Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kolejna książka mistrzyni komedii funeralnych!
Pani Jadzia jest poważną i odpowiedzialną księgową w biurze rachunkowym Kwity i Pity. Tuż przed emeryturą dochodzi jednak do smutnego wniosku, że zmarnowała życie, a całą odpowiedzialność za ten fakt ponosi jej skąpy mąż. Kobieta zapragnie uwolnić się od małżonka i zacząć wszystko od nowa, jednak los już dawno przygotował dla niej niespodziankę, która wszystko skomplikuje. Zamieszanie zacznie się od przygotowań do pogrzebu, który ostatecznie się nie odbędzie, po czym z szaf zaczną wypadać kolejne trupy, czyli pojawi się kondukt nieprzewidzianych oraz gmatwających wszystko wydarzeń. Cały misterny plan rozsypie się w proch, a wymarzona wycieczka do Paryża pozostanie w pamięci Jadzi do końca życia. Czyli całkiem możliwe, że niezbyt długo.
To historia mrożąca krew nie tylko w żyłach!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
Moim Przyjaciółkom: Marcie i Ani.
Żeby pamiętały, że jeszcze wszystko przed piersiami!
Sensacja niesłychana:
pani zdradziła pana.
I zostały na biurku
te słowa: – Drogi Jurku,
przebacz. Jadę przez Kielce.
Fatum. Zupa w butelce. (…)
Rzucił się pan ze skały,
przeklął żonę i zupę…
I puchacze puchały
nad ha mężem, ha trupem
Konstanty Ildefons Gałczyński, Lilie albo kwiatki prohibicyjne, ballada ostrzegająca
Lustro przyglądało się pani Jadzi.
Bezlitośnie uwypuklało zmarszczki, zwłaszcza te w okolicy oczu oraz zaciśniętych ust, siwe włosy i zupełnie matowe spojrzenie. Jadwiga Romaszewska w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat wyglądała kilkanaście lat starzej, niż wskazywała jej data urodzenia.
Pani Jadzia zbliżyła twarz do lustra, a to bezpardonowo powiększyło kurze łapki, lwią zmarszczkę i głębokie bruzdy dookoła wąskich warg.
Wiek mnie nie oszczędza, pomyślała i spróbowała naciągnąć skórę w zupełnie nieudanej próbie spłycenia nierówności. Lustro usłużnie pokazało grymas rozciągniętych ust.
– A niech to! – mruknęła pani Jadzia i odwróciła wzrok. Wyprostowała się, spojrzała na swoje dłonie poorane siatką zmarszczek i pokryte kilkoma niewielkimi plamkami wątrobowymi. Brzydkie, krótkie, źle opiłowane paznokcie nie dodawały im uroku. Serdeczny palec prawej dłoni nie pasował do pozostałych. Był lekko dotknięty reumatyzmem, wyginał się, jakby próbował się wydostać z objęć ciemnozłotej obrączki ściskającej go u nasady.
Pani Jadzia bardzo dobrze pamiętała dzień, kiedy ukochany Jurek, patrząc jej prosto w oczy, nakładał jej złoty krążek na palec, wypowiadając uroczyście sakramentalne słowa: „Żono, przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności”. Była pewna, że nigdy nie będzie szczęśliwsza niż wtedy.
Miała rację.
Czy brak złudzeń księgować po stronie „ma”?
Stanisław Jerzy Lec, Myśli nieuczesane
Pani Jadzia pracowała jako starsza księgowa w biurze rachunkowym Kwity i Pity i nawet nazwa jej stanowiska pracy przypominała o upływie czasu. Przyszła do biura jako pierwsza, włączyła ekspres do kawy i czekała, aż się nagrzeje. Wcisnęła guzik dużej czarnej kawy i z ponurą miną patrzyła, jak kubek powoli napełnia się płynem. Ostatnio nic jej nie cieszyło. W przyszłym miesiącu jej mąż miał przejść na emeryturę, jej samej został też już tylko rok pracy. Kiedyś wyobrażała sobie, że gdy nadejdzie ten moment, będą mieli więcej czasu dla siebie i wreszcie zaczną spełniać swoje marzenia. Oczami wyobraźni widziała siebie w kostiumie kąpielowym na plaży w Bułgarii, ewentualnie energicznie maszerującą jakimś szlakiem górskim. Wreszcie pojedzie do Amsterdamu, do Rijksmuseum i zobaczy na własne oczy Mleczarkę Johannesa Vermeera. Miała tyle planów!
– Może pojedziemy do Bułgarii? – zapytała Jurka dwa dni temu, kiedy mijał ją w drzwiach kuchni.
– Słucham? – zdziwił się niebotycznie, a brwi podjechały mu do góry.
– Do Bułgarii. Zawsze chciałam pojechać do Złotych Piasków – zaczęła, ale urwała na widok miny męża. Spojrzał na nią z nieukrywanym zaskoczeniem.
– Niby jak? – zapytał.
– Samolotem – odpowiedziała mu zuchwale, ale tylko prychnął z rozbawieniem.
– Ty masz pojęcie, ile to kosztuje? Poza tym teraz są jakieś szczegółowe kontrole, prześwietlenia, podobno nawet przesłuchania! Nigdy nie lecieliśmy samolotem. Co ci przyszło do głowy? Przecież my mówimy tylko po polsku. Jak to sobie wyobrażasz? Wynajmiemy przewodnika? Za co?
Jadzia wzruszyła ramionami. Nie miała pojęcia, ile to może kosztować, nie mówiła po angielsku i miała odłożone na czarną godzinę jedynie sześć tysięcy. Bułgaria nie wchodziła w grę. Amsterdam w tej sytuacji również nie.
– No to może pojedziemy w góry? Chociaż w Bieszczady, pamiętasz, lubiliśmy tam jeździć.
– Co w ciebie wstąpiło? – Jurek pokręcił głową. – Ledwo dajesz radę wejść po schodach z zakupami, a teraz nagle wybierasz się w góry? Tam się wszystko pozmieniało! Nie będę spał przecież pod namiotem. A wiesz, ile kosztuje hotel? I sama podróż tam i z powrotem? Butów nie mam, kurtki nie mam, mam iść w góry w lakierkach i w płaszczu?
– No to może pojedźmy pociągiem, bo ja wiem, do Wrocławia? Zobaczymy Panoramę Racławicką…
– Kosem, kosem i do dupy nosem – mruknął Jurek. – Do Panoramy to sobie możesz podjechać autobusem. Przestań wymyślać, na miłość boską! Ja się martwię, żeby na prąd i leki wystarczyło, a ty chcesz nagle rozrzucać pieniądze?
Jadzia spojrzała na niego krzywo. Nie zamierzała rozrzucać żadnych pieniędzy, chciała po prostu wyjść z domu i zobaczyć coś więcej niż własną kuchnię.
– Już nie przesadzaj, coś tam mamy odłożone, a wyjazd do Wrocławia czy Poznania nas nie zrujnuje!
– Jak ty będziesz tak gospodarować pieniędzmi, to za chwilę nie będziemy mieli na jedzenie! Oszalałaś na stare lata? Przez całe życie muszę pilnować wydatków, żeby jakoś koniec z końcem związać, a ty chcesz w dwa tygodnie całe nasze oszczędności przeputać?
– Może trzeba było znaleźć lepiej płatną pracę – odcięła się pani Jadzia, która wiecznie siedziała w jakichś papierach, bo dorabiała do pensji, dodatkowo rozliczając prywatnie kilku mniejszych przedsiębiorców.
– No pewnie! – zdenerwował się Jurek. – Nie dość, że haruję przez osiem godzin jak wół, to jeszcze w domu wieczne pretensje!
Pani Jadzia powstrzymała się od komentarza, że nie nazwałaby harowaniem spędzania ośmiu godzin w Urzędzie Dzielnicy Wola, w którym według niej głównie pierdziało się w stołek i przekładało papiery z jednej strony biurka na drugą. Och, jak ją wkurzał ten stary i skąpy dziad, w którego zmienił się jej mąż. Kiedy to się stało? Kiedy ten fajny, młody chłopak, który wysprejował komisariat, stał się tym łysym typem, ubranym w sraczkowatą kamizelkę z tysiącem kieszeni?
Łypnęła na niego okiem i poszła do łazienki, gdzie spojrzała w lustro. Zobaczyła w nim jakąś mocno przywiędłą kobietę z siwymi włosami i z zaciśniętymi w linijkę ustami.
– Boże – powiedziała z przestrachem do lustra. – Wyglądam jak stara wiedźma. Gorzej! JESTEM starą wiedźmą.
Nie ma nic bardziej żałosnego od niespełnionych marzeń.
Mikołaj Gogol
Pani Jadzia wzięła swoją kawę i ciężko usiadła przy biurku. Włączyła laptopa, wpisała hasło i poczekała, aż pojawi się wyszukiwarka. Wpisała w nią frazę: „podstawowy kurs angielskiego dla kobiet pięćdziesiąt plus” i poczekała na wyniki. Okazało się, że jest mnóstwo kursów dofinansowywanych przez różnego rodzaju instytucje. Wybrała kurs „komunikatywny senior” i wypełniła zgłoszenie. Odpowiedź przyszła po kilku minutach. Zakwalifikowała się na zajęcia online, dwa razy w tygodniu. Wybrała dni tygodnia i potwierdziła swoją obecność w najbliższym możliwym terminie, który wypadał pojutrze, i wreszcie uśmiechnęła się szeroko.
– Co się pani tak cieszy?
Pani Jadzia drgnęła nerwowo, bo nie usłyszała, kiedy do biura weszła Lidka.
– Zapisałam się na kurs – powiedziała, trochę przestraszona własną zuchwałością.
– Na jaki kurs? – zapytała Lidka, siadając przy własnym biurku i wypakowując z torby paczkę kabanosów chili i słoik przecieru z czerwonej cebuli.
– Na kurs angielskiego – oznajmiła dumnie pani Jadzia, jakby właśnie zdobyła szczyt Kilimandżaro.
– O! – zdziwiła się Lidka. – Będzie się pani uczyć angielskiego?
– Nie, będę tańczyć rumbę! – mruknęła pani Jadzia, otwierając skrzynkę pocztową i przeglądając e-maile od klientów.
– Rumba to jest taki odkurzacz – odpowiedziała jej sucho Lidka i odgryzła kawałek kabanosa, logując się do własnego laptopa.
Po chwili do biura wpadła jak burza Michalina Poręba.
– Dzień dobry wszystkim! Ktoś chce kawy, bo idę zrobić? – zapytała, rzucając na biurko torebkę.
– Nie, ja dziękuję, już mam. – Pani Jadzia wskazała kubek stojący na biurku.
– A ja chętnie – wybełkotała Lidka, która już miała w ustach dość duży kawałek kiełbasy.
– Dzień dobry! – zawołał Tomek, wchodząc do biura. – Lidka! Ty znowu jesz przy komputerze? Nie jadłaś śniadania?
– Jadłam, oczywiście, że jadłam! Ja bym rano bez śniadania z domu nie wyszła – oburzyła się Lidka. – To jest drugie śniadanie.
– A ile ich jesz przed obiadem? – zapytał Tomek z rezygnacją i westchnął.
– Każdy posiłek przed obiadem to jest śniadanie – pouczyła go Lidka, strącając z biurka słoik z cebulą.
– Chryste! Lidka! – zdenerwował się Tomek, bo zawartość słoiczka rozbryzgnęła się po wykładzinie.
– No zaraz posprzątam przecież, ale po co mnie było denerwować. – Schyliła się i próbowała zebrać cebulę na czystą kartkę A4.
– Chyba tego nie zjesz? – zapytał Tomek podejrzliwie.
– Tam może być szkło! – uprzedziła Lidkę Michalina, która doskonale wiedziała, że ta postara się uratować chociaż odrobinę cebulki. Lidka bowiem uważała, że krótki pobyt jedzenia na podłodze nie zmienia jego wartości smakowych.
– Tam mogą być promile! – zacytowała klasyka pani Jadzia, która dawno temu nauczyła się, żeby nie brać od Lidki niczego, co chociażby w teorii mogło się nadawać do jedzenia.
– I pewnie są, bo to cebulka karmelizowana czerwonym winem – mruknęła Lidka i łypnęła na nią znad wykładziny.
Tomek wzniósł oczy ku niebu i kręcąc głową, poszedł do swojego pokoju, nie wdając się w szczegóły karmelizowania czegokolwiek alkoholem. Lidka i tak wiedziała lepiej.
Optymizm jest zawsze wynikiem niedostatecznych informacji.
Jacques Tati
Pani Jadzia porównywała zestawienie z poszczególnymi fakturami, bo nie zgadzała jej się końcowa kwota brutto. Nie była to może jakaś wielka różnica, bo wynosiła raptem sto siedemnaście złotych, ale szukałaby rozbieżności, nawet gdyby kwota była groszowa. Znalazła w końcu, odsapnęła z ulgą i przetarła szkła okularów.
– Michalina? – zaczęła niepewnie. – A twoja mama to w jakim biurze podróży, znaczy, w jakim zakładzie pogrzebowym złożyła te swoje wytyczne dotyczące pochówku?
– A co? Wybiera się pani gdzieś? – zapytała Lidka, raz za razem klepiąc w enter, bo coś jej się zawiesiło.
– Nie wykluczam. Warto znać różne opcje – westchnęła pani Jadzia.
– To bardzo dobry dom pogrzebowy – zapewniła Michalina. – Trochę nietypowy, ale fajni ludzie tam pracują. I ja, i mama byłyśmy bardzo zadowolone. Naprawdę chce pani tam się wybrać? Mogę z panią pojechać.
– Naprawdę? Byłoby super – ucieszyła się pani Jadzia. – Obawiam się, że jakbym odeszła pierwsza, to mąż pochowa mnie w kartonowym pudełku po butach.
– A to tak można? – zdziwiła się Lidka. – Mnie też mogliby tak pochować, ale pod warunkiem, że to byłoby pudełko po louboutinach.
– Po czym? – spytała pani Jadzia nieufnie. – To znowu coś do jedzenia?
Michalina i Tomek parsknęli śmiechem, ale Lidka prychnęła jak rozjuszona kotka.
– To są takie buty! Bardzo, bardzo drogie! Ale i tak je sobie kupię, jak Tomek da mi w końcu premię!
– Czyli nigdy! – rzucił Tomek. – Przypomnę ci, że ostatnio musiałem się tłumaczyć, dlaczego klient nie zapłacił podatku, bo zapomniałaś wprowadzić do systemu! Cztery razy składałem czynny żal, z czego trzy razy klientowi!
Lidka się lekko naburmuszyła.
– No i wielkie mecyje. Przecież specjalnie tego nie zrobiłam. Takie rzeczy się zdarzają najlepszym.
– Mnie nie – burknął Tomek.
– Przecież mówię, że najlepszym – odpyskowała Lidka, ale dość cicho, tak że usłyszała ją tylko Michalina.
– I nie mówię już o tym, że mleczarni wprowadziłaś zbyt niską kwotę podatku i musiałem sam zapłacić odsetki.
– Ale to był słowacki błąd! – zdenerwowała się Lidka. – Sześć zamiast dziewięć. Najle… no dobra, już dobra – burknęła, bo zobaczyła, że Tomek nabiera powietrza. Spojrzała znacząco na Michalinę i wzruszyła ramionami. – I po co to się tak kukurzyć? – zapytała, kręcąc głową. – Wystarczyło złożyć te gorzkie żale i już. Po sprawie. Prawda? – Spojrzała w poszukiwaniu aprobaty na najstarszą koleżankę.
Pani Jadzia nie słuchała tych wywodów, bo musiała się skupić na własnej robocie. Na uszach miała wielkie, puchate i niebieskie słuchawki i naliczała pensje w rytmie słów wyśpiewywanych przez Zbigniewa Wodeckiego: „Lubię wracać, tam gdzie byłem już”.
– Pod ten balkon pełen pnących róż – powiedziała życzliwie, spojrzawszy na Lidkę, a Tomek zaczął się poważnie zastanawiać nad zmianą zawodu.
Wracając do domu, pani Jadzia zajrzała do drogerii. Wybrała farbę do włosów, wahając się przez chwilę między blondem księżycowym a szampańskim i decydując się ostatecznie na ten pierwszy, odżywkę do paznokci, regenerum do rzęs i krem dla dojrzałej i suchej cery. Po namyśle dorzuciła jeszcze liftingującą maseczkę do twarzy, czekoladowy balsam do ciała i serum do rąk. Potrzebowała zarówno odnowy biologicznej, jak i mentalnej. Przy kasie nieco się skrzywiła, ale po chwili doszła do wniosku, że przecież, zgodnie ze słowami jakiejś reklamy, na pewno jest tego warta.
W domu rozpakowała zakupy i zamiast jak zwykle zająć się obiadem, postanowiła poświęcić czas sobie i własnemu ciału. Rozebrała się i stanęła przed lustrem. Niestety, było niezbyt łaskawe, chociaż możliwe, że to była również kwestia zimnego światła w łazience.
– Poczekaj, ja ci jeszcze pokażę – mruknęła wojowniczo i zaczęła nakładać farbę na włosy.
Ludzie są na tyle szczęśliwi, na ile sobie pozwolą.
Abraham Lincoln
– Co pani tu robi? – zapytał ją następnego dnia Tomek, kiedy wszedł do biura i zobaczył zupełnie obcą kobietę siedzącą przy biurku jego najstarszej pracownicy.
– Pracuję – odpowiedziała lekko spłoszona, zapomniawszy o swoim nowym wyglądzie.
Tomek otworzył usta i stał tak przez chwilę, wpatrując się w nią z mieszaniną zaskoczenia i jakby podziwu.
– Wygląda pani… – zaczął – inaczej – dokończył trochę kulawo i widać było, że chciałby coś jeszcze dodać, ale wyraźnie nie umiał tego ubrać w słowa.
Tego problemu nie miała Lidka, która wpadła do biura i zaskoczona zatrzymała się w progu.
– Ale wygląda pani zajebiście! – wykrzyknęła na widok pani Jadzi, która spłonęła rumieńcem jak pensjonarka.
– Dziękuję!
– Była pani u kosmetyczki? U fryzjera? W salonie piękności? – zapytała zaaferowana Lidka, rzucając torebkę na biurko.
– No chyba, że nie w salonie Mercedesa – mruknął Tomek, który powoli wracał do siebie.
Pani Jadzia prychnęła do kubka z kawą i pomyślała, że dopiero by było, gdyby sobie do tego wszystkiego kupiła samochód.
– Nigdy mnie nie będzie stać na mercedesa – westchnęła. – Nawet nie stać mnie na poloneza.
– Na co? – zdziwiła się Lidka, a pani Jadzia machnęła ręką.
– Kiedyś był taki samochód. W głębokim Peerelu.
– A kiedy to było? – Lidka nie miała pojęcia, czy to było przed okresem jury i kredy, czy później.
– Bardzo dawno temu – westchnęła pani Jadzia. – Jeszcze przed Google’em.
Lidka spojrzała na nią podejrzliwie, jakby nie potrafiła sobie wyobrazić tak starych ludzi, którzy urodzili się przed pojawieniem się na świecie Google’a.
Pani Jadzia zamyśliła się. W zamierzchłej przeszłości zrobiła prawo jazdy, ale kiedy kupili z Jurkiem samochód, nigdy go nie prowadziła. Jurek uważał, że mogłaby go obetrzeć albo nie daj Boże rozbić, więc to zawsze on był kierowcą. Przyzwyczaiła się do tego i chociaż kilka razy nieśmiało próbowała go namówić, żeby dał jej poprowadzić, zawsze odpowiadał, że następnym razem. Teraz mieli wiekową skodę, którą na co dzień Jurek jeździł do pracy, a w piątek albo w sobotę na zakupy. Nie lubiła tych wspólnych wyjazdów do Biedronki, Kauflandu albo Lidla, gdzie Jurek wiecznie polował na promocje i przez cały czas porównywał ceny. Zamiast kupić wszystko w jednym sklepie, jeździli do kilku różnych, bo w każdym z nich co innego było najtańsze. Od dawna nie robiła listy zakupów, bo Jurek pozwalał jej wkładać do koszyka jedynie te rzeczy, które akurat były w promocji. Zwykle miały też bardzo krótki termin ważności, więc posiłki planowała dopiero wtedy, gdy wypakowywała produkty w domu.
Wpisując kolejne dane do naliczenia pensji, zastanawiała się, jak to się stało, że na to wszystko pozwoliła. Kiedy skończyli studia, ona ekonomię, a on pedagogikę, nigdzie nie wyjeżdżali, bo odkładali najpierw na mieszkanie, potem na jego urządzenie, następnie na samochód, a wreszcie na czarną godzinę. Jurek ustalił, a ona się na to zgodziła, że z jej pensji będą pokrywać bieżące wydatki, a on będzie oszczędzał na poważne rzeczy.
– Otrzep buty ze śniegu – nakazywał jej sucho, kiedy wsiadali zimą do auta. – Nie po to odkładałem przez tyle miesięcy, żebyś teraz naniosła błota.
Obstukiwała posłusznie obcasy, żeby nie narobić plam na nowych dywanikach, i nie prostowała, że przecież wspólnie odkładali. Nie mieli w końcu wspólnego konta, każde rządziło się swoimi pieniędzmi. Pani Jadzi wiecznie brakowało na te wszystkie bieżące wydatki, więc brała każdą dodatkową robotę. Tylko raz powiedziała, że nie ma pieniędzy i wysłuchała wtedy długiego wykładu o braku odpowiedzialności, rozrzutności i nieliczeniu się z wydatkami. Skarcona przez męża już zawsze pilnowała, żeby trzymać buzię na kłódkę, a kiedy naprawdę brakowało jej do pierwszego, pożyczała niewielkie sumy od znajomych, które skrupulatnie oddawała po wypłacie. W ten sposób dość szybko nauczyła się rezygnować z własnych przyjemności. Pierwszy poszedł w odstawkę fryzjer, potem co droższe kosmetyki, książki pożyczała w bibliotece i chodziła po kilka lat w jednej, coraz bardziej wyblakłej kurtce.
Wieczorami siadała przy stole w kuchni i wyciągała albumy z obrazami impresjonistów, przedstawicieli holenderskiego baroku, ekspresjonistów i abstrakcjonistów, które dostawała od znajomych i rodziny. Piła herbatę z sokiem malinowym własnej roboty i marzyła, że kiedyś zobaczy te obrazy na własne oczy.
– Chciałabym kiedyś pojechać do Wiednia – powiedziała rozmarzonym głosem do Jurka, kiedy siedzieli w domu pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia 2004, pół roku po tym, kiedy Polska znalazła się wreszcie w Unii Europejskiej.
– Po co? – spytał.
– Chciałabym pojechać do Albertiny, wiesz, do tego muzeum… – zaczęła, ale przerwała, bo Jurek parsknął śmiechem.
– Naprawdę ze wszystkich miejsc na świecie chciałabyś pojechać akurat tam?
– A co jest nie tak z Wiedniem? – zapytała sucho, zatrzaskując album.
– W Wiedniu to akurat nie ma niczego ciekawego – stwierdził autorytatywnie Jurek.
– A gdzie według ciebie jest coś ciekawego? – drążyła autentycznie zainteresowana.
– Europa jest przereklamowana, ale ostatecznie może w Paryżu – Jurek był łaskaw przyznać pierwszeństwo stolicy Francji.
– Jedźmy zatem do Paryża! – ucieszyła się pani Jadzia, ale Jurek popatrzył na nią pobłażliwie.
– Pewnie, zastawmy mieszkanie, sprzedajmy samochód i jedźmy do Paryża! – Pokiwał głową z politowaniem.
W pani Jadzi nadzieja natychmiast zgasła.
– Naprawdę nie możemy odkładać, bo ja wiem, nawet rok, dwa na taką podróż? – zapytała cicho.
– Mamy ważniejsze wydatki. – Jurek spojrzał na nią surowo. – A jak ci się popsuje pralka, to co? Będziesz prała ręcznie?
Pani Jadzia miała na końcu języka odpowiedź, że pralka jest wspólna i jak się popsuje, to im, a nie jej, a poza tym w takiej sytuacji, gdyby każde z nich prało swoje gacie ręcznie, to na pewno byłaby gotowa na takie wyrzeczenie, gdyby ceną była wycieczka do Paryża. Ale wiedziała, że nawet gdyby kolejny rok prała na tarze, i tak nigdy nie namówi swojego męża na żaden wyjazd zagraniczny. Wróć. W ogóle na żaden wyjazd gdziekolwiek.
– Co? – Pani Jadzia ocknęła się nagle, bo Tomek zdjął jej niebieskie słuchawki.
– Pani Jadziu, pytałem, czy pensje są gotowe? – Szef przyglądał się jej z niepokojem.
– A, no tego, pensje. Pensje, pensje. No tak. Są gotowe – potwierdziła z roztargnieniem. – Ludzie muszą dostać pensje na czas. Może ktoś ciągnie już ostatkiem sił i sprawdza co chwilę konto?
– Wszystko w porządku, pani Jadziu?
– No tak. Pensje. Pensje są w porządku. Jak najbardziej. Dlaczego pan pyta?
Tomek podniósł ręce w geście poddania się i wycofał się do siebie, myśląc, że nic mu nie zostało oszczędzone i dobrze mu tak, skoro uparł się, że założy własną firmę.
Nie być kochaną – to nieszczęście.
Nie być już kochaną – to zniewaga.
Monteskiusz
Pani Jadzia od mniej więcej dwudziestu lat starała się jak najrzadziej patrzeć w lustro, ale teraz spojrzała z niekłamaną przyjemnością. Siwe, przylizane kłaki zniknęły, a pojawiły się modnie obcięte i odżywione włosy w pięknym kolorze księżycowego blondu. Maseczki i serum niemal natychmiast poprawiły napięcie i jędrność skóry, jakby ta tylko czekała na bodajże odrobinę kolagenu, witaminy C i kwasu hialuronowego.
Jedyną osobą, która nie zauważyła żadnej zmiany, był Jurek. Pani Jadzia nie spodziewała się z jego strony jakiejś żywiołowej reakcji, ale miała nadzieję, że przynajmniej powie jej coś miłego. Z tyłu głowy przebiegła jej co prawda myśl, że pierwszymi jego słowami będzie pytanie: „Ile to kosztowało?”, ale i tak nie zamierzała podać mu prawdziwej kwoty. Po dwóch dniach od spektakularnej zmiany wyglądu nie doczekała się jednak ani jednej najdrobniejszej uwagi, co potwierdziło jej przypuszczenia, że mąż po prostu w ogóle nie zwraca na nią uwagi.
Z własnej woli odzywał się do niej tak rzadko, że zaczęła liczyć usłyszane od niego słowa w skali każdego tygodnia. Kiedyś nie odezwał się przez tydzień ani jednym słowem, tylko kiwał głową w geście przywitania. Rano jedno kiwnięcie brodą do dołu, mające znaczyć „dzień dobry”. Wieczorem szerokie ziewnięcie, które oznaczało pożegnanie. Kiedy zaś mijali się w kuchni, przyglądała mu się i zauważyła, że zwyczajnie omija ją wzrokiem. A jeśli już musi na nią spojrzeć, omiata ją jak nocną szafkę. Bez żadnych emocji, jak dobrze znany przedmiot w mieszkaniu. Była dla męża przezroczysta. Tak samo niewidoczna w księżycowym blondzie, masce gazowej na twarzy, w przebraniu dinozaura czy sukni balowej. Możliwe, że zwróciłby na nią uwagę, gdyby okleiła się gotówką, ale na pewno by ją wtedy zdrowo ochrzanił za ewentualne uszkodzenie banknotów.
Sama przyglądała się Jurkowi bez ograniczeń. Chodził po domu w starych, rozciągniętych na kolanach granatowych spodniach dresowych i wyblakłym T-shircie z reklamą mebli Forte, który dostał kiedyś w ramach ich akcji promocyjnej. Według pani Jadzi musiało to być jeszcze w zeszłym wieku.
W kółko oglądał teleturnieje, pani Jadzia z ulgą zatem odstąpiła mu duży pokój z telewizorem. Nie znosiła tych kół fortuny, milionów w rozumie, awantur o kasę. Za to Jurek obsesyjnie je śledził i wzdychał z zazdrością za każdym razem, kiedy zawodnicy wygrywali.
Kilka dni po swojej metamorfozie wychodziła z mieszkania, przekręciła klucz i odwróciła się, bo szczęknęły drzwi windy.
– Dzień dobry – przywitała się grzecznie, widząc sąsiadkę.
– Dzień dobry. A pani to na długo przyjechała?
– Pani Zosiu, to ja. Mieszkam tutaj. Nie poznała mnie pani?
Zosia sapnęła z niedowierzaniem i zmrużyła oczy, żeby się lepiej przyjrzeć.
– Jakoś inaczej pani wygląda! – zgłosiła pretensję. – Ale buty ma pani te same – dodała troszkę uspokojona.
Istotnie, buty pani Jadzi pamiętały zdecydowanie lepsze czasy. Nie były to może czasy prehistoryczne, ale całkiem możliwe, że w tych butach weszła do Unii Europejskiej. Uśmiechnęła się z zażenowaniem do pani Zosi i pomyślała, że czas najwyższy wybrać się na zakupy. Najpierw postanowiła odwiedzić wszystkie znane jej lumpeksy w okolicy. Najbardziej lubiła ten najbliżej domu, reklamujący się hasłem: „Przyszła pora na Diora”. W każdy czwartek była świeżutka dostawa i czasami naprawdę można było znaleźć prawdziwe perełki. Pani Jadzia weszła do sklepu i po raz pierwszy skierowała się do wieszaka ze spodniami. Miała już serdecznie dość tych szarych, bezkształtnych spódnic i beżowych bluzeczek bez wyrazu. Zapragnęła czarnych, garniturowych spodni i czerwonej koszuli, najlepiej z żabotem. Przez głowę przeleciała jej co prawda myśl, że trochę może przesadza, nie wybiera się ostatecznie na walkę byków, ale po chwili machnęła ręką.
– A tam! Kiedy jak nie teraz? – zapytała sama siebie i ominąwszy bure bluzki i spódnice, pewnym krokiem podeszła do kolorowych wieszaków. Po godzinie stała przy kasie, trzymając wieszaki z dwiema parami spodni, koszulą w kolorze indygo i dwiema dość odważnymi bluzkami, eksponującymi biust, jedną karminową, a drugą w odcieniu butelkowej zieleni. Zapłaciła, wyjęła własną siatkę i zapakowała ubrania, czując, że przepełniają ją ambiwalentne uczucia. Coś jakby ekscytacja zabarwiona delikatnymi wyrzutami sumienia.
– Nie zamierzam się katować żadnym poczuciem winy! – powiedziała na głos, aż jakaś kobieta się za nią obejrzała. – Co więcej – dodała hardo – wydam jeszcze trochę, bo muszę mieć do tego buty.
Spojrzała na swoje stopy i wypuściła głośno powietrze. Jak w ogóle mogła w czymś takim chodzić przez tyle lat? Weszła do sklepu i powstrzymała się od przeżegnania. Czegóż tam nie było! Chodząc między półkami, pani Jadzia odsuwała od siebie myśli, że na własne życzenie zamknęła się w jakiejś bańce czasoprzestrzeni, w której panowały lata dziewięćdziesiąte, podczas gdy świat spokojnie podążał własnym rytmem. Wiedziała, że technologia idzie do przodu, korzystała z niej w pracy, wielokrotnie w duchu dziękując za aplikacje i programy ułatwiające jej codzienne funkcjonowanie. Dlaczego zatem z taką konsekwencją nie przyjmowała do wiadomości, że świat się zmienia również w innych aspektach? Nigdy nie goniła ślepo za modą, ale kiedy trzeba było, nosiła rozszerzane dzwony, buty w szpic czy spódnice w kształcie bombki. Dlaczego zatem od kilku lat chodziła w burych szmatach nadających się najbardziej do klasztoru, ewentualnie do wykopywania ziemniaków? I w starych, powykrzywianych butach, pamiętających czasy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego?
W zasadzie to dobrze, że nie prezydenta Mościckiego, pomyślała z niesmakiem i zdecydowała się na eleganckie, czarne czółenka na niewysokim słupku.
– To chyba była moja pokuta za to, co się stało z naszym małżeństwem – mruknęła do siebie, wchodząc cichutko do domu, bo nie zamierzała się nikomu tłumaczyć z zakupów. Dźwięk telewizora upewnił ją, że Jurek jest w domu, przemknęła zatem jak duch do łazienki. Musiała wyprać swoje nowe nabytki z lumpeksu, dopóki pralka jeszcze nie padła z wrażenia.
Przeznaczenie rozdaje karty, my tylko gramy.
Arthur Schopenhauer
– Kierowniczko! Kierowniczko, dwa złote, kochaniutka! – zawołał za nią bezdomny Aksel, który z nieznanych jej przyczyn tak kazał na siebie mówić.
– Nie wydaj wszystkiego naraz – powiedziała pani Jadzia, wręczając mu monetę.
– Kierowniczko Jadziu! – Aksel oniemiał w tym momencie, wpatrując się w nią z otwartymi ustami. – Kierowniczko! Na miłość boską, rozbiła kierowniczka bank? Bo mnie to kierowniczka właśnie powaliła na kolana i oddaję ten mecz walkowerem. Całuję rączki i padam do nóżek. Kierowniczka zawarła pakt z diabłem? Ale kierowniczka wygląda jak dwa miliony dolarów. Co ja gadam, dwa? Trzy! Może nawet dałbym i pięć? – zawahał się przez moment i spojrzał na panią Jadzię pod innym kątem.
– Łatwo dawać, kiedy i tak nie masz. – Pani Jadzia popukała się palcem w czoło, ale uśmiechnęła się pod nosem.
– Teraz nie mam – zgodził się Aksel. – Ale gdybym miał, tobym dał – zapewnił ją żarliwie, gwizdnąwszy z podziwem.
– Masz ciągle nadzieję na tę nieoczekiwaną zmianę miejsc? – zapytała go pani Jadzia.
– Marzenia nic nie kosztują – odpowiedział i wzruszył ramionami. – A co ja bym robił bez marzeń? Już nie miałbym po co żyć.
Pani Jadzia przyjrzała mu się, przekrzywiając głowę na lewo i lekko mrużąc oczy, bo nagle dotarła do niej przerażająca myśl, że prawdopodobnie ona sama dawno już umarła i trafiła do piekła, jakim jest jej obecne życie. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili zamknęła je z powrotem. Aksel machał już na jakiś samochód, wskazując kierowcy wolne miejsce do parkowania.
Pani Jadzia kiwnęła mu na pożegnanie i wsiadła do autobusu. Usiadła koło okna i westchnęła.
– Coś się stało? – zapytał nagle obok niej głęboki, męski głos i zaskoczona pani Jadzia odwróciła głowę od okna. Tak bardzo przyzwyczajona była do tego, że jest zupełnie niewidzialna nie tylko dla mężczyzn, lecz także dla kobiet, że nawet przez chwilę nie pomyślała, że to pytanie było skierowane do niej. Ale facet obok przypatrywał się jej z troską i jakby czymś jeszcze. Gdyby pani Jadzia była młodsza, pewnie rozpoznałaby bez pudła ten błysk w oku. Gdyby była młodsza i mniej rozsądna. Ale teraz przecież była stara i zmurszała i jej życie chyliło się ku końcowi. A przynajmniej tak jej się do tej pory wydawało.
– Słucham? – zapytała na wszelki wypadek.
– Pytałem, czy wszystko w porządku, bo westchnęła pani tak, że tej kobiecie z przodu spadł kapelusz.
– Jezus! Ja bardzo przepraszam – wybąkała, rozglądając się w poszukiwaniu poszkodowanej.
– Żartowałem. – Uśmiechnął się do niej, pokazując urocze dołki w policzkach.
Pani Jadzia zachichotała nerwowo, a myśli jej galopowały w poszukiwaniu jakiejś błyskotliwej riposty. Z jakiegoż to spektakularnego powodu tak ciężko wzdychała?
– Eeeee – zaczęła zatem błyskotliwie. – Szykuję się na kurs nurkowy – wykrztusiła w końcu, myśląc jednocześnie, że trudno będzie przebić głupotę tej wypowiedzi.
– Czyli jeśli jutro będzie pani siedziała w płetwach, mam się temu nie dziwić?
Pani Jadzia parsknęła śmiechem i niechcący opluła swojego interlokutora.
– Bardzo pana przepraszam – powiedziała ze skruchą, kiedy wyciągnął z kieszeni chusteczkę higieniczną i ze stoickim spokojem wytarł sobie policzek. – Ale sam jest pan sobie winien. Wyobraziłam sobie, jak próbuję wsiąść do autobusu w płetwach. A to na pewno nie jest taka prosta sprawa!
– Nie darowałbym sobie, gdybym to przegapił!
Pani Jadzi tak dobrze rozmawiało się z nowym znajomym, że niewiele brakowało, a sama przegapiłaby własny przystanek. Zorientowała się nagle, że właśnie dojeżdża do miejsca pracy, urwała w pół słowa i zerwała się z miejsca.
– Do zobaczenia jutro! – zawołał za nią znajomy nieznajomy, wychylając się z siedzenia.
Pani Jadzia poczekała, aż autobus odjedzie, stanęła przed najbliższą witryną sklepową i obejrzała chciwie własne odbicie.
– Od biedy można zrozumieć to nagłe zainteresowanie moją osobą – mruknęła pod nosem, oglądając się jeszcze z obu boków i wygładzając fałdy płaszcza.
Dwaj portretów malarze słynęli przed laty:
Piotr dobry, a ubogi, Jan zły, a bogaty.
Piotr malował wybornie, a głód go uciskał,
Jan mało i źle robił, więcej jednak zyskał.
Dlaczegóż los tak różny mieli ci malarze?
Piotr malował podobne, Jan piękniejsze twarze.
Ignacy Krasicki, Malarze
W pracy znowu błądziła myślami, kiedy Tomek wyjrzał ze swojego pokoju i machnął na Lidkę.
– Dzwonił nasz malarz, uprzedzam, że okropnie niezadowolony, bo podobno źle mu wystawiłaś skierowanie na badania.
– A co tam można źle wystawić? – zdziwiła się Lidka, strzepując okruszki z biurka i chowając otwartą paczkę kabanosów do szuflady.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki