Pogrzeb bez zwłoki - Monika Wawrzyńska - ebook + audiobook + książka

Pogrzeb bez zwłoki ebook i audiobook

Wawrzyńska Monika

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna książka mistrzyni komedii funeralnych!

Pani Jadzia jest poważną i odpowiedzialną księgową w biurze rachunkowym Kwity i Pity. Tuż przed emeryturą dochodzi jednak do smutnego wniosku, że zmarnowała życie, a całą odpowiedzialność za ten fakt ponosi jej skąpy mąż. Kobieta zapragnie uwolnić się od małżonka i zacząć wszystko od nowa, jednak los już dawno przygotował dla niej niespodziankę, która wszystko skomplikuje. Zamieszanie zacznie się od przygotowań do pogrzebu, który ostatecznie się nie odbędzie, po czym z szaf zaczną wypadać kolejne trupy, czyli pojawi się kondukt nieprzewidzianych oraz gmatwających wszystko wydarzeń. Cały misterny plan rozsypie się w proch, a wymarzona wycieczka do Paryża pozostanie w pamięci Jadzi do końca życia. Czyli całkiem możliwe, że niezbyt długo.

To historia mrożąca krew nie tylko w żyłach!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 210

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 2 min

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
4,3 (28 ocen)
16
6
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dorotka20062

Nie oderwiesz się od lektury

Super lektura, choć nie uśmiałam się tak jak z książki" kopnij w kalendarz"
00
oluska92

Dobrze spędzony czas

Przyjemna
00
AnnGorOs

Nie oderwiesz się od lektury

nieprzeciętna dawka humoru gwarantowana
00
elicea

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
systr2

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita, zaskakująca, zabawna
00



Dedykacja

Moim Przy­ja­ciół­kom: Mar­cie i Ani.

Żeby pamię­tały, że jesz­cze wszystko przed pier­siami!

Prolog

Sen­sa­cja nie­sły­chana:

pani zdra­dziła pana.

I zostały na biurku

te słowa: – Drogi Jurku,

prze­bacz. Jadę przez Kielce.

Fatum. Zupa w butelce. (…)

Rzu­cił się pan ze skały,

prze­klął żonę i zupę…

I pucha­cze puchały

nad ha mężem, ha tru­pem

Kon­stanty Ilde­fons Gał­czyń­ski, Lilie albo kwiatki pro­hi­bi­cyjne, bal­lada ostrze­ga­jąca

Lustro przy­glą­dało się pani Jadzi.

Bez­li­to­śnie uwy­pu­klało zmarszczki, zwłasz­cza te w oko­licy oczu oraz zaci­śnię­tych ust, siwe włosy i zupeł­nie matowe spoj­rze­nie. Jadwiga Roma­szew­ska w wieku pięć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat wyglą­dała kil­ka­na­ście lat sta­rzej, niż wska­zy­wała jej data uro­dze­nia.

Pani Jadzia zbli­żyła twarz do lustra, a to bez­par­do­nowo powięk­szyło kurze łapki, lwią zmarszczkę i głę­bo­kie bruzdy dookoła wąskich warg.

Wiek mnie nie oszczę­dza, pomy­ślała i spró­bo­wała nacią­gnąć skórę w zupeł­nie nie­uda­nej pró­bie spły­ce­nia nie­rów­no­ści. Lustro usłuż­nie poka­zało gry­mas roz­cią­gnię­tych ust.

– A niech to! – mruk­nęła pani Jadzia i odwró­ciła wzrok. Wypro­sto­wała się, spoj­rzała na swoje dło­nie poorane siatką zmarsz­czek i pokryte kil­koma nie­wiel­kimi plam­kami wątro­bo­wymi. Brzyd­kie, krót­kie, źle opi­ło­wane paznok­cie nie doda­wały im uroku. Ser­deczny palec pra­wej dłoni nie paso­wał do pozo­sta­łych. Był lekko dotknięty reu­ma­ty­zmem, wygi­nał się, jakby pró­bo­wał się wydo­stać z objęć ciem­no­zło­tej obrączki ści­ska­ją­cej go u nasady.

Pani Jadzia bar­dzo dobrze pamię­tała dzień, kiedy uko­chany Jurek, patrząc jej pro­sto w oczy, nakła­dał jej złoty krą­żek na palec, wypo­wia­da­jąc uro­czy­ście sakra­men­talne słowa: „Żono, przyj­mij tę obrączkę jako znak mojej miło­ści i wier­no­ści”. Była pewna, że ni­gdy nie będzie szczę­śliw­sza niż wtedy.

Miała rację.

Rozdział pierwszy

Czy brak złu­dzeń księ­go­wać po stro­nie „ma”?

Sta­ni­sław Jerzy Lec, Myśli nie­ucze­sane

Pani Jadzia pra­co­wała jako star­sza księ­gowa w biu­rze rachun­ko­wym Kwity i Pity i nawet nazwa jej sta­no­wi­ska pracy przy­po­mi­nała o upły­wie czasu. Przy­szła do biura jako pierw­sza, włą­czyła eks­pres do kawy i cze­kała, aż się nagrzeje. Wci­snęła guzik dużej czar­nej kawy i z ponurą miną patrzyła, jak kubek powoli napeł­nia się pły­nem. Ostat­nio nic jej nie cie­szyło. W przy­szłym mie­siącu jej mąż miał przejść na eme­ry­turę, jej samej został też już tylko rok pracy. Kie­dyś wyobra­żała sobie, że gdy nadej­dzie ten moment, będą mieli wię­cej czasu dla sie­bie i wresz­cie zaczną speł­niać swoje marze­nia. Oczami wyobraźni widziała sie­bie w kostiu­mie kąpie­lo­wym na plaży w Buł­ga­rii, ewen­tu­al­nie ener­gicz­nie masze­ru­jącą jakimś szla­kiem gór­skim. Wresz­cie poje­dzie do Amster­damu, do Rijk­smu­seum i zoba­czy na wła­sne oczy Mle­czarkę Johan­nesa Ver­me­era. Miała tyle pla­nów!

– Może poje­dziemy do Buł­ga­rii? – zapy­tała Jurka dwa dni temu, kiedy mijał ją w drzwiach kuchni.

– Słu­cham? – zdzi­wił się nie­bo­tycz­nie, a brwi pod­je­chały mu do góry.

– Do Buł­ga­rii. Zawsze chcia­łam poje­chać do Zło­tych Pia­sków – zaczęła, ale urwała na widok miny męża. Spoj­rzał na nią z nie­ukry­wa­nym zasko­cze­niem.

– Niby jak? – zapy­tał.

– Samo­lo­tem – odpo­wie­działa mu zuchwale, ale tylko prych­nął z roz­ba­wie­niem.

– Ty masz poję­cie, ile to kosz­tuje? Poza tym teraz są jakieś szcze­gó­łowe kon­trole, prze­świe­tle­nia, podobno nawet prze­słu­cha­nia! Ni­gdy nie lecie­li­śmy samo­lo­tem. Co ci przy­szło do głowy? Prze­cież my mówimy tylko po pol­sku. Jak to sobie wyobra­żasz? Wynaj­miemy prze­wod­nika? Za co?

Jadzia wzru­szyła ramio­nami. Nie miała poję­cia, ile to może kosz­to­wać, nie mówiła po angiel­sku i miała odło­żone na czarną godzinę jedy­nie sześć tysięcy. Buł­ga­ria nie wcho­dziła w grę. Amster­dam w tej sytu­acji rów­nież nie.

– No to może poje­dziemy w góry? Cho­ciaż w Biesz­czady, pamię­tasz, lubi­li­śmy tam jeź­dzić.

– Co w cie­bie wstą­piło? – Jurek pokrę­cił głową. – Ledwo dajesz radę wejść po scho­dach z zaku­pami, a teraz nagle wybie­rasz się w góry? Tam się wszystko pozmie­niało! Nie będę spał prze­cież pod namio­tem. A wiesz, ile kosz­tuje hotel? I sama podróż tam i z powro­tem? Butów nie mam, kurtki nie mam, mam iść w góry w lakier­kach i w płasz­czu?

– No to może pojedźmy pocią­giem, bo ja wiem, do Wro­cła­wia? Zoba­czymy Pano­ramę Racła­wicką…

– Kosem, kosem i do dupy nosem – mruk­nął Jurek. – Do Pano­ramy to sobie możesz pod­je­chać auto­bu­sem. Prze­stań wymy­ślać, na miłość boską! Ja się mar­twię, żeby na prąd i leki wystar­czyło, a ty chcesz nagle roz­rzu­cać pie­nią­dze?

Jadzia spoj­rzała na niego krzywo. Nie zamie­rzała roz­rzu­cać żad­nych pie­nię­dzy, chciała po pro­stu wyjść z domu i zoba­czyć coś wię­cej niż wła­sną kuch­nię.

– Już nie prze­sa­dzaj, coś tam mamy odło­żone, a wyjazd do Wro­cła­wia czy Pozna­nia nas nie zruj­nuje!

– Jak ty będziesz tak gospo­da­ro­wać pie­niędzmi, to za chwilę nie będziemy mieli na jedze­nie! Osza­la­łaś na stare lata? Przez całe życie muszę pil­no­wać wydat­ków, żeby jakoś koniec z koń­cem zwią­zać, a ty chcesz w dwa tygo­dnie całe nasze oszczęd­no­ści prze­pu­tać?

– Może trzeba było zna­leźć lepiej płatną pracę – odcięła się pani Jadzia, która wiecz­nie sie­działa w jakichś papie­rach, bo dora­biała do pen­sji, dodat­kowo roz­li­cza­jąc pry­wat­nie kilku mniej­szych przed­się­bior­ców.

– No pew­nie! – zde­ner­wo­wał się Jurek. – Nie dość, że haruję przez osiem godzin jak wół, to jesz­cze w domu wieczne pre­ten­sje!

Pani Jadzia powstrzy­mała się od komen­ta­rza, że nie nazwa­łaby haro­wa­niem spę­dza­nia ośmiu godzin w Urzę­dzie Dziel­nicy Wola, w któ­rym według niej głów­nie pier­działo się w sto­łek i prze­kła­dało papiery z jed­nej strony biurka na drugą. Och, jak ją wku­rzał ten stary i skąpy dziad, w któ­rego zmie­nił się jej mąż. Kiedy to się stało? Kiedy ten fajny, młody chło­pak, który wyspre­jo­wał komi­sa­riat, stał się tym łysym typem, ubra­nym w sracz­ko­watą kami­zelkę z tysią­cem kie­szeni?

Łyp­nęła na niego okiem i poszła do łazienki, gdzie spoj­rzała w lustro. Zoba­czyła w nim jakąś mocno przy­wię­dłą kobietę z siwymi wło­sami i z zaci­śnię­tymi w linijkę ustami.

– Boże – powie­działa z prze­stra­chem do lustra. – Wyglą­dam jak stara wiedźma. Gorzej! JESTEM starą wiedźmą.

Rozdział drugi

Nie ma nic bar­dziej żało­snego od nie­speł­nio­nych marzeń.

Miko­łaj Gogol

Pani Jadzia wzięła swoją kawę i ciężko usia­dła przy biurku. Włą­czyła lap­topa, wpi­sała hasło i pocze­kała, aż pojawi się wyszu­ki­warka. Wpi­sała w nią frazę: „pod­sta­wowy kurs angiel­skiego dla kobiet pięć­dzie­siąt plus” i pocze­kała na wyniki. Oka­zało się, że jest mnó­stwo kur­sów dofi­nan­so­wy­wa­nych przez róż­nego rodzaju insty­tu­cje. Wybrała kurs „komu­ni­ka­tywny senior” i wypeł­niła zgło­sze­nie. Odpo­wiedź przy­szła po kilku minu­tach. Zakwa­li­fi­ko­wała się na zaję­cia online, dwa razy w tygo­dniu. Wybrała dni tygo­dnia i potwier­dziła swoją obec­ność w naj­bliż­szym moż­li­wym ter­mi­nie, który wypa­dał poju­trze, i wresz­cie uśmiech­nęła się sze­roko.

– Co się pani tak cie­szy?

Pani Jadzia drgnęła ner­wowo, bo nie usły­szała, kiedy do biura weszła Lidka.

– Zapi­sa­łam się na kurs – powie­działa, tro­chę prze­stra­szona wła­sną zuchwa­ło­ścią.

– Na jaki kurs? – zapy­tała Lidka, sia­da­jąc przy wła­snym biurku i wypa­ko­wu­jąc z torby paczkę kaba­no­sów chili i słoik prze­cieru z czer­wo­nej cebuli.

– Na kurs angiel­skiego – oznaj­miła dum­nie pani Jadzia, jakby wła­śnie zdo­była szczyt Kili­man­dżaro.

– O! – zdzi­wiła się Lidka. – Będzie się pani uczyć angiel­skiego?

– Nie, będę tań­czyć rumbę! – mruk­nęła pani Jadzia, otwie­ra­jąc skrzynkę pocz­tową i prze­glą­da­jąc e-maile od klien­tów.

– Rumba to jest taki odku­rzacz – odpo­wie­działa jej sucho Lidka i odgry­zła kawa­łek kaba­nosa, logu­jąc się do wła­snego lap­topa.

Po chwili do biura wpa­dła jak burza Micha­lina Poręba.

– Dzień dobry wszyst­kim! Ktoś chce kawy, bo idę zro­bić? – zapy­tała, rzu­ca­jąc na biurko torebkę.

– Nie, ja dzię­kuję, już mam. – Pani Jadzia wska­zała kubek sto­jący na biurku.

– A ja chęt­nie – wybeł­ko­tała Lidka, która już miała w ustach dość duży kawa­łek kieł­basy.

– Dzień dobry! – zawo­łał Tomek, wcho­dząc do biura. – Lidka! Ty znowu jesz przy kom­pu­te­rze? Nie jadłaś śnia­da­nia?

– Jadłam, oczy­wi­ście, że jadłam! Ja bym rano bez śnia­da­nia z domu nie wyszła – obu­rzyła się Lidka. – To jest dru­gie śnia­da­nie.

– A ile ich jesz przed obia­dem? – zapy­tał Tomek z rezy­gna­cją i wes­tchnął.

– Każdy posi­łek przed obia­dem to jest śnia­da­nie – pouczyła go Lidka, strą­ca­jąc z biurka słoik z cebulą.

– Chry­ste! Lidka! – zde­ner­wo­wał się Tomek, bo zawar­tość sło­iczka roz­bry­zgnęła się po wykła­dzi­nie.

– No zaraz posprzą­tam prze­cież, ale po co mnie było dener­wo­wać. – Schy­liła się i pró­bo­wała zebrać cebulę na czy­stą kartkę A4.

– Chyba tego nie zjesz? – zapy­tał Tomek podejrz­li­wie.

– Tam może być szkło! – uprze­dziła Lidkę Micha­lina, która dosko­nale wie­działa, że ta postara się ura­to­wać cho­ciaż odro­binę cebulki. Lidka bowiem uwa­żała, że krótki pobyt jedze­nia na pod­ło­dze nie zmie­nia jego war­to­ści sma­ko­wych.

– Tam mogą być pro­mile! – zacy­to­wała kla­syka pani Jadzia, która dawno temu nauczyła się, żeby nie brać od Lidki niczego, co cho­ciażby w teo­rii mogło się nada­wać do jedze­nia.

– I pew­nie są, bo to cebulka kar­me­li­zo­wana czer­wo­nym winem – mruk­nęła Lidka i łyp­nęła na nią znad wykła­dziny.

Tomek wzniósł oczy ku niebu i krę­cąc głową, poszedł do swo­jego pokoju, nie wda­jąc się w szcze­góły kar­me­li­zo­wa­nia cze­go­kol­wiek alko­ho­lem. Lidka i tak wie­działa lepiej.

Rozdział trzeci

Opty­mizm jest zawsze wyni­kiem nie­do­sta­tecz­nych infor­ma­cji.

Jacques Tati

Pani Jadzia porów­ny­wała zesta­wie­nie z poszcze­gól­nymi fak­tu­rami, bo nie zga­dzała jej się koń­cowa kwota brutto. Nie była to może jakaś wielka róż­nica, bo wyno­siła rap­tem sto sie­dem­na­ście zło­tych, ale szu­ka­łaby roz­bież­no­ści, nawet gdyby kwota była gro­szowa. Zna­la­zła w końcu, odsap­nęła z ulgą i prze­tarła szkła oku­la­rów.

– Micha­lina? – zaczęła nie­pew­nie. – A twoja mama to w jakim biu­rze podróży, zna­czy, w jakim zakła­dzie pogrze­bo­wym zło­żyła te swoje wytyczne doty­czące pochówku?

– A co? Wybiera się pani gdzieś? – zapy­tała Lidka, raz za razem kle­piąc w enter, bo coś jej się zawie­siło.

– Nie wyklu­czam. Warto znać różne opcje – wes­tchnęła pani Jadzia.

– To bar­dzo dobry dom pogrze­bowy – zapew­niła Micha­lina. – Tro­chę nie­ty­powy, ale fajni ludzie tam pra­cują. I ja, i mama były­śmy bar­dzo zado­wo­lone. Naprawdę chce pani tam się wybrać? Mogę z panią poje­chać.

– Naprawdę? Byłoby super – ucie­szyła się pani Jadzia. – Oba­wiam się, że jak­bym ode­szła pierw­sza, to mąż pochowa mnie w kar­to­no­wym pudełku po butach.

– A to tak można? – zdzi­wiła się Lidka. – Mnie też mogliby tak pocho­wać, ale pod warun­kiem, że to byłoby pudełko po loubo­uti­nach.

– Po czym? – spy­tała pani Jadzia nie­uf­nie. – To znowu coś do jedze­nia?

Micha­lina i Tomek par­sk­nęli śmie­chem, ale Lidka prych­nęła jak roz­ju­szona kotka.

– To są takie buty! Bar­dzo, bar­dzo dro­gie! Ale i tak je sobie kupię, jak Tomek da mi w końcu pre­mię!

– Czyli ni­gdy! – rzu­cił Tomek. – Przy­po­mnę ci, że ostat­nio musia­łem się tłu­ma­czyć, dla­czego klient nie zapła­cił podatku, bo zapo­mnia­łaś wpro­wa­dzić do sys­temu! Cztery razy skła­da­łem czynny żal, z czego trzy razy klien­towi!

Lidka się lekko nabur­mu­szyła.

– No i wiel­kie mecyje. Prze­cież spe­cjal­nie tego nie zro­bi­łam. Takie rze­czy się zda­rzają naj­lep­szym.

– Mnie nie – burk­nął Tomek.

– Prze­cież mówię, że naj­lep­szym – odpy­sko­wała Lidka, ale dość cicho, tak że usły­szała ją tylko Micha­lina.

– I nie mówię już o tym, że mle­czarni wpro­wa­dzi­łaś zbyt niską kwotę podatku i musia­łem sam zapła­cić odsetki.

– Ale to był sło­wacki błąd! – zde­ner­wo­wała się Lidka. – Sześć zamiast dzie­więć. Najle… no dobra, już dobra – burk­nęła, bo zoba­czyła, że Tomek nabiera powie­trza. Spoj­rzała zna­cząco na Micha­linę i wzru­szyła ramio­nami. – I po co to się tak kuku­rzyć? – zapy­tała, krę­cąc głową. – Wystar­czyło zło­żyć te gorz­kie żale i już. Po spra­wie. Prawda? – Spoj­rzała w poszu­ki­wa­niu apro­baty na naj­star­szą kole­żankę.

Pani Jadzia nie słu­chała tych wywo­dów, bo musiała się sku­pić na wła­snej robo­cie. Na uszach miała wiel­kie, puchate i nie­bie­skie słu­chawki i nali­czała pen­sje w ryt­mie słów wyśpie­wy­wa­nych przez Zbi­gniewa Wodec­kiego: „Lubię wra­cać, tam gdzie byłem już”.

– Pod ten bal­kon pełen pną­cych róż – powie­działa życz­li­wie, spoj­rzaw­szy na Lidkę, a Tomek zaczął się poważ­nie zasta­na­wiać nad zmianą zawodu.

Wra­ca­jąc do domu, pani Jadzia zaj­rzała do dro­ge­rii. Wybrała farbę do wło­sów, waha­jąc się przez chwilę mię­dzy blon­dem księ­ży­co­wym a szam­pań­skim i decy­du­jąc się osta­tecz­nie na ten pierw­szy, odżywkę do paznokci, rege­ne­rum do rzęs i krem dla doj­rza­łej i suchej cery. Po namy­śle dorzu­ciła jesz­cze liftin­gu­jącą maseczkę do twa­rzy, cze­ko­la­dowy bal­sam do ciała i serum do rąk. Potrze­bo­wała zarówno odnowy bio­lo­gicz­nej, jak i men­tal­nej. Przy kasie nieco się skrzy­wiła, ale po chwili doszła do wnio­sku, że prze­cież, zgod­nie ze sło­wami jakiejś reklamy, na pewno jest tego warta.

W domu roz­pa­ko­wała zakupy i zamiast jak zwy­kle zająć się obia­dem, posta­no­wiła poświę­cić czas sobie i wła­snemu ciału. Roze­brała się i sta­nęła przed lustrem. Nie­stety, było nie­zbyt łaskawe, cho­ciaż moż­liwe, że to była rów­nież kwe­stia zim­nego świa­tła w łazience.

– Pocze­kaj, ja ci jesz­cze pokażę – mruk­nęła wojow­ni­czo i zaczęła nakła­dać farbę na włosy.

Rozdział czwarty

Ludzie są na tyle szczę­śliwi, na ile sobie pozwolą.

Abra­ham Lin­coln

– Co pani tu robi? – zapy­tał ją następ­nego dnia Tomek, kiedy wszedł do biura i zoba­czył zupeł­nie obcą kobietę sie­dzącą przy biurku jego naj­star­szej pra­cow­nicy.

– Pra­cuję – odpo­wie­działa lekko spło­szona, zapo­mniaw­szy o swoim nowym wyglą­dzie.

Tomek otwo­rzył usta i stał tak przez chwilę, wpa­tru­jąc się w nią z mie­sza­niną zasko­cze­nia i jakby podziwu.

– Wygląda pani… – zaczął – ina­czej – dokoń­czył tro­chę kulawo i widać było, że chciałby coś jesz­cze dodać, ale wyraź­nie nie umiał tego ubrać w słowa.

Tego pro­blemu nie miała Lidka, która wpa­dła do biura i zasko­czona zatrzy­mała się w progu.

– Ale wygląda pani zaje­bi­ście! – wykrzyk­nęła na widok pani Jadzi, która spło­nęła rumień­cem jak pen­sjo­narka.

– Dzię­kuję!

– Była pani u kosme­tyczki? U fry­zjera? W salo­nie pięk­no­ści? – zapy­tała zaafe­ro­wana Lidka, rzu­ca­jąc torebkę na biurko.

– No chyba, że nie w salo­nie Mer­ce­desa – mruk­nął Tomek, który powoli wra­cał do sie­bie.

Pani Jadzia prych­nęła do kubka z kawą i pomy­ślała, że dopiero by było, gdyby sobie do tego wszyst­kiego kupiła samo­chód.

– Ni­gdy mnie nie będzie stać na mer­ce­desa – wes­tchnęła. – Nawet nie stać mnie na polo­neza.

– Na co? – zdzi­wiła się Lidka, a pani Jadzia mach­nęła ręką.

– Kie­dyś był taki samo­chód. W głę­bo­kim Peerelu.

– A kiedy to było? – Lidka nie miała poję­cia, czy to było przed okre­sem jury i kredy, czy póź­niej.

– Bar­dzo dawno temu – wes­tchnęła pani Jadzia. – Jesz­cze przed Google’em.

Lidka spoj­rzała na nią podejrz­li­wie, jakby nie potra­fiła sobie wyobra­zić tak sta­rych ludzi, któ­rzy uro­dzili się przed poja­wie­niem się na świe­cie Google’a.

Pani Jadzia zamy­śliła się. W zamierz­chłej prze­szło­ści zro­biła prawo jazdy, ale kiedy kupili z Jur­kiem samo­chód, ni­gdy go nie pro­wa­dziła. Jurek uwa­żał, że mogłaby go obe­trzeć albo nie daj Boże roz­bić, więc to zawsze on był kie­rowcą. Przy­zwy­cza­iła się do tego i cho­ciaż kilka razy nie­śmiało pró­bo­wała go namó­wić, żeby dał jej popro­wa­dzić, zawsze odpo­wia­dał, że następ­nym razem. Teraz mieli wie­kową skodę, którą na co dzień Jurek jeź­dził do pracy, a w pią­tek albo w sobotę na zakupy. Nie lubiła tych wspól­nych wyjaz­dów do Bie­dronki, Kau­flandu albo Lidla, gdzie Jurek wiecz­nie polo­wał na pro­mo­cje i przez cały czas porów­ny­wał ceny. Zamiast kupić wszystko w jed­nym skle­pie, jeź­dzili do kilku róż­nych, bo w każ­dym z nich co innego było naj­tań­sze. Od dawna nie robiła listy zaku­pów, bo Jurek pozwa­lał jej wkła­dać do koszyka jedy­nie te rze­czy, które aku­rat były w pro­mo­cji. Zwy­kle miały też bar­dzo krótki ter­min waż­no­ści, więc posiłki pla­no­wała dopiero wtedy, gdy wypa­ko­wy­wała pro­dukty w domu.

Wpi­su­jąc kolejne dane do nali­cze­nia pen­sji, zasta­na­wiała się, jak to się stało, że na to wszystko pozwo­liła. Kiedy skoń­czyli stu­dia, ona eko­no­mię, a on peda­go­gikę, ni­gdzie nie wyjeż­dżali, bo odkła­dali naj­pierw na miesz­ka­nie, potem na jego urzą­dze­nie, następ­nie na samo­chód, a wresz­cie na czarną godzinę. Jurek usta­lił, a ona się na to zgo­dziła, że z jej pen­sji będą pokry­wać bie­żące wydatki, a on będzie oszczę­dzał na poważne rze­czy.

– Otrzep buty ze śniegu – naka­zy­wał jej sucho, kiedy wsia­dali zimą do auta. – Nie po to odkła­da­łem przez tyle mie­sięcy, żebyś teraz nanio­sła błota.

Obstu­ki­wała posłusz­nie obcasy, żeby nie naro­bić plam na nowych dywa­ni­kach, i nie pro­sto­wała, że prze­cież wspól­nie odkła­dali. Nie mieli w końcu wspól­nego konta, każde rzą­dziło się swo­imi pie­niędzmi. Pani Jadzi wiecz­nie bra­ko­wało na te wszyst­kie bie­żące wydatki, więc brała każdą dodat­kową robotę. Tylko raz powie­działa, że nie ma pie­nię­dzy i wysłu­chała wtedy dłu­giego wykładu o braku odpo­wie­dzial­no­ści, roz­rzut­no­ści i nie­li­cze­niu się z wydat­kami. Skar­cona przez męża już zawsze pil­no­wała, żeby trzy­mać buzię na kłódkę, a kiedy naprawdę bra­ko­wało jej do pierw­szego, poży­czała nie­wiel­kie sumy od zna­jo­mych, które skru­pu­lat­nie odda­wała po wypła­cie. W ten spo­sób dość szybko nauczyła się rezy­gno­wać z wła­snych przy­jem­no­ści. Pierw­szy poszedł w odstawkę fry­zjer, potem co droż­sze kosme­tyki, książki poży­czała w biblio­tece i cho­dziła po kilka lat w jed­nej, coraz bar­dziej wybla­kłej kurtce.

Wie­czo­rami sia­dała przy stole w kuchni i wycią­gała albumy z obra­zami impre­sjo­ni­stów, przed­sta­wi­cieli holen­der­skiego baroku, eks­pre­sjo­ni­stów i abs­trak­cjo­ni­stów, które dosta­wała od zna­jo­mych i rodziny. Piła her­batę z sokiem mali­no­wym wła­snej roboty i marzyła, że kie­dyś zoba­czy te obrazy na wła­sne oczy.

– Chcia­ła­bym kie­dyś poje­chać do Wied­nia – powie­działa roz­ma­rzo­nym gło­sem do Jurka, kiedy sie­dzieli w domu pierw­szego dnia świąt Bożego Naro­dze­nia 2004, pół roku po tym, kiedy Pol­ska zna­la­zła się wresz­cie w Unii Euro­pej­skiej.

– Po co? – spy­tał.

– Chcia­ła­bym poje­chać do Alber­tiny, wiesz, do tego muzeum… – zaczęła, ale prze­rwała, bo Jurek par­sk­nął śmie­chem.

– Naprawdę ze wszyst­kich miejsc na świe­cie chcia­ła­byś poje­chać aku­rat tam?

– A co jest nie tak z Wied­niem? – zapy­tała sucho, zatrza­sku­jąc album.

– W Wied­niu to aku­rat nie ma niczego cie­ka­wego – stwier­dził auto­ry­ta­tyw­nie Jurek.

– A gdzie według cie­bie jest coś cie­ka­wego? – drą­żyła auten­tycz­nie zain­te­re­so­wana.

– Europa jest prze­re­kla­mo­wana, ale osta­tecz­nie może w Paryżu – Jurek był łaskaw przy­znać pierw­szeń­stwo sto­licy Fran­cji.

– Jedźmy zatem do Paryża! – ucie­szyła się pani Jadzia, ale Jurek popa­trzył na nią pobłaż­li­wie.

– Pew­nie, zastawmy miesz­ka­nie, sprze­dajmy samo­chód i jedźmy do Paryża! – Poki­wał głową z poli­to­wa­niem.

W pani Jadzi nadzieja natych­miast zga­sła.

– Naprawdę nie możemy odkła­dać, bo ja wiem, nawet rok, dwa na taką podróż? – zapy­tała cicho.

– Mamy waż­niej­sze wydatki. – Jurek spoj­rzał na nią surowo. – A jak ci się popsuje pralka, to co? Będziesz prała ręcz­nie?

Pani Jadzia miała na końcu języka odpo­wiedź, że pralka jest wspólna i jak się popsuje, to im, a nie jej, a poza tym w takiej sytu­acji, gdyby każde z nich prało swoje gacie ręcz­nie, to na pewno byłaby gotowa na takie wyrze­cze­nie, gdyby ceną była wycieczka do Paryża. Ale wie­działa, że nawet gdyby kolejny rok prała na tarze, i tak ni­gdy nie namówi swo­jego męża na żaden wyjazd zagra­niczny. Wróć. W ogóle na żaden wyjazd gdzie­kol­wiek.

– Co? – Pani Jadzia ock­nęła się nagle, bo Tomek zdjął jej nie­bie­skie słu­chawki.

– Pani Jadziu, pyta­łem, czy pen­sje są gotowe? – Szef przy­glą­dał się jej z nie­po­ko­jem.

– A, no tego, pen­sje. Pen­sje, pen­sje. No tak. Są gotowe – potwier­dziła z roz­tar­gnie­niem. – Ludzie muszą dostać pen­sje na czas. Może ktoś cią­gnie już ostat­kiem sił i spraw­dza co chwilę konto?

– Wszystko w porządku, pani Jadziu?

– No tak. Pen­sje. Pen­sje są w porządku. Jak naj­bar­dziej. Dla­czego pan pyta?

Tomek pod­niósł ręce w geście pod­da­nia się i wyco­fał się do sie­bie, myśląc, że nic mu nie zostało oszczę­dzone i dobrze mu tak, skoro uparł się, że założy wła­sną firmę.

Rozdział piąty

Nie być kochaną – to nie­szczę­ście.

Nie być już kochaną – to znie­waga.

Mon­te­skiusz

Pani Jadzia od mniej wię­cej dwu­dzie­stu lat sta­rała się jak naj­rza­dziej patrzeć w lustro, ale teraz spoj­rzała z nie­kła­maną przy­jem­no­ścią. Siwe, przy­li­zane kłaki znik­nęły, a poja­wiły się mod­nie obcięte i odży­wione włosy w pięk­nym kolo­rze księ­ży­co­wego blondu. Maseczki i serum nie­mal natych­miast popra­wiły napię­cie i jędr­ność skóry, jakby ta tylko cze­kała na bodajże odro­binę kola­genu, wita­miny C i kwasu hia­lu­ro­no­wego.

Jedyną osobą, która nie zauwa­żyła żad­nej zmiany, był Jurek. Pani Jadzia nie spo­dzie­wała się z jego strony jakiejś żywio­ło­wej reak­cji, ale miała nadzieję, że przy­naj­mniej powie jej coś miłego. Z tyłu głowy prze­bie­gła jej co prawda myśl, że pierw­szymi jego sło­wami będzie pyta­nie: „Ile to kosz­to­wało?”, ale i tak nie zamie­rzała podać mu praw­dzi­wej kwoty. Po dwóch dniach od spek­ta­ku­lar­nej zmiany wyglądu nie docze­kała się jed­nak ani jed­nej naj­drob­niej­szej uwagi, co potwier­dziło jej przy­pusz­cze­nia, że mąż po pro­stu w ogóle nie zwraca na nią uwagi.

Z wła­snej woli odzy­wał się do niej tak rzadko, że zaczęła liczyć usły­szane od niego słowa w skali każ­dego tygo­dnia. Kie­dyś nie ode­zwał się przez tydzień ani jed­nym sło­wem, tylko kiwał głową w geście przy­wi­ta­nia. Rano jedno kiw­nię­cie brodą do dołu, mające zna­czyć „dzień dobry”. Wie­czo­rem sze­ro­kie ziew­nię­cie, które ozna­czało poże­gna­nie. Kiedy zaś mijali się w kuchni, przy­glą­dała mu się i zauwa­żyła, że zwy­czaj­nie omija ją wzro­kiem. A jeśli już musi na nią spoj­rzeć, omiata ją jak nocną szafkę. Bez żad­nych emo­cji, jak dobrze znany przed­miot w miesz­ka­niu. Była dla męża prze­zro­czy­sta. Tak samo nie­wi­doczna w księ­ży­co­wym blon­dzie, masce gazo­wej na twa­rzy, w prze­bra­niu dino­zaura czy sukni balo­wej. Moż­liwe, że zwró­ciłby na nią uwagę, gdyby okle­iła się gotówką, ale na pewno by ją wtedy zdrowo ochrza­nił za ewen­tu­alne uszko­dze­nie bank­no­tów.

Sama przy­glą­dała się Jur­kowi bez ogra­ni­czeń. Cho­dził po domu w sta­rych, roz­cią­gnię­tych na kola­nach gra­na­to­wych spodniach dre­so­wych i wybla­kłym T-shir­cie z reklamą mebli Forte, który dostał kie­dyś w ramach ich akcji pro­mo­cyj­nej. Według pani Jadzi musiało to być jesz­cze w zeszłym wieku.

W kółko oglą­dał tele­tur­nieje, pani Jadzia z ulgą zatem odstą­piła mu duży pokój z tele­wi­zo­rem. Nie zno­siła tych kół for­tuny, milio­nów w rozu­mie, awan­tur o kasę. Za to Jurek obse­syj­nie je śle­dził i wzdy­chał z zazdro­ścią za każ­dym razem, kiedy zawod­nicy wygry­wali.

Kilka dni po swo­jej meta­mor­fo­zie wycho­dziła z miesz­ka­nia, prze­krę­ciła klucz i odwró­ciła się, bo szczęk­nęły drzwi windy.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się grzecz­nie, widząc sąsiadkę.

– Dzień dobry. A pani to na długo przy­je­chała?

– Pani Zosiu, to ja. Miesz­kam tutaj. Nie poznała mnie pani?

Zosia sap­nęła z nie­do­wie­rza­niem i zmru­żyła oczy, żeby się lepiej przyj­rzeć.

– Jakoś ina­czej pani wygląda! – zgło­siła pre­ten­sję. – Ale buty ma pani te same – dodała troszkę uspo­ko­jona.

Istot­nie, buty pani Jadzi pamię­tały zde­cy­do­wa­nie lep­sze czasy. Nie były to może czasy pre­hi­sto­ryczne, ale cał­kiem moż­liwe, że w tych butach weszła do Unii Euro­pej­skiej. Uśmiech­nęła się z zaże­no­wa­niem do pani Zosi i pomy­ślała, że czas naj­wyż­szy wybrać się na zakupy. Naj­pierw posta­no­wiła odwie­dzić wszyst­kie znane jej lum­peksy w oko­licy. Naj­bar­dziej lubiła ten naj­bli­żej domu, rekla­mu­jący się hasłem: „Przy­szła pora na Diora”. W każdy czwar­tek była świe­żutka dostawa i cza­sami naprawdę można było zna­leźć praw­dziwe perełki. Pani Jadzia weszła do sklepu i po raz pierw­szy skie­ro­wała się do wie­szaka ze spodniami. Miała już ser­decz­nie dość tych sza­rych, bez­kształt­nych spód­nic i beżo­wych blu­ze­czek bez wyrazu. Zapra­gnęła czar­nych, gar­ni­tu­ro­wych spodni i czer­wo­nej koszuli, naj­le­piej z żabo­tem. Przez głowę prze­le­ciała jej co prawda myśl, że tro­chę może prze­sa­dza, nie wybiera się osta­tecz­nie na walkę byków, ale po chwili mach­nęła ręką.

– A tam! Kiedy jak nie teraz? – zapy­tała sama sie­bie i omi­nąw­szy bure bluzki i spód­nice, pew­nym kro­kiem pode­szła do kolo­ro­wych wie­sza­ków. Po godzi­nie stała przy kasie, trzy­ma­jąc wie­szaki z dwiema parami spodni, koszulą w kolo­rze indygo i dwiema dość odważ­nymi bluz­kami, eks­po­nu­ją­cymi biust, jedną kar­mi­nową, a drugą w odcie­niu butel­ko­wej zie­leni. Zapła­ciła, wyjęła wła­sną siatkę i zapa­ko­wała ubra­nia, czu­jąc, że prze­peł­niają ją ambi­wa­lentne uczu­cia. Coś jakby eks­cy­ta­cja zabar­wiona deli­kat­nymi wyrzu­tami sumie­nia.

– Nie zamie­rzam się kato­wać żad­nym poczu­ciem winy! – powie­działa na głos, aż jakaś kobieta się za nią obej­rzała. – Co wię­cej – dodała hardo – wydam jesz­cze tro­chę, bo muszę mieć do tego buty.

Spoj­rzała na swoje stopy i wypu­ściła gło­śno powie­trze. Jak w ogóle mogła w czymś takim cho­dzić przez tyle lat? Weszła do sklepu i powstrzy­mała się od prze­że­gna­nia. Cze­góż tam nie było! Cho­dząc mię­dzy pół­kami, pani Jadzia odsu­wała od sie­bie myśli, że na wła­sne życze­nie zamknęła się w jakiejś bańce cza­so­prze­strzeni, w któ­rej pano­wały lata dzie­więć­dzie­siąte, pod­czas gdy świat spo­koj­nie podą­żał wła­snym ryt­mem. Wie­działa, że tech­no­lo­gia idzie do przodu, korzy­stała z niej w pracy, wie­lo­krot­nie w duchu dzię­ku­jąc za apli­ka­cje i pro­gramy uła­twia­jące jej codzienne funk­cjo­no­wa­nie. Dla­czego zatem z taką kon­se­kwen­cją nie przyj­mo­wała do wia­do­mo­ści, że świat się zmie­nia rów­nież w innych aspek­tach? Ni­gdy nie goniła ślepo za modą, ale kiedy trzeba było, nosiła roz­sze­rzane dzwony, buty w szpic czy spód­nice w kształ­cie bombki. Dla­czego zatem od kilku lat cho­dziła w burych szma­tach nada­ją­cych się naj­bar­dziej do klasz­toru, ewen­tu­al­nie do wyko­py­wa­nia ziem­nia­ków? I w sta­rych, powy­krzy­wia­nych butach, pamię­ta­ją­cych czasy pre­zy­denta Alek­san­dra Kwa­śniew­skiego?

W zasa­dzie to dobrze, że nie pre­zy­denta Mościc­kiego, pomy­ślała z nie­sma­kiem i zde­cy­do­wała się na ele­ganc­kie, czarne czó­łenka na nie­wy­so­kim słupku.

– To chyba była moja pokuta za to, co się stało z naszym mał­żeń­stwem – mruk­nęła do sie­bie, wcho­dząc cichutko do domu, bo nie zamie­rzała się nikomu tłu­ma­czyć z zaku­pów. Dźwięk tele­wi­zora upew­nił ją, że Jurek jest w domu, prze­mknęła zatem jak duch do łazienki. Musiała wyprać swoje nowe nabytki z lum­peksu, dopóki pralka jesz­cze nie padła z wra­że­nia.

Rozdział szósty

Prze­zna­cze­nie roz­daje karty, my tylko gramy.

Arthur Scho­pen­hauer

– Kie­row­niczko! Kie­row­niczko, dwa złote, kocha­niutka! – zawo­łał za nią bez­domny Aksel, który z nie­zna­nych jej przy­czyn tak kazał na sie­bie mówić.

– Nie wydaj wszyst­kiego naraz – powie­działa pani Jadzia, wrę­cza­jąc mu monetę.

– Kie­row­niczko Jadziu! – Aksel onie­miał w tym momen­cie, wpa­tru­jąc się w nią z otwar­tymi ustami. – Kie­row­niczko! Na miłość boską, roz­biła kie­row­niczka bank? Bo mnie to kie­row­niczka wła­śnie powa­liła na kolana i oddaję ten mecz wal­ko­we­rem. Całuję rączki i padam do nóżek. Kie­row­niczka zawarła pakt z dia­błem? Ale kie­row­niczka wygląda jak dwa miliony dola­rów. Co ja gadam, dwa? Trzy! Może nawet dał­bym i pięć? – zawa­hał się przez moment i spoj­rzał na panią Jadzię pod innym kątem.

– Łatwo dawać, kiedy i tak nie masz. – Pani Jadzia popu­kała się pal­cem w czoło, ale uśmiech­nęła się pod nosem.

– Teraz nie mam – zgo­dził się Aksel. – Ale gdy­bym miał, tobym dał – zapew­nił ją żar­li­wie, gwizd­nąw­szy z podzi­wem.

– Masz cią­gle nadzieję na tę nie­ocze­ki­waną zmianę miejsc? – zapy­tała go pani Jadzia.

– Marze­nia nic nie kosz­tują – odpo­wie­dział i wzru­szył ramio­nami. – A co ja bym robił bez marzeń? Już nie miał­bym po co żyć.

Pani Jadzia przyj­rzała mu się, prze­krzy­wia­jąc głowę na lewo i lekko mru­żąc oczy, bo nagle dotarła do niej prze­ra­ża­jąca myśl, że praw­do­po­dob­nie ona sama dawno już umarła i tra­fiła do pie­kła, jakim jest jej obecne życie. Otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale po chwili zamknęła je z powro­tem. Aksel machał już na jakiś samo­chód, wska­zu­jąc kie­rowcy wolne miej­sce do par­ko­wa­nia.

Pani Jadzia kiw­nęła mu na poże­gna­nie i wsia­dła do auto­busu. Usia­dła koło okna i wes­tchnęła.

– Coś się stało? – zapy­tał nagle obok niej głę­boki, męski głos i zasko­czona pani Jadzia odwró­ciła głowę od okna. Tak bar­dzo przy­zwy­cza­jona była do tego, że jest zupeł­nie nie­wi­dzialna nie tylko dla męż­czyzn, lecz także dla kobiet, że nawet przez chwilę nie pomy­ślała, że to pyta­nie było skie­ro­wane do niej. Ale facet obok przy­pa­try­wał się jej z tro­ską i jakby czymś jesz­cze. Gdyby pani Jadzia była młod­sza, pew­nie roz­po­zna­łaby bez pudła ten błysk w oku. Gdyby była młod­sza i mniej roz­sądna. Ale teraz prze­cież była stara i zmur­szała i jej życie chy­liło się ku koń­cowi. A przy­naj­mniej tak jej się do tej pory wyda­wało.

– Słu­cham? – zapy­tała na wszelki wypa­dek.

– Pyta­łem, czy wszystko w porządku, bo wes­tchnęła pani tak, że tej kobie­cie z przodu spadł kape­lusz.

– Jezus! Ja bar­dzo prze­pra­szam – wybą­kała, roz­glą­da­jąc się w poszu­ki­wa­niu poszko­do­wa­nej.

– Żar­to­wa­łem. – Uśmiech­nął się do niej, poka­zu­jąc uro­cze dołki w policz­kach.

Pani Jadzia zachi­cho­tała ner­wowo, a myśli jej galo­po­wały w poszu­ki­wa­niu jakiejś bły­sko­tli­wej ripo­sty. Z jakie­goż to spek­ta­ku­lar­nego powodu tak ciężko wzdy­chała?

– Eeeee – zaczęła zatem bły­sko­tli­wie. – Szy­kuję się na kurs nur­kowy – wykrztu­siła w końcu, myśląc jed­no­cze­śnie, że trudno będzie prze­bić głu­potę tej wypo­wie­dzi.

– Czyli jeśli jutro będzie pani sie­działa w płe­twach, mam się temu nie dzi­wić?

Pani Jadzia par­sk­nęła śmie­chem i nie­chcący opluła swo­jego inter­lo­ku­tora.

– Bar­dzo pana prze­pra­szam – powie­działa ze skru­chą, kiedy wycią­gnął z kie­szeni chu­s­teczkę higie­niczną i ze sto­ic­kim spo­ko­jem wytarł sobie poli­czek. – Ale sam jest pan sobie winien. Wyobra­zi­łam sobie, jak pró­buję wsiąść do auto­busu w płe­twach. A to na pewno nie jest taka pro­sta sprawa!

– Nie daro­wał­bym sobie, gdy­bym to prze­ga­pił!

Pani Jadzi tak dobrze roz­ma­wiało się z nowym zna­jo­mym, że nie­wiele bra­ko­wało, a sama prze­ga­pi­łaby wła­sny przy­sta­nek. Zorien­to­wała się nagle, że wła­śnie dojeż­dża do miej­sca pracy, urwała w pół słowa i zerwała się z miej­sca.

– Do zoba­cze­nia jutro! – zawo­łał za nią zna­jomy niezna­jomy, wychy­la­jąc się z sie­dze­nia.

Pani Jadzia pocze­kała, aż auto­bus odje­dzie, sta­nęła przed naj­bliż­szą witryną skle­pową i obej­rzała chci­wie wła­sne odbi­cie.

– Od biedy można zro­zu­mieć to nagłe zain­te­re­so­wa­nie moją osobą – mruk­nęła pod nosem, oglą­da­jąc się jesz­cze z obu boków i wygła­dza­jąc fałdy płasz­cza.

Rozdział siódmy

Dwaj por­tre­tów mala­rze sły­nęli przed laty:

Piotr dobry, a ubogi, Jan zły, a bogaty.

Piotr malo­wał wybor­nie, a głód go uci­skał,

Jan mało i źle robił, wię­cej jed­nak zyskał.

Dla­cze­góż los tak różny mieli ci mala­rze?

Piotr malo­wał podobne, Jan pięk­niej­sze twa­rze.

Ignacy Kra­sicki, Mala­rze

W pracy znowu błą­dziła myślami, kiedy Tomek wyj­rzał ze swo­jego pokoju i mach­nął na Lidkę.

– Dzwo­nił nasz malarz, uprze­dzam, że okrop­nie nie­za­do­wo­lony, bo podobno źle mu wysta­wi­łaś skie­ro­wa­nie na bada­nia.

– A co tam można źle wysta­wić? – zdzi­wiła się Lidka, strze­pu­jąc okruszki z biurka i cho­wa­jąc otwartą paczkę kaba­no­sów do szu­flady.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki