44,99 zł
Agata ma trochę kilogramów za dużo, kota Henia, który nie mieści się w pudełku, i pracę w korporacji, gdzie nawet pięty muszą być zakryte. Nie ma za to mężczyzny życia, choć od pierwszego wspólnego wyjazdu służbowego zaczyna podejrzewać, że może... właśnie go poznała.
On – przystojny, zabawny, z narzeczoną i planowanym ślubem. Ona – z ironicznym poczuciem humoru i przekonaniem, że spotkała go za późno.A jednak coś między nimi iskrzy. Grają razem w tenisa, rozmawiają godzinami, śmieją się z tych samych rzeczy. Tylko że życie to nie komedia romantyczna.
Ciepła, zabawna i wzruszająca opowieść o tym, że miłość czasem przychodzi wtedy, gdy najmniej się jej spodziewamy. I że nawet jeśli nie mieścisz się w pudełku – możesz zmieścić się w czyimś sercu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 189
W dzisiejszych czasach nie jest łatwo być kobietą. Ale równie trudno, a może i trudniej jest być mężczyzną. Po prostu w ogóle obecnie trudno jest być kimkolwiek, a zostać kimś to już wyjątkowo trudno. I jeszcze trzeba się bardzo pilnować, żeby w tym byciu kimkolwiek lub kimś przypadkiem nie urazić kogoś innego. Nagle pojawiło się tyle nowych słów, określeń i zwrotów, że ciągle trzeba zaglądać do internetu, żeby być na bieżąco. Nie zmienia to jednak faktu, że niektóre problemy gnębią nas niezmiennie od lat, nieważne, jak je będziemy nazywać.
Tę książkę napisałam w 2014 roku i wysłałam ją na konkurs Wydawnictwa Haveanicebook, gdzie zajęła drugie miejsce i w nagrodę została wydana. Najpierw jako e-book, a później na papierze, w tak niewielkim nakładzie, że znalezienie chociaż jednego egzemplarza bez mojego autografu graniczy z cudem.
Tym, którym udało się dotrzeć do tego pierwszego wydania (można je znaleźć jedynie w dwóch bibliotekach w Polsce), należy się zatem informacja dodatkowa.
To wydanie jest poprawione i rozszerzone, ale nie chciałam zmieniać tej książki za bardzo. Pamiętajcie, że została napisana jedenaście lat temu i ówczesna Agata ma dziś czterdzieści lat. Jeśli będziecie chcieli, to napiszę kontynuację jej losów, umieszczając ją w samym środku obecnego świata.
Z ponurą miną przystawiłam sobie krzesło, żeby dostać się na pawlacz pełniący u mnie funkcję długoterminowego opiekuna rzeczy, których czas jeszcze nie nadszedł lub dawno minął. Było to już ostatnie miejsce, w którym mogłam znaleźć piłki do tenisa, potrzebne mi, żeby uprać puchową kurtkę. No właśnie tak – wyczytałam w internecie, że piłki skaczące po bębnie pralki rozbijają puch (w puch?) i powodują, że się nie zbryla w jedną mokrą masę. Oczywiście mogłam oddać kurtkę do pralni, co może i byłoby bezpieczniejszym rozwiązaniem – dla kurtki i dla mnie – ale uznałam, że trochę ryzyka w moim nudnym życiu nie zaszkodzi.
Chciałabym powiedzieć, że wskoczyłam chyżo na krzesło, ale zdecydowanie zafałszowałabym rzeczywistość. Przytrzymałam się ściany, z głośnym stęknięciem wspięłam się i otworzyłam drzwiczki pawlacza. Najpierw wypadła na mnie jakaś reklamówka, a zaraz za nią piłka do siatkówki, która odbiła się kilka razy i trafiła w leżącego na dywaniku kota.
– Phryyy! – skoczył na cztery łapy oburzony, patrząc na mnie z wyraźnym wyrzutem.
– Sorki – sapnęłam, stając na palcach, bo nie mogłam dosięgnąć następnych paczek.
W końcu udało mi się wyciągnąć starą walizkę, plecak na stelażu, który pamiętał lepsze lata, niesprawną od dawna farelkę i kozaki, które mnie obcierały, ale za które zapłaciłam trzysta złotych i nie mogłam się ich ot tak pozbyć.
– Jasna cholera – burknęłam do siebie, grzebiąc w najdalej upakowanych reklamówkach. – No! – ucieszyłam się, znajdując w końcu siatkę z żółtymi piłeczkami.
Rzuciłam ją na podłogę, więc natychmiast rozsypały się po pokoju. Henio podskoczył za jedną, sięgnął do drugiej, uskoczył przed trzecią i w końcu zajął się czwartą. Toczył ją sobie po dywanie, kiedy próbowałam z powrotem upchnąć wszystko do środka. W końcu domknęłam drzwiczki pawlacza, nieco na siłę, i powoli zeszłam z krzesła.
Pozbierałam piłki (zostawiając jedną Heniowi) i wrzuciłam je do pralki razem z kurtką.
Wzruszyłam ramionami i włączyłam start.
– Będę miała najlepiej wyprane piłki tenisowe w całym powiecie – znów mruknęłam do siebie i pomaszerowałam do kuchni po małą nagrodę w postaci batonika z orzechami.
*
Przed każdym sylwestrem robiłam podsumowanie mijającego właśnie roku. Chciałabym napisać, że spisywałam sukcesy, dopisywałam kolejne marzenia i stawiałam sobie nowe, wspaniałe i szczytne cele, ale tak naprawdę zwykle to była długa lista porażek, niezrealizowanych marzeń i niedokończonych zadań.
Patrzyłam w okno i pukałam długopisem w zęby. Co niby miałam wpisać w tym roku? W nastrój wpadłam taki bardziej melancholijny. Szron na szybach, gołębie skrzydłami zabijają mróz, grzebiąc gołymi nóżkami w śniegu… No ładnie bardzo. Tajemniczo tak. I nie wiadomo, co tam skrzy w oddali, zagubiony Koh-i-Noor czy psie siki.
W taki wieczór jak dziś… to kto wie!
Kolejny Nowy Rok.
Co to będzie w tym roku? Co mnie czeka? Co mam w gwiazdach zapisane? Na razie podsumujmy stan obecny.
Praca – dobrze, że jest. Nudna jak piorun, ale stabilna. No i ma ten niezaprzeczalny plus, że mi za nią płacą.
Mężczyzna życia – no niestety… zero.
Złamane serce – jedno.
Leczenie ginekologiczne po zdradach ukochanego mężczyzny – jedno, ale za to długotrwałe.
Kilogramy – osiemdziesiąt dwa (!).
Marzenia – coś zmienić! Nie wiem co, ale chcę być wreszcie szczęśliwa!
Co się wydarzy?
A co się, na miły Bóg, niestety nie wydarzy?
Przestałam pukać w zęby, bo poczułam, że najszybciej mogłaby się wydarzyć wizyta u dentysty. Podparłam za to głowę dłonią i westchnęłam głęboko. Henio wskoczył mi na kolana, uklepał je małymi łapkami i głośno mrucząc, ułożył się do snu.
*
Dwa dni później wpatrywałam się z rezygnacją w lustro. Niewiele pomogła mi nowa kredka do oczu, która miała okalać oko błyszczącą poświatą. Może i okalała, ale efekt daleki był od moich wyobrażeń. Najbardziej rzucał się w oczy korektor, który miał maskować. Chyba lepszy rezultat osiągnęłabym, przykrywając się siatką maskującą. Oderwałam wzrok od lustra i skierowałam go na rajstopy. Rajstopy przynajmniej nie miały oczek do okalania poświatą. Oczywiście wiedziałam, że bardziej seksowne są pończochy, ale z pomysłu noszenia pończoch zrezygnowałam, gdy musiałam kiedyś spędzić w nich cały dzień. Chciałam potem amputować sobie dolne kończyny. Otarte do kości na wysokości, hm, jakby to zgrabnie ująć – wysokiego uda. Nie mogłam ich łączyć przez następny tydzień, co nijak nie wpłynęło na moje powodzenie, dodajmy z reporterskiego obowiązku.
Rzuciłam ostatnie spojrzenie w lustro, westchnęłam nieco smętnie i udałam się do Firmy. Firma, dzięki której mogłam sobie między innymi kupować takie rzeczy jak świetliste kredki, była typową korporacją. Z durnymi przepisami, kodem ubraniowym, zasadami dotyczącymi picia kawy, zakazami, nakazami, przekazami i pozami. Krótko mówiąc, z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Tak, musiałam chodzić do pracy w spódnicy i w rajstopach. Buty tylko przykrywające piętę (gdyż nieprzykrywające pięty mogłyby znacząco wpływać na jakość mojej pracy). Paznokcie w neutralnym kolorze. Włosy spięte. Ja zwykle bywałam bardziej spięta niż moje włosy.
Nie było za to jakichś specjalnych wytycznych co do bielizny, choć nie mogła się ukazywać znienacka.
I kto niby miałby na mnie patrzeć w pracy?! To znaczy patrzeć jak na kobietę. Bo w sensie pracownika to sobie tam może i patrzyli. Szef na przykład patrzył.
Patrzył i widział moim zdaniem za dużo. Naprawdę, człowiek nie ma ani chwili odpoczynku w tej robocie! Wiecznie ktoś czegoś chce, ciągle jakaś robota czeka. Żeby tak na mnie ktoś czekał wieczorami jak ta robota w ciągu dnia!
Do biura dojechałam jak zawsze po mniej więcej godzinnej walce z korkami, usiadłam przy biurku i włączyłam komputer.
Jak wiadomo, w każdej korporacji pracuje jakiś nawiedzony administrator sieci, który wie wszystko. Kiedy włączyłaś komputer, kiedy go wyłączyłaś, po jakich stronach łaziłaś w internecie, co prywatnego wysłałaś ze służbowej poczty i z kim flirtujesz.
Więc ja nie miałam żadnych prywatnych spraw. Biała kartka. Zero flirtów (no bo z kim?), zero prywatnego internetu, Tindera, TikToka i takich tam. To wszystko się odpalało wieczorem w domu. Na prajwie. Wtedy nie musiałam już mieć zakrytej pięty, a nawet – o zgrozo! – bywały wieczory, kiedy byłam bez rajstop. I moja wydajność nie malała.
No, ale może jakość nieco. Zwłaszcza po drugim martini.
Zalogowałam się, zerkając na kartkę z hasłem. Hasła do komputerów zmienialiśmy równo co trzydzieści dni i już mi się inwencja kończyła. Hasło oczywiście musiało mieć co najmniej dziewięć znaków, duże i małe litery, trzy cyfry i znak specjalny. Myślałby kto, że pracujemy w Forcie Knox. Ale nie, wpisywałam tylko jakieś głupie dane do jakichś głupich tabelek. A potem musiałam sprawdzić, czy te dane krzyżowo się zgadzają. A potem jeszcze musiałam tylko uzgodnić z prawnikiem, jakie dokumenty trzeba przygotować na podstawie tych moich tabelek. No i od początku. Tabelki, krzyżak, prawnik, tabelki, krzyżak, prawnik. Neutralny lakier do paznokci motywował mnie do lepszej pracy. A zakryta pięta nie kusiła losu.
– Pani Agato! – zawołał mnie szef zwany Baterflajem ze względu na swoją wagę superciężką. Moim skromnym zdaniem ważył jakieś dwieście kilo, i choć ja też nie byłam chudziną, to martwiłam się każdego dnia, czy nie dostanie zawału albo wylewu. Nic mi do tego, czy ktoś jest bardziej puszysty, czy mniej, ale trudno było udawać, że taka waga nie ma wpływu na jego zdrowie.
Zdjęłam okulary, które od niedawna musiałam nosić w pracy ze względu na dziwną przypadłość. Okazało się bowiem, że mam za krótkie ręce, żeby jednocześnie pisać na klawiaturze i czytać na ekranie. Złapałam się na tym, że najpierw pisałam, a potem odjeżdżałam na krześle jakieś pół metra, żeby zobaczyć, co wklepałam. Kiedy okazało się, że w służbowej wykładzinie wyjeździłam bruzdy kółkami od krzesła, Baterflaj delikatnie zasugerował, że może zakup okularów rozwiązałby ten problem (a przy okazji uchronił służbowe mienie przed dalszą dewastacją). Wysłuchałam zatem informacji, że Firma zwróci mi za okulary, i chcąc nie chcąc, dokonałam tego w zasadzie niepotrzebnego mi zakupu.
A teraz, czego znowu on może chcieć?
– Pani Agato – zaczął Baterflaj. – Wie pani, że jestem bardzo zadowolony z pani pracy…
Ło matko! Taki wstęp wróżył kłopoty. Wyglądało na to, że właśnie próbuje zaserwować mi „kanapkę”. Na wszystkich szkoleniach z zarządzania ludźmi… Co ja gadam! Z zarządzania zasobami ludzkimi! Na wszystkich szkoleniach z zarządzania zasobami ludzkimi uczyli nas tego, jak powinna wyglądać „kanapka” korporacyjna. A polega ona na tym, że najpierw szef mówi coś miłego, prawdopodobnie, żeby osłabić czujność ofiary, a gdy to nastąpi, wyjeżdża z prawym sierpowym. Dziesięć sekund później, zanim maltretowany dojdzie do siebie, dodaje się coś miłego. Typowa „kanapka” wygląda tak: Jestem, jak pani wie, bardzo zadowolony z pani pracy… Chciałbym tylko, żeby zwróciła pani większą uwagę na szczegóły, gdyż klienci się skarżą. Napisali list protestacyjny do prezesa, list otwarty do „Gazety Wyborczej” oraz nakręcili reklamówkę z jasnym przekazem podprogowym „Precz”, która poszła tuż przed głównym wydaniem „Faktów” i ma też tryliard kliknięć na jutubie. Uważają, że jest pani śmierdzącym leniem, niekompetentnym, żałosnym indywiduum, który marnuje ich ciężko zarobione pieniądze. Ja też jestem wściekły, więc ma pani dwa dni na poprawę albo kula w łeb. A na koniec chciałbym dodać, że wierzę w pani intelekt, który, jak pani wie, zawsze sobie bardzo ceniłem.
Gdy usłyszałam więc, że Baterflaj jest zadowolony z mojej pracy, struchlałam. Usłyszałam tylko końcówkę:
– … i chciałbym wobec tego, żeby pani pojechała na tę konferencję do Poznania.
Patrzyłam na niego doskonale tępo i w ogóle nie wiedziałam, co do mnie powiedział.
– Ale dlaczego? – zapytałam, uznając, że jest to w miarę bezpieczne pytanie.
Baterflaj westchnął głęboko.
– Pani Agato, czy pani mnie nie słuchała?
– Ależ oczywiście, że słuchałam – oburzyłam się. – Tylko nie usłyszałam – wytłumaczyłam się godnie.
– Ach… no tak. To ja powtórzę. Bo chciałbym, żeby pani się rozwijała.
A co ja jestem, niedorozwinięta?
– Jak ten róży kwiat? – zapytałam, wpatrując się w swoje paznokcie koloru neutralnego.
– Jak rozmaryn – błysnął szef. – Proszę wypełnić wniosek delegacyjny, wziąć zaliczkę i iść się pakować. – Machnął na mnie ręką, wyganiając ze swojego kawałka ołpenspejsa.
Miałam więc jechać do Poznania. Nie wiedziałam co prawda, co to za konferencja, kto tam będzie i jak się tam rozwinę, ale pewnie muszę zabrać buty tylko z krytą piętą, żeby nie przynieść wstydu Firmie.
Zadzwoniłam do mamy, czy mogę jej podrzucić kota, gdyż wyjeżdżam w służbową delegację.
– Ty? – zdziwiła się mama.
– No co, że ja? – zaperzyłam się.
– No bo ty… Przecież tam tylko te tabelki… – zaplątała się moja rodzicielka, jasno dając mi do zrozumienia, jak bardzo ceni sobie moją karierę w Firmie.
– Ale właśnie docenili – mruknęłam zniesmaczona. – Bardziej niż ty.
– No co ty! Córciu, ja się cieszę, tylko tak jakoś… nagle! – wiła się moja matka.
Nagle. No fakt. Po siedmiu latach. Ciekawe, co by powiedziała na inne równie dynamiczne zmiany w moim życiu.
– Dobra – odpuściłam jej. – Zajmiesz się Heniem?
– Tak, tak. – Skwapliwie się zgodziła, żeby zakończyć niewygodną rozmowę.
No i dobra. Teraz będę się pakować, żeby godnie reprezentować Firmę. Wyciągnęłam z pawlacza walizkę, przetarłam ją ścierką, bo jakoś od wakacji kurz narósł, i trochę się zadumałam.
Co ja mam wziąć ze sobą? Zajrzałam do agendy, którą sobie wydrukowałam jeszcze w pracy.
Dzień pierwszy – jakieś tam zajęcia do wieczora, potem kolacja, potem czas wolny, prosimy zabrać stroje kąpielowe oraz strój sportowy, gdyż jest możliwość skorzystania z basenu oraz innych udogodnień.
Rany boskie! Strój kąpielowy? Jaki strój kąpielowy? Miałabym się tak pokazać publicznie? Z odkrytą piętą? Nigdy w życiu.
Jeszcze by mnie ktoś zobaczył.
Nie byłam na basenie od dobrych sześciu lat. Od momentu, kiedy zorientowałam się, że niepostrzeżenie przytyłam jakieś trzydzieści kilo. Strój sportowy to jeszcze… Luźne spodnie, luźna bluza maskująca… Ale, ale, zaraz… Zastanowiłam się. A jak się spocę? Człowiek ostatnio jakoś tak się męczy, gdy po schodach wejdzie. To co? Mam tam sapać jak hipopotam?
Czy hipopotamy sapią w ogóle? Może zieją?
Na sto procent będzie tam cała masa młodych, a już na pewno młodszych ode mnie dziewczyn, wszystkie będą też na sto procent chudsze. Skoro nawet w mojej Firmie wszystkie są chudsze… Na pewno jestem najgrubsza w całej branży. I będą o mnie opowiadać na wszystkich firmowych zjazdach. Pamiętacie tę grubą z Firmy? Jak się zasapała na rowerze stacjonarnym? Po pięciu minutach pedałowania dostała wylewu krwi do mózgu i już nigdy nie odzyskała przytomności. Leży teraz biedactwo w hospicjum, zbiórka niedawno była…
Otarłam wierzchem dłoni łzę spływającą po policzku. Chyba nie pojadę.
Ale już po chwili przypomniałam sobie, że nie mam specjalnie wyboru, muszę jechać i koniec. Spojrzałam na agendę.
Dzień drugi: zajęcia do czternastej, potem jedziemy na tor jakiś i tam do wieczora będziemy ćwiczyć rajdowe manewry „specjalnie przygotowanymi samochodami”. Czyli jakimi? Wozami opancerzonymi? O Boże, niech to szlag trafi – zaczęłam się martwić. Ale, ale… Znowu się zastanowiłam.
Ej! Może to nawet niegłupie jest? Na twarzy kask, w środku auta się siedzi, nikt nie widzi, że się człowiek poci czy coś, kondycja niepotrzebna…
No, może i fajnie tak kręcić kierownicą. Taki Hołek – długi jest, a do auta się mieści. No to ja, taka gruba, też się zmieszczę.
Dzień trzeci: zajęcia do czternastej i powrót. No i dobra. Jadę. Tylko nadal nie wiedziałam, co mam ze sobą zabrać. Te moje garsonki robocze? Białe bluzki? Dżinsy może? Rzuciłam znowu okiem na agendę. O! „Strój każual”. No.
I co to niby znaczy? Że buty nie zakrywają pięty? Jezu, jak inni ludzie mogą sobie wyjeżdżać w delegacje kilka razy w miesiącu? Ja mam jeszcze dwa dni do wyjazdu, a już się umęczyłam jak drwal przy wyrębie lasu.
Popatrzyłam na moją walizkę, która jednak nie chciała nawiązać ze mną kontaktu, otworzyłam szafę i ponownie popadłam w zadumę. W szafie wisiały garsonki i bluzki w neutralnym kolorze i nieneutralnym rozmiarze 46 oraz 48. Leżały też dżinsy. Dwie pary. Jedne w rozmiarze 30 (ha ha, nie ma takich rozmiarów), a drugie w rozmiarze XXL, bardzo gustowne, wyglądały jak mały namiot. Ale leżały idealnie. Dżinsy, dwa tiszerciki, a ten każual? Dobra. Zdecydowałam się na śmiały ruch rozdzielenia garsonki. Dżinsy plus marynarka. Ależ jestem dzielna. Spodnie od dresu? Nie biorę. (Hospicjum czeka po tym ewentualnym rowerze stacjonarnym). Adidasy? Wezmę. Do tego wozu opancerzonego. No i dobra. Dodatkowa bielizna, kosmetyczka, suszarka, książka.
Kostium kąpielowy? Wyciągnęłam go z szuflady.
Cóż.
Założyłam.
Cóż.
Zdjęłam.
Nie biorę.
*
Do Poznania pojechałam pociągiem. Niby jest już autostrada, ale, jak mnie pouczyła moja przyjaciółka Alicja, zanim człowiek na nią wjedzie, a potem zjedzie, marnuje tyle czasu, ile na niej zaoszczędził.
A poza tym lubię jeździć pociągiem. Mogę wtedy sobie spokojnie poczytać, no chyba że mam w przedziale jakiegoś cholernego pracoholika. Tak jak tego wczoraj. Weszłam do przedziału, ciągnąc za sobą walizkę, i z westchnieniem już zabierałam się za dyscyplinę „rwanie walizki z podrzutem”, kiedy gadający przez telefon facet dał mi do zrozumienia gestem ręki, że mi pomoże. Samarytanin znaczy, bo zwykle faceci jakoś nie zrywali się do pomocy, nie robiłam (o dziwo) piorunującego wrażenia. Zwykle musiałam głośno wyartykułować prośbę o pomoc, bo symulowali zaczytanie, zasłuchanie albo drzemkę.
Młody wilk w garniturze jedną ręką trzymał komórkę, drugą bez najmniejszego wysiłku podniósł moją walizkę i wsadził ją na półkę, nie przerywając rozmowy. Patrzyłam na niego w niemym podziwie, a mój wzrok musiał naprawdę dużo mówić, bo koleś, nadal nie przerywając rozmowy, uśmiechnął się miło. Uśmiech jego mówił: „A takie tam, nic takiego”.
Mój wzrok za to miał powiedzieć: „O rany, koleś! Łapę to ty musisz mieć jak stalowa lina, jak korzeń dębu, jak lewar podnośnika…”.
Nie wiem, czy odczytał wszystko prawidłowo, bo wyszedł z przedziału i dalej gadał.
Jakie teraz produkują te telefony, że bateria mu nie padła przez całe cztery godziny? Stał na korytarzu pierwszej klasy (po co? Mógł zapłacić nawet za klasę czwartą albo i wagon towarowy – skoro nie usiadł nawet na chwilę), odwrócony tyłem do naszego przedziału i nadawał oraz odbierał na przemian. A gdyby odłożył na chwilę ten cholerny telefon, mogłabym mu powiedzieć, jaki jest cudny, jakie wrażenie zrobił na mnie, wrzucając tę walizkę, i może potem wzięlibyśmy ślub w Pałacu w Jabłonnie, i urodziłabym mu sześcioro dzieci… A tak, to niestety dojechaliśmy do Poznania, koleś, nadal nie przerywając rozmowy, sięgnął po moją walizkę, postawił ją na podłodze, kiwnął do mnie głową i zniknął z pociągu i mojego życia.
Westchnęłam głęboko, wytarabaniłam się na front dworca, który jest jednocześnie postojem taksówek, i pojechałam do hotelu.
Nie bardzo lubię wchodzić do sali pełnej ludzi, których w ogóle nie znam. Nie dlatego, że wszyscy od razu obrzucają mnie pełnymi uznania spojrzeniami i nie mogę spokojnie przejść środkiem sali, żeby nie zaczęli mi rzucać kwiatów pod nogi.
Raczej dlatego, że zwykle taka sala jest pełna młodszych i chudszych ode mnie dziewczyn oraz facetów, którzy nie zwracają na mnie uwagi, i czasem muszę siedem razy powtórzyć swoje „Przepraszam”, żeby się dostać do pustego krzesła na środku sali. Poza tym nigdy nie wiem, co robić, zanim się rozpoczną te cholerne wykłady.
Co zrobić z oczami? Z rękami? Z nogami? Obciąć, czy co? Zakładam nogę na nogę, splatam dłonie, rozplatam, sięgam po telefon, czterdziesty raz sprawdzam wyświetlacz, na którym zwykle niestety nic nie ma, szukam w torebce gumy do żucia i dyskretnie rozglądam się dookoła.
No naprawdę, smutne jest życie samotnego człowieka. Całe szczęście, że zanim dostałam egzemy od tego ciągłego splatania i rozplatania rąk, wypatrzyłam znajomą.
– Hej, Marta! – zawołałam z entuzjazmem, który nieco przygasł, kiedy Marta wstała. Wyglądała absolutnie obłędnie.
– Cześć, Agata – ucieszyła się szczerze Marta. – Przyjechałaś na tę konferencję? Super, poznaj, to moi znajomi z pracy. – Odwróciła się, żeby mi pokazać jakichś ludzi.
Natychmiast poczułam irracjonalną nadzieję, że to może znajomy z pociągu, ale oczywiście takie rzeczy dzieją się tylko w serialach. Poznałam jakiegoś Krzyśka, jakąś Magdę albo Marię, nie pamiętam już, Amandę (o rany!) i z pięć innych osób, których imiona wypadły mi z głowy, zanim skończyłam im ściskać ręce.
Po wykładach, na których z pięć razy pogratulowałam sobie silnej woli, że żadnych kostiumów i dresów nie wzięłam, udaliśmy się do baru.
Bar… Miejsce, gdzie świat zaczął wyglądać na kolorowy, przyjazny i pełen otwartych, przemiłych ludzi. Około godziny dwudziestej trzeciej ci przemili ludzie doszli do wniosku, że idziemy na basen. Poderwałam się ochoczo, choć w głowie tłukło mi się niejasno, że coś tam z tym basenem było nie tak. Co to ja chciałam tam robić…? Nie mogłam sobie nijak przypomnieć. Na basen szczęśliwie nie chcieli nas wpuścić.
– Czy państwo pili alkohol? – zapytał grzecznie ratownik.
– No jasne, gościu – zdenerwował się Krzysiek. – Przecież inaczej chyba byśmy tu nie przyszli.
– To przykro mi, ale nie mogę państwa wpuścić.
– Ale jak to? – Teraz ja się zdenerwowałam. – Przecież nie ma takich przepisów!
Ratownik popatrzył na mnie przeciągle, po czym bardzo uprzejmie i stanowczo poinformował nas, że owszem, takie przepisy są, istnieją, obowiązują i są przestrzegane. Zaprasza jutro. Może być nawet o szóstej rano. Wyszliśmy obrażeni. O szóstej rano to niech on sobie sam pływa. Albo z wielką dmuchaną kaczką. Baran.
Wróciliśmy do baru albo może najpierw zahaczyliśmy o czyjś pokój, bo chyba oglądaliśmy jakiś film, no w każdym razie nie pamiętałam zbyt dokładnie.
Rano koty tupały, klimatyzacja strasznie huczała, na śniadanie było mało soku i żyłam nadzieją, że na obiad będzie kwaśna zupa.
Wieczorem, zanim udaliśmy się do baru, mieliśmy zaliczyć wycieczkę na ten sławetny tor wyścigowy. Jak to się stało, to ja sama nie wiem, ale gdy zobaczyłam te rajdowe auta, jakoś tak poczułam, że benzyna mi w żyłach płynie, i nabrałam niebywałej ochoty na przejażdżkę. Wpakowali mnie do subaru, takiego niebieskiego w złote gwiazdy. Wpadłam w fotel, który kształtem przypominał kubeł na śmieci, a potem zapięli mi pasy. Chyba w pięciu miejscach miałam te szelki, na głowę kazali założyć hełm i… aż ciarki mnie przeszły, kiedy włączyłam guzikiem motor.
Kurnia! Jak on gadał! Głęboki dźwięk przypominający pomruk tygrysa. Delikatnie dotknęłam kierownicy, poczułam leciutkie drżenie. Sama zadrżałam.
– I co, podoba się? – usłyszałam nagle w słuchawkach. To ja w ogóle miałam słuchawki?
– O tak – szepnęłam nabożnie.
Wysłuchałam, co tam ten mój pilot miał do powiedzenia, i wrzuciłam pierwszy bieg… O matko święta! Jak to auto zachrzaniało… Coś absolutnie odlotowego. Po kilku minutach jazdy kazali mi podjechać do takiej strefy, gdzie można spokojnie wysiąść i… nagle poczułam, że nie jestem w stanie się ruszyć. Adrenalina, ekscytacja i prędkość wepchnęły mnie w fotel tak głęboko, że po odpięciu pasów czułam się jak przyspawana.
– No, wysiadamy – popędził mnie instruktor.
Zebrałam wszystkie siły. Na nic. Zdjęłam kask i popatrzyłam na niego z przepraszającym uśmiechem.
– No właśnie, kiedy się nie da.
– Jak się nie da? – nie zrozumiał.
– Nie mogę się wydostać – szepnęłam.
Instruktor wysiadł, podszedł do moich drzwi i podsunął mi ramię. Przełknęłam ślinę i spróbowałam się podciągnąć na jego ramieniu. Niestety, mój tyłek zaklinował się na amen. Kubełkowe siedzenie, przystosowane do chudych, męskich dupek, zassało mnie do podwozia. Przełknęłam ponownie ślinę i spojrzałam na niego sarnim wzrokiem. Podjęliśmy kolejną, zakończoną niepowodzeniem próbę. No i niestety. Zawołał kolegę.
Rany boskie, zasadził dziadek rzepkę w ogrodzie… We dwóch przeszkadzali sobie wzajemnie, w końcu jeden obszedł auto, wsiadł od strony pasażera, zaparł się nogami i… wypchnął plecami szybę, pociągnąwszy mnie za sobą.
Jezusie Maryjo! Wysiadłam z subaru przez przednią szybę!
W zasadzie nie pozostało mi już nic innego, jak położyć się na tym torze i zażądać, żeby mnie natychmiast przejechali na śmierć. Zanim udało mi się zebrać z asfaltu, przeżyłam chwilę kosmicznego upokorzenia, zwłaszcza kiedy słyszałam urywany, maskowany śmiech, który rozbrzmiewał dookoła. Już widziałam prasową notkę:
Wczoraj na torze w Poznaniu doszło do niebywałego wypadku dewastacji mienia znanego rajdowca Tomasza K. Potwornie gruba Agata H. zaklinowała się szerokim dupskiem w wąziutkim fotelu rajdowym i już zastanawiano się nad wezwaniem straży pożarnej, która uwolniłaby zaklinowaną, kiedy nadludzkim wysiłkiem udało się katapultować Agatę H. przez przednią szybę auta. Doszło przy tym do licznych uszkodzeń ciała i otarć Tomasza K., na którego z impetem spadła Agata H. Poszkodowanego odwieziono do szpitala, zespół reanimacyjny walczy o jego życie.
Mało było whisky w barze tego wieczoru… A następnego dnia wróciłam do Warszawy, gdzie chciałam się zakopać w liściach na najbliższe sześć miesięcy!
*
Po powrocie do domu rozebrałam się do naga, stanęłam przed lustrem i obejrzałam się dokładnie. Moje pośladki trochę przypominały spadochron, ale niestety już po lądowaniu. Posunęłam się nawet do tego, że sięgnęłam po aparat i przeprowadziłam sprawną dokumentację obecnego stanu rzeczy. Nie miałam zamiaru nic robić z tymi zdjęciami, ale chciałam je mieć. Powoli budziło się we mnie uczucie, którego do tej pory z bliska nie poznałam. Determinacja. Zawsze lubiłam swoje ciało. Było mięciutkie, ale jędrne. Okrąglutkie, ale jak miś Olinek, przytulne i cieplutkie. To dlaczego teraz mi zaczęło przeszkadzać? Pomyślałam po chwili, że przecież wcale mi nie przeszkadza. Lubię je takie, jakie jest, ale chyba lepiej będę się czuła, jak trochę je odchudzę. Dla zdrowia, no i tego… Nie lubię się klinować w wąskich siedzeniach.
*
Następnego dnia po moim powrocie Baterflaj, nadzwyczaj zadowolony, że wzięłam udział w tak ważnej konferencji, kazał mi z niej napisać raport, a we wnioskach umieścić informacje, jak konferencja wpłynie na jakość mojej pracy. No wiadomo. Bezwzględnie wpłynie. Napisałam, zaniosłam, chciałam zapomnieć, ale nie bardzo mi się udawało.
W piątek Baterflaj poprosił, żebym do niego przyszła. Udzielę wam kolejnej lekcji korporacyjnej rzeczywistości – nigdy, ale to nigdy z takich próśb szefa nie wynika nic dobrego. Albo dowalą ci roboty, albo z niej wywalą, w gruncie rzeczy niewielka różnica.
Baterflaj jak zwykle zaczął od nieśmiertelnych słów: „Jak pani wie, jestem bardzo zadowolony z pani pracy…”. Bardzo ostrożnie kiwnęłam głową.
– Jest pani mocnym ogniwem naszego zespołu (no, tym razem się nie wysilił), a w związku z faktem, że Firma ma w stosunku do pani długoterminowe plany…
Westchnęłam mimo woli.
– … chciałbym zaproponować, żeby zajęła się pani nieco innym profilem naszej działalności.
No jasne! Wiedziałam, wiedziałam! Zdegradują mnie. Będę parzyć kawę i bindować dokumenty!
– Chciałbym, żeby objęła pani stanowisko szefa działu kontroli wewnętrznej.
Że co?
– To jest ogromnie ważne stanowisko dla Firmy…
Wyłączyłam się na chwilę, bo na pamięć znałam bla bla bla, konkrety mnie interesowały.
– Trochę będzie musiała pani jeździć po Polsce, dostanie pani oczywiście auto służbowe, będzie pani razem z nowym radcą prawnym robiła audyty wewnętrzne w naszych placówkach, będzie się pani spotykała z klientami, żeby poznać ich ocenę naszej działalności…
Och, kurnia! Zgadzam się! Zgadzam!
– Zgadza się pani?
– Ekhm, ekhm, cóż, zaskoczył mnie pan nieco – powiedziałam ostrożnie.
– Tych podróży nie będzie tak dużo, raz w tygodniu, auto damy pani dobre, odpowiednie do poziomu menedżerskiego. Ja wiem, że się musi pani zastanowić, ale to szansa dla pani bla bla bla…
Ale fajnie! Koniec siedzenia za biurkiem. Koniec wklepywania cyferek. Auto służbowe! Klienci, budżet reprezentacyjny, lanczyki, wyjaździki, hoteliki – rozpędziłam się.
– W poniedziałek chciałbym usłyszeć odpowiedź – zakończył tyradę Baterflaj.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki