna­cji domu, zasta­na­wiał się, kim mogła być osoba będąca powo­dem kłótni rodzi­ców. Zapewne jakaś Murzynka, a przy tym słu­żąca – jak wyni­kało z kon­tek­stu roz­mowy. Skąd się wzięła? Jak doszło do tego, że zna­la­zła się w Edyn­burgu, w ich domu?

2

Pierw­sza myśl, która przy­szła mu do głowy, kiedy zoba­czył ją po raz pierw­szy: że przy­po­mina łanię, sarnę o wiel­kich oczach i wystra­szo­nym spoj­rze­niu, zła­paną w krzy­żowy ogień strza­łów na polo­wa­niu. Druga myśl, która nasu­nęła się mu nie­omal natych­miast, dep­cząc pierw­szej po pię­tach: że było w jej oso­bie coś dziw­nie zna­jo­mego, jakby widział ją już gdzieś wcze­śniej. Kiedy się tak w nią wpa­try­wał, obie te myśli prze­py­chały się jedna przez drugą w jego sko­ła­ta­nej gło­wie. Był zimny, szary pora­nek z powie­trzem gęstym jak dym. Przez duże okno, które wycho­dziło na ogrody na tyłach ich bie­gną­cej po łuku ulicy, widział mięk­kie obłoki, sunące powoli, ocię­żale po nie­bie. Pomię­dzy komi­nami i spa­dzi­stymi poła­ciami dachów, opa­da­ją­cymi w stronę zatoki Firth of Forth, mógł dostrzec taflę jej wód, poły­sku­jącą jak stal.

Dziew­czyna stała obok dużego dębo­wego stołu, całego obsy­pa­nego mąką, z poukła­da­nymi na nim kawał­kami zagnie­cio­nego już cia­sta na poranne wypieki. Przy­trzy­my­wała się ciem­nymi, cien­kimi, drżą­cymi pal­cami brzegu stołu, jakby miała za chwilę upaść. Była chu­dziutka – taka chu­dziutka! – ubrana w długi, ciem­no­brą­zowy far­tuch o kilka roz­mia­rów na nią za duży i tylko o jeden, a może o dwa tony ciem­niej­szy niż jej skóra. Robert ni­gdy wcze­śniej nie widział osoby pocho­dzą­cej z Afryki. Kie­dyś w Lon­dy­nie, kiedy jechał z matką na tyl­nym sie­dze­niu tak­sówki, widział Hin­dusa we wspa­nia­łym tur­ba­nie i dłu­giej sza­cie o powie­wa­ją­cych przy każ­dym kroku połach, wyglą­da­ją­cej bar­dziej jak dam­ska sukienka niż cokol­wiek, co mógłby nosić męż­czy­zna. Wycią­gał, jak mógł, szyję, żeby ostatni raz rzu­cić okiem na jego ciemną skórę i poły­sku­jące białka oczu, ale matka przy­wo­łała go do porządku i zga­niła za gapie­nie się na ludzi. Teraz jed­nakże nie mógł się opa­no­wać. Dziew­czyna nie przy­po­mi­nała żad­nej osoby widzia­nej przez niego wcze­śniej. Jej włosy, wysu­wa­jące się spod śmiesz­nego wykroch­ma­lo­nego cze­peczka, były gęste i poskrę­cane w sprę­żynki, przez co two­rzyły miękką, ciemną chmurkę, która ota­czała jej głowę jak halo słońca w mgli­sty dzień.

– Din­nae… Nie stój­cie tak i prze­stań­cie się gapić na sie­bie! – obsztor­co­wała ich ener­gicz­nie kucharka. – Masz tu robotę, to zaczy­naj wi’ this! No, zacznie­szże ye w końcu? – zwró­ciła się do ciem­no­skó­rej dziew­czyny, wci­ska­jąc jej w dłoń wałek.

Grube, mię­si­ste przed­ra­miona kucharki rów­nież były całe w mące. Rękawy miała pod­wi­nięte do łokci. Dziew­czyna stała dalej jak słup, choć Robert nie umiał okre­ślić, czy z prze­ra­że­nia, czy z nie­wie­dzy, co ma wła­ści­wie robić. Cie­kawe, ile miała lat…

– Czy ona mówi po angiel­sku? – spy­tał zacie­ka­wiony chło­pak.

– Aye, no pew­nie. A przy­naj­mniej tak powiada yer ojciec – prych­nęła ziry­to­wana kucharka, jakby dziew­czyna była nie­wi­dzialna. – Ja tam nivver nie sły­sza­łam, żeby rze­kła choć słowo, wyobra­żasz to sobie?

Nie­ocze­ki­wa­nie dziew­czyna wzięła do rąk wałek i idąc za wska­zów­kami kucharki, ude­rzała nim w mięk­kie cia­sto, a potem dzie­liła je na kuli­ste cząstki, gotowe do dal­szego roz­wał­ko­wy­wa­nia. Z tego wyni­kało, że przy­naj­mniej rozu­mie po angiel­sku. Uśmiech­nął się, zado­wo­lony z takiego obrotu sprawy. Ku jego zdzi­wie­niu odpo­wie­działa uśmie­chem, pre­zen­tu­jąc mu swoją uro­kliwą twa­rzyczkę – jak nie­śmiały poda­ru­nek – co skoń­czyło się dla niego odczu­ciem tak przy­jem­nym i tak nie­zwy­kłym, że doznał pew­nego rodzaju wstrząsu. Stwier­dził przy tym, że było w tej nie­zna­jo­mej coś, co budziło w nim lęk przed moż­li­wo­ścią odrzu­ce­nia jego awan­sów. Nie miał poję­cia, jak do niej zaga­dać. Zmie­szany, odwró­cił się na pię­cie i szybko opu­ścił kuch­nię.

Wspiął się po scho­dach na dru­gie pię­tro, do swo­jego pokoju, znaj­du­ją­cego się tuż pod kwa­te­rami służby. W waka­cje czuł się w domu bar­dzo samotny. Bra­ko­wało mu cią­głego cha­osu i rej­wa­chu szkol­nych kory­ta­rzy. W domu pano­wała wieczna nuda, któ­rej w szkole ni­gdy nie zaznał i zapewne nie zazna. Cza­sem matka przy­ła­py­wała go w biblio­tece lub w salo­nie – miej­scach spo­tkań doro­słych. Nazy­wała to „włó­cze­niem się bez wyraź­nej potrzeby”. W oczach matki nie mógł popeł­nić gor­szego wykro­cze­nia.

Przy­siadł na skraju łóżka i sta­rał się przy­wo­łać w pamięci obraz twa­rzy dziew­czyny mimo szoku, wywo­ła­nego odczu­ciem tak dla niego nowym i wcze­śniej nie­zna­nym. Jej rysy wciąż były roz­ma­zane, a wszel­kie próby pre­cy­zyj­niej­szego ich odtwo­rze­nia blo­ko­wała ciemna skóra dziew­czyny. Oczy? Czarne, jak sądził, iden­tyczne jak kolor jej gęstych, sprę­ży­stych i mięk­kich wło­sów. Nos i usta? Widział ją przed sobą oczami wyobraźni… Zmarsz­czył czoło. Znów poja­wiło się to samo odczu­cie gdzieś na skraju świa­do­mo­ści: nie­ja­sne wra­że­nie, że skądś ją zna. Czy to moż­liwe, że widział ją już gdzieś wcze­śniej? Może na jakiejś foto­gra­fii? Całe lata minęły, odkąd ojciec ostat­nio otwie­rał któ­rą­kol­wiek z obi­tych skórą skrzy­ne­czek, usta­wio­nych na dol­nej półce regału w jego gabi­ne­cie. Zawie­rały one skarby w postaci foto­gra­fii wyko­na­nych w sepii, przed­sta­wia­ją­cych „inne” życie ojca w Afryce. Tam­tego miej­sca Robert ni­gdy nie widział i w żaden spo­sób nie umiałby go sobie wyobra­zić.

Zegar na spo­czniku scho­dów znie­nacka wybił jede­na­stą. Ostat­nie ude­rze­nia wchło­nął miękko sło­neczny blask przed­po­łu­dnia. Robert zerwał się na nogi, wie­dziony impul­sem. Ojciec wyje­chał z domu wcze­śniej niż zwy­kle tego ranka, a matka wła­śnie zaba­wiała w salo­nie na par­te­rze grono sza­cow­nych dam z kościel­nego kółka. Nagle odczuł nie­po­wstrzy­mane pra­gnie­nie otwo­rze­nia tych szka­tu­łek i zoba­cze­nia na wła­sne oczy miejsc, skąd pocho­dziła ciem­no­skóra dziew­czyna. Być może uda mu się nawet odna­leźć foto­gra­fię, którą widział raz jeden, dawno temu, a teraz pamięć mu ją pod­su­wała. Być może uda mu się wyja­śnić, dla­czego prze­śla­duje go dziwne uczu­cie, że ją zna, co prze­cież było prak­tycz­nie nie­moż­liwe.

Kiedy ścią­gnął pierw­sze pudełko z półki, unio­sły się kłęby kurzu i zawi­sły w gęstym powie­trzu nie­użyt­ko­wa­nego od dawna pomiesz­cze­nia. Nikt nie doty­kał tych rega­łów od mie­sięcy, a być może nawet od lat. Do gabi­netu miał wstęp jedy­nie ojciec i poko­jówki, które pobież­nie strze­py­wały kurz z mebli i co tydzień uzu­peł­niały zapas węgla w mie­dzia­nym wia­drze sto­ją­cym przy kominku. Gdzieś w środku Robert poczuł lekki nie­po­kój, ale szybko go stłu­mił. Gdy uno­sił pokrywę szka­tułki, wstrzą­snął nim dreszcz eks­cy­ta­cji. Buch­nęła mu pro­sto w nos stę­chła woń sta­rego papieru i zle­ża­łego tyto­niu.

W środku pew­nie było ze sto albo i wię­cej foto­gra­fii róż­nych roz­mia­rów, odbi­tych na papie­rach o róż­nej gru­bo­ści, od małych por­tre­to­wych z ozdob­nie cię­tymi brze­gami do bar­dziej ofi­cjal­nych, pre­zen­tu­ją­cych grupki ludzi. Tu zgro­ma­dzeni pod drze­wem, tam we wnę­trzu gli­nia­nej chaty czy przed kościół­kiem, który zda­wał się stać pośrodku niczego. Wycią­gał je ostroż­nie po jed­nym, każ­demu z osobna poświę­cał dłuż­szą chwilę, sta­ra­jąc się oży­wić w myślach zasty­głe twa­rze dżen­tel­me­nów, skryte za obfi­tymi wąsami, pod kor­ko­wymi heł­mami lub kape­lu­szami. Wszy­scy ci męż­czyźni byli kole­gami ojca, jak przy­pusz­czał. Na żad­nym nie dostrzegł kobiet. W pudełku zna­lazł też pożół­kły, wybla­kły bilet kole­jowy. Wziął go do ręki i odwró­cił. Leopol­dville – Braz­za­ville – odczy­tał. Nawet nie wie­dział, gdzie leżą te mia­sta. W środku znaj­do­wało się jesz­cze stare wieczne pióro, guzik i coś w rodzaju koperty z pie­czę­cią. Był w niej list zło­żony na trzy czę­ści. Zawa­hał się. Roz­po­znał ele­ganc­kie pismo matki z cha­rak­te­ry­stycz­nymi zawi­ja­sami i pra­wie natych­miast przy­po­mniało mu się, jak go poucza: „Ci, któ­rzy pod­słu­chują i pod­glą­dają, ni­gdy nie żyją w zgo­dzie z wła­snym sumie­niem!”. Czy­ta­nie jej listów byłoby czymś w rodzaju pod­słu­chi­wa­nia jej myśli, prze­la­nych na papier – dobrze to wie­dział. Ostroż­nie odło­żył list na bok. Na samym spo­dzie leżała samot­nie jedna foto­gra­fia por­tre­towa. Wyjął ją i pod­niósł do oczu. Przed­sta­wiała młodą kobietę o skó­rze czar­nej jak węgiel i lśnią­cych biał­kach oczu, która dło­nią zasła­niała usta, przy­pusz­czal­nie usi­ło­wała powstrzy­mać śmiech. Robert ścią­gnął brwi. Znów doznał tego samego uczu­cia, jakby widział coś dawno zapo­mnia­nego, czy też pogrze­ba­nego w mro­kach nie­pa­mięci. A może i jedno, i dru­gie. Przy­glą­dał się uważ­nie foto­gra­fii. Odwró­cił ją. Znaj­do­wało się tam tylko jedno słowo, zapi­sane ręką ojca: Nozi.

Naraz usły­szał kroki zmie­rza­jące wprost do drzwi gabi­netu. Pospiesz­nie wrzu­cił wszyst­kie zdję­cia do szka­tułki i wci­snął ją byle jak na swoje miej­sce. Zerwał się i ledwo zdą­żył wsu­nąć za grube kotary z jedwab­nego ada­maszku, wiszące tuż za biur­kiem ojca, kiedy drzwi się otwo­rzyły. To była jedna z poko­jó­wek. Obser­wo­wał, jak spraw­nie oczy­ściła pale­ni­sko kominka z popiołu z poprzed­niego dnia, zrzu­ciła z rusztu nie­do­pa­lone węgle, zała­do­wała nową por­cję opału i wybie­gła rów­nie szybko, jak się poja­wiła. W atmos­fe­rze gabi­netu ojca było coś nie­po­ko­ją­cego. Te cią­gnące się bez końca półki z książ­kami, powie­trze aż gęste od wiszą­cej w nim śmier­tel­nej ciszy. Robert odcze­kał, aż kroki poko­jówki ucichną w oddali, i natych­miast wymknął się z pokoju, sal­wu­jąc się ucieczką.

3

Miała na imię Aneni. Szybko się dowie­dział, co zna­czyło: „Bóg jest ze mną”. Pani Guth­rie burk­nęła lek­ce­wa­żąco: „Bóg czy nie Bóg, w tym domu będzie się na nią mówić Annie”. Annie spała razem z innymi mło­dymi słu­żą­cymi w pokoju na pod­da­szu pod czuj­nym okiem kucharki.

Wyglą­dało na to, że dziew­czyna nie za bar­dzo się orien­to­wała, dla­czego przy­wie­ziono ją aku­rat do Szko­cji. Jej matka umarła dawno temu – jak powie­działa Rober­towi. Angiel­skiego nauczyła się tam, skąd pocho­dziła, jesz­cze w Afryce. O ojcu Roberta mówiła bwana, co – jak się wkrótce chło­pak dowie­dział – w języku Aneni ozna­czało „pan” lub „mistrz”. Bwana upie­rał się przy tym, żeby uczęsz­czała do szkoły, czym roz­zło­ścił jej dziadka, króla wio­ski, w któ­rej się uro­dziła. Robert z łatwo­ścią wyła­py­wał w słow­nic­twie dziew­czyny ślady akcen­to­wa­nia słów, cha­rak­te­ry­styczne tylko dla ojca. Potem zauwa­żył, że szybko uczy się róż­nych okre­śleń, uży­wa­nych przez inne słu­żące. Czy uwa­żał ją za ładną? Tego nie umiał powie­dzieć. Ojciec poin­for­mo­wał go, że ma ona szes­na­ście lat, czyli była o trzy lata star­sza od Roberta, zafa­scy­no­wał go widok jej piersi, poru­sza­ją­cych się pod far­tu­chem, który nosiła zawią­zany w tak samo roz­pra­sza­jący go spo­sób jak pozo­stałe słu­żące – to zna­czy te mniej wię­cej w jego wieku. Na pewno była o wiele ład­niej­sza od Dorcas, poko­jówki, oraz Let­tie, która pra­co­wała w kuchni. Miała gładką, poły­skliwą skórę i duże, sar­nie oczy, oko­lone czar­nymi rzę­sami, kan­cia­stą, ład­nie zary­so­waną szczękę i pełne usta, za któ­rymi kryły się per­ło­wo­białe zęby. Górne odro­binę wysta­wały do przodu, więc kiedy mówiła, jej dolna warga lekko się wykrzy­wiała, nie pozwa­la­jąc zapo­mnieć o tej nie­wiel­kiej nie­do­sko­na­ło­ści w pod innymi wzglę­dami ide­al­nej, przy­jem­nej dla oka twa­rzy. Instynk­tow­nie przy­cią­gało go to, z czym jesz­cze nie miał do czy­nie­nia, a mia­no­wi­cie piękno. Stwier­dził, że patrze­nie jej pro­sto w oczy spra­wia mu pewną trud­ność: źre­nice rów­nie ciemne jak tęczówki budziły w nim nie­ja­sny nie­po­kój.

Choć byli wystar­cza­jąco bogaci, żeby posia­dać i dom w mie­ście, i rezy­den­cję na wsi nie­da­leko Peebles, to rodzina miesz­kała głów­nie w Edyn­burgu. Matka nie zno­siła chłodu, a w Peebles nawet latem zwy­kle bywało zimno. W domu w New Town mieli czworo służby, a na wsi – chyba z tuzin. Miał świa­do­mość – bo dzieci zawsze wie­dzą o takich spra­wach, nawet kiedy im się o tym nie mówi – że za utrzy­ma­nie tego wszyst­kiego pła­ciła matka z jej docho­dów oso­bi­stych. Doszedł jed­nak do wnio­sku, że to okre­śle­nie jest dla niego cał­ko­wi­cie nie­zro­zu­miałe, bo co to wła­ści­wie są te „oso­bi­ste dochody”? Czym się róż­nią od otrzy­my­wa­nej co mie­siąc pen­sji? Co było nie tak z jego ojcem, że nie miał odpo­wied­nich przy­cho­dów, świad­czą­cych o bogac­twie? To wszystko wpro­wa­dzało Roberta w stan total­nej dez­orien­ta­cji, tak bar­dzo róż­niło się od tego, o czym opo­wia­dali jego kole­dzy z Eton, któ­rych ojco­wie byli albo „w rzą­dzie”, albo „w zarzą­dzie mia­sta”. Odkąd się­gał pamię­cią, nie koja­rzył, żeby ojciec miał jakieś płatne zaję­cie. Był wpraw­dzie kie­dyś nauczy­cie­lem w afry­kań­skiej szkółce misyj­nej, ale na wielu foto­gra­fiach uchwy­cono go z piłą i młot­kiem, a poza tym budy­nek z cegły i gliny – według Roberta – w niczym nie przy­po­mi­nał szkoły.

4

Cały dom trwał w eufo­rii przed­świą­tecz­nych przy­go­to­wań. Od rana do wie­czora zapa­chy koja­rzące się ze świę­tami Bożego Naro­dze­nia uno­siły się klatką scho­dową w górę, pod sam dach. Cyna­mon, gałka musz­ka­to­łowa, goź­dziki… Wonie, zapo­mniane przez lata wojny, nie­ocze­ki­wa­nie potwier­dzały swoje ist­nie­nie mimo cią­głego racjo­no­wa­nia żyw­no­ści. Wszę­dzie sły­chać było pokrzy­ki­wa­nia kucharki, wyda­ją­cej wszyst­kim dys­po­zy­cje pod­nie­sio­nym gło­sem. Udzie­liło się to nawet pani Guth­rie, co wywo­łało uśmiech na twa­rzach panien słu­żą­cych, a matkę Roberta przy­pra­wiło o migrenę i spo­wo­do­wało, że zrej­te­ro­wała na górę do swo­jego pokoju. Wie­czo­rem zapo­wia­dała się uro­czy­sta kola­cja dla kil­korga z ich sąsia­dów. Miał być na niej rów­nież obecny gość z Afryki, z któ­rym jego ojciec nie­gdyś pra­co­wał – męż­czy­zna o nazwi­sku Bel­lin­gham. Robert z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ki­wał jego wizyty. Oprócz Annie nie spo­tkał ni­gdy nikogo, kto znał ojca w tam­tych cza­sach. Pan Bel­lin­gham zapo­wie­dział swoje przy­by­cie na wcze­sne popo­łu­dnie. Miał przy­je­chać pocią­giem z Lon­dynu. Lokaj Angus został wysłany tak­sówką, żeby ode­brać go ze sta­cji. Choć Robert bar­dzo chciał mieć samo­chód, matka nie­wzru­sze­nie twier­dziła, że samo­chód nie jest im do niczego potrzebny. „To strata pie­nię­dzy – powta­rzała upar­cie. – Dokąd niby mie­li­by­śmy nim jeź­dzić?”.

Puka­nie do drzwi prze­rwało jego roz­my­śla­nia. Drzwi uchy­liły się i w szpa­rze zoba­czył Annie. Nie wolno jej było wcho­dzić na górę w ciągu dnia, a już na pewno nie do jego pokoju, ale przez ostat­nich kilka dni reguły panu­jące w domu zelżały ze względu na zbli­ża­jące się święta.

– Kucharka prosi, żebyś zszedł na dół – powie­działa trwoż­nie, nie rusza­jąc się z miej­sca.

– Ale po co?

– Chce, żebyś cze­goś spró­bo­wał.

– A ty nie możesz tego zro­bić?

Pokrę­ciła głową.

– Nie wiem, jak to powinno sma­ko­wać – wyja­śniła.

– Ech, no dobra. Zaraz zejdę – rzu­cił z roz­tar­gnie­niem i wró­cił do czy­ta­nia komiksu. Billy Bun­ter znaj­do­wał się wła­śnie w samym cen­trum dra­ma­tycz­nej ope­ra­cji ratun­ko­wej i bar­dzo chciał się dowie­dzieć, co się za chwilę wyda­rzy, lecz Annie wciąż stała w drzwiach.

– Ona mówiła, że masz przyjść natych­miast, bo ina­czej to się spali.

– Też mi coś! No dobra, dobra… Już idę – burk­nął.

Billy Bun­ter będzie musiał zacze­kać. Zanim doszedł do drzwi, Annie znik­nęła na dole scho­dów. Stą­pała tak lekko i bez­gło­śnie jak duch.

Przy­ję­cie tego wie­czoru oka­zało się wiel­kim suk­ce­sem, uświet­nione nad­zwy­czaj­nie obec­no­ścią pana Bel­lin­ghama, przy­ja­ciela ojca, który był cał­ko­wi­tym jego prze­ci­wień­stwem. Przy­stojny, jasno­włosy, o sze­ro­kich ramio­nach, z przy­ja­znym uśmie­chem na ustach. Śmiał się gło­śno, rubasz­nie. Udało mu się nawet roz­śmie­szyć matkę do łez. Ten jeden raz pozwo­lono Rober­towi zasiąść do posiłku razem z doro­słymi, choć posa­dzono go na samym końcu dłu­giego stołu, przy­kry­tego atła­so­wym obru­sem tak olśnie­wa­jąco bia­łym, że aż bolały oczy. Wiele lat upły­nęło, odkąd ten dom widział ostat­nio takie zgro­ma­dze­nie gości. Przy­byli wszy­scy naj­bliżsi sąsie­dzi… Było wspa­niale! Jadal­nia ni­gdy jesz­cze nie pre­zen­to­wała się tak bogato, ni­gdy jesz­cze nie czuło się tu takiego cie­pła. Kotary w oknach zostały zacią­gnięte, a kie­liszki i sre­bra lśniły w mięk­kim świe­tle. Trudno uwie­rzyć, że minęły dopiero cztery lata od zakoń­cze­nia wojny. Gajowy z ich posia­dło­ści w Peebles prze­słał im dwa bażanty… Całe lata minęły, odkąd ostat­nio mieli na stole dzi­czy­znę. Poja­wiło się też wino i porto dla panów, a sherry dla pań. Po posiłku do jadalni weszły poko­jówki, żeby sprząt­nąć ze stołu. Męż­czyźni wstali i zacze­kali, aż od stołu wstaną kobiety. Drzwi pozo­stały otwarte. W głębi holu, ukryta przed wzro­kiem gości, stała Annie, ocze­ku­jąc, aż będzie mogła pomóc kucharce i dwóm loka­jom znieść naczy­nia do pomiesz­cze­nia pomy­walni, znaj­du­ją­cego się przy kuchni. Naj­wi­docz­niej miała przy­ka­zane, żeby nie poka­zy­wać się gościom na oczy, w prze­ci­wień­stwie do dwóch pozo­stałych poko­jó­wek, odzia­nych w zgrabne mun­durki, z wło­sami upię­tymi schlud­nie pod bia­łymi cze­pecz­kami. Annie była ubrana w swój codzienny brą­zowy far­tuch i nie miała nic na gło­wie. Kto­kol­wiek kazał jej cze­kać w przed­po­koju, zapo­mniał o wiel­kim lustrze na ścia­nie jadalni. Z miej­sca, gdzie stał Robert, mógł widzieć nie tylko Annie, ale też pana Bel­lin­ghama. Ten ostatni dostrzegł odbi­cie dziew­czyny w lustrze, gdy się odwró­cił, żeby pomóc wstać pani Mac­pher­son, i od razu jego spoj­rze­nie skrzy­żo­wało się ze wzro­kiem ojca. Robert nie zdo­łał pojąć tej wymiany spoj­rzeń. Czy wyra­żały zdzi­wie­nie? Złość? Wstyd? Nie umiał tego jed­no­znacz­nie zin­ter­pre­to­wać. Moment minął rów­nie szybko, jak nad­szedł. Kiedy znów spoj­rzał w lustro, Annie znik­nęła.

Nie miał pew­no­ści, co go obu­dziło: szcze­ka­nie psa gdzieś na zewnątrz czy może skrzyp­nię­cie scho­dów… Cokol­wiek to było, Robert wydo­stał się z opa­rów snu i leżał teraz na łóżku z ser­cem tłu­ką­cym się w piersi. W domu pano­wała cisza i choć miał wystar­cza­jąco cie­pło pod puchową koł­drą, w pokoju było na tyle zimno, że nie zdo­łał się prze­móc, żeby wstać z łóżka. I znowu to samo. Nagły hałas. Coś pomię­dzy zdu­szo­nym krzy­kiem a okrzy­kiem roz­pa­czy i znów cisza. Leżał jesz­cze przez chwilę, a jego serce biło teraz jesz­cze szyb­ciej. Roz­po­znał głos matki. Wyśli­znął się z łóżka. Skrzy­wił się, gdy gołymi sto­pami dotknął zim­nej drew­nia­nej pod­łogi. Pochy­lił się w ciem­no­ściach, żeby zna­leźć po omacku kap­cie i gruby weł­niany szla­frok. Pod­szedł cicho do drzwi, otwo­rzył je i zaczął się wsłu­chi­wać w odgłosy domu. Na pię­trze poni­żej pro­wa­dzono gorącą dys­putę. Kiedy pod­kradł się bli­żej źró­dła hała­sów, zdał sobie sprawę, że to nie kłócą się rodzice, lecz matka z panem Bel­lin­gha­mem! Sta­nął zdu­miony przed drzwiami sypialni matki. Na dole w holu zegar szaf­kowy zabił dwa razy. Była już druga w nocy! Co pan Bel­lin­gham robił w sypialni matki? Gdzie podzie­wał się ojciec?

– Mam gdzieś pań­skie opo­wie­ści! – Usły­szał głos matki. Wysoki, syczący ton. Włos zje­żył mu się na gło­wie. – Kła­mie pan! Obaj kła­mie­cie!

– Pani McFad­den, pro­szę się uspo­koić!… Pro­szę mnie wysłu­chać. To nie była jego wina!

– Pro­szę mi tu nie mówić o żad­nej winie! – Matka zaszlo­chała. – Jak pan śmie! Jak on mógł! A jak sobie pomy­ślę… że ona jest tutaj, w tym domu, pod moim dachem!

– Pro­szę nie winić dziew­czyny – trwał przy swoim pan Bel­lin­gham. Mówił szybko, przy­ci­szo­nym gło­sem. – Ona jest w tym wszyst­kim tylko nie­winną ofiarą.

– Ofiarą? Nazywa ją pan ofiarą?! – jęk­nęła matka.

– Pani McFad­den…

– Chcę, żeby stąd znik­nęła, sły­szy mnie pan? Chcę, żeby­ście oboje znik­nęli z mojego życia!

– Pani McFad­den, pro­szę! Zakli­nam panią! – Pan Bel­lin­gham ude­rzył w bła­galny ton. – Pro­szę jej nie karać. Pro­szę winić za to mnie, jeśli koniecz­nie musi pani zna­leźć win­nego. Widzia­łem, na co się zanosi, i nie zro­bi­łem nic, żeby go powstrzy­mać. On sam nie umiał sobie z tym pora­dzić… Nie wie pani, jakie są te rdzenne miesz­kanki Afryki…

– Pan… Pan o wszyst­kim wie­dział! Wie­dział pan od samego początku!

Serce Roberta waliło jak osza­lałe. Pod­świa­do­mie zasło­nił uszy dłońmi w ochron­nym geście. Zda­wał sobie sprawę, co mógłby za chwilę usły­szeć. Jakimś spo­so­bem w głębi duszy wie­dział. Wie­dział od pierw­szej chwili, kiedy ją zoba­czył. Aneni nie była jakąś „puir wee panienką” – jak mawiała ich szkocka kucharka – którą ojciec ura­to­wał z jakie­goś zapo­mnia­nego kraju na krań­cach świata. O nie! Było zupeł­nie ina­czej! Pły­nęła w niej ta sama krew. Ona była dziec­kiem jego ojca. Aneni była jego przy­rod­nią sio­strą.

Część druga

Część druga

1978

Dwa­dzie­ścia dzie­więć lat póź­niej

* * *

Nie spiesz się z obdzie­la­niem innych przy­jaź­nią, lecz jeśli już to uczy­nisz, bądź stały i nie­zmienny. SOKRA­TES

5

– Wypro­stuj się, Catriono! Nikt nie lubi patrzeć na przy­gar­bione dziecko przy stole, a już na pewno nie ja. – Jej babka prze­rwała pro­wa­dzoną roz­mowę, żeby zlu­stro­wać ją wzro­kiem z dru­giego końca dłu­giego, maho­nio­wego stołu w jadalni. Powierzch­nia blatu była gładka i błysz­cząca jak ze szkła. Świa­tła odbi­jały się w nim we wszyst­kie moż­liwe strony. Jen McFad­den wes­tchnęła w duchu, ale zro­biła, jak jej przy­ka­zano. Rodzice dali jej na imię Catriona Jen­ni­fer McFad­den, ale nikt oprócz babki i cza­sem pani Logan, ich kucharki – i tylko wów­czas, kiedy chciała ją za coś zbesz­tać – nie mówił na nią Catriona. Nikt nie mówił też Jen­ni­fer. Odkąd pamięta, wszy­scy wołali na nią Jen.

– I trzy­maj nóż i wide­lec jak trzeba! – ofuk­nęła ją babka. – Co za nie­sto­sowne zacho­wa­nie!

Jen popra­wiła uchwyt. Główną przy­czyną tego, że ści­skała tak mocno sztućce, była roz­mowa, mająca miej­sce na dru­gim, odle­głym końcu stołu. Pro­wa­dziły ją matka i babka. Jen ofi­cjal­nie nie uczest­ni­czyła w roz­mo­wie – to oczy­wi­ste – ale chcąc nie chcąc wszystko sły­szała. Cze­kała, wstrzy­mu­jąc oddech, co na pyta­nie matki odpo­wie babka.

– A więc kiedy oni przy­jeż­dżają? – powtó­rzyła pyta­nie matka, cier­pli­wie jak zawsze. Pospie­sza­nie Mar­ga­ret McFad­den nie miało naj­mniej­szego sensu.

– W czwar­tek – odrze­kła wresz­cie babka. – Przy­wiozą ich tutaj pro­sto z lot­ni­ska. Zostaną do nie­dzieli, a potem zosta­wią dziecko u nas.

Jen wpa­dła w czarną roz­pacz. A więc to jed­nak była prawda! Pani Logan miała rację. Wła­śnie jechał do nich ktoś, kto zamieszka z nimi za stałe. Ktoś, kogo nie spo­tkała ni­gdy wcze­śniej, kogo nie znała i znać nie chciała. Poczuła łzy, dra­piące ją w gar­dle, wzbie­ra­jące pod powie­kami. Wbiła wzrok w talerz. Czuła, jak czer­wie­nieje jej nos, a policzki robią się coraz bar­dziej gorące. To była tylko kwe­stia sekund, kiedy sokole oczy babki dostrzegą jej roz­ża­le­nie. Dzieci, które się gar­bią, prze­żu­wają jedze­nie z otwartą buzią, nie potra­fią porząd­nie trzy­mać sztuć­ców – a co gor­sza zaczy­nają beczeć – nie będą tole­ro­wane przy stole, jak mawiała babka. Sta­rała się skon­cen­tro­wać na śnia­da­niu. Jajecz­nica, dwa okrą­głe pla­stry czar­nego pud­dingu, jedna grzanka i gril­lo­wany pomi­dor… Z wysił­kiem łapała powie­trze. Była bez szans. Wszystko na tale­rzu zaczęło jej falo­wać przed oczami; kolory, tek­stury, wszyst­kie smaki zmie­szały się, gdy łzy zaczęły lecieć ciur­kiem po twa­rzy dziew­czynki.

– Co, u licha, dzieje się z tym dziec­kiem? – spy­tała ostro babka.

– Jen – zwró­ciła się do niej spo­koj­nie matka. – Możesz wstać od stołu. Jesteś wolna.

– Nie może! – krzyk­nęła gło­śno obu­rzona babka. – Ja nie dałam jej pozwo­le­nia na opusz­cze­nie jadalni.

– Jen! Wstań i wyjdź! – Matka jak ni­gdy upie­rała się przy swoim.

Jen spo­glą­dała ner­wowo to na jedną, to na drugą. Zsu­nęła się z krze­sła i szyb­kim kro­kiem opu­ściła jadal­nię. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, usły­szała, jak babka mówi:

– Zapa­mię­taj sobie raz na zawsze, że to ty weszłaś do rodziny McFad­de­nów, Alice Heather­wick, a nie na odwrót.

Jen pospiesz­nie ruszyła dalej. Nie miała chęci słu­chać, co odpo­wie na to matka. Jej babka była praw­dziwą jędzą. Tak wła­śnie powie­działa pani Logan do pani McC­le­na­ghan, zaj­mu­ją­cej się pro­wa­dze­niem domu, kiedy myślała, że Jen nie ma w pobliżu.

– Ta kobieta – oświad­czyła, wsta­jąc i pre­zen­tu­jąc się w peł­nej wyso­ko­ści swo­jego metra dwu­dzie­stu, aż zatrzą­snął się jej ogromny biust – to praw­dziwa jędza. Taka prawda. Ja din­nae ken… Nie rozu­miem, jak pani A. może z nią wytrzy­mać!

„Pani A.” to matka Jen, Alice Heather­wick, młoda dziew­czyna ze szkoc­kich wzgórz, która wyszła za Roberta McFad­dena, jedy­nego dzie­dzica for­tuny pani McFad­den. „Pani M.” to Mar­ga­ret, bab­cia Jen. Ich for­tuna odzie­dzi­czona została po jej ojcu, nie po mężu, Geo­rge’u McFad­denie, który zmarł całe lata temu i dla któ­rego zda­wała się nie mieć żad­nych uczuć oprócz pogardy. Cudem było, że zacho­wała nazwi­sko po mężu.

– Whe­esht! Cicho bądź! – Pani McC­le­na­ghan upo­mniała ją ostrym tonem głosu. – Ona wypłaca pani pen­sję, czy tak?

– Aye. Ale to nie zmie­nia faktu, że jest jędzą.

Jen ukry­wała się aku­rat w spi­żarni. Przy­kuc­nęła wła­śnie z jedną ręką wsu­niętą do szkla­nego słoja z cia­stecz­kami owsia­nymi. Wci­snęła całe ciastko naraz do ust, żeby powstrzy­mać wybuch śmie­chu. Jędza. Jędza. Jędza! Powta­rzała sobie cichutko pod nosem to słowo, dopóki nie usły­szała, że obie kobiety wycho­dzą do ogrodu zimo­wego, gdzie zawsze jadły dru­gie śnia­da­nie. Wyśli­znęła się ze spi­żarni z dwoma ciast­kami w kie­szeni far­tuszka i spo­koj­niej­szym ser­cem dzięki zasły­sza­nej roz­mo­wie.

Wbie­gła na górę do swo­jej sypialni na trze­cim pię­trze i zamknęła za sobą drzwi. Rzu­ciła się ple­cami na łóżko, a potem prze­krę­ciła się na brzuch i wci­snęła twarz w poduszkę, trzy­ma­jąc dło­nie zaci­śnięte w pię­ści po obu stro­nach głowy. Wydała z sie­bie prze­cią­gły, zdu­szony okrzyk, tłu­kąc jed­no­cze­śnie pię­ściami o wez­gło­wie łóżka i wierz­ga­jąc nogami, tak jak to robiła, będąc małym dziec­kiem, w cza­sach, zanim Mar­ga­ret McFad­den prze­pro­wa­dziła się do nich, do Edyn­burga, na stałe z jej domu w Peebles. Dom w rodzin­nej posia­dło­ści był za duży dla niej samej – orze­kła tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. – Tłukę się tam w kółko bez sensu jak Snaw­doun Herald – dodała. Jen bar­dzo chciała się dowie­dzieć, kto to jest ten Snaw­doun Herald, lecz jej matka czuła się zbyt stra­piona per­spek­tywą przy­jazdu teścio­wej, która ma z nimi zamiesz­kać, żeby odpo­wie­dzieć córce. Mar­ga­ret miała sie­dem­dzie­siąt sześć lat i koń­skie zdro­wie. Było cał­kiem praw­do­po­dobne, że pozo­sta­nie z nimi przy­naj­mniej przez następne kil­ka­na­ście lat. Jen ponow­nie wrza­snęła w poduszkę. Bab­cia miesz­kała z nimi już cztery dłu­gie lata. Ten czas dłu­żył się jej bez końca. Jen, która była jedy­nym dziec­kiem w domu i ulu­bie­nicą całej służby, została bez­par­do­nowo odsu­nięta na boczny tor i zobo­wią­zana do prze­strze­ga­nia zasad wycho­wa­nia dzieci pocho­dzą­cych chyba z ubie­głego stu­le­cia: „Masz być widzialna, ale żebym cię nie sły­szała!”, „Macie ją trzy­mać krótko!” oraz jej ulu­bione powie­dze­nie babki: „Demon­stra­cyj­nie oka­zuj wła­sne dobre maniery, gdy widzisz źle wycho­wa­nych ludzi, aby się od nich odciąć!”. Ostat­nimi czasy Jen rzadko widy­wała swo­jego ojca, a kiedy spo­ty­kała się z matką, zawsze czuła na ple­cach wzrok babki – nawet kiedy nie było jej w pobliżu.

Teraz, na domiar złego, ktoś jesz­cze miał przy­być do ich domu, by prze­jąć jej prawa i zepchnąć ją jesz­cze niżej. Chyba już gorzej być nie mogło.

6

Przez cały dzień doro­śli wcho­dzili do domu i wycho­dzili na zewnątrz, a odle­gły szmer ich roz­mów co chwila prze­ry­wany był moc­nym trza­śnię­ciem o futrynę siat­ko­wych, samo­do­my­ka­ją­cych się drzwi. Nie­któ­rzy przy­no­sili jakieś cał­ko­wi­cie bez­u­ży­teczne pre­zenty, jak kozy (pod pew­nym wzglę­dem) albo stos tra­dy­cyj­nych ple­dów Nde­bele (pod innymi wzglę­dami). Wszy­scy przy­cho­dzili się poże­gnać. Kemi sie­działa ze swoją bab­cią na niskim sto­łeczku, ssąc lan­drynki, które dała jej jedna z cio­tek, słu­cha­jąc jed­nym uchem, o czym roz­ma­wiają doro­śli. Myślami bujała zupeł­nie gdzie indziej, pod­eks­cy­to­wana tym, że stała się gwiazdą imprezy, co było rzad­ko­ścią w tym domo­stwie praw­dzi­wych, mają­cych o wiele więk­sze zna­cze­nie gwiazd. Kemi wkrótce opu­ści Rode­zję. Następ­nego wie­czoru miała wsiąść do samo­lotu uda­ją­cego się do Lon­dynu w towa­rzy­stwie „zagra­nicz­nej” ciotki. Wola­łaby zde­cy­do­wa­nie pole­cieć z jedną ze swo­ich praw­dzi­wych cio­tek – na przy­kład z cio­cią Vio­let, młod­szą sio­strą mamy – lecz warunki nało­żo­nego ostat­nio na matkę aresztu domo­wego zda­wały się obej­mo­wać wszyst­kich doro­słych człon­ków jej rodziny, nawet tych, któ­rych Kemi nie znała. Teraz sta­rała się przy­po­mnieć sobie mię­dzy­na­ro­dowe trzy­li­te­rowe sym­bole, przy­pi­sane kon­kret­nym lot­ni­skom, które obej­mo­wała jej podróż: z Salis­bury (SAY) do Rzymu (FCO) i z Rzymu do Lon­dynu (LHR). Ostatni etap podróży – z Lon­dynu do Edyn­burga – miał się odbyć pocią­giem. Wuj Robert odbie­rze ją na lot­ni­sku Heath­row (LHR) i dowie­zie na sta­cję kole­jową Lon­don’s King’s Cross, gdzie wsiądą do pociągu sypial­nego, jadą­cego do sta­cji Waver­ley w Edyn­burgu. Podróż będzie trwała całe dwa dni.

– Kto to jest wujek Robert? – spy­tała bab­cię.

Wie­działa o nim tylko to, że ma córkę w jej wieku, która nazywa się Catriona Jen­ni­fer McFad­den. Podobno nie mogła się docze­kać, żeby ją poznać. Kemi nie była tego taka pewna. Na jej miej­scu – pomy­ślała sobie rezo­lut­nie – nie cie­szy­łaby się per­spek­tywą podzie­le­nia się swoim poko­jem z cał­ko­wi­cie obcą osobą, a już szcze­gól­nie z kimś pocho­dzą­cym z dru­giej pół­kuli.

Bab­cia Kemi była dziw­nie nie­skora do roz­mowy.

– Wujek Robert jest… – Wzru­szyła ramio­nami. – To przy­ja­ciel two­jego dziadka.

I tyle wyja­śnień. Kemi wykon­cy­po­wała, że zapewne cho­dzi o dziadka God­spe­eda, ojca mamy, a nie ojca taty, Dumi­sa­niego Masha­bane’ego. Ojciec mamy był jej znany tylko z nazwi­ska.

Jakaś kobieta wyszła przed dom, pochli­pu­jąc, a siat­kowe drzwi trza­snęły gło­śno za jej ple­cami. Kemi obser­wo­wała ją obo­jęt­nie, choć z pew­nym zain­te­re­so­wa­niem, gdy tamta osu­szała policzki z łez i wydmu­chała nos – cał­kiem gło­śno – a potem pode­szła do miej­sca, gdzie sie­działa Kemi, i poło­żyła dłoń na jej gło­wie.

– Biedna mała – powie­działa w języku shona. – Jesz­cze taka młoda. Taki szmat drogi! A kiedy ona powróci?

Bab­cia Kemi wydała z sie­bie dziwny odgłos – coś pomię­dzy szlo­chem a jękiem. Zakryła oczy dłońmi, przy­ci­ska­jąc mocno powieki pal­cami, ale kiedy opu­ściła ręce, Kemi z ulgą dostrze­gła, że w jej oczach nie ma łez. Nie wie­działa, czy znio­słaby widok pła­czą­cej babci.

– Chodź! – popro­siła bab­cia i wstała z fotela.

Owi­nęła się swoim barw­nym kanga, mocno zaci­ska­jąc je w pasie. To był pre­zent od matki Kemi, przy­wie­ziony z krót­kiego pobytu w Tan­za­nii w cza­sach, kiedy Flo­rence Masha­bane mogła jesz­cze swo­bod­nie wyjeż­dżać z kraju. Żywe, tur­ku­sowe tło, czer­wona lamówka w kwiaty oraz zda­nie: Sisi sote abi­ria dereva ni Mungu, ład­nym, krą­głym odręcz­nym pismem, nadru­ko­wane w kilku miej­scach. To zna­czy: „My wszy­scy jeste­śmy pasa­że­rami, Bóg jest kie­rowcą” – wyja­śniła Flo­rence swo­jej matce, bar­dzo zado­wo­lo­nej z pre­zentu. Teraz, jako osoba z wyro­kiem ska­zu­ją­cym za zaini­cjo­wa­nie oporu prze­ciwko bia­łej mniej­szo­ści w kraju pod rzą­dami Iana Smi­tha, Flo­rence Masha­bane dostała zakaz opusz­cza­nia domu, oprócz codzien­nego mel­do­wa­nia się na poste­runku poli­cji pomię­dzy połu­dniem a godziną czter­na­stą.

– Chodź! – powtó­rzyła bab­cia. – Wejdźmy z powro­tem do domu i poroz­ma­wiajmy z matką.

To takie sub­telne przy­po­mnie­nie, że matce nie wolno było wycho­dzić poza siat­kowe drzwi. Po dru­giej stro­nie ulicy, ukryty za żywo­pło­tem stał nie­ozna­ko­wany wóz poli­cyjny, który o róż­nych porach dnia i nocy prze­jeż­dżał wolno w tę i z powro­tem przed ich domem. Teraz stał zapar­ko­wany w cie­niu aka­cji. Kemi dostrze­gła błysk świa­tła, odbity w lor­netce, którą jeden z poli­cjan­tów skie­ro­wał na dom. Kemi otwo­rzyła drzwi i podą­żyła za bab­cią. Zanim zdą­żyły się zatrza­snąć, odwró­ciła się i wysta­wiła do niego język – dzie­cinny akt nie­po­słu­szeń­stwa, za który na pewno zaro­bi­łaby od babci poli­czek, gdyby tylko to zauwa­żyła. A tak poczuła się lepiej i już.

Pośrodku pokoju dzien­nego matka sie­działa jak kró­lowa na tro­nie, a wokół niej bie­gali, robiąc nie­złe zamie­sza­nie, przy­ja­ciele i człon­ko­wie rodziny. Dla kogoś innego takie wyda­rze­nie byłoby powo­dem do roz­pa­czy: jej jedy­naczka zostaje wysłana daleko, w nie­znane. Mąż w wię­zie­niu gdzieś na połu­dniu kraju, jej córkę wysy­łają za morza i oce­any, wycho­wy­wać będą ją obcy ludzie, a ona sama w aresz­cie domo­wym. Jak ona może to wszystko znieść? Odpo­wiedź Flo­rence została okra­szona uśmie­chem tak pogod­nym i bło­gim, że zda­wał się mieć źró­dło raczej w dozna­niach reli­gij­nych, a nie w poli­tyce. Wszy­scy musimy się poświę­cać – mawiała. – Nie mogę zwal­niać sie­bie z tego obo­wiązku. Ręka babci, leżąca na ramie­niu Kemi, pokie­ro­wała ją pro­sto ku fote­lowi, na któ­rym zasia­dała Flo­rence. Jej wymyślne ucze­sa­nie, wście­kle różowe paznok­cie oraz ele­ganc­kie ubra­nie sta­no­wiły dumne potwier­dze­nie jej toż­sa­mo­ści jako kobiety pięk­nej i wład­czej, która nie dała się zła­mać reżi­mowi. Kemi uklę­kła posłusz­nie u stóp matki. Uśmie­chy, które nastą­piły potem, sta­no­wiły dowód uzna­nia, że ona rów­nież będzie się liczyła w tej rodzi­nie, cał­ko­wi­cie zjed­no­czo­nej we wspól­nym wysiłku, który miał dopro­wa­dzić do oba­le­nia rzą­dów bia­łej mniej­szo­ści.

Cały dom i prze­by­wa­jący w nim ludzie (z wyjąt­kiem jed­nej osoby) trwali w gorączce wycze­ki­wa­nia i eks­cy­ta­cji. Ich gość pro­sto z Afryki miał lada chwila przy­je­chać bez­po­śred­nio z dworca kole­jo­wego Waver­ley do Mor­ning­side na ulicę Jor­dan Lane numer sie­dem­na­ście. Śnia­da­nie zostało przy­go­to­wane i podane na stole w jadalni. Kre­mową owsiankę zaser­wo­wano w wazach z nóż­kami w for­mie pazu­rza­stych lwich łap oraz w towa­rzy­stwie srebr­nych dzba­nusz­ków z trzema rodza­jami syropu klo­no­wego (dla­czego aż trzema?! – pomy­ślała Jen); na stole stały też miseczki z gęstą, spe­cjal­nie przy­go­to­waną słodką śmie­taną; srebrne pod­stawki cze­kały z nie­cier­pli­wo­ścią na kromki gorą­cych tostów. Z kuchni docho­dził zapach sma­żo­nego bekonu i paró­wek domo­wego wyrobu ich kucharki. Pani Logan stała przy żeliw­nej gazo­wej kuchence z wielką misą roz­bi­tych i roz­trze­pa­nych jajek, z przed­ra­mio­nami upu­dro­wa­nymi po łok­cie w mące, cze­ka­jąc tylko na znak. I wszystko to dla „puir wee panienki z Afryki”? Bun­tow­ni­czo nasta­wioną Jen dopa­dła gorączka zazdro­ści. Nikt ni­gdy – ale to naprawdę NI­GDY – nie robił takiego zamie­sza­nia z jej powodu.

Powlo­kła się na górę i zawę­dro­wała do sypialni matki. Jej rodzice spali w oddziel­nych poko­jach, więc Jen była prze­ko­nana, że taki układ panuje w każ­dym mał­żeń­stwie. Dopiero kiedy została zapro­szona na noc do Liz­zie Macin­tosh, zauwa­żyła, że rodzice kole­żanki nie śpią oddziel­nie.

– Gdzie jest pokój two­jej mamy? – Jen spy­tała Liz­zie, kiedy zakra­dły się do sypialni, żeby poszu­kać szka­tułki z biżu­te­rią jej rodzi­cielki.

– To jest pokój mojej mamy – odrze­kła zdzi­wiona Liz­zie. – O co ci wła­ści­wie cho­dzi?

– Hmm… A gdzie śpi twój tata? – dopy­ty­wała się dalej Jen.

– Tutaj. – Liz­zie poka­zała na podwójne łoże. – A gdzie indziej mógłby spać?

Jen nagle zamil­kła. Wtedy po raz pierw­szy zaczęła mieć pewne podej­rze­nia, że to u nich w domu sprawy mają się nie tak, jak u innych, i że to oni sta­no­wią wyją­tek od reguły.

– Dla­czego aku­rat my musimy ją przy­jąć pod nasz dach? – spy­tała matkę po raz setny.

Alice sie­działa przed swoją toa­letką, dokład­nie roz­cze­su­jąc włosy i ukła­da­jąc fry­zurę. Odło­żyła na bok posre­brzaną szczotkę do wło­sów i odwró­ciła się do córki.

– Słu­chaj, wiem, że trudno ci to pojąć, ale biedna Kemisa nie ma nikogo. Jej ojciec jest w wię­zie­niu, a matka sie­dzi w aresz­cie domo­wym. Pomyśl tylko, jak by to było, gdyby mnie i taty tutaj zabra­kło. Kto by odwo­ził cię do szkoły? Kto przy­go­to­wy­wałby ci posiłki?

– Zapewne pani Logan – odburk­nęła nachmu­rzona Jen, strze­pu­jąc nie­wi­dzialną nitkę ze swo­jej spód­niczki. – A Jock odwo­ziłby mnie do szkoły.

Matka nie odzy­wała się przez dłuż­szą chwilę.

– No cóż, chyba miło ci będzie mieć sio­strę – orze­kła w końcu. – Zawsze mówisz, że chcia­ła­byś mieć małego bra­ciszka albo sio­strzyczkę.

– Tak, ale ona nie jest moją sio­strą! – wybu­chła Jen. – Ona jest Afry­kanką! To nie­moż­liwe, żeby mogła być moją sio­strą! Ona jest czarna! Wszy­scy będą wie­dzieli, że to nie­prawda! – Jen mówiła coraz gło­śniej, aż w końcu zaczęła krzy­czeć.

– Catriono McFad­den! Natych­miast prze­stań histe­ry­zo­wać! Jak, na Boga, udało się nam wycho­wać tak samo­lubne dziecko! Co mówi nam Pan nasz, Jezus Chry­stus? Jacy powin­ni­śmy być zgod­nie z Jego nauką? Uprzejmi, współ­czu­jący innym, opie­kuń­czy, ot co, a nie samo­lubni i nie­go­dziwi. A teraz idź i się uczesz, a potem ubierz się w czy­stą i schludną sukienkę. I nie zapo­mnij przy­stroić swoje obli­cze w uśmiech. Lada chwila przy­jadą goście i przy­ła­pią cię z tym brzyd­kim gry­ma­sem na twa­rzy. – Matka odwró­ciła się do lustra. – No, dalej! – Powie­działa bez­gło­śnie, poru­sza­jąc tylko ustami, do odbi­cia córki. – Ruszaj!

Jen odwró­ciła się na pię­cie i wybie­gła na kory­tarz. Wpa­dła do swo­jego pokoju i zatrza­snęła z hukiem drzwi. Uklę­kła przed łóż­kiem i zło­żyła ręce do modli­twy.

– Dobry Boże! – zaczęła z waha­niem, zbie­ra­jąc się na odwagę, by wyar­ty­ku­ło­wać swoje naj­głęb­sze obawy. – Dobry Boże, spraw, żeby wszy­scy ją nie­na­wi­dzili, spraw, żeby była zło­śliwa, brzydka i wstrętna. I jesz­cze bła­gam, Boże, bła­gam, spraw, żeby mamu­sia i tatuś nie polu­bili jej bar­dziej niż mnie.

Wszystko w jed­nym kolo­rze. Cała Anglia wyglą­dała jak pogrą­żona w przy­gnę­bia­ją­cej sza­ro­ści, która oble­piała wszystko, a w szcze­gól­no­ści zmy­sły. Kemi sie­działa na tyl­nej kana­pie ele­ganc­kiego auta, które wio­zło ich leni­wie z lot­ni­ska, i patrzyła na kra­jo­braz za oknem bez żad­nych roz­po­zna­wal­nych ele­men­tów, dzięki któ­rym mogłaby cho­ciaż zorien­to­wać się, jak szybko jadą. Bez­kre­sne pola i niskie kamienne murki, a za nimi kolejne pola i kolejne murki; sta­lowe słupy, nio­sące linie ener­ge­tyczne, ginące gdzieś na hory­zon­cie; szary jęzor auto­strady, roz­cią­ga­jący się przed nimi; potem, kiedy zaczęli zbli­żać się do mia­sta, poja­wiły się małe, schludne par­te­rowe domki, wszyst­kie w tym samym kolo­rze. Teraz jechali już pośród wyż­szych domów z oknami podzie­lo­nymi na kwa­draty, czę­sto w wyku­szach, patrzą­cymi smęt­nie na szare ulice. Sza­rość. Nie przy­po­mi­nała sobie, żeby kie­dy­kol­wiek wcze­śniej widziała cokol­wiek w takim kolo­rze. Teraz miała żyć tłam­szona nad­mia­rem sza­ro­ści. Sie­działa sztywno, trzy­ma­jąc nogi razem, łok­cie mocno przy sobie, dło­nie na kola­nach. Sta­rała się nie patrzeć w stronę sie­dzą­cego obok męż­czy­zny, który przed­sta­wił się jako „wujek Robert”. Nie miała pro­blemu ze zwra­ca­niem się do niego „wujku”, ale doda­wa­nie do tego imie­nia „Robert” wyda­wało jej się świę­to­kradz­twem. U niej w Afryce wszy­scy doro­śli byli albo „cio­ciami”, albo „wuj­kami”, a ni­gdy „cio­cią Jane” czy „wuj­kiem Joh­nem”.

Odwró­ciła wzrok od tyłu roga­tej czapki szo­fera oraz sro­giego, bro­da­tego pro­filu wujka Roberta, i zamiast patrzeć na nich, zaczęła wyglą­dać przez okno. Ulice Lon­dynu, przez które prze­jeż­dżali, wyda­wały się wypeł­nione dziw­nym rodza­jem ener­gii, czymś jak stłam­szona żywot­ność, która była tak odmienna od cią­głej krzą­ta­niny i cha­osu ulic jej rodzin­nego mia­sta. W Mbare każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy chod­nika był objęty aktywną dzia­łal­no­ścią ludzi: sto­iskami prze­no­śnymi, stra­ga­nami sta­łymi, tar­go­wa­niem się, plot­ko­wa­niem, wyko­ny­wa­niem nowych rze­czy lub napra­wia­niem zepsu­tych. Pod każ­dym drze­wem, które dawało choć odro­binę cie­nia, stał sprze­dawca poma­rań­czy, na każ­dym kra­węż­niku sie­dział pucy­but. Kiedy samo­chód zatrzy­my­wał się na świa­tłach, natych­miast poja­wiał się ktoś sprze­da­jący kupony lote­rii czy gumę do żucia. Powie­trze było pełne okrzy­ków powi­tal­nych lub poże­gnal­nych, nawo­ły­wań sprze­daw­ców wody z lodem i kobiet zachę­ca­ją­cych do kupna orzesz­ków ziem­nych lub goto­wa­nych kolb kuku­ry­dzy „po dwa szy­lingi za sztukę!”. W Lon­dy­nie jed­nak takich odgło­sów nie było, nie ist­niały podobne oznaki życia na uli­cach. Wręcz prze­ciw­nie: wszel­kie prze­jawy aktyw­no­ści ludz­kiej zda­wały się kryć za zapa­ro­wa­nymi szy­bami witryn kawiarni, salo­nów fry­zjer­skich, skle­pów z odzieżą, skle­pów obuw­ni­czych czy aptek. Wszystko scho­wane za takimi samymi płasz­czy­znami szkła, przez które ludzie zer­kali do wewnątrz, jakby pró­bu­jąc stwier­dzić, co może się znaj­do­wać w środku. Gdy samo­chód zwol­nił i sta­nął na czer­wo­nym świe­tle, zoba­czyła dwoje dzieci, oddzie­lo­nych od sie­bie zapa­ro­waną szybą restau­ra­cji. Jedno było w środku, dru­gie stało na zewnętrz, cze­ka­jąc ze swoją matką. Kemi obser­wo­wała, jak oboje powoli wycie­rają na szy­bie czy­ste kółko, żeby mogli się widzieć. Gapiła się na nich. Wyda­wało jej się to nie­wy­po­wie­dzia­nie smutne, nie­omal tak smutne, jak uczu­cie, które ją przy­gnia­tało za każ­dym razem, gdy przy­po­mi­nała sobie twarz matki, kiedy się z nią żegnała – a przy­je­chać na lot­ni­sko w Salis­bury matka prze­cież nie mogła. To cio­cie i wuj­ko­wie zostali odde­le­go­wani do odwie­zie­nia jej na lot­ni­sko. „Bądź grzeczną dziew­czynką, Kemiso! Ucz się pil­nie. Słu­chaj wujka Roberta. Pamię­taj, kim jesteś, zawsze pamię­taj! Bez względu na oko­licz­no­ści, hmm? Wkrótce po cie­bie przy­jadę”.

Ski­nęła tylko głową, bojąc się cokol­wiek powie­dzieć. Żołą­dek miała tak poskrę­cany z ner­wów, że jaki­kol­wiek prze­jaw emo­cji mógłby spo­wo­do­wać nie­kon­tro­lo­wany wybuch. Ostat­nie słowa matki, wykrzy­czane przez drzwi siat­kowe, roz­ba­wiły wszyst­kich w samo­cho­dzie: „Tylko się nie zaprzy­jaź­niaj z każ­dym Afry­kań­czy­kiem, któ­rego napo­tkasz!”. Szanse były na to raczej nikłe – pomy­ślała smęt­nie. Nie widziała ni­gdzie po dro­dze ani jed­nej ciem­no­skó­rej osoby. Była tu jedy­nym przy­by­szem z Afryki. Czy z upły­wem czasu ona też sta­nie się rów­nie szara i nijaka jak wszy­scy wokół?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki