Jak odchudzić kota - Monika Wawrzyńska - ebook + książka

Jak odchudzić kota ebook

Wawrzyńska Monika

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Agata ma trochę kilogramów za dużo, kota Henia, który nie mieści się w pudełku, i pracę w korporacji, gdzie nawet pięty muszą być zakryte. Nie ma za to mężczyzny życia, choć od pierwszego wspólnego wyjazdu służbowego zaczyna podejrzewać, że może... właśnie go poznała.

On – przystojny, zabawny, z narzeczoną i planowanym ślubem. Ona – z ironicznym poczuciem humoru i przekonaniem, że spotkała go za późno.A jednak coś między nimi iskrzy. Grają razem w tenisa, rozmawiają godzinami, śmieją się z tych samych rzeczy. Tylko że życie to nie komedia romantyczna.

Ciepła, zabawna i wzruszająca opowieść o tym, że miłość czasem przychodzi wtedy, gdy najmniej się jej spodziewamy. I że nawet jeśli nie mieścisz się w pudełku – możesz zmieścić się w czyimś sercu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 189

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zamiast wstępu

W dzi­siej­szych cza­sach nie jest łatwo być kobietą. Ale rów­nie trudno, a może i trud­niej jest być męż­czy­zną. Po pro­stu w ogóle obec­nie trudno jest być kim­kol­wiek, a zostać kimś to już wyjąt­kowo trudno. I jesz­cze trzeba się bar­dzo pil­no­wać, żeby w tym byciu kim­kol­wiek lub kimś przy­pad­kiem nie ura­zić kogoś innego. Nagle poja­wiło się tyle nowych słów, okre­śleń i zwro­tów, że cią­gle trzeba zaglą­dać do inter­netu, żeby być na bie­żąco. Nie zmie­nia to jed­nak faktu, że nie­które pro­blemy gnę­bią nas nie­zmien­nie od lat, nie­ważne, jak je będziemy nazy­wać.

Tę książkę napi­sa­łam w 2014 roku i wysła­łam ją na kon­kurs Wydaw­nic­twa Have­ani­ce­book, gdzie zajęła dru­gie miej­sce i w nagrodę została wydana. Naj­pierw jako e-book, a póź­niej na papie­rze, w tak nie­wiel­kim nakła­dzie, że zna­le­zie­nie cho­ciaż jed­nego egzem­pla­rza bez mojego auto­grafu gra­ni­czy z cudem.

Tym, któ­rym udało się dotrzeć do tego pierw­szego wyda­nia (można je zna­leźć jedy­nie w dwóch biblio­te­kach w Pol­sce), należy się zatem infor­ma­cja dodat­kowa.

To wyda­nie jest popra­wione i roz­sze­rzone, ale nie chcia­łam zmie­niać tej książki za bar­dzo. Pamię­taj­cie, że została napi­sana jede­na­ście lat temu i ówcze­sna Agata ma dziś czter­dzie­ści lat. Jeśli będzie­cie chcieli, to napi­szę kon­ty­nu­ację jej losów, umiesz­cza­jąc ją w samym środku obec­nego świata.

Agata

Z ponurą miną przy­sta­wi­łam sobie krze­sło, żeby dostać się na paw­lacz peł­niący u mnie funk­cję dłu­go­ter­mi­no­wego opie­kuna rze­czy, któ­rych czas jesz­cze nie nad­szedł lub dawno minął. Było to już ostat­nie miej­sce, w któ­rym mogłam zna­leźć piłki do tenisa, potrzebne mi, żeby uprać puchową kurtkę. No wła­śnie tak – wyczy­ta­łam w inter­ne­cie, że piłki ska­czące po bęb­nie pralki roz­bi­jają puch (w puch?) i powo­dują, że się nie zbryla w jedną mokrą masę. Oczy­wi­ście mogłam oddać kurtkę do pralni, co może i byłoby bez­piecz­niej­szym roz­wią­za­niem – dla kurtki i dla mnie – ale uzna­łam, że tro­chę ryzyka w moim nud­nym życiu nie zaszko­dzi.

Chcia­ła­bym powie­dzieć, że wsko­czy­łam chyżo na krze­sło, ale zde­cy­do­wa­nie zafał­szo­wa­ła­bym rze­czy­wi­stość. Przy­trzy­ma­łam się ściany, z gło­śnym stęk­nię­ciem wspię­łam się i otwo­rzy­łam drzwiczki paw­la­cza. Naj­pierw wypa­dła na mnie jakaś rekla­mówka, a zaraz za nią piłka do siat­kówki, która odbiła się kilka razy i tra­fiła w leżą­cego na dywa­niku kota.

– Phryyy! – sko­czył na cztery łapy obu­rzony, patrząc na mnie z wyraź­nym wyrzu­tem.

– Sorki – sap­nę­łam, sta­jąc na pal­cach, bo nie mogłam dosię­gnąć następ­nych paczek.

W końcu udało mi się wycią­gnąć starą walizkę, ple­cak na ste­lażu, który pamię­tał lep­sze lata, nie­sprawną od dawna farelkę i kozaki, które mnie obcie­rały, ale za które zapła­ci­łam trzy­sta zło­tych i nie mogłam się ich ot tak pozbyć.

– Jasna cho­lera – burk­nę­łam do sie­bie, grze­biąc w naj­da­lej upa­ko­wa­nych rekla­mów­kach. – No! – ucie­szy­łam się, znaj­du­jąc w końcu siatkę z żół­tymi piłecz­kami.

Rzu­ci­łam ją na pod­łogę, więc natych­miast roz­sy­pały się po pokoju. Henio pod­sko­czył za jedną, się­gnął do dru­giej, usko­czył przed trze­cią i w końcu zajął się czwartą. Toczył ją sobie po dywa­nie, kiedy pró­bo­wa­łam z powro­tem upchnąć wszystko do środka. W końcu domknę­łam drzwiczki paw­la­cza, nieco na siłę, i powoli zeszłam z krze­sła.

Pozbie­ra­łam piłki (zosta­wia­jąc jedną Heniowi) i wrzu­ci­łam je do pralki razem z kurtką.

Wzru­szy­łam ramio­nami i włą­czy­łam start.

– Będę miała naj­le­piej wyprane piłki teni­sowe w całym powie­cie – znów mruk­nę­łam do sie­bie i poma­sze­ro­wa­łam do kuchni po małą nagrodę w postaci bato­nika z orze­chami.

*

Przed każ­dym syl­we­strem robi­łam pod­su­mo­wa­nie mija­ją­cego wła­śnie roku. Chcia­ła­bym napi­sać, że spi­sy­wa­łam suk­cesy, dopi­sy­wa­łam kolejne marze­nia i sta­wia­łam sobie nowe, wspa­niałe i szczytne cele, ale tak naprawdę zwy­kle to była długa lista pora­żek, nie­zre­ali­zo­wa­nych marzeń i nie­do­koń­czo­nych zadań.

Patrzy­łam w okno i puka­łam dłu­go­pi­sem w zęby. Co niby mia­łam wpi­sać w tym roku? W nastrój wpa­dłam taki bar­dziej melan­cho­lijny. Szron na szy­bach, gołę­bie skrzy­dłami zabi­jają mróz, grze­biąc gołymi nóż­kami w śniegu… No ład­nie bar­dzo. Tajem­ni­czo tak. I nie wia­domo, co tam skrzy w oddali, zagu­biony Koh-i-Noor czy psie siki.

W taki wie­czór jak dziś… to kto wie!

Kolejny Nowy Rok.

Co to będzie w tym roku? Co mnie czeka? Co mam w gwiaz­dach zapi­sane? Na razie pod­su­mujmy stan obecny.

Praca – dobrze, że jest. Nudna jak pio­run, ale sta­bilna. No i ma ten nie­za­prze­czalny plus, że mi za nią płacą.

Męż­czy­zna życia – no nie­stety… zero.

Zła­mane serce – jedno.

Lecze­nie gine­ko­lo­giczne po zdra­dach uko­cha­nego męż­czy­zny – jedno, ale za to dłu­go­trwałe.

Kilo­gramy – osiem­dzie­siąt dwa (!).

Marze­nia – coś zmie­nić! Nie wiem co, ale chcę być wresz­cie szczę­śliwa!

Co się wyda­rzy?

A co się, na miły Bóg, nie­stety nie wyda­rzy?

Prze­sta­łam pukać w zęby, bo poczu­łam, że naj­szyb­ciej mogłaby się wyda­rzyć wizyta u den­ty­sty. Pod­par­łam za to głowę dło­nią i wes­tchnę­łam głę­boko. Henio wsko­czył mi na kolana, ukle­pał je małymi łap­kami i gło­śno mru­cząc, uło­żył się do snu.

*

Dwa dni póź­niej wpa­try­wa­łam się z rezy­gna­cją w lustro. Nie­wiele pomo­gła mi nowa kredka do oczu, która miała oka­lać oko błysz­czącą poświatą. Może i oka­lała, ale efekt daleki był od moich wyobra­żeń. Naj­bar­dziej rzu­cał się w oczy korek­tor, który miał masko­wać. Chyba lep­szy rezul­tat osią­gnę­ła­bym, przy­kry­wa­jąc się siatką masku­jącą. Ode­rwa­łam wzrok od lustra i skie­ro­wa­łam go na raj­stopy. Raj­stopy przy­naj­mniej nie miały oczek do oka­la­nia poświatą. Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że bar­dziej sek­sowne są poń­czo­chy, ale z pomy­słu nosze­nia poń­czoch zre­zy­gno­wa­łam, gdy musia­łam kie­dyś spę­dzić w nich cały dzień. Chcia­łam potem ampu­to­wać sobie dolne koń­czyny. Otarte do kości na wyso­ko­ści, hm, jakby to zgrab­nie ująć – wyso­kiego uda. Nie mogłam ich łączyć przez następny tydzień, co nijak nie wpły­nęło na moje powo­dze­nie, dodajmy z repor­ter­skiego obo­wiązku.

Rzu­ci­łam ostat­nie spoj­rze­nie w lustro, wes­tchnę­łam nieco smęt­nie i uda­łam się do Firmy. Firma, dzięki któ­rej mogłam sobie mię­dzy innymi kupo­wać takie rze­czy jak świe­tli­ste kredki, była typową kor­po­ra­cją. Z dur­nymi prze­pi­sami, kodem ubra­nio­wym, zasa­dami doty­czą­cymi picia kawy, zaka­zami, naka­zami, prze­ka­zami i pozami. Krótko mówiąc, z całym dobro­dziej­stwem inwen­ta­rza.

Tak, musia­łam cho­dzić do pracy w spód­nicy i w raj­sto­pach. Buty tylko przy­kry­wa­jące piętę (gdyż nie­przy­kry­wa­jące pięty mogłyby zna­cząco wpły­wać na jakość mojej pracy). Paznok­cie w neu­tral­nym kolo­rze. Włosy spięte. Ja zwy­kle bywa­łam bar­dziej spięta niż moje włosy.

Nie było za to jakichś spe­cjal­nych wytycz­nych co do bie­li­zny, choć nie mogła się uka­zy­wać znie­nacka.

I kto niby miałby na mnie patrzeć w pracy?! To zna­czy patrzeć jak na kobietę. Bo w sen­sie pra­cow­nika to sobie tam może i patrzyli. Szef na przy­kład patrzył.

Patrzył i widział moim zda­niem za dużo. Naprawdę, czło­wiek nie ma ani chwili odpo­czynku w tej robo­cie! Wiecz­nie ktoś cze­goś chce, cią­gle jakaś robota czeka. Żeby tak na mnie ktoś cze­kał wie­czo­rami jak ta robota w ciągu dnia!

Do biura doje­cha­łam jak zawsze po mniej wię­cej godzin­nej walce z kor­kami, usia­dłam przy biurku i włą­czy­łam kom­pu­ter.

Jak wia­domo, w każ­dej kor­po­ra­cji pra­cuje jakiś nawie­dzony admi­ni­stra­tor sieci, który wie wszystko. Kiedy włą­czy­łaś kom­pu­ter, kiedy go wyłą­czy­łaś, po jakich stro­nach łazi­łaś w inter­ne­cie, co pry­wat­nego wysła­łaś ze służ­bo­wej poczty i z kim flir­tu­jesz.

Więc ja nie mia­łam żad­nych pry­wat­nych spraw. Biała kartka. Zero flir­tów (no bo z kim?), zero pry­wat­nego inter­netu, Tin­dera, Tik­Toka i takich tam. To wszystko się odpa­lało wie­czo­rem w domu. Na praj­wie. Wtedy nie musia­łam już mieć zakry­tej pięty, a nawet – o zgrozo! – bywały wie­czory, kiedy byłam bez raj­stop. I moja wydaj­ność nie malała.

No, ale może jakość nieco. Zwłasz­cza po dru­gim mar­tini.

Zalo­go­wa­łam się, zer­ka­jąc na kartkę z hasłem. Hasła do kom­pu­te­rów zmie­nia­li­śmy równo co trzy­dzie­ści dni i już mi się inwen­cja koń­czyła. Hasło oczy­wi­ście musiało mieć co naj­mniej dzie­więć zna­ków, duże i małe litery, trzy cyfry i znak spe­cjalny. Myślałby kto, że pra­cu­jemy w For­cie Knox. Ale nie, wpi­sy­wa­łam tylko jakieś głu­pie dane do jakichś głu­pich tabe­lek. A potem musia­łam spraw­dzić, czy te dane krzy­żowo się zga­dzają. A potem jesz­cze musia­łam tylko uzgod­nić z praw­ni­kiem, jakie doku­menty trzeba przy­go­to­wać na pod­sta­wie tych moich tabe­lek. No i od początku. Tabelki, krzy­żak, praw­nik, tabelki, krzy­żak, praw­nik. Neu­tralny lakier do paznokci moty­wo­wał mnie do lep­szej pracy. A zakryta pięta nie kusiła losu.

– Pani Agato! – zawo­łał mnie szef zwany Bater­fla­jem ze względu na swoją wagę super­ciężką. Moim skrom­nym zda­niem ważył jakieś dwie­ście kilo, i choć ja też nie byłam chu­dziną, to mar­twi­łam się każ­dego dnia, czy nie dosta­nie zawału albo wylewu. Nic mi do tego, czy ktoś jest bar­dziej puszy­sty, czy mniej, ale trudno było uda­wać, że taka waga nie ma wpływu na jego zdro­wie.

Zdję­łam oku­lary, które od nie­dawna musia­łam nosić w pracy ze względu na dziwną przy­pa­dłość. Oka­zało się bowiem, że mam za krót­kie ręce, żeby jed­no­cze­śnie pisać na kla­wia­tu­rze i czy­tać na ekra­nie. Zła­pa­łam się na tym, że naj­pierw pisa­łam, a potem odjeż­dża­łam na krze­śle jakieś pół metra, żeby zoba­czyć, co wkle­pa­łam. Kiedy oka­zało się, że w służ­bo­wej wykła­dzi­nie wyjeź­dzi­łam bruzdy kół­kami od krze­sła, Bater­flaj deli­kat­nie zasu­ge­ro­wał, że może zakup oku­la­rów roz­wią­załby ten pro­blem (a przy oka­zji uchro­nił służ­bowe mie­nie przed dal­szą dewa­sta­cją). Wysłu­cha­łam zatem infor­ma­cji, że Firma zwróci mi za oku­lary, i chcąc nie chcąc, doko­na­łam tego w zasa­dzie nie­po­trzeb­nego mi zakupu.

A teraz, czego znowu on może chcieć?

– Pani Agato – zaczął Bater­flaj. – Wie pani, że jestem bar­dzo zado­wo­lony z pani pracy…

Ło matko! Taki wstęp wró­żył kło­poty. Wyglą­dało na to, że wła­śnie pró­buje zaser­wo­wać mi „kanapkę”. Na wszyst­kich szko­le­niach z zarzą­dza­nia ludźmi… Co ja gadam! Z zarzą­dza­nia zaso­bami ludz­kimi! Na wszyst­kich szko­le­niach z zarzą­dza­nia zaso­bami ludz­kimi uczyli nas tego, jak powinna wyglą­dać „kanapka” kor­po­ra­cyjna. A polega ona na tym, że naj­pierw szef mówi coś miłego, praw­do­po­dob­nie, żeby osła­bić czuj­ność ofiary, a gdy to nastąpi, wyjeż­dża z pra­wym sier­po­wym. Dzie­sięć sekund póź­niej, zanim mal­tre­to­wany doj­dzie do sie­bie, dodaje się coś miłego. Typowa „kanapka” wygląda tak: Jestem, jak pani wie, bar­dzo zado­wo­lony z pani pracy… Chciał­bym tylko, żeby zwró­ciła pani więk­szą uwagę na szcze­góły, gdyż klienci się skarżą. Napi­sali list pro­te­sta­cyjny do pre­zesa, list otwarty do „Gazety Wybor­czej” oraz nakrę­cili rekla­mówkę z jasnym prze­ka­zem pod­pro­go­wym „Precz”, która poszła tuż przed głów­nym wyda­niem „Fak­tów” i ma też try­liard klik­nięć na jutu­bie. Uwa­żają, że jest pani śmier­dzą­cym leniem, nie­kom­pe­tent­nym, żało­snym indy­wi­duum, który mar­nuje ich ciężko zaro­bione pie­nią­dze. Ja też jestem wście­kły, więc ma pani dwa dni na poprawę albo kula w łeb. A na koniec chciał­bym dodać, że wie­rzę w pani inte­lekt, który, jak pani wie, zawsze sobie bar­dzo ceni­łem.

Gdy usły­sza­łam więc, że Bater­flaj jest zado­wo­lony z mojej pracy, stru­chla­łam. Usły­sza­łam tylko koń­cówkę:

– … i chciał­bym wobec tego, żeby pani poje­chała na tę kon­fe­ren­cję do Pozna­nia.

Patrzy­łam na niego dosko­nale tępo i w ogóle nie wie­dzia­łam, co do mnie powie­dział.

– Ale dla­czego? – zapy­ta­łam, uzna­jąc, że jest to w miarę bez­pieczne pyta­nie.

Bater­flaj wes­tchnął głę­boko.

– Pani Agato, czy pani mnie nie słu­chała?

– Ależ oczy­wi­ście, że słu­cha­łam – obu­rzy­łam się. – Tylko nie usły­sza­łam – wytłu­ma­czy­łam się god­nie.

– Ach… no tak. To ja powtó­rzę. Bo chciał­bym, żeby pani się roz­wi­jała.

A co ja jestem, nie­do­ro­zwi­nięta?

– Jak ten róży kwiat? – zapy­ta­łam, wpa­tru­jąc się w swoje paznok­cie koloru neu­tral­nego.

– Jak roz­ma­ryn – bły­snął szef. – Pro­szę wypeł­nić wnio­sek dele­ga­cyjny, wziąć zaliczkę i iść się pako­wać. – Mach­nął na mnie ręką, wyga­nia­jąc ze swo­jego kawałka ołpen­spejsa.

Mia­łam więc jechać do Pozna­nia. Nie wie­dzia­łam co prawda, co to za kon­fe­ren­cja, kto tam będzie i jak się tam roz­winę, ale pew­nie muszę zabrać buty tylko z krytą piętą, żeby nie przy­nieść wstydu Fir­mie.

Zadzwo­ni­łam do mamy, czy mogę jej pod­rzu­cić kota, gdyż wyjeż­dżam w służ­bową dele­ga­cję.

– Ty? – zdzi­wiła się mama.

– No co, że ja? – zape­rzy­łam się.

– No bo ty… Prze­cież tam tylko te tabelki… – zaplą­tała się moja rodzi­cielka, jasno dając mi do zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo ceni sobie moją karierę w Fir­mie.

– Ale wła­śnie doce­nili – mruk­nę­łam znie­sma­czona. – Bar­dziej niż ty.

– No co ty! Cór­ciu, ja się cie­szę, tylko tak jakoś… nagle! – wiła się moja matka.

Nagle. No fakt. Po sied­miu latach. Cie­kawe, co by powie­działa na inne rów­nie dyna­miczne zmiany w moim życiu.

– Dobra – odpu­ści­łam jej. – Zaj­miesz się Heniem?

– Tak, tak. – Skwa­pli­wie się zgo­dziła, żeby zakoń­czyć nie­wy­godną roz­mowę.

No i dobra. Teraz będę się pako­wać, żeby god­nie repre­zen­to­wać Firmę. Wycią­gnę­łam z paw­la­cza walizkę, prze­tar­łam ją ścierką, bo jakoś od waka­cji kurz narósł, i tro­chę się zadu­ma­łam.

Co ja mam wziąć ze sobą? Zaj­rza­łam do agendy, którą sobie wydru­ko­wa­łam jesz­cze w pracy.

Dzień pierw­szy – jakieś tam zaję­cia do wie­czora, potem kola­cja, potem czas wolny, pro­simy zabrać stroje kąpie­lowe oraz strój spor­towy, gdyż jest moż­li­wość sko­rzy­sta­nia z basenu oraz innych udo­god­nień.

Rany boskie! Strój kąpie­lowy? Jaki strój kąpie­lowy? Mia­ła­bym się tak poka­zać publicz­nie? Z odkrytą piętą? Ni­gdy w życiu.

Jesz­cze by mnie ktoś zoba­czył.

Nie byłam na base­nie od dobrych sze­ściu lat. Od momentu, kiedy zorien­to­wa­łam się, że nie­po­strze­że­nie przy­ty­łam jakieś trzy­dzie­ści kilo. Strój spor­towy to jesz­cze… Luźne spodnie, luźna bluza masku­jąca… Ale, ale, zaraz… Zasta­no­wi­łam się. A jak się spocę? Czło­wiek ostat­nio jakoś tak się męczy, gdy po scho­dach wej­dzie. To co? Mam tam sapać jak hipo­po­tam?

Czy hipo­po­tamy sapią w ogóle? Może zieją?

Na sto pro­cent będzie tam cała masa mło­dych, a już na pewno młod­szych ode mnie dziew­czyn, wszyst­kie będą też na sto pro­cent chud­sze. Skoro nawet w mojej Fir­mie wszyst­kie są chud­sze… Na pewno jestem naj­grub­sza w całej branży. I będą o mnie opo­wia­dać na wszyst­kich fir­mo­wych zjaz­dach. Pamię­ta­cie tę grubą z Firmy? Jak się zasa­pała na rowe­rze sta­cjo­nar­nym? Po pię­ciu minu­tach peda­ło­wa­nia dostała wylewu krwi do mózgu i już ni­gdy nie odzy­skała przy­tom­no­ści. Leży teraz bie­dac­two w hospi­cjum, zbiórka nie­dawno była…

Otar­łam wierz­chem dłoni łzę spły­wa­jącą po policzku. Chyba nie pojadę.

Ale już po chwili przy­po­mnia­łam sobie, że nie mam spe­cjal­nie wyboru, muszę jechać i koniec. Spoj­rza­łam na agendę.

Dzień drugi: zaję­cia do czter­na­stej, potem jedziemy na tor jakiś i tam do wie­czora będziemy ćwi­czyć raj­dowe manewry „spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nymi samo­cho­dami”. Czyli jakimi? Wozami opan­ce­rzo­nymi? O Boże, niech to szlag trafi – zaczę­łam się mar­twić. Ale, ale… Znowu się zasta­no­wi­łam.

Ej! Może to nawet nie­głu­pie jest? Na twa­rzy kask, w środku auta się sie­dzi, nikt nie widzi, że się czło­wiek poci czy coś, kon­dy­cja nie­po­trzebna…

No, może i faj­nie tak krę­cić kie­row­nicą. Taki Hołek – długi jest, a do auta się mie­ści. No to ja, taka gruba, też się zmiesz­czę.

Dzień trzeci: zaję­cia do czter­na­stej i powrót. No i dobra. Jadę. Tylko na­dal nie wie­dzia­łam, co mam ze sobą zabrać. Te moje gar­sonki robo­cze? Białe bluzki? Dżinsy może? Rzu­ci­łam znowu okiem na agendę. O! „Strój każual”. No.

I co to niby zna­czy? Że buty nie zakry­wają pięty? Jezu, jak inni ludzie mogą sobie wyjeż­dżać w dele­ga­cje kilka razy w mie­siącu? Ja mam jesz­cze dwa dni do wyjazdu, a już się umę­czy­łam jak drwal przy wyrę­bie lasu.

Popa­trzy­łam na moją walizkę, która jed­nak nie chciała nawią­zać ze mną kon­taktu, otwo­rzy­łam szafę i ponow­nie popa­dłam w zadumę. W sza­fie wisiały gar­sonki i bluzki w neu­tral­nym kolo­rze i nieneu­tral­nym roz­mia­rze 46 oraz 48. Leżały też dżinsy. Dwie pary. Jedne w roz­mia­rze 30 (ha ha, nie ma takich roz­mia­rów), a dru­gie w roz­mia­rze XXL, bar­dzo gustowne, wyglą­dały jak mały namiot. Ale leżały ide­al­nie. Dżinsy, dwa tiszer­ciki, a ten każual? Dobra. Zde­cy­do­wa­łam się na śmiały ruch roz­dzie­le­nia gar­sonki. Dżinsy plus mary­narka. Ależ jestem dzielna. Spodnie od dresu? Nie biorę. (Hospi­cjum czeka po tym ewen­tu­al­nym rowe­rze sta­cjo­nar­nym). Adi­dasy? Wezmę. Do tego wozu opan­ce­rzo­nego. No i dobra. Dodat­kowa bie­li­zna, kosme­tyczka, suszarka, książka.

Kostium kąpie­lowy? Wycią­gnę­łam go z szu­flady.

Cóż.

Zało­ży­łam.

Cóż.

Zdję­łam.

Nie biorę.

*

Do Pozna­nia poje­cha­łam pocią­giem. Niby jest już auto­strada, ale, jak mnie pouczyła moja przy­ja­ciółka Ali­cja, zanim czło­wiek na nią wje­dzie, a potem zje­dzie, mar­nuje tyle czasu, ile na niej zaosz­czę­dził.

A poza tym lubię jeź­dzić pocią­giem. Mogę wtedy sobie spo­koj­nie poczy­tać, no chyba że mam w prze­dziale jakie­goś cho­ler­nego pra­co­ho­lika. Tak jak tego wczo­raj. Weszłam do prze­działu, cią­gnąc za sobą walizkę, i z wes­tchnie­niem już zabie­ra­łam się za dys­cy­plinę „rwa­nie walizki z pod­rzu­tem”, kiedy gada­jący przez tele­fon facet dał mi do zro­zu­mie­nia gestem ręki, że mi pomoże. Sama­ry­ta­nin zna­czy, bo zwy­kle faceci jakoś nie zry­wali się do pomocy, nie robi­łam (o dziwo) pio­ru­nu­ją­cego wra­że­nia. Zwy­kle musia­łam gło­śno wyar­ty­ku­ło­wać prośbę o pomoc, bo symu­lo­wali zaczy­ta­nie, zasłu­cha­nie albo drzemkę.

Młody wilk w gar­ni­tu­rze jedną ręką trzy­mał komórkę, drugą bez naj­mniej­szego wysiłku pod­niósł moją walizkę i wsa­dził ją na półkę, nie prze­ry­wa­jąc roz­mowy. Patrzy­łam na niego w nie­mym podzi­wie, a mój wzrok musiał naprawdę dużo mówić, bo koleś, na­dal nie prze­ry­wa­jąc roz­mowy, uśmiech­nął się miło. Uśmiech jego mówił: „A takie tam, nic takiego”.

Mój wzrok za to miał powie­dzieć: „O rany, koleś! Łapę to ty musisz mieć jak sta­lowa lina, jak korzeń dębu, jak lewar pod­no­śnika…”.

Nie wiem, czy odczy­tał wszystko pra­wi­dłowo, bo wyszedł z prze­działu i dalej gadał.

Jakie teraz pro­du­kują te tele­fony, że bate­ria mu nie padła przez całe cztery godziny? Stał na kory­ta­rzu pierw­szej klasy (po co? Mógł zapła­cić nawet za klasę czwartą albo i wagon towa­rowy – skoro nie usiadł nawet na chwilę), odwró­cony tyłem do naszego prze­działu i nada­wał oraz odbie­rał na prze­mian. A gdyby odło­żył na chwilę ten cho­lerny tele­fon, mogła­bym mu powie­dzieć, jaki jest cudny, jakie wra­że­nie zro­bił na mnie, wrzu­ca­jąc tę walizkę, i może potem wzię­li­by­śmy ślub w Pałacu w Jabłon­nie, i uro­dzi­ła­bym mu sze­ścioro dzieci… A tak, to nie­stety doje­cha­li­śmy do Pozna­nia, koleś, na­dal nie prze­ry­wa­jąc roz­mowy, się­gnął po moją walizkę, posta­wił ją na pod­ło­dze, kiw­nął do mnie głową i znik­nął z pociągu i mojego życia.

Wes­tchnę­łam głę­boko, wyta­ra­ba­ni­łam się na front dworca, który jest jed­no­cze­śnie posto­jem tak­só­wek, i poje­cha­łam do hotelu.

Nie bar­dzo lubię wcho­dzić do sali peł­nej ludzi, któ­rych w ogóle nie znam. Nie dla­tego, że wszy­scy od razu obrzu­cają mnie peł­nymi uzna­nia spoj­rze­niami i nie mogę spo­koj­nie przejść środ­kiem sali, żeby nie zaczęli mi rzu­cać kwia­tów pod nogi.

Raczej dla­tego, że zwy­kle taka sala jest pełna młod­szych i chud­szych ode mnie dziew­czyn oraz face­tów, któ­rzy nie zwra­cają na mnie uwagi, i cza­sem muszę sie­dem razy powtó­rzyć swoje „Prze­pra­szam”, żeby się dostać do pustego krze­sła na środku sali. Poza tym ni­gdy nie wiem, co robić, zanim się roz­poczną te cho­lerne wykłady.

Co zro­bić z oczami? Z rękami? Z nogami? Obciąć, czy co? Zakła­dam nogę na nogę, spla­tam dło­nie, roz­pla­tam, się­gam po tele­fon, czter­dzie­sty raz spraw­dzam wyświe­tlacz, na któ­rym zwy­kle nie­stety nic nie ma, szu­kam w torebce gumy do żucia i dys­kret­nie roz­glą­dam się dookoła.

No naprawdę, smutne jest życie samot­nego czło­wieka. Całe szczę­ście, że zanim dosta­łam egzemy od tego cią­głego spla­ta­nia i roz­pla­ta­nia rąk, wypa­trzy­łam zna­jomą.

– Hej, Marta! – zawo­ła­łam z entu­zja­zmem, który nieco przy­gasł, kiedy Marta wstała. Wyglą­dała abso­lut­nie obłęd­nie.

– Cześć, Agata – ucie­szyła się szcze­rze Marta. – Przy­je­cha­łaś na tę kon­fe­ren­cję? Super, poznaj, to moi zna­jomi z pracy. – Odwró­ciła się, żeby mi poka­zać jakichś ludzi.

Natych­miast poczu­łam irra­cjo­nalną nadzieję, że to może zna­jomy z pociągu, ale oczy­wi­ście takie rze­czy dzieją się tylko w seria­lach. Pozna­łam jakie­goś Krzyśka, jakąś Magdę albo Marię, nie pamię­tam już, Amandę (o rany!) i z pięć innych osób, któ­rych imiona wypa­dły mi z głowy, zanim skoń­czy­łam im ści­skać ręce.

Po wykła­dach, na któ­rych z pięć razy pogra­tu­lo­wa­łam sobie sil­nej woli, że żad­nych kostiu­mów i dre­sów nie wzię­łam, uda­li­śmy się do baru.

Bar… Miej­sce, gdzie świat zaczął wyglą­dać na kolo­rowy, przy­ja­zny i pełen otwar­tych, prze­mi­łych ludzi. Około godziny dwu­dzie­stej trze­ciej ci prze­mili ludzie doszli do wnio­sku, że idziemy na basen. Pode­rwa­łam się ocho­czo, choć w gło­wie tłu­kło mi się nie­ja­sno, że coś tam z tym base­nem było nie tak. Co to ja chcia­łam tam robić…? Nie mogłam sobie nijak przy­po­mnieć. Na basen szczę­śli­wie nie chcieli nas wpu­ścić.

– Czy pań­stwo pili alko­hol? – zapy­tał grzecz­nie ratow­nik.

– No jasne, gościu – zde­ner­wo­wał się Krzy­siek. – Prze­cież ina­czej chyba byśmy tu nie przy­szli.

– To przy­kro mi, ale nie mogę pań­stwa wpu­ścić.

– Ale jak to? – Teraz ja się zde­ner­wo­wa­łam. – Prze­cież nie ma takich prze­pi­sów!

Ratow­nik popa­trzył na mnie prze­cią­gle, po czym bar­dzo uprzej­mie i sta­now­czo poin­for­mo­wał nas, że ow­szem, takie prze­pisy są, ist­nieją, obo­wią­zują i są prze­strze­gane. Zapra­sza jutro. Może być nawet o szó­stej rano. Wyszli­śmy obra­żeni. O szó­stej rano to niech on sobie sam pływa. Albo z wielką dmu­chaną kaczką. Baran.

Wró­ci­li­śmy do baru albo może naj­pierw zaha­czy­li­śmy o czyjś pokój, bo chyba oglą­da­li­śmy jakiś film, no w każ­dym razie nie pamię­ta­łam zbyt dokład­nie.

Rano koty tupały, kli­ma­ty­za­cja strasz­nie huczała, na śnia­da­nie było mało soku i żyłam nadzieją, że na obiad będzie kwa­śna zupa.

Wie­czo­rem, zanim uda­li­śmy się do baru, mie­li­śmy zali­czyć wycieczkę na ten sła­wetny tor wyści­gowy. Jak to się stało, to ja sama nie wiem, ale gdy zoba­czy­łam te raj­dowe auta, jakoś tak poczu­łam, że ben­zyna mi w żyłach pły­nie, i nabra­łam nie­by­wa­łej ochoty na prze­jażdżkę. Wpa­ko­wali mnie do sub­aru, takiego nie­bie­skiego w złote gwiazdy. Wpa­dłam w fotel, który kształ­tem przy­po­mi­nał kubeł na śmieci, a potem zapięli mi pasy. Chyba w pię­ciu miej­scach mia­łam te szelki, na głowę kazali zało­żyć hełm i… aż ciarki mnie prze­szły, kiedy włą­czy­łam guzi­kiem motor.

Kur­nia! Jak on gadał! Głę­boki dźwięk przy­po­mi­na­jący pomruk tygrysa. Deli­kat­nie dotknę­łam kie­row­nicy, poczu­łam leciut­kie drże­nie. Sama zadrża­łam.

– I co, podoba się? – usły­sza­łam nagle w słu­chaw­kach. To ja w ogóle mia­łam słu­chawki?

– O tak – szep­nę­łam naboż­nie.

Wysłu­cha­łam, co tam ten mój pilot miał do powie­dze­nia, i wrzu­ci­łam pierw­szy bieg… O matko święta! Jak to auto zachrza­niało… Coś abso­lut­nie odlo­to­wego. Po kilku minu­tach jazdy kazali mi pod­je­chać do takiej strefy, gdzie można spo­koj­nie wysiąść i… nagle poczu­łam, że nie jestem w sta­nie się ruszyć. Adre­na­lina, eks­cy­ta­cja i pręd­kość wepchnęły mnie w fotel tak głę­boko, że po odpię­ciu pasów czu­łam się jak przy­spa­wana.

– No, wysia­damy – popę­dził mnie instruk­tor.

Zebra­łam wszyst­kie siły. Na nic. Zdję­łam kask i popa­trzy­łam na niego z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem.

– No wła­śnie, kiedy się nie da.

– Jak się nie da? – nie zro­zu­miał.

– Nie mogę się wydo­stać – szep­nę­łam.

Instruk­tor wysiadł, pod­szedł do moich drzwi i pod­su­nął mi ramię. Prze­łknę­łam ślinę i spró­bo­wa­łam się pod­cią­gnąć na jego ramie­niu. Nie­stety, mój tyłek zakli­no­wał się na amen. Kubeł­kowe sie­dze­nie, przy­sto­so­wane do chu­dych, męskich dupek, zassało mnie do pod­wo­zia. Prze­łknę­łam ponow­nie ślinę i spoj­rza­łam na niego sar­nim wzro­kiem. Pod­ję­li­śmy kolejną, zakoń­czoną nie­po­wo­dze­niem próbę. No i nie­stety. Zawo­łał kolegę.

Rany boskie, zasa­dził dzia­dek rzepkę w ogro­dzie… We dwóch prze­szka­dzali sobie wza­jem­nie, w końcu jeden obszedł auto, wsiadł od strony pasa­żera, zaparł się nogami i… wypchnął ple­cami szybę, pocią­gnąw­szy mnie za sobą.

Jezu­sie Maryjo! Wysia­dłam z sub­aru przez przed­nią szybę!

W zasa­dzie nie pozo­stało mi już nic innego, jak poło­żyć się na tym torze i zażą­dać, żeby mnie natych­miast prze­je­chali na śmierć. Zanim udało mi się zebrać z asfaltu, prze­ży­łam chwilę kosmicz­nego upo­ko­rze­nia, zwłasz­cza kiedy sły­sza­łam ury­wany, masko­wany śmiech, który roz­brzmie­wał dookoła. Już widzia­łam pra­sową notkę:

Wczo­raj na torze w Pozna­niu doszło do nie­by­wa­łego wypadku dewa­sta­cji mie­nia zna­nego raj­dowca Toma­sza K. Potwor­nie gruba Agata H. zakli­no­wała się sze­ro­kim dup­skiem w wąziut­kim fotelu raj­do­wym i już zasta­na­wiano się nad wezwa­niem straży pożar­nej, która uwol­ni­łaby zakli­no­waną, kiedy nad­ludz­kim wysił­kiem udało się kata­pul­to­wać Agatę H. przez przed­nią szybę auta. Doszło przy tym do licz­nych uszko­dzeń ciała i otarć Toma­sza K., na któ­rego z impe­tem spa­dła Agata H. Poszko­do­wa­nego odwie­ziono do szpi­tala, zespół reani­ma­cyjny wal­czy o jego życie.

Mało było whi­sky w barze tego wie­czoru… A następ­nego dnia wró­ci­łam do War­szawy, gdzie chcia­łam się zako­pać w liściach na naj­bliż­sze sześć mie­sięcy!

*

Po powro­cie do domu roze­bra­łam się do naga, sta­nę­łam przed lustrem i obej­rza­łam się dokład­nie. Moje pośladki tro­chę przy­po­mi­nały spa­do­chron, ale nie­stety już po lądo­wa­niu. Posu­nę­łam się nawet do tego, że się­gnę­łam po apa­rat i prze­pro­wa­dzi­łam sprawną doku­men­ta­cję obec­nego stanu rze­czy. Nie mia­łam zamiaru nic robić z tymi zdję­ciami, ale chcia­łam je mieć. Powoli budziło się we mnie uczu­cie, któ­rego do tej pory z bli­ska nie pozna­łam. Deter­mi­na­cja. Zawsze lubi­łam swoje ciało. Było mię­ciut­kie, ale jędrne. Okrą­glut­kie, ale jak miś Oli­nek, przy­tulne i cie­plut­kie. To dla­czego teraz mi zaczęło prze­szka­dzać? Pomy­śla­łam po chwili, że prze­cież wcale mi nie prze­szka­dza. Lubię je takie, jakie jest, ale chyba lepiej będę się czuła, jak tro­chę je odchu­dzę. Dla zdro­wia, no i tego… Nie lubię się kli­no­wać w wąskich sie­dze­niach.

*

Następ­nego dnia po moim powro­cie Bater­flaj, nad­zwy­czaj zado­wo­lony, że wzię­łam udział w tak waż­nej kon­fe­ren­cji, kazał mi z niej napi­sać raport, a we wnio­skach umie­ścić infor­ma­cje, jak kon­fe­ren­cja wpły­nie na jakość mojej pracy. No wia­domo. Bez­względ­nie wpły­nie. Napi­sa­łam, zanio­słam, chcia­łam zapo­mnieć, ale nie bar­dzo mi się uda­wało.

W pią­tek Bater­flaj popro­sił, żebym do niego przy­szła. Udzielę wam kolej­nej lek­cji kor­po­ra­cyj­nej rze­czy­wi­sto­ści – ni­gdy, ale to ni­gdy z takich próśb szefa nie wynika nic dobrego. Albo dowalą ci roboty, albo z niej wywalą, w grun­cie rze­czy nie­wielka róż­nica.

Bater­flaj jak zwy­kle zaczął od nie­śmier­tel­nych słów: „Jak pani wie, jestem bar­dzo zado­wo­lony z pani pracy…”. Bar­dzo ostroż­nie kiw­nę­łam głową.

– Jest pani moc­nym ogni­wem naszego zespołu (no, tym razem się nie wysi­lił), a w związku z fak­tem, że Firma ma w sto­sunku do pani dłu­go­ter­mi­nowe plany…

Wes­tchnę­łam mimo woli.

– … chciał­bym zapro­po­no­wać, żeby zajęła się pani nieco innym pro­fi­lem naszej dzia­łal­no­ści.

No jasne! Wie­dzia­łam, wie­dzia­łam! Zde­gra­dują mnie. Będę parzyć kawę i bin­do­wać doku­menty!

– Chciał­bym, żeby objęła pani sta­no­wi­sko szefa działu kon­troli wewnętrz­nej.

Że co?

– To jest ogrom­nie ważne sta­no­wi­sko dla Firmy…

Wyłą­czy­łam się na chwilę, bo na pamięć zna­łam bla bla bla, kon­krety mnie inte­re­so­wały.

– Tro­chę będzie musiała pani jeź­dzić po Pol­sce, dosta­nie pani oczy­wi­ście auto służ­bowe, będzie pani razem z nowym radcą praw­nym robiła audyty wewnętrzne w naszych pla­ców­kach, będzie się pani spo­ty­kała z klien­tami, żeby poznać ich ocenę naszej dzia­łal­no­ści…

Och, kur­nia! Zga­dzam się! Zga­dzam!

– Zga­dza się pani?

– Ekhm, ekhm, cóż, zasko­czył mnie pan nieco – powie­dzia­łam ostroż­nie.

– Tych podróży nie będzie tak dużo, raz w tygo­dniu, auto damy pani dobre, odpo­wied­nie do poziomu mene­dżer­skiego. Ja wiem, że się musi pani zasta­no­wić, ale to szansa dla pani bla bla bla…

Ale faj­nie! Koniec sie­dze­nia za biur­kiem. Koniec wkle­py­wa­nia cyfe­rek. Auto służ­bowe! Klienci, budżet repre­zen­ta­cyjny, lan­czyki, wyjaź­dziki, hote­liki – roz­pę­dzi­łam się.

– W ponie­dzia­łek chciał­bym usły­szeć odpo­wiedź – zakoń­czył tyradę Bater­flaj.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki