Pogrzeb bez zwłoki - Monika Wawrzyńska - ebook + audiobook + książka

Pogrzeb bez zwłoki ebook

Wawrzyńska Monika

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna książka mistrzyni komedii funeralnych!

Pani Jadzia jest poważną i odpowiedzialną księgową w biurze rachunkowym Kwity i Pity. Tuż przed emeryturą dochodzi jednak do smutnego wniosku, że zmarnowała życie, a całą odpowiedzialność za ten fakt ponosi jej skąpy mąż. Kobieta zapragnie uwolnić się od małżonka i zacząć wszystko od nowa, jednak los już dawno przygotował dla niej niespodziankę, która wszystko skomplikuje. Zamieszanie zacznie się od przygotowań do pogrzebu, który ostatecznie się nie odbędzie, po czym z szaf zaczną wypadać kolejne trupy, czyli pojawi się kondukt nieprzewidzianych oraz gmatwających wszystko wydarzeń. Cały misterny plan rozsypie się w proch, a wymarzona wycieczka do Paryża pozostanie w pamięci Jadzi do końca życia. Czyli całkiem możliwe, że niezbyt długo.

To historia mrożąca krew nie tylko w żyłach!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 210

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Moim Przy­ja­ciół­kom: Mar­cie i Ani.

Żeby pamię­tały, że jesz­cze wszystko przed pier­siami!

Prolog

Sen­sa­cja nie­sły­chana:

pani zdra­dziła pana.

I zostały na biurku

te słowa: – Drogi Jurku,

prze­bacz. Jadę przez Kielce.

Fatum. Zupa w butelce. (…)

Rzu­cił się pan ze skały,

prze­klął żonę i zupę…

I pucha­cze puchały

nad ha mężem, ha tru­pem

Kon­stanty Ilde­fons Gał­czyń­ski, Lilie albo kwiatki pro­hi­bi­cyjne, bal­lada ostrze­ga­jąca

Lustro przy­glą­dało się pani Jadzi.

Bez­li­to­śnie uwy­pu­klało zmarszczki, zwłasz­cza te w oko­licy oczu oraz zaci­śnię­tych ust, siwe włosy i zupeł­nie matowe spoj­rze­nie. Jadwiga Roma­szew­ska w wieku pięć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat wyglą­dała kil­ka­na­ście lat sta­rzej, niż wska­zy­wała jej data uro­dze­nia.

Pani Jadzia zbli­żyła twarz do lustra, a to bez­par­do­nowo powięk­szyło kurze łapki, lwią zmarszczkę i głę­bo­kie bruzdy dookoła wąskich warg.

Wiek mnie nie oszczę­dza, pomy­ślała i spró­bo­wała nacią­gnąć skórę w zupeł­nie nie­uda­nej pró­bie spły­ce­nia nie­rów­no­ści. Lustro usłuż­nie poka­zało gry­mas roz­cią­gnię­tych ust.

– A niech to! – mruk­nęła pani Jadzia i odwró­ciła wzrok. Wypro­sto­wała się, spoj­rzała na swoje dło­nie poorane siatką zmarsz­czek i pokryte kil­koma nie­wiel­kimi plam­kami wątro­bo­wymi. Brzyd­kie, krót­kie, źle opi­ło­wane paznok­cie nie doda­wały im uroku. Ser­deczny palec pra­wej dłoni nie paso­wał do pozo­sta­łych. Był lekko dotknięty reu­ma­ty­zmem, wygi­nał się, jakby pró­bo­wał się wydo­stać z objęć ciem­no­zło­tej obrączki ści­ska­ją­cej go u nasady.

Pani Jadzia bar­dzo dobrze pamię­tała dzień, kiedy uko­chany Jurek, patrząc jej pro­sto w oczy, nakła­dał jej złoty krą­żek na palec, wypo­wia­da­jąc uro­czy­ście sakra­men­talne słowa: „Żono, przyj­mij tę obrączkę jako znak mojej miło­ści i wier­no­ści”. Była pewna, że ni­gdy nie będzie szczę­śliw­sza niż wtedy.

Miała rację.

Rozdział pierwszy

Czy brak złu­dzeń księ­go­wać po stro­nie „ma”?

Sta­ni­sław Jerzy Lec, Myśli nie­ucze­sane

Pani Jadzia pra­co­wała jako star­sza księ­gowa w biu­rze rachun­ko­wym Kwity i Pity i nawet nazwa jej sta­no­wi­ska pracy przy­po­mi­nała o upły­wie czasu. Przy­szła do biura jako pierw­sza, włą­czyła eks­pres do kawy i cze­kała, aż się nagrzeje. Wci­snęła guzik dużej czar­nej kawy i z ponurą miną patrzyła, jak kubek powoli napeł­nia się pły­nem. Ostat­nio nic jej nie cie­szyło. W przy­szłym mie­siącu jej mąż miał przejść na eme­ry­turę, jej samej został też już tylko rok pracy. Kie­dyś wyobra­żała sobie, że gdy nadej­dzie ten moment, będą mieli wię­cej czasu dla sie­bie i wresz­cie zaczną speł­niać swoje marze­nia. Oczami wyobraźni widziała sie­bie w kostiu­mie kąpie­lo­wym na plaży w Buł­ga­rii, ewen­tu­al­nie ener­gicz­nie masze­ru­jącą jakimś szla­kiem gór­skim. Wresz­cie poje­dzie do Amster­damu, do Rijk­smu­seum i zoba­czy na wła­sne oczy Mle­czarkę Johan­nesa Ver­me­era. Miała tyle pla­nów!

– Może poje­dziemy do Buł­ga­rii? – zapy­tała Jurka dwa dni temu, kiedy mijał ją w drzwiach kuchni.

– Słu­cham? – zdzi­wił się nie­bo­tycz­nie, a brwi pod­je­chały mu do góry.

– Do Buł­ga­rii. Zawsze chcia­łam poje­chać do Zło­tych Pia­sków – zaczęła, ale urwała na widok miny męża. Spoj­rzał na nią z nie­ukry­wa­nym zasko­cze­niem.

– Niby jak? – zapy­tał.

– Samo­lo­tem – odpo­wie­działa mu zuchwale, ale tylko prych­nął z roz­ba­wie­niem.

– Ty masz poję­cie, ile to kosz­tuje? Poza tym teraz są jakieś szcze­gó­łowe kon­trole, prze­świe­tle­nia, podobno nawet prze­słu­cha­nia! Ni­gdy nie lecie­li­śmy samo­lo­tem. Co ci przy­szło do głowy? Prze­cież my mówimy tylko po pol­sku. Jak to sobie wyobra­żasz? Wynaj­miemy prze­wod­nika? Za co?

Jadzia wzru­szyła ramio­nami. Nie miała poję­cia, ile to może kosz­to­wać, nie mówiła po angiel­sku i miała odło­żone na czarną godzinę jedy­nie sześć tysięcy. Buł­ga­ria nie wcho­dziła w grę. Amster­dam w tej sytu­acji rów­nież nie.

– No to może poje­dziemy w góry? Cho­ciaż w Biesz­czady, pamię­tasz, lubi­li­śmy tam jeź­dzić.

– Co w cie­bie wstą­piło? – Jurek pokrę­cił głową. – Ledwo dajesz radę wejść po scho­dach z zaku­pami, a teraz nagle wybie­rasz się w góry? Tam się wszystko pozmie­niało! Nie będę spał prze­cież pod namio­tem. A wiesz, ile kosz­tuje hotel? I sama podróż tam i z powro­tem? Butów nie mam, kurtki nie mam, mam iść w góry w lakier­kach i w płasz­czu?

– No to może pojedźmy pocią­giem, bo ja wiem, do Wro­cła­wia? Zoba­czymy Pano­ramę Racła­wicką…

– Kosem, kosem i do dupy nosem – mruk­nął Jurek. – Do Pano­ramy to sobie możesz pod­je­chać auto­bu­sem. Prze­stań wymy­ślać, na miłość boską! Ja się mar­twię, żeby na prąd i leki wystar­czyło, a ty chcesz nagle roz­rzu­cać pie­nią­dze?

Jadzia spoj­rzała na niego krzywo. Nie zamie­rzała roz­rzu­cać żad­nych pie­nię­dzy, chciała po pro­stu wyjść z domu i zoba­czyć coś wię­cej niż wła­sną kuch­nię.

– Już nie prze­sa­dzaj, coś tam mamy odło­żone, a wyjazd do Wro­cła­wia czy Pozna­nia nas nie zruj­nuje!

– Jak ty będziesz tak gospo­da­ro­wać pie­niędzmi, to za chwilę nie będziemy mieli na jedze­nie! Osza­la­łaś na stare lata? Przez całe życie muszę pil­no­wać wydat­ków, żeby jakoś koniec z koń­cem zwią­zać, a ty chcesz w dwa tygo­dnie całe nasze oszczęd­no­ści prze­pu­tać?

– Może trzeba było zna­leźć lepiej płatną pracę – odcięła się pani Jadzia, która wiecz­nie sie­działa w jakichś papie­rach, bo dora­biała do pen­sji, dodat­kowo roz­li­cza­jąc pry­wat­nie kilku mniej­szych przed­się­bior­ców.

– No pew­nie! – zde­ner­wo­wał się Jurek. – Nie dość, że haruję przez osiem godzin jak wół, to jesz­cze w domu wieczne pre­ten­sje!

Pani Jadzia powstrzy­mała się od komen­ta­rza, że nie nazwa­łaby haro­wa­niem spę­dza­nia ośmiu godzin w Urzę­dzie Dziel­nicy Wola, w któ­rym według niej głów­nie pier­działo się w sto­łek i prze­kła­dało papiery z jed­nej strony biurka na drugą. Och, jak ją wku­rzał ten stary i skąpy dziad, w któ­rego zmie­nił się jej mąż. Kiedy to się stało? Kiedy ten fajny, młody chło­pak, który wyspre­jo­wał komi­sa­riat, stał się tym łysym typem, ubra­nym w sracz­ko­watą kami­zelkę z tysią­cem kie­szeni?

Łyp­nęła na niego okiem i poszła do łazienki, gdzie spoj­rzała w lustro. Zoba­czyła w nim jakąś mocno przy­wię­dłą kobietę z siwymi wło­sami i z zaci­śnię­tymi w linijkę ustami.

– Boże – powie­działa z prze­stra­chem do lustra. – Wyglą­dam jak stara wiedźma. Gorzej! JESTEM starą wiedźmą.

Rozdział drugi

Nie ma nic bar­dziej żało­snego od nie­speł­nio­nych marzeń.

Miko­łaj Gogol

Pani Jadzia wzięła swoją kawę i ciężko usia­dła przy biurku. Włą­czyła lap­topa, wpi­sała hasło i pocze­kała, aż pojawi się wyszu­ki­warka. Wpi­sała w nią frazę: „pod­sta­wowy kurs angiel­skiego dla kobiet pięć­dzie­siąt plus” i pocze­kała na wyniki. Oka­zało się, że jest mnó­stwo kur­sów dofi­nan­so­wy­wa­nych przez róż­nego rodzaju insty­tu­cje. Wybrała kurs „komu­ni­ka­tywny senior” i wypeł­niła zgło­sze­nie. Odpo­wiedź przy­szła po kilku minu­tach. Zakwa­li­fi­ko­wała się na zaję­cia online, dwa razy w tygo­dniu. Wybrała dni tygo­dnia i potwier­dziła swoją obec­ność w naj­bliż­szym moż­li­wym ter­mi­nie, który wypa­dał poju­trze, i wresz­cie uśmiech­nęła się sze­roko.

– Co się pani tak cie­szy?

Pani Jadzia drgnęła ner­wowo, bo nie usły­szała, kiedy do biura weszła Lidka.

– Zapi­sa­łam się na kurs – powie­działa, tro­chę prze­stra­szona wła­sną zuchwa­ło­ścią.

– Na jaki kurs? – zapy­tała Lidka, sia­da­jąc przy wła­snym biurku i wypa­ko­wu­jąc z torby paczkę kaba­no­sów chili i słoik prze­cieru z czer­wo­nej cebuli.

– Na kurs angiel­skiego – oznaj­miła dum­nie pani Jadzia, jakby wła­śnie zdo­była szczyt Kili­man­dżaro.

– O! – zdzi­wiła się Lidka. – Będzie się pani uczyć angiel­skiego?

– Nie, będę tań­czyć rumbę! – mruk­nęła pani Jadzia, otwie­ra­jąc skrzynkę pocz­tową i prze­glą­da­jąc e-maile od klien­tów.

– Rumba to jest taki odku­rzacz – odpo­wie­działa jej sucho Lidka i odgry­zła kawa­łek kaba­nosa, logu­jąc się do wła­snego lap­topa.

Po chwili do biura wpa­dła jak burza Micha­lina Poręba.

– Dzień dobry wszyst­kim! Ktoś chce kawy, bo idę zro­bić? – zapy­tała, rzu­ca­jąc na biurko torebkę.

– Nie, ja dzię­kuję, już mam. – Pani Jadzia wska­zała kubek sto­jący na biurku.

– A ja chęt­nie – wybeł­ko­tała Lidka, która już miała w ustach dość duży kawa­łek kieł­basy.

– Dzień dobry! – zawo­łał Tomek, wcho­dząc do biura. – Lidka! Ty znowu jesz przy kom­pu­te­rze? Nie jadłaś śnia­da­nia?

– Jadłam, oczy­wi­ście, że jadłam! Ja bym rano bez śnia­da­nia z domu nie wyszła – obu­rzyła się Lidka. – To jest dru­gie śnia­da­nie.

– A ile ich jesz przed obia­dem? – zapy­tał Tomek z rezy­gna­cją i wes­tchnął.

– Każdy posi­łek przed obia­dem to jest śnia­da­nie – pouczyła go Lidka, strą­ca­jąc z biurka słoik z cebulą.

– Chry­ste! Lidka! – zde­ner­wo­wał się Tomek, bo zawar­tość sło­iczka roz­bry­zgnęła się po wykła­dzi­nie.

– No zaraz posprzą­tam prze­cież, ale po co mnie było dener­wo­wać. – Schy­liła się i pró­bo­wała zebrać cebulę na czy­stą kartkę A4.

– Chyba tego nie zjesz? – zapy­tał Tomek podejrz­li­wie.

– Tam może być szkło! – uprze­dziła Lidkę Micha­lina, która dosko­nale wie­działa, że ta postara się ura­to­wać cho­ciaż odro­binę cebulki. Lidka bowiem uwa­żała, że krótki pobyt jedze­nia na pod­ło­dze nie zmie­nia jego war­to­ści sma­ko­wych.

– Tam mogą być pro­mile! – zacy­to­wała kla­syka pani Jadzia, która dawno temu nauczyła się, żeby nie brać od Lidki niczego, co cho­ciażby w teo­rii mogło się nada­wać do jedze­nia.

– I pew­nie są, bo to cebulka kar­me­li­zo­wana czer­wo­nym winem – mruk­nęła Lidka i łyp­nęła na nią znad wykła­dziny.

Tomek wzniósł oczy ku niebu i krę­cąc głową, poszedł do swo­jego pokoju, nie wda­jąc się w szcze­góły kar­me­li­zo­wa­nia cze­go­kol­wiek alko­ho­lem. Lidka i tak wie­działa lepiej.

Rozdział trzeci

Opty­mizm jest zawsze wyni­kiem nie­do­sta­tecz­nych infor­ma­cji.

Jacques Tati

Pani Jadzia porów­ny­wała zesta­wie­nie z poszcze­gól­nymi fak­tu­rami, bo nie zga­dzała jej się koń­cowa kwota brutto. Nie była to może jakaś wielka róż­nica, bo wyno­siła rap­tem sto sie­dem­na­ście zło­tych, ale szu­ka­łaby roz­bież­no­ści, nawet gdyby kwota była gro­szowa. Zna­la­zła w końcu, odsap­nęła z ulgą i prze­tarła szkła oku­la­rów.

– Micha­lina? – zaczęła nie­pew­nie. – A twoja mama to w jakim biu­rze podróży, zna­czy, w jakim zakła­dzie pogrze­bo­wym zło­żyła te swoje wytyczne doty­czące pochówku?

– A co? Wybiera się pani gdzieś? – zapy­tała Lidka, raz za razem kle­piąc w enter, bo coś jej się zawie­siło.

– Nie wyklu­czam. Warto znać różne opcje – wes­tchnęła pani Jadzia.

– To bar­dzo dobry dom pogrze­bowy – zapew­niła Micha­lina. – Tro­chę nie­ty­powy, ale fajni ludzie tam pra­cują. I ja, i mama były­śmy bar­dzo zado­wo­lone. Naprawdę chce pani tam się wybrać? Mogę z panią poje­chać.

– Naprawdę? Byłoby super – ucie­szyła się pani Jadzia. – Oba­wiam się, że jak­bym ode­szła pierw­sza, to mąż pochowa mnie w kar­to­no­wym pudełku po butach.

– A to tak można? – zdzi­wiła się Lidka. – Mnie też mogliby tak pocho­wać, ale pod warun­kiem, że to byłoby pudełko po loubo­uti­nach.

– Po czym? – spy­tała pani Jadzia nie­uf­nie. – To znowu coś do jedze­nia?

Micha­lina i Tomek par­sk­nęli śmie­chem, ale Lidka prych­nęła jak roz­ju­szona kotka.

– To są takie buty! Bar­dzo, bar­dzo dro­gie! Ale i tak je sobie kupię, jak Tomek da mi w końcu pre­mię!

– Czyli ni­gdy! – rzu­cił Tomek. – Przy­po­mnę ci, że ostat­nio musia­łem się tłu­ma­czyć, dla­czego klient nie zapła­cił podatku, bo zapo­mnia­łaś wpro­wa­dzić do sys­temu! Cztery razy skła­da­łem czynny żal, z czego trzy razy klien­towi!

Lidka się lekko nabur­mu­szyła.

– No i wiel­kie mecyje. Prze­cież spe­cjal­nie tego nie zro­bi­łam. Takie rze­czy się zda­rzają naj­lep­szym.

– Mnie nie – burk­nął Tomek.

– Prze­cież mówię, że naj­lep­szym – odpy­sko­wała Lidka, ale dość cicho, tak że usły­szała ją tylko Micha­lina.

– I nie mówię już o tym, że mle­czarni wpro­wa­dzi­łaś zbyt niską kwotę podatku i musia­łem sam zapła­cić odsetki.

– Ale to był sło­wacki błąd! – zde­ner­wo­wała się Lidka. – Sześć zamiast dzie­więć. Najle… no dobra, już dobra – burk­nęła, bo zoba­czyła, że Tomek nabiera powie­trza. Spoj­rzała zna­cząco na Micha­linę i wzru­szyła ramio­nami. – I po co to się tak kuku­rzyć? – zapy­tała, krę­cąc głową. – Wystar­czyło zło­żyć te gorz­kie żale i już. Po spra­wie. Prawda? – Spoj­rzała w poszu­ki­wa­niu apro­baty na naj­star­szą kole­żankę.

Pani Jadzia nie słu­chała tych wywo­dów, bo musiała się sku­pić na wła­snej robo­cie. Na uszach miała wiel­kie, puchate i nie­bie­skie słu­chawki i nali­czała pen­sje w ryt­mie słów wyśpie­wy­wa­nych przez Zbi­gniewa Wodec­kiego: „Lubię wra­cać, tam gdzie byłem już”.

– Pod ten bal­kon pełen pną­cych róż – powie­działa życz­li­wie, spoj­rzaw­szy na Lidkę, a Tomek zaczął się poważ­nie zasta­na­wiać nad zmianą zawodu.

Wra­ca­jąc do domu, pani Jadzia zaj­rzała do dro­ge­rii. Wybrała farbę do wło­sów, waha­jąc się przez chwilę mię­dzy blon­dem księ­ży­co­wym a szam­pań­skim i decy­du­jąc się osta­tecz­nie na ten pierw­szy, odżywkę do paznokci, rege­ne­rum do rzęs i krem dla doj­rza­łej i suchej cery. Po namy­śle dorzu­ciła jesz­cze liftin­gu­jącą maseczkę do twa­rzy, cze­ko­la­dowy bal­sam do ciała i serum do rąk. Potrze­bo­wała zarówno odnowy bio­lo­gicz­nej, jak i men­tal­nej. Przy kasie nieco się skrzy­wiła, ale po chwili doszła do wnio­sku, że prze­cież, zgod­nie ze sło­wami jakiejś reklamy, na pewno jest tego warta.

W domu roz­pa­ko­wała zakupy i zamiast jak zwy­kle zająć się obia­dem, posta­no­wiła poświę­cić czas sobie i wła­snemu ciału. Roze­brała się i sta­nęła przed lustrem. Nie­stety, było nie­zbyt łaskawe, cho­ciaż moż­liwe, że to była rów­nież kwe­stia zim­nego świa­tła w łazience.

– Pocze­kaj, ja ci jesz­cze pokażę – mruk­nęła wojow­ni­czo i zaczęła nakła­dać farbę na włosy.

Rozdział czwarty

Ludzie są na tyle szczę­śliwi, na ile sobie pozwolą.

Abra­ham Lin­coln

– Co pani tu robi? – zapy­tał ją następ­nego dnia Tomek, kiedy wszedł do biura i zoba­czył zupeł­nie obcą kobietę sie­dzącą przy biurku jego naj­star­szej pra­cow­nicy.

– Pra­cuję – odpo­wie­działa lekko spło­szona, zapo­mniaw­szy o swoim nowym wyglą­dzie.

Tomek otwo­rzył usta i stał tak przez chwilę, wpa­tru­jąc się w nią z mie­sza­niną zasko­cze­nia i jakby podziwu.

– Wygląda pani… – zaczął – ina­czej – dokoń­czył tro­chę kulawo i widać było, że chciałby coś jesz­cze dodać, ale wyraź­nie nie umiał tego ubrać w słowa.

Tego pro­blemu nie miała Lidka, która wpa­dła do biura i zasko­czona zatrzy­mała się w progu.

– Ale wygląda pani zaje­bi­ście! – wykrzyk­nęła na widok pani Jadzi, która spło­nęła rumień­cem jak pen­sjo­narka.

– Dzię­kuję!

– Była pani u kosme­tyczki? U fry­zjera? W salo­nie pięk­no­ści? – zapy­tała zaafe­ro­wana Lidka, rzu­ca­jąc torebkę na biurko.

– No chyba, że nie w salo­nie Mer­ce­desa – mruk­nął Tomek, który powoli wra­cał do sie­bie.

Pani Jadzia prych­nęła do kubka z kawą i pomy­ślała, że dopiero by było, gdyby sobie do tego wszyst­kiego kupiła samo­chód.

– Ni­gdy mnie nie będzie stać na mer­ce­desa – wes­tchnęła. – Nawet nie stać mnie na polo­neza.

– Na co? – zdzi­wiła się Lidka, a pani Jadzia mach­nęła ręką.

– Kie­dyś był taki samo­chód. W głę­bo­kim Peerelu.

– A kiedy to było? – Lidka nie miała poję­cia, czy to było przed okre­sem jury i kredy, czy póź­niej.

– Bar­dzo dawno temu – wes­tchnęła pani Jadzia. – Jesz­cze przed Google’em.

Lidka spoj­rzała na nią podejrz­li­wie, jakby nie potra­fiła sobie wyobra­zić tak sta­rych ludzi, któ­rzy uro­dzili się przed poja­wie­niem się na świe­cie Google’a.

Pani Jadzia zamy­śliła się. W zamierz­chłej prze­szło­ści zro­biła prawo jazdy, ale kiedy kupili z Jur­kiem samo­chód, ni­gdy go nie pro­wa­dziła. Jurek uwa­żał, że mogłaby go obe­trzeć albo nie daj Boże roz­bić, więc to zawsze on był kie­rowcą. Przy­zwy­cza­iła się do tego i cho­ciaż kilka razy nie­śmiało pró­bo­wała go namó­wić, żeby dał jej popro­wa­dzić, zawsze odpo­wia­dał, że następ­nym razem. Teraz mieli wie­kową skodę, którą na co dzień Jurek jeź­dził do pracy, a w pią­tek albo w sobotę na zakupy. Nie lubiła tych wspól­nych wyjaz­dów do Bie­dronki, Kau­flandu albo Lidla, gdzie Jurek wiecz­nie polo­wał na pro­mo­cje i przez cały czas porów­ny­wał ceny. Zamiast kupić wszystko w jed­nym skle­pie, jeź­dzili do kilku róż­nych, bo w każ­dym z nich co innego było naj­tań­sze. Od dawna nie robiła listy zaku­pów, bo Jurek pozwa­lał jej wkła­dać do koszyka jedy­nie te rze­czy, które aku­rat były w pro­mo­cji. Zwy­kle miały też bar­dzo krótki ter­min waż­no­ści, więc posiłki pla­no­wała dopiero wtedy, gdy wypa­ko­wy­wała pro­dukty w domu.

Wpi­su­jąc kolejne dane do nali­cze­nia pen­sji, zasta­na­wiała się, jak to się stało, że na to wszystko pozwo­liła. Kiedy skoń­czyli stu­dia, ona eko­no­mię, a on peda­go­gikę, ni­gdzie nie wyjeż­dżali, bo odkła­dali naj­pierw na miesz­ka­nie, potem na jego urzą­dze­nie, następ­nie na samo­chód, a wresz­cie na czarną godzinę. Jurek usta­lił, a ona się na to zgo­dziła, że z jej pen­sji będą pokry­wać bie­żące wydatki, a on będzie oszczę­dzał na poważne rze­czy.

– Otrzep buty ze śniegu – naka­zy­wał jej sucho, kiedy wsia­dali zimą do auta. – Nie po to odkła­da­łem przez tyle mie­sięcy, żebyś teraz nanio­sła błota.

Obstu­ki­wała posłusz­nie obcasy, żeby nie naro­bić plam na nowych dywa­ni­kach, i nie pro­sto­wała, że prze­cież wspól­nie odkła­dali. Nie mieli w końcu wspól­nego konta, każde rzą­dziło się swo­imi pie­niędzmi. Pani Jadzi wiecz­nie bra­ko­wało na te wszyst­kie bie­żące wydatki, więc brała każdą dodat­kową robotę. Tylko raz powie­działa, że nie ma pie­nię­dzy i wysłu­chała wtedy dłu­giego wykładu o braku odpo­wie­dzial­no­ści, roz­rzut­no­ści i nie­li­cze­niu się z wydat­kami. Skar­cona przez męża już zawsze pil­no­wała, żeby trzy­mać buzię na kłódkę, a kiedy naprawdę bra­ko­wało jej do pierw­szego, poży­czała nie­wiel­kie sumy od zna­jo­mych, które skru­pu­lat­nie odda­wała po wypła­cie. W ten spo­sób dość szybko nauczyła się rezy­gno­wać z wła­snych przy­jem­no­ści. Pierw­szy poszedł w odstawkę fry­zjer, potem co droż­sze kosme­tyki, książki poży­czała w biblio­tece i cho­dziła po kilka lat w jed­nej, coraz bar­dziej wybla­kłej kurtce.

Wie­czo­rami sia­dała przy stole w kuchni i wycią­gała albumy z obra­zami impre­sjo­ni­stów, przed­sta­wi­cieli holen­der­skiego baroku, eks­pre­sjo­ni­stów i abs­trak­cjo­ni­stów, które dosta­wała od zna­jo­mych i rodziny. Piła her­batę z sokiem mali­no­wym wła­snej roboty i marzyła, że kie­dyś zoba­czy te obrazy na wła­sne oczy.

– Chcia­ła­bym kie­dyś poje­chać do Wied­nia – powie­działa roz­ma­rzo­nym gło­sem do Jurka, kiedy sie­dzieli w domu pierw­szego dnia świąt Bożego Naro­dze­nia 2004, pół roku po tym, kiedy Pol­ska zna­la­zła się wresz­cie w Unii Euro­pej­skiej.

– Po co? – spy­tał.

– Chcia­ła­bym poje­chać do Alber­tiny, wiesz, do tego muzeum… – zaczęła, ale prze­rwała, bo Jurek par­sk­nął śmie­chem.

– Naprawdę ze wszyst­kich miejsc na świe­cie chcia­ła­byś poje­chać aku­rat tam?

– A co jest nie tak z Wied­niem? – zapy­tała sucho, zatrza­sku­jąc album.

– W Wied­niu to aku­rat nie ma niczego cie­ka­wego – stwier­dził auto­ry­ta­tyw­nie Jurek.

– A gdzie według cie­bie jest coś cie­ka­wego? – drą­żyła auten­tycz­nie zain­te­re­so­wana.

– Europa jest prze­re­kla­mo­wana, ale osta­tecz­nie może w Paryżu – Jurek był łaskaw przy­znać pierw­szeń­stwo sto­licy Fran­cji.

– Jedźmy zatem do Paryża! – ucie­szyła się pani Jadzia, ale Jurek popa­trzył na nią pobłaż­li­wie.

– Pew­nie, zastawmy miesz­ka­nie, sprze­dajmy samo­chód i jedźmy do Paryża! – Poki­wał głową z poli­to­wa­niem.

W pani Jadzi nadzieja natych­miast zga­sła.

– Naprawdę nie możemy odkła­dać, bo ja wiem, nawet rok, dwa na taką podróż? – zapy­tała cicho.

– Mamy waż­niej­sze wydatki. – Jurek spoj­rzał na nią surowo. – A jak ci się popsuje pralka, to co? Będziesz prała ręcz­nie?

Pani Jadzia miała na końcu języka odpo­wiedź, że pralka jest wspólna i jak się popsuje, to im, a nie jej, a poza tym w takiej sytu­acji, gdyby każde z nich prało swoje gacie ręcz­nie, to na pewno byłaby gotowa na takie wyrze­cze­nie, gdyby ceną była wycieczka do Paryża. Ale wie­działa, że nawet gdyby kolejny rok prała na tarze, i tak ni­gdy nie namówi swo­jego męża na żaden wyjazd zagra­niczny. Wróć. W ogóle na żaden wyjazd gdzie­kol­wiek.

– Co? – Pani Jadzia ock­nęła się nagle, bo Tomek zdjął jej nie­bie­skie słu­chawki.

– Pani Jadziu, pyta­łem, czy pen­sje są gotowe? – Szef przy­glą­dał się jej z nie­po­ko­jem.

– A, no tego, pen­sje. Pen­sje, pen­sje. No tak. Są gotowe – potwier­dziła z roz­tar­gnie­niem. – Ludzie muszą dostać pen­sje na czas. Może ktoś cią­gnie już ostat­kiem sił i spraw­dza co chwilę konto?

– Wszystko w porządku, pani Jadziu?

– No tak. Pen­sje. Pen­sje są w porządku. Jak naj­bar­dziej. Dla­czego pan pyta?

Tomek pod­niósł ręce w geście pod­da­nia się i wyco­fał się do sie­bie, myśląc, że nic mu nie zostało oszczę­dzone i dobrze mu tak, skoro uparł się, że założy wła­sną firmę.

Rozdział piąty

Nie być kochaną – to nie­szczę­ście.

Nie być już kochaną – to znie­waga.

Mon­te­skiusz

Pani Jadzia od mniej wię­cej dwu­dzie­stu lat sta­rała się jak naj­rza­dziej patrzeć w lustro, ale teraz spoj­rzała z nie­kła­maną przy­jem­no­ścią. Siwe, przy­li­zane kłaki znik­nęły, a poja­wiły się mod­nie obcięte i odży­wione włosy w pięk­nym kolo­rze księ­ży­co­wego blondu. Maseczki i serum nie­mal natych­miast popra­wiły napię­cie i jędr­ność skóry, jakby ta tylko cze­kała na bodajże odro­binę kola­genu, wita­miny C i kwasu hia­lu­ro­no­wego.

Jedyną osobą, która nie zauwa­żyła żad­nej zmiany, był Jurek. Pani Jadzia nie spo­dzie­wała się z jego strony jakiejś żywio­ło­wej reak­cji, ale miała nadzieję, że przy­naj­mniej powie jej coś miłego. Z tyłu głowy prze­bie­gła jej co prawda myśl, że pierw­szymi jego sło­wami będzie pyta­nie: „Ile to kosz­to­wało?”, ale i tak nie zamie­rzała podać mu praw­dzi­wej kwoty. Po dwóch dniach od spek­ta­ku­lar­nej zmiany wyglądu nie docze­kała się jed­nak ani jed­nej naj­drob­niej­szej uwagi, co potwier­dziło jej przy­pusz­cze­nia, że mąż po pro­stu w ogóle nie zwraca na nią uwagi.

Z wła­snej woli odzy­wał się do niej tak rzadko, że zaczęła liczyć usły­szane od niego słowa w skali każ­dego tygo­dnia. Kie­dyś nie ode­zwał się przez tydzień ani jed­nym sło­wem, tylko kiwał głową w geście przy­wi­ta­nia. Rano jedno kiw­nię­cie brodą do dołu, mające zna­czyć „dzień dobry”. Wie­czo­rem sze­ro­kie ziew­nię­cie, które ozna­czało poże­gna­nie. Kiedy zaś mijali się w kuchni, przy­glą­dała mu się i zauwa­żyła, że zwy­czaj­nie omija ją wzro­kiem. A jeśli już musi na nią spoj­rzeć, omiata ją jak nocną szafkę. Bez żad­nych emo­cji, jak dobrze znany przed­miot w miesz­ka­niu. Była dla męża prze­zro­czy­sta. Tak samo nie­wi­doczna w księ­ży­co­wym blon­dzie, masce gazo­wej na twa­rzy, w prze­bra­niu dino­zaura czy sukni balo­wej. Moż­liwe, że zwró­ciłby na nią uwagę, gdyby okle­iła się gotówką, ale na pewno by ją wtedy zdrowo ochrza­nił za ewen­tu­alne uszko­dze­nie bank­no­tów.

Sama przy­glą­dała się Jur­kowi bez ogra­ni­czeń. Cho­dził po domu w sta­rych, roz­cią­gnię­tych na kola­nach gra­na­to­wych spodniach dre­so­wych i wybla­kłym T-shir­cie z reklamą mebli Forte, który dostał kie­dyś w ramach ich akcji pro­mo­cyj­nej. Według pani Jadzi musiało to być jesz­cze w zeszłym wieku.

W kółko oglą­dał tele­tur­nieje, pani Jadzia z ulgą zatem odstą­piła mu duży pokój z tele­wi­zo­rem. Nie zno­siła tych kół for­tuny, milio­nów w rozu­mie, awan­tur o kasę. Za to Jurek obse­syj­nie je śle­dził i wzdy­chał z zazdro­ścią za każ­dym razem, kiedy zawod­nicy wygry­wali.

Kilka dni po swo­jej meta­mor­fo­zie wycho­dziła z miesz­ka­nia, prze­krę­ciła klucz i odwró­ciła się, bo szczęk­nęły drzwi windy.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się grzecz­nie, widząc sąsiadkę.

– Dzień dobry. A pani to na długo przy­je­chała?

– Pani Zosiu, to ja. Miesz­kam tutaj. Nie poznała mnie pani?

Zosia sap­nęła z nie­do­wie­rza­niem i zmru­żyła oczy, żeby się lepiej przyj­rzeć.

– Jakoś ina­czej pani wygląda! – zgło­siła pre­ten­sję. – Ale buty ma pani te same – dodała troszkę uspo­ko­jona.

Istot­nie, buty pani Jadzi pamię­tały zde­cy­do­wa­nie lep­sze czasy. Nie były to może czasy pre­hi­sto­ryczne, ale cał­kiem moż­liwe, że w tych butach weszła do Unii Euro­pej­skiej. Uśmiech­nęła się z zaże­no­wa­niem do pani Zosi i pomy­ślała, że czas naj­wyż­szy wybrać się na zakupy. Naj­pierw posta­no­wiła odwie­dzić wszyst­kie znane jej lum­peksy w oko­licy. Naj­bar­dziej lubiła ten naj­bli­żej domu, rekla­mu­jący się hasłem: „Przy­szła pora na Diora”. W każdy czwar­tek była świe­żutka dostawa i cza­sami naprawdę można było zna­leźć praw­dziwe perełki. Pani Jadzia weszła do sklepu i po raz pierw­szy skie­ro­wała się do wie­szaka ze spodniami. Miała już ser­decz­nie dość tych sza­rych, bez­kształt­nych spód­nic i beżo­wych blu­ze­czek bez wyrazu. Zapra­gnęła czar­nych, gar­ni­tu­ro­wych spodni i czer­wo­nej koszuli, naj­le­piej z żabo­tem. Przez głowę prze­le­ciała jej co prawda myśl, że tro­chę może prze­sa­dza, nie wybiera się osta­tecz­nie na walkę byków, ale po chwili mach­nęła ręką.

– A tam! Kiedy jak nie teraz? – zapy­tała sama sie­bie i omi­nąw­szy bure bluzki i spód­nice, pew­nym kro­kiem pode­szła do kolo­ro­wych wie­sza­ków. Po godzi­nie stała przy kasie, trzy­ma­jąc wie­szaki z dwiema parami spodni, koszulą w kolo­rze indygo i dwiema dość odważ­nymi bluz­kami, eks­po­nu­ją­cymi biust, jedną kar­mi­nową, a drugą w odcie­niu butel­ko­wej zie­leni. Zapła­ciła, wyjęła wła­sną siatkę i zapa­ko­wała ubra­nia, czu­jąc, że prze­peł­niają ją ambi­wa­lentne uczu­cia. Coś jakby eks­cy­ta­cja zabar­wiona deli­kat­nymi wyrzu­tami sumie­nia.

– Nie zamie­rzam się kato­wać żad­nym poczu­ciem winy! – powie­działa na głos, aż jakaś kobieta się za nią obej­rzała. – Co wię­cej – dodała hardo – wydam jesz­cze tro­chę, bo muszę mieć do tego buty.

Spoj­rzała na swoje stopy i wypu­ściła gło­śno powie­trze. Jak w ogóle mogła w czymś takim cho­dzić przez tyle lat? Weszła do sklepu i powstrzy­mała się od prze­że­gna­nia. Cze­góż tam nie było! Cho­dząc mię­dzy pół­kami, pani Jadzia odsu­wała od sie­bie myśli, że na wła­sne życze­nie zamknęła się w jakiejś bańce cza­so­prze­strzeni, w któ­rej pano­wały lata dzie­więć­dzie­siąte, pod­czas gdy świat spo­koj­nie podą­żał wła­snym ryt­mem. Wie­działa, że tech­no­lo­gia idzie do przodu, korzy­stała z niej w pracy, wie­lo­krot­nie w duchu dzię­ku­jąc za apli­ka­cje i pro­gramy uła­twia­jące jej codzienne funk­cjo­no­wa­nie. Dla­czego zatem z taką kon­se­kwen­cją nie przyj­mo­wała do wia­do­mo­ści, że świat się zmie­nia rów­nież w innych aspek­tach? Ni­gdy nie goniła ślepo za modą, ale kiedy trzeba było, nosiła roz­sze­rzane dzwony, buty w szpic czy spód­nice w kształ­cie bombki. Dla­czego zatem od kilku lat cho­dziła w burych szma­tach nada­ją­cych się naj­bar­dziej do klasz­toru, ewen­tu­al­nie do wyko­py­wa­nia ziem­nia­ków? I w sta­rych, powy­krzy­wia­nych butach, pamię­ta­ją­cych czasy pre­zy­denta Alek­san­dra Kwa­śniew­skiego?

W zasa­dzie to dobrze, że nie pre­zy­denta Mościc­kiego, pomy­ślała z nie­sma­kiem i zde­cy­do­wała się na ele­ganc­kie, czarne czó­łenka na nie­wy­so­kim słupku.

– To chyba była moja pokuta za to, co się stało z naszym mał­żeń­stwem – mruk­nęła do sie­bie, wcho­dząc cichutko do domu, bo nie zamie­rzała się nikomu tłu­ma­czyć z zaku­pów. Dźwięk tele­wi­zora upew­nił ją, że Jurek jest w domu, prze­mknęła zatem jak duch do łazienki. Musiała wyprać swoje nowe nabytki z lum­peksu, dopóki pralka jesz­cze nie padła z wra­że­nia.

Rozdział szósty

Prze­zna­cze­nie roz­daje karty, my tylko gramy.

Arthur Scho­pen­hauer

– Kie­row­niczko! Kie­row­niczko, dwa złote, kocha­niutka! – zawo­łał za nią bez­domny Aksel, który z nie­zna­nych jej przy­czyn tak kazał na sie­bie mówić.

– Nie wydaj wszyst­kiego naraz – powie­działa pani Jadzia, wrę­cza­jąc mu monetę.

– Kie­row­niczko Jadziu! – Aksel onie­miał w tym momen­cie, wpa­tru­jąc się w nią z otwar­tymi ustami. – Kie­row­niczko! Na miłość boską, roz­biła kie­row­niczka bank? Bo mnie to kie­row­niczka wła­śnie powa­liła na kolana i oddaję ten mecz wal­ko­we­rem. Całuję rączki i padam do nóżek. Kie­row­niczka zawarła pakt z dia­błem? Ale kie­row­niczka wygląda jak dwa miliony dola­rów. Co ja gadam, dwa? Trzy! Może nawet dał­bym i pięć? – zawa­hał się przez moment i spoj­rzał na panią Jadzię pod innym kątem.

– Łatwo dawać, kiedy i tak nie masz. – Pani Jadzia popu­kała się pal­cem w czoło, ale uśmiech­nęła się pod nosem.

– Teraz nie mam – zgo­dził się Aksel. – Ale gdy­bym miał, tobym dał – zapew­nił ją żar­li­wie, gwizd­nąw­szy z podzi­wem.

– Masz cią­gle nadzieję na tę nie­ocze­ki­waną zmianę miejsc? – zapy­tała go pani Jadzia.

– Marze­nia nic nie kosz­tują – odpo­wie­dział i wzru­szył ramio­nami. – A co ja bym robił bez marzeń? Już nie miał­bym po co żyć.

Pani Jadzia przyj­rzała mu się, prze­krzy­wia­jąc głowę na lewo i lekko mru­żąc oczy, bo nagle dotarła do niej prze­ra­ża­jąca myśl, że praw­do­po­dob­nie ona sama dawno już umarła i tra­fiła do pie­kła, jakim jest jej obecne życie. Otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale po chwili zamknęła je z powro­tem. Aksel machał już na jakiś samo­chód, wska­zu­jąc kie­rowcy wolne miej­sce do par­ko­wa­nia.

Pani Jadzia kiw­nęła mu na poże­gna­nie i wsia­dła do auto­busu. Usia­dła koło okna i wes­tchnęła.

– Coś się stało? – zapy­tał nagle obok niej głę­boki, męski głos i zasko­czona pani Jadzia odwró­ciła głowę od okna. Tak bar­dzo przy­zwy­cza­jona była do tego, że jest zupeł­nie nie­wi­dzialna nie tylko dla męż­czyzn, lecz także dla kobiet, że nawet przez chwilę nie pomy­ślała, że to pyta­nie było skie­ro­wane do niej. Ale facet obok przy­pa­try­wał się jej z tro­ską i jakby czymś jesz­cze. Gdyby pani Jadzia była młod­sza, pew­nie roz­po­zna­łaby bez pudła ten błysk w oku. Gdyby była młod­sza i mniej roz­sądna. Ale teraz prze­cież była stara i zmur­szała i jej życie chy­liło się ku koń­cowi. A przy­naj­mniej tak jej się do tej pory wyda­wało.

– Słu­cham? – zapy­tała na wszelki wypa­dek.

– Pyta­łem, czy wszystko w porządku, bo wes­tchnęła pani tak, że tej kobie­cie z przodu spadł kape­lusz.

– Jezus! Ja bar­dzo prze­pra­szam – wybą­kała, roz­glą­da­jąc się w poszu­ki­wa­niu poszko­do­wa­nej.

– Żar­to­wa­łem. – Uśmiech­nął się do niej, poka­zu­jąc uro­cze dołki w policz­kach.

Pani Jadzia zachi­cho­tała ner­wowo, a myśli jej galo­po­wały w poszu­ki­wa­niu jakiejś bły­sko­tli­wej ripo­sty. Z jakie­goż to spek­ta­ku­lar­nego powodu tak ciężko wzdy­chała?

– Eeeee – zaczęła zatem bły­sko­tli­wie. – Szy­kuję się na kurs nur­kowy – wykrztu­siła w końcu, myśląc jed­no­cze­śnie, że trudno będzie prze­bić głu­potę tej wypo­wie­dzi.

– Czyli jeśli jutro będzie pani sie­działa w płe­twach, mam się temu nie dzi­wić?

Pani Jadzia par­sk­nęła śmie­chem i nie­chcący opluła swo­jego inter­lo­ku­tora.

– Bar­dzo pana prze­pra­szam – powie­działa ze skru­chą, kiedy wycią­gnął z kie­szeni chu­s­teczkę higie­niczną i ze sto­ic­kim spo­ko­jem wytarł sobie poli­czek. – Ale sam jest pan sobie winien. Wyobra­zi­łam sobie, jak pró­buję wsiąść do auto­busu w płe­twach. A to na pewno nie jest taka pro­sta sprawa!

– Nie daro­wał­bym sobie, gdy­bym to prze­ga­pił!

Pani Jadzi tak dobrze roz­ma­wiało się z nowym zna­jo­mym, że nie­wiele bra­ko­wało, a sama prze­ga­pi­łaby wła­sny przy­sta­nek. Zorien­to­wała się nagle, że wła­śnie dojeż­dża do miej­sca pracy, urwała w pół słowa i zerwała się z miej­sca.

– Do zoba­cze­nia jutro! – zawo­łał za nią zna­jomy niezna­jomy, wychy­la­jąc się z sie­dze­nia.

Pani Jadzia pocze­kała, aż auto­bus odje­dzie, sta­nęła przed naj­bliż­szą witryną skle­pową i obej­rzała chci­wie wła­sne odbi­cie.

– Od biedy można zro­zu­mieć to nagłe zain­te­re­so­wa­nie moją osobą – mruk­nęła pod nosem, oglą­da­jąc się jesz­cze z obu boków i wygła­dza­jąc fałdy płasz­cza.

Rozdział siódmy

Dwaj por­tre­tów mala­rze sły­nęli przed laty:

Piotr dobry, a ubogi, Jan zły, a bogaty.

Piotr malo­wał wybor­nie, a głód go uci­skał,

Jan mało i źle robił, wię­cej jed­nak zyskał.

Dla­cze­góż los tak różny mieli ci mala­rze?

Piotr malo­wał podobne, Jan pięk­niej­sze twa­rze.

Ignacy Kra­sicki, Mala­rze

W pracy znowu błą­dziła myślami, kiedy Tomek wyj­rzał ze swo­jego pokoju i mach­nął na Lidkę.

– Dzwo­nił nasz malarz, uprze­dzam, że okrop­nie nie­za­do­wo­lony, bo podobno źle mu wysta­wi­łaś skie­ro­wa­nie na bada­nia.

– A co tam można źle wysta­wić? – zdzi­wiła się Lidka, strze­pu­jąc okruszki z biurka i cho­wa­jąc otwartą paczkę kaba­no­sów do szu­flady.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki