Do grobowej deski - Monika Wawrzyńska - ebook + audiobook + książka

Do grobowej deski ebook

Wawrzyńska Monika

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W latach osiemdziesiątych Magda Roztocka mieszkała w małym mieście na Mazurach i marzyła o tym, żeby kiedyś mieć własną restaurację. Pod okiem doświadczonej szefowej kuchni uczyła się fachu i projektowała swoją przyszłość. Czy plany osiemnastolatki mogły się spełnić, kiedy Polska wkraczała w szalony czas przemian lat dziewięćdziesiątych? Trzydzieści lat później jej córka Marianka także staje przed pierwszymi życiowymi wyborami. Czy miłość i przyzwoitość mają tylko jeden kolor skóry, a dopiero śmierci jest dokładnie wszystko jedno? Czy tolerancja maszeruje ulicami wyłącznie z kubkiem dyniowej latte w ręku, czy też może mieć smak kugla w piątkowy szabas? I w końcu, czy w ogóle istnieje przyjaźń i miłość do grobowej deski?

Trzecia i ostatnia cześć komedii funeralnej o szalonym konsorcjum domu pogrzebowego, kwiaciarni i firmy cateringowej. I tym razem zajrzycie do domu pogrzebowego od kuchni! Szef kuchni poleca!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 221

Oceny
4,3 (400 ocen)
216
102
62
20
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aga7053

Z braku laku…

Wydaje mi się, że napisane trochę na siłę, miał być trzeci tom to jest. Moim zdaniem "nie kleji się" do poprzednich
40
Lidka0708

Z braku laku…

Niestety, dużo gorsza niż dwie poprzednie. Szkoda 😥 Lektor wspaniały.
10
chuanitta

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, zabawna, niesamowita to za mało powiedziane...
10
magdala36

Dobrze spędzony czas

O to jest trzecia część komedii funeralnej o szalonych przyjaciółkach, które połączyły biznesy pogrzebowe i weselne. Poznajemy lepiej Magdę sprawiającą, że podczas czytania stajemy się głodni. Ach te przysmaki w "Zamieszanym"! Śledzimy jej zawodową drogę, od pracy jako pomoc kuchenna i kelnerka, aż do awansu na menadżerkę. Autorka nie zapomniała też o młodszym pokoleniu bohaterów i ich wyborach uczuciowych. Nie mogę zdradzić fabuły, bo zniknie frajda z czytania. To lekka lektura, nie wymagająca zbyt wiele od czytelnika. Książka doskonale sprawdzi się jako wypełnienie wolnego czasu, dostarcza dużą porcję humoru, no i akcja nie stoi w miejscu. Dla wszystkich, którzy cenią zabawne historie o nietypowych biznesach będzie świetnym wyborem.
10
basti33

Nie oderwiesz się od lektury

Super kiedy czwarta część ?? Warto by pisać dalej
00

Popularność




Umrzeć z miłości

Cho­ciaż raz

warto umrzeć z miło­ści.

Cho­ciaż raz.

A to choćby po to,

żeby się póź­niej chwa­lić zna­jo­mym,

że to bywa.

Że to jest.

…Umrzeć.

Leżeć w cmen­ta­rzu czy­jejś szu­flady

obok innych nie­bosz­czy­ków listów

i nie­bosz­czek pamią­tek

i cier­pieć…

Cier­pieć tak bosko

i z takim pato­sem,

jakby się było Toscą

lub Wito­sem.

…I nie mieć już żad­nych spraw

i do nikogo zło­ści.

I tylko bła­gać Boga, by choć raz,

choć jesz­cze jeden raz

umrzeć z miło­ści.

Agnieszka Osiecka Umrzeć z miło­ści

Moim Rodzi­com

Część pierwsza. Aperitif

CZĘŚĆ PIERW­SZA

APE­RI­TIF

(od łac. ape­rire – otwie­rać) – pre­lu­dium do dania głów­nego, może być ser­wo­wany w for­mie alko­holu i prze­ką­sek. Ulu­biony ape­ri­tif Magdy to Ape­rol Spritz – na trzy czę­ści pro­secco doda­jemy dwie czę­ści ape­rolu i jedną wody gazo­wa­nej. Wle­wamy do dużego kie­liszka, wypeł­nio­nego lodem i ude­ko­ro­wa­nego pla­ster­kiem soczy­stej poma­rań­czy. Do tego doda­jemy świeże oliwki.

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

– Popro­szę dry­gin – dłu­go­noga bru­netka zamknęła kartę i zde­cy­do­wa­nym ruchem podała ją Mag­dzie.

– Co takiego? Nie usły­sza­łam, prze­pra­szam – zdzi­wiła się lekko Magda.

– Dry­gin – powtó­rzyła nie­cier­pli­wie klientka.

– A może mi to pani poka­zać w kar­cie? – zapy­tała kel­nerka nie­pew­nie.

Bru­netka prze­wró­ciła oczami, otwo­rzyła kartę i stuk­nęła w nią dłu­gim czer­wo­nym pazu­rem.

Magda nachy­liła się nad sto­łem. Karta była otwarta na menu alko­holi, a pazur stu­kał w napis: Dry gin 50 ml. Magda tylko zamru­gała szybko oczami i bez słowa zabrała kartę.

– Już podaję.

Pode­szła do bar­mana, rzu­ciła kartę na stół kel­ner­ski i uśmiech­nęła się sze­roko.

– Pani prosi o dry­gin – powie­działa, a bar­man, oparty łok­ciami o blat, drgnął.

– O co?

– O dry­gin. Pięć­dzie­siątkę.

– A skąd ja mam ci to wziąć? Co to jest w ogóle?

– Dżin. Wytrawny. Draj-dżin. Dry-gin – prze­sy­la­bi­zo­wała.

– Dobry Boże – wes­tchnął bar­man. – Ma być z toni­kiem czy bez niczego?

– Jakby miał być z czymś, to nie byłby to dry­gin. Bar­dzo jestem cie­kawa, czy wypije.

– Wąt­pię, żeby stała się zago­rzałą fanką – mruk­nął bar­man i się­gnął po kie­li­szek do wódki. – Może jej cho­ciaż cytryny dołożę.

Klientka umo­czyła usta, skrzy­wiła się mimo­wol­nie i odsta­wiła kie­li­szek na stół. Magda przy­pa­try­wała się, jak kobieta mor­duje się ze swoim dry­gi­nem dwa­dzie­ścia minut, sącząc napój i krzy­wiąc się przy każ­dym łyku. Pomy­ślała, że pew­nie przy­je­chała do sto­licy, tak jak ona kie­dyś, z jakiejś małej miej­sco­wo­ści i pró­buje po omacku korzy­stać z atrak­cji wiel­kiego mia­sta.

Pew­nej soboty, kiedy przy­szła do pracy, mene­dżer restau­ra­cji wła­śnie rwał sobie włosy z głowy. Nie zja­wił się pomoc­nik kucha­rza, a drugi leżał w szatni, pijany w sztok i nie docie­rało do niego żadne ludz­kie słowo.

– Cała sala rezer­wa­cji – jęk­nął mene­dżer. – Skąd ja mam wziąć czło­wieka na już?

– Sam nie dam rady – zastrzegł Igor, który peł­nił funk­cję kucha­rza zmia­no­wego.

– A Jadzia? – zapy­tała o drugą kucharkę Magda.

– Ma wesele syna – jęk­nął mene­dżer. – A Jagoda i Krzy­siek poje­chali nad morze. Chyba sam stanę!

– Jesz­cze czego – burk­nął Igor. – Szef nawet noża nie umie trzy­mać. Kie­dyś szef miał tylko mar­chewkę pokroić, to pogo­to­wie przy­je­chało.

– To co zro­bić? – jęk­nął mene­dżer. – Wysła­łem wia­do­mo­ści do wszyst­kich na pej­dżery, ale nikt nie oddzwa­nia.

– Może ja pomogę ? – zapy­tała Magda nie­śmiało.

– Ty? – zdzi­wili się uni­sono Igor i szef.

– No, coś tam potra­fię, pra­co­wa­łam jako pomoc – zaczęła nie­pew­nie Magda.

– Idź – zde­cy­do­wał szef. – Zastęp­stwo za cie­bie szyb­ciej znajdę.

Igor za to spoj­rzał na nią nie­uf­nie i lekko się skrzy­wił.

– Znasz cho­ciaż menu?

– No prze­cież muszę znać, skoro zachwa­lam je klien­tom. Wiem, jak danie powinno wyglą­dać. Daj mi szansę.

Igor, który i tak nie miał innego wyj­ścia, zre­zy­gno­wany kiw­nął głową.

– Ale szef płaci trzy razy taką stawkę jak za kel­ne­ro­wa­nie! Skoro nie mam napiw­ków!

Mene­dżer tylko jęk­nął i ode­słał ich do kuchni. Nie musiał wie­dzieć, że kucha­rze i pomoce mieli odpa­lany pro­cent od kel­ne­rów.

Magda była w siód­mym nie­bie. Miała pra­co­wać w kuchni, w sto­licy, w jed­nej z naj­bar­dziej zna­nych restau­ra­cji! Igor wes­tchnął i kazał jej przy­go­to­wać warzywa. Zer­kał spod oka, jak sobie radzi, i z każ­dym ruchem jej noża nabie­rał otu­chy, że ten plan może wypa­lić.

Tym­cza­sem Magda umor­do­wała się trzy razy bar­dziej niż pod­czas kel­ne­ro­wa­nia. Igor jej nie chwa­lił, ale wyda­wał coraz bar­dziej skom­pli­ko­wane pole­ce­nia. Od pary włosy skrę­ciły jej się w sprę­żynki, miała dwa popa­rze­nia na nad­garstku, bo nie wie­działa, jak wycią­gnąć ziem­niaki z fry­tury, i jedno małe roz­cię­cie na palcu wska­zu­ją­cym, bo za szybko sie­kała natkę. O pół­nocy, kiedy zamy­kali kuch­nię, była zgrzana, zmę­czona i bar­dzo zado­wo­lona.

– Dobra robota – mruk­nął Igor. – Może zamie­nisz na stałe salę na kuch­nię?

Magda się uśmiech­nęła.

– Poga­dam z sze­fem.

Przy­biła piątkę z Igo­rem i poszła się prze­brać. Kiedy wra­cała do aka­de­mika, zasta­na­wiała się, jak bar­dzo przej­ście do kuchni zmniej­szy jej zarobki. Jako kel­nerka dosta­wała cał­kiem przy­zwo­ite napiwki. Naj­bar­dziej lubiła duże grupy cudzo­ziem­ców. Zwy­kle skła­dali się na rachu­nek i każdy dorzu­cał nieco wię­cej niż powi­nien. Kie­dyś dostała napi­wek, który wystar­czył jej na zapła­ce­nie aka­de­mika za cały mie­siąc. Doszła do wnio­sku, że może uda jej się usta­lić z mene­dże­rem, że będzie pra­co­wała trzy dni w tygo­dniu jako pomoc kucha­rza i trzy dni jako kel­nerka.

I tak zaczęła się uczyć, jak przy­go­to­wać owoce morza, woło­winę, kró­lika czy jagnię­cinę. Pra­co­wała z pro­duk­tami, o któ­rych w Orzycu nikt nie sły­szał. Kto by tam chciał jeść robaki albo rybie jaja? Ale robaki, a w zasa­dzie kre­wetki, małże i kal­mary sma­ko­wały wspa­niale. Co prawda, dopiero kiedy nauczyła się, że na patel­nię wrzuca się je dosłow­nie na kil­ka­dzie­siąt sekund przed poda­niem. Pierw­sze kre­wetki sma­żyła dwa­dzie­ścia minut, aż się trzy­krot­nie skur­czyły. Kiedy Igor to zoba­czył, pod­szedł, wyrwał jej patel­nię i wyrzu­cił wszystko do śmiet­nika.

– Zabój­czyni – szep­nął z wyrzu­tem, a potem wygrze­bał jedną kre­wetkę ze śmiet­nika i kazał jej zjeść. Była ohydna, gumo­wata i sucha. Wziął nową patel­nię, nalał troszkę oliwy z oli­wek, doło­żył kla­ro­wane masło, wrzu­cił drobno posie­kane czo­snek i chili. Po chwili dorzu­cił kre­wetki, sma­żył może z minutę, zdjął z ognia i posy­pał kolen­drą. Podał jej patel­nię i zachę­cił, żeby spró­bo­wała. Smak ją oszo­ło­mił.

– To jest… To jest obłędne! – wydu­kała, obli­zu­jąc palce.

Igor wzru­szył ramio­nami, rzu­cił zna­czące spoj­rze­nie w stronę kosza na śmieci i wró­cił do pracy.

Mag­da­lena Roz­tocka była wysoką, szczu­płą blon­dynką z dłu­gimi wło­sami, które naj­czę­ściej wią­zała w koń­ski ogon. Miała duże nie­bie­skie oczy w ciem­nej opra­wie i pokaźny biust. Nic dziw­nego, że dobrze spraw­dzała się w kel­ne­ro­wa­niu; jej fizyczne atuty były nie do prze­ce­nie­nia. Prawda bowiem jest taka, że im atrak­cyj­niej­szy kel­ner, tym więk­sze dostaje napiwki. Jest to natu­ral­nie sek­si­stow­skie, ale doty­czy pro­por­cjo­nal­nie i spra­wie­dli­wie obu płci. Cho­ciaż naj­pięk­niej­szy nawet kel­ner nie otrzyma napiwku, jeśli będzie nie­miły.

Magda przy­je­chała do War­szawy na stu­dia w Szkole Głów­nej Gospo­dar­stwa Wiej­skiego na wydziale Tech­no­lo­gii Żyw­no­ści i Żywie­nia Czło­wieka. Od naj­młod­szych lat pasjo­no­wała się goto­wa­niem i na każde pyta­nie, kim chce zostać w przy­szło­ści, odpo­wia­dała, że sze­fową kuchni.

Marzyła, że kie­dyś będzie miała wła­sną restau­ra­cję.

Do reali­za­cji swo­ich pla­nów pode­szła bar­dzo poważ­nie. Pierw­szym kro­kiem była prze­pro­wadzka z mazur­skiego Orzyca do sto­licy, dru­gim – wybór stu­diów, naj­bli­żej zwią­za­nych z sze­roko poję­tym przy­go­to­wy­wa­niem żyw­no­ści. Pełne poli­to­wa­nia komen­ta­rze, że po takiej szkole będzie pra­co­wała albo w spół­dzielni mle­czar­skiej, albo w zakła­dach ryb­nych, nie robiły na niej żad­nego wra­że­nia. Nie zamie­rzała wra­cać po stu­diach do Orzyca, gdzie od zawsze kró­lo­wała jedna restau­ra­cja, Mazur­ska, gdzie nie­za­stą­piona sze­fowa kuchni, pani Jadzia, ser­wo­wała mięsa, któ­rych nazwy, nie wia­domo dla­czego, wywo­dziły się od śre­dnio­wiecz­nych urzęd­ni­ków, czyli stek kasz­te­lana, zraz soł­tysa czy kotlet woje­wody.

Mama Magdy pra­co­wała tam jako kucharka.

Było to naj­bar­dziej ele­ganc­kie miej­sce na kuli­nar­nej mapie tego mia­sta, które nawet swego czasu biło się z suk­ce­sem o Złotą Patel­nię. Tro­feum to wisiało wyraź­nie wyeks­po­no­wane na ścia­nie i przy­cią­gało pełne sza­cunku spoj­rze­nia.

Magda czę­sto tam wpa­dała i – ocza­ro­wana nowo­cze­śnie wypo­sa­żoną kuch­nią – poma­gała, na ile potra­fiła.

Stali bywalcy mogli spró­bo­wać kul­to­wego kotleta bel­we­der­skiego, czyli schabu zawi­ja­nego z szynką i serem. Ser­wo­wano tam rów­nież nowinkę kuli­narną, taką jak krem z pie­cza­rek, ale mało kto się do tego dania prze­ko­ny­wał. Co to w końcu za zupa, prze­cie­rana taka, jak dla obłoż­nie cho­rego. Nor­malny, zdrowy czło­wiek ma zęby, to może pogryźć warzywa, nie trzeba ich mik­so­wać jak – nie przy­mie­rza­jąc – dla nie­mow­laka albo babci sta­ruszki.

Argu­menty, że to prze­cież taka ele­gancka zupa krem, kwi­to­wano pobłaż­li­wymi uśmie­chami.

– Już tam, ele­gan­cja wielka. Co to, panom hra­biom się gryźć nie chce? Krem to może być suł­tań­ski, a nie z pie­cza­rek!

Wia­domo prze­cież, że ele­gancki obiad to porządny kotlet, nadziany szynką i serem oraz porząd­nie opa­nie­ro­wany i obsma­żony w głę­bo­kim oleju. Do tego złote frytki. I nie jakieś tam z paczki, mro­żone, ale z praw­dzi­wych, świe­żych ziem­nia­ków. No i bukiet suró­wek. Już sama nazwa „bukiet” była ele­gancka.

Pro­wa­dze­nie lokalu utrud­niał sys­tem regla­men­ta­cji towaru, ale były spe­cjalne przy­działy dla restau­ra­cji. Kto pra­co­wał w takim miej­scu, raczej biedy nie cier­piał. Magda w ogóle nie zasta­na­wiała się, dla­czego w domu zawsze jest mięso, mleko, mąka czy cukier, skoro wszystko było na kartki.

Dziew­czyna szybko stała się ulu­bie­nicą pani Jadzi, która bur­czała za każ­dym razem, kiedy ją widziała, uda­jąc, że tylko w kuchni prze­szka­dza i głowę zawraca. Ale cią­gle miała dla niej jakąś robotę. Poka­zy­wała, jak kroić mięso, jak robić deko­ra­cje z mar­chewki, i zdra­dzała sekrety złota na kotle­tach.

Magda ni­gdy nie miała wąt­pli­wo­ści, że zosta­nie sze­fem kuchni. Cho­ciaż pani Jadzia widziała ją w przy­szło­ści jako swoją zastęp­czy­nię, to Magda nie wią­zała przy­szło­ści z Orzy­cem.

Widziała sie­bie raczej wśród gości we fra­kach i suk­niach wie­czo­ro­wych, któ­rych nieco bra­ko­wało w Mazur­skiej. Goście sie­dzieli nad linem w śmie­ta­nie albo nad śle­dziem w oleju, w weł­nia­nych czap­kach, któ­rych z nie­zna­nych przy­czyn pra­wie ni­gdy nie zdej­mo­wali z głów. Odbie­rało to nieco szyku tym kola­cjom, cho­ciaż bukiet suró­wek robił, co mógł, żeby to napra­wić.

Kiedy Magda przy­je­chała do War­szawy, zamiesz­kała w aka­de­miku, a że znała tro­chę angiel­ski, zatrud­niła się jako kel­nerka w lokalu na Rynku Sta­rego Mia­sta.

Tam odkryła, że jako przy­szła wła­ści­cielka restau­ra­cji musi przede wszyst­kim poznać wszyst­kie triki kel­ne­rów i kucha­rzy, któ­rzy oprócz pen­sji i napiw­ków wycią­gali co naj­mniej trzy razy tyle na róż­nego rodzaju prze­krę­tach.

Kró­lo­wał wśród nich kel­ner Jurek, który nie miał żad­nych opo­rów przed kro­je­niem klien­tów, zwłasz­cza zagra­nicz­nych.

A kiedy dzięki sza­lo­nej infla­cji nastą­piła w Pol­sce deno­mi­na­cja – zda­rzało mu się zaro­bić w jeden dzień tyle, że mógł opła­cić trzy czyn­sze za miesz­ka­nie. Potra­fił sprze­dać w nocy paczkę papie­ro­sów za cenę dzie­sięć razy wyż­szą niż urzę­dowa, flaszkę za dwa­dzie­ścia razy wię­cej, rzadko kiedy nabi­jał cokol­wiek na kasę, wysta­wiał lewe rachunki i przyj­mo­wał jedy­nie gotówkę. Nie gar­dził też walutą, prze­li­cza­jąc ją na zde­no­mi­no­wane zło­tówki po kosmicz­nych kur­sach.

Żeby wła­ści­ciel knajpy się nie zorien­to­wał, że tyle rachun­ków idzie bokiem, cicha­czem doku­po­wali w MAKRO towar i wsta­wiali go do maga­zynu, mając na nim prze­bitkę kil­ku­set pro­cent. Jed­nak naj­waż­niej­szą osobą w restau­ra­cji była pani Janeczka. Pra­co­wała na zmy­waku, a od jesieni do wio­sny obsta­wiała szat­nię. Znała się na wszyst­kich kel­ner­skich prze­krę­tach i pobie­rała sto­sowny pro­cent od każ­dej podej­rza­nej trans­ak­cji.

Magda, która stu­dio­wała dzien­nie, spę­dzała nie­mal każde popo­łu­dnie i wie­czór w restau­ra­cji U Bohuna, któ­rej nazwę obco­kra­jowcy wyma­wiali „ju bocien” i która była otwarta do ostat­niego klienta.

Kiedy należy zamy­kać, decy­do­wała pani Janeczka, która wpraw­nym okiem oce­niała stan trzeź­wo­ści klien­tów i poten­cjał zaro­bie­nia na nich grub­szej kasy. Decy­zja pani Janeczki była święta i osta­teczna, więc ile­kroć powie­działa, że pora zamy­kać, to wystar­czało dzie­sięć minut, żeby z lokalu znik­nęli wszy­scy klienci.

Święte były też puste butelki po praw­dzi­wym szam­pa­nie, któ­rych ni­gdy nie wyrzu­cano. Oka­zy­wano je upier­dli­wym klien­tom, któ­rzy potra­fili się awan­tu­ro­wać, że trze­cia kolejka była polana zwy­kłym winem musu­ją­cym. Tak samo było z dwu­na­sto­let­nią whi­sky, któ­rej uży­wano bar­dzo oszczęd­nie, posił­ku­jąc się naj­czę­ściej czer­wo­nym Jasiem Wędrow­nicz­kiem, nie­za­leż­nie od rodzaju zamó­wie­nia.

Bar­mani U Bohuna nie bawili się w żadne monety wkle­jane do mia­rek alko­holu, żeby nalać klien­towi mniej do szklanki. Uczci­wie nale­wano tyle, ile trzeba, a że nie­ko­niecz­nie to był zamó­wiony alko­hol, to już naprawdę rzadko który klient się orien­to­wał. Pil­no­wano rów­nież, żeby pierw­sza kolejka była zgodna z zamó­wie­niem, tego wyma­gał w końcu etos bar­mana. Potem to już zwy­czaj­nie szkoda było dobrego alko­holu na pija­ków, któ­rzy i tak nie roz­róż­niali sma­ków. Powszech­nie zatem uwa­żano, że U Bohuna pra­cują uczciwi bar­mani i restau­ra­cja nie­zmien­nie cie­szyła się zna­ko­mitą opi­nią.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

– To dwa steki popro­simy – klient popa­trzył na nią z góry, co było nie­ma­łym osią­gnię­ciem, bo sie­dział, a Magda stała.

– Jak mają być zro­bione? – zapy­tała grzecz­nie.

– Mnie pani pyta, jak mają być zro­bione? – facet zro­bił wiel­kie oczy. – Pani zapyta kucha­rza!

– Oczy­wi­ście, prze­pra­szam pana, nowa tu jestem – skła­mała Magda. – A woli­cie pań­stwo, żeby były dobrze wysma­żone czy może śred­nio?

– No chyba to jest dobra restau­ra­cja? – zapy­tała towa­rzy­sząca mu dziew­czyna. – To wia­domo, że dobrze, a nie byle jak!

– Tak, słuszna uwaga, uczę się jesz­cze – wymam­ro­tała Magda. – Jakieś dodatki? Ziem­niaki, frytki, warzywa?

– Ziem­niaki to też warzywa – pouczyła ją dziew­czyna, a Magda w duchu poli­czyła do sied­miu.

– To może naj­pierw zapy­tam o doda­tek skro­biowy. Ziem­niaki? Frytki?

– Doda­je­cie skro­bię do posił­ków? Jezu, myśla­łam, że to dobra restau­ra­cja. Chodź, skar­bie, pój­dziemy gdzie indziej, bo nas tutaj zatrują!

Dziew­czyna zabrała torebkę i rzu­ca­jąc Mag­dzie obu­rzone spoj­rze­nie, wyszła, a jej towa­rzysz podrep­tał za nią.

Zda­rzali się też klienci, któ­rzy byli namolni, a cza­sami wręcz agre­sywni, ale zwy­kle wtedy wcho­dziła do gry pani Janeczka. Była to osoba dość niska i kor­pu­lentna, więc jak się roz­pę­dziła i nabrała pręd­ko­ści, to nie można było jej zatrzy­mać. Wypa­dała z zaple­cza na salę, lżyła napa­stu­ją­cego nie­wy­szu­ka­nymi słowy i bez­ce­re­mo­nial­nie kazała mu się wyno­sić. Klienci byli zazwy­czaj tak zdzi­wieni inter­wen­cją czer­wo­nej na obli­czu, małej furii, że w pośpie­chu opusz­czali lokal, nie chcąc wda­wać się z nią w pyskówkę. Zosta­wiali wtedy wię­cej gotówki, niż wyma­gał rachu­nek, i ni­gdy nie cze­kali na resztę. Pani Janeczka zabie­rała w takich sytu­acjach pięć­dzie­siąt pro­cent napiwku, wycho­dząc ze słusz­nego skąd­inąd zało­że­nia, że zysk ten jest głów­nie zasługą jej zde­cy­do­wa­nych dzia­łań.

Z mniej namol­nymi klien­tami Magda radziła sobie sama, odrzu­ca­jąc koń­skie zaloty, pro­po­zy­cje kola­cji, wspól­nej nocy lub moż­li­wo­ści zaro­bie­nia dodat­ko­wych pie­nię­dzy za rolę prze­wod­nika po noc­nej War­sza­wie. Kiedy jakiś oblech w wieku jej ojca zaczy­nał się śli­nić na jej widok, pytała go zwy­kle o imię. I nie­za­leż­nie od tego, jakie imię poda­wał, mówiła: „O! Tak ma na imię mój dzia­dek, pan nawet mi go tro­chę przy­po­mina, cho­ciaż on jest tro­chę młod­szy!”.

Zwy­kle wystar­czało.

Zda­rzali się też klienci, któ­rzy koniecz­nie chcieli pomóc. Tych Magda nie zno­siła z całego serca. Każdy kel­ner wie, że nosze­nie cięż­kiej tacy z kil­koma lub kil­ku­na­stoma szklan­kami to sztuka sama w sobie. Należy posiąść umie­jęt­ność balan­so­wa­nia tacy jedną ręką, żeby można było drugą po kolei zdej­mo­wać szklanki i sta­wiać przed klien­tem. Naj­gor­sze, co można zro­bić w takiej chwili, to pró­bo­wać pomóc kel­nerowi, zdej­mu­jąc mu znie­nacka z jed­nej strony tacy ciężki kufel pół­li­tro­wego piwa. Cała wypra­co­wana kon­struk­cja natych­miast traci rów­no­wagę i jeśli kel­ner nie zdąży zła­pać tacy obiema rękami, wszystko ląduje na pod­ło­dze.

Klien­tom Magdy dwu­krot­nie udała się sztuka wywa­le­nia całej tacy z napo­jami, dopóki nie nauczyła się tego kon­tro­lo­wać. Za pierw­szym razem potłu­kła zastawę, któ­rej war­tość prze­kra­czała jej dniówkę. Klient, który został oblany spa­da­ją­cym piwem, zażą­dał rów­nież zwrotu za rachu­nek z pralni.

Magda popła­kała się wów­czas na zaple­czu, aż pani Janeczka kazała jej prze­stać się mazać, a nawet posu­nęła się do tego, że nie wzięła od niej tego dnia swo­jego świę­tego pro­centu.

W piąt­kowy wie­czór cała restau­ra­cja była pełna. Przy wej­ściu, w szatni, kró­lo­wała jak zwy­kle pani Janeczka, ukła­da­jąca pię­cio­zło­tówki od klien­tów w wyso­kie kominy. Szat­nia gene­ral­nie była bez­płatna, tak jak toa­leta, ale pani Janeczka kon­te­sto­wała tę zasadę. Skru­pu­lat­nie egze­kwo­wała pią­taka za każdy płaszcz, a za futro nie wahała się przy­jąć dyszki albo dwóch.

Mag­dzie też zda­rzały się fuchy w szatni. Bar­dzo je lubiła. Czło­wiek sie­dział na tyłku cały wie­czór, czy­tał książki albo się uczył, co jakiś czas brał lub wyda­wał płaszcz klienta, pobie­ra­jąc sto­sowną opłatę. Nic dziw­nego, że pod koniec wie­czoru pod szat­niar­skim bla­tem stało co naj­mniej sześć komi­nów, uło­żo­nych z dzie­się­ciu pię­cio­zło­tó­wek. Trzy­sta zło­tych, nie­opo­dat­ko­wa­nych, uczci­wie zaro­bio­nych pod­czas czy­ta­nia ksią­żek, to była naprawdę kupa forsy.

Pani Janeczka pod­nio­sła nagle czuj­nie głowę znad liczo­nych komi­nów, bo do restau­ra­cji weszła Gwiazda Kina. Gwiazdy mają to do sie­bie, że błysz­czą świa­tłem odbi­tym, potrze­bują zatem odpo­wied­niej publiki, w któ­rej oczach mogą zoba­czyć zachwyt. Gwiazda weszła, sta­nęła w drzwiach, roz­ło­żyła ramiona i dźwięcz­nym gło­sem zawo­łała:

– Dzień dobry!

Pani Janeczka aż się wzdry­gnęła i dwa kominy roz­sy­pały się po pod­ło­dze.

– Żesz, twoja… – zaklęła.

Wszyst­kie oczy zwró­ciły się na Gwiazdę, która tanecz­nym kro­kiem pode­szła do zare­zer­wo­wa­nego sto­lika, wyraź­nie cze­ka­jąc, aż ktoś jej odsu­nie krze­sło. Towa­rzy­sząca jej świta podrep­tała za nią. Magda pode­szła, usa­dziła Gwiazdę wraz z towa­rzy­stwem, odda­jąc im ade­kwatne do ocze­ki­wań honory.

– Rozu­miem, że pierw­sze zamó­wie­nie gra­tis? – roze­śmiała się Gwiazda per­li­ście i odrzu­ciła włosy do tyłu, tak że pra­wie wpa­dły do żurku osoby sie­dzą­cej przy sąsied­nim sto­liku.

– Lepiej! – zapew­niła ją Magda, a Gwiazda obda­rzyła ją apro­bu­ją­cym uśmie­chem. – Dostaną pań­stwo rabat na całe zamó­wie­nie!

Gwiazda zmro­ziła Magdę spoj­rze­niem. Pomysł na pierw­sze zamó­wie­nie gra­tis był znacz­nie lep­szy, bo cho­dzili tak od knajpy do knajpy, wszę­dzie zado­wa­la­jąc się pierw­szą i jed­no­cze­śnie ostat­nią kolejką. Jej wzrok mówił wyraź­nie, że prze­cież splen­dor, jaki wnosi Gwiazda ze sobą w momen­cie wej­ścia w skromne progi byle gów­nia­nej restau­ra­cji, jest chyba bez­cenny. Magda kla­snęła w dło­nie i z rado­snym uśmie­chem zapy­tała:

– To co? Szam­pana? Naj­lep­szego, rzecz jasna!

Gwieź­dzie mina zrze­dła i blask jakby nieco przy­gasł. Zasta­na­wiała się chwilę i wykrzyk­nęła:

– Hej! Słu­chaj­cie! A może pój­dziemy tutaj obok, tam jest miej­sce do tań­cze­nia! Bo tutaj to sobie nie posza­le­jemy! – zro­biła sro­dze zawie­dzioną minę i rzu­ciła Mag­dzie mor­der­cze spoj­rze­nie.

Świta przy­kla­snęła i wszy­scy zaczęli się zbie­rać.

– Ach! Jaka szkoda! – wes­tchnęła Magda, przy­kła­da­jąc obie dło­nie do policz­ków. – Taki splen­dor! Taka Gwiazda! Taki honor dla naszej restau­ra­cji! Może następ­nym razem!

Gwiazda rzu­ciła Mag­dzie spoj­rze­nie wyraź­nie mówiące, że następ­nego razu nie będzie, i całe towa­rzy­stwo opu­ściło lokal.

W ponie­dział­kowe popo­łu­dnia nie było za to zbyt dużego ruchu. Magda sie­działa przy barze i czy­tała notatki z wykładu, kiedy do sali zaj­rzał jakiś tury­sta z dużym ple­ca­kiem.

– Dzień dobry! Czy można tu coś zjeść?

– Tak, oczy­wi­ście, zapra­szam.

Tury­sta wyraź­nie się ucie­szył, zdjął ple­cak i posta­wił obok sto­lika. Magda zesko­czyła z baro­wego stołka i się­gnęła po kartę, kiedy pani Janeczka syk­nęła na nią.

– Ty, muszę dziś wcze­śniej wyjść, pora­dzi­cie sobie ze zmy­wa­niem?

– Jasne – Magda kiw­nęła głową. W ponie­działki zamy­kali naj­czę­ściej przed pół­nocą, bo lokal świe­cił pust­kami. – Spoko, damy radę.

Odwró­ciła się, żeby zanieść kartę nowemu gościowi, i otwo­rzyła usta ze zdu­mie­nia.

Gość wycią­gnął z ple­caka wła­sne kanapki, roz­ło­żył je na sto­liku i pochła­niał je z wyraź­nym zado­wo­le­niem.

– Tak się cie­szę – powie­dział do niej tury­sta mię­dzy jed­nym a dru­gim kęsem – że mogłem sobie przy­siąść. Wszę­dzie mnie prze­ga­niali. A pani taka miła i się zgo­dziła – uśmiech­nął się sze­roko, aż kawa­łek mor­ta­deli wypadł mu z ust na sto­lik. – Oj, prze­pra­szam!

Mag­dzie na chwilę ode­brało głos, ale nie miała serca go wyrzu­cać.

– Może cho­ciaż her­baty pan się napije? – zapy­tała słabo.

– Nie, nie, nie mam za dużo pie­nię­dzy, wie pani. Zjem sobie i zaraz pójdę.

Magda pode­szła do eks­presu i nalała wrzątku do kubka. Poło­żyła na tale­rzyku torebkę her­baty English bre­ak­fast, pla­ste­rek cytryny i zanio­sła mu do sto­lika.

– Na koszt firmy.

– O jejku! Bar­dzo dzię­kuję! Pani naprawdę taka miła! – ucie­szył się tury­sta, otwie­ra­jąc kopertę z her­batą. – Her­batę to ja lubię, wie pani. Ale tych wymyśl­nych drin­ków to nie rozu­miem. Wczo­raj przy­je­cha­łem i wszy­scy mnie nama­wiali, żebym jed­nego drinka cho­ciaż spró­bo­wał, no to wzią­łem. Taka dziwna nazwa… A wiem! Moczajto. Ale wie pani, nie bar­dzo mi to sma­ko­wało. Nie dość, że same takie nie­doj­rzałe cytryny dosta­łem, nie to co tutaj, u pani, to jesz­cze ta bułka tarta… w zębach okrop­nie chrzę­ściło! No czego to ludzie nie wymy­ślą, naprawdę! – pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem, wrzu­cił cytrynę do her­baty i znowu uśmiech­nął się do Magdy. – Bo ja tu z wycieczką przy­je­cha­łem. Ale już dziś wra­camy, długa droga w auto­bu­sie, wie pani. Ale dzię­kuję, że mogłem sobie na chwilę usiąść. No i za her­batę z praw­dziwą cytryną! Jesz­cze raz bar­dzo dzię­kuję, będę leciał, bo jesz­cze nie zdążę na zbiórkę.

Poma­chał jej i wyszedł. Magda zachi­cho­tała i odma­chała ze szczerą sym­pa­tią.

Kilka minut póź­niej weszła para. Ona, ubrana w obci­słe leg­ginsy i blu­zeczkę odsła­nia­jącą pępek, miała może ze dwa­dzie­ścia lat. On był co naj­mniej dwa razy star­szy od niej i nad­zwy­czaj z sie­bie zado­wo­lony.

Usie­dli przy tym samym sto­liku, przy któ­rym sie­dział przed chwilą prze­miły tury­sta.

Facet pstryk­nął na Magdę pal­cami.

Pode­szła do nich z kar­tami.

– Dzień dobry pań­stwu.

– Ja chcem eks­presso z bej­le­jem – zaor­dy­no­wała pew­nym gło­sem dziew­czyna.

– Jaką naj­droż­szą whi­sky macie? – zapy­tał jej towa­rzysz, nie zaglą­da­jąc do karty.

– Pole­cam pięt­na­sto­let­niego sin­gle malta… – zaczęła Magda.

– Może być. Z colą i onde­rok.

– On the rocks? – upew­niła się.

– No prze­cież mówię.

– Już podaję – Magda uśmiech­nęła się grzecz­nie i wró­ciła do bar­mana.

– Czer­wo­nego jasia mu nalej z colą i na lodzie – mruk­nęła i dodała szep­tem, jak wyglą­dało praw­dziwe zamó­wie­nie. Bar­man kiw­nął głową, się­gnął po butelkę High­land Park i udał, że ją odkręca.

Para zaczęła się mig­da­lić przy sto­liku. Magda bez słowa zanio­sła im zamó­wie­nie, zasta­na­wia­jąc się smutno nad prze­kro­jem klien­teli na war­szaw­skiej Sta­rówce. Dziew­czyna wygi­nała się na krze­śle jak rosyj­ska gim­na­styczka. Facet łyk­nął w amoku whi­sky, zakrztu­sił się i zaczął kasz­leć, poka­zu­jąc Mag­dzie, żeby go ude­rzyła w plecy. Zro­biła to z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią. Chęt­nie zdzie­li­łaby go kijem bejs­bo­lo­wym, ale nie mając na podo­rę­dziu kija, wło­żyła w ude­rze­nie ręką całe serce.

– Jezu! Co pani! – wychar­czał facet, łapiąc się dra­ma­tycz­nie za bok. – Chce mnie pani zabić?

– Skąd taka myśl? – zdzi­wiła się teatral­nie. – Chcia­łam tylko pomóc. I chyba pomo­głam?

Facet rzu­cił jej ura­żone spoj­rze­nie, ale jego kicia znowu zaczęła się gibać i giąć jak trzcina, więc wró­cił do prze­rwa­nych przez whi­sky czyn­no­ści. Para ode­rwała się od sie­bie, coś poszep­tała i po chwili zeszła do toa­lety, ale Mag­dzie nie chciało się za nimi lecieć, a potem kłó­cić. Była pewna, że i tak za dzie­sięć minut będzie po robo­cie, i nie myliła się. Dziew­czyna wró­ciła, popra­wia­jąc topik, a mina faceta świad­czyła, że w jego prze­ko­na­niu spi­sał się zna­ko­mi­cie. Popro­sili o rachu­nek, który wyniósł sie­dem­dzie­siąt zło­tych, facet rzu­cił na stół stówę i wyszli.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Mag­dzie bra­ko­wało czasu dla sie­bie. Od rana miała zaję­cia na uczelni, po połu­dniu leciała do Bohuna na jedną ze swo­ich szycht jako kel­nerka, pomoc kucha­rza lub szat­niarka. Nie zda­rzało się, żeby koń­czyli przed pół­nocą, a Magdę cze­kał jesz­cze kurs noc­nym auto­bu­sem do aka­de­mika. Któ­rejś nocy wra­cała ze Sta­rówki z bandą kom­plet­nie zala­nych stu­den­tów i kiedy jeden z nich narzy­gał jej na buty, zde­cy­do­wała, że oto nad­szedł czas na zakup wła­snego auta.

– …sze­pra­szam, sięż­niczko – wybeł­ko­tał pijak, sta­ra­jąc się zetrzeć pawia ręka­wem kurtki.

Magda skrzy­wiła się i odwró­ciła głowę, obie­cu­jąc sobie w duchu, że w ciągu naj­da­lej dwóch tygo­dni zmieni śro­dek loko­mo­cji na wła­sny.

Sied­mio­let­niego malu­cha w kolo­rze yel­low bahama kupiła od star­szego pana, który zapew­niał, że jeź­dził nim jedy­nie po zakupy w nie­dzielę, i wyglą­dało na to, że nie mijał się z prawdą. Autko było bar­dzo zadbane, zimo­wało pod pokrow­cem, srebrne zde­rzaki były wypu­co­wane i lśniące. Do tego miało wycią­gane z deski roz­dziel­czej radio Safari, więc Magda nie posia­dała się z rado­ści. Wresz­cie mogła pospać godzinę dłu­żej, bo po pracy szyb­ciej wra­cała do domu i mogła póź­niej wsta­wać na zaję­cia. Co prawda na­dal nie miała czasu dla sie­bie, ale widziała w tym też dobre strony, bo ozna­czało to rów­nież brak czasu na wyda­wa­nie pie­nię­dzy.

Ni­gdzie nie wyjeż­dżała, nie kupo­wała sobie nowych ciu­chów, pie­nią­dze szły jedy­nie na ben­zynę. Kominy gotówki rosły. Ulo­ko­wała je na wszelki wypa­dek w banku, oba­wia­jąc się, że aka­de­mik to nie jest naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce dla takiej ilo­ści forsy. Pra­co­wała całe stu­dia, rów­nież w waka­cje, wpa­da­jąc jedy­nie na kilka dni w roku do Orzyca. Dyplom obro­niła z wyni­kiem bar­dzo dobrym i jako świeżo upie­czona magi­ster inży­nier tech­no­lo­gii żywie­nia zaczęła się zasta­na­wiać, co robić dalej.

Nie porzu­ciła marze­nia o otwar­ciu wła­snej restau­ra­cji, ale czuła, że ma zde­cy­do­wa­nie za mało doświad­cze­nia w zarzą­dza­niu, żeby rzu­cać się na aż tak głę­boką wodę. Bała się stra­cić z takim wysił­kiem zaro­bione pie­nią­dze i zasta­na­wiała się, czy na począ­tek nie poszu­kać wspól­nika, z któ­rym mogłaby dzie­lić suk­cesy i ryzyko. Prze­glą­dała ogło­sze­nia o pracy, kiedy w oko wpadł jej anons wiel­kiej, mię­dzy­na­ro­do­wej firmy, która szu­kała mene­dże­rów w zarzą­dza­niu sie­cią restau­ra­cji. To było to.

W latach dzie­więć­dzie­sią­tych mię­dzy­na­ro­dowe kor­po­ra­cje pchały się na pol­ski rynek niczym gołę­bie do chleba na kra­kow­skim rynku. Nie było fachow­ców, któ­rzy znali się na zarzą­dza­niu, wszy­scy uczyli się na wła­snych błę­dach, a kor­po­ra­cyjni mene­dże­ro­wie sza­stali kasą na szko­le­nia i wyjazdy wszel­kiej maści. Magda jeź­dziła po całym świe­cie, oglą­da­jąc sto­łówki i kuch­nie we fran­cu­skich szko­łach, ame­ry­kań­skich szpi­ta­lach, irlandz­kich fabry­kach, a nawet kolum­bij­skich wię­zie­niach. Uczyła się, jak wygląda zbio­rowe żywie­nie, czym różni się restau­ra­cja w cen­trum biz­nesu od sto­łówki w fabryce papie­ro­sów. Pozna­wała nowe tech­no­lo­gie, takie jak sous vide czy głę­bo­kie zamra­ża­nie, sys­temy tacowe w szpi­ta­lach i live cook w hote­lo­wych restau­ra­cjach. Chło­nęła wie­dzę jak gąbka.

Zro­zu­miała, że kel­ne­rzy i kucha­rze mogli bez­kar­nie okra­dać wła­ści­ciela restau­ra­cji U Bohuna, gdyż nie umiał on wpro­wa­dzić żad­nych mecha­ni­zmów kon­tro­l­nych. Ale pojęła też, że wycho­dził z zało­że­nia, iż dopóki on przy­zwo­icie zara­bia, to zna­czy, że jego pra­cow­nicy znają poję­cie umiaru i nie prze­kra­czają gra­nic przy­zwo­ito­ści.

Praca w kor­po­ra­cji dała jej ogromną wie­dzę w zakre­sie admi­ni­stro­wa­nia kosz­tami, orga­ni­za­cji pracy, kon­troli wydat­ków i pracy z ludźmi.

Z tymi ostat­nimi było naj­go­rzej.

– Witek jest nagrzany jak sto­doła – syk­nęła Magda do kel­nera Tośka. – Pójdę i go jakoś dys­kret­nie wypro­wa­dzę od tyłu – wes­tchnęła ciężko – I chyba go w końcu wyrzucę. Albo zabiję. Sama nie wiem.

Weszła do kuchni.

– Panie Witku, może pan pozwoli ze mną na sekundę na zewnątrz? – popro­siła, a Witek pod­niósł nieco mętny wzrok, kiw­nął pota­ku­jąco głową i ruszył za nią.

Sta­nęli na ram­pie dostaw­czej, tuż koło kon­te­ne­rów na śmieci.

– Pan jest pijany – powie­działa spo­koj­nie Magda do kucha­rza, który chwiał się lekko na nogach, ale nie wypusz­czał z ręki wiel­kiego tasaka do mięsa. Biała czapka prze­krzy­wiła mu się na gło­wie, kiedy pochy­lił się do sze­fo­wej, żeby lepiej sły­szeć.

– Sze co? Sze niby ja? – prych­nął i ręką, w któ­rej trzy­mał tasak, otarł ślinę z dol­nej wargi, cudem tylko nie uci­na­jąc sobie nosa.

– Pan odłoży ten tasak – zapro­po­no­wała Magda, bo kucharz znowu się zachwiał. – I pój­dzie do domu się wyspać.

– Wyszszsz­pać? Po co? Jestem bar­dzo, ale to bar­dzo wyszsz­pany.

Dla pod­kre­śle­nia swo­ich słów mach­nął tasa­kiem, stra­cił rów­no­wagę i runął na kosze ze śmie­ciami. Kosze na śmieci, jak wia­domo, wyko­nane są ze sztucz­nego two­rzywa, dość moc­nego, ale jed­nak nie jest to pan­cerna kor­weta. Stęk­nęły pod cię­ża­rem kucha­rza i z ogrom­nym hukiem prze­wró­ciły się na beton. Kucharz, ogrom­nie zdzi­wiony nagłą utratą pionu, zła­pał Magdę za ramię i pocią­gnął za sobą, na­dal wyma­chu­jąc tasa­kiem jak Zorro sza­blą. Huk­nąw­szy skro­nią w kant kon­te­nera na śmieci, stra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią i upadł bez­wład­nie, bez­błęd­nie tra­fia­jąc głową w worek, w któ­rym znaj­do­wały się resztki suro­wej wątróbki. Worek pękł, wątróbka malow­ni­czo roz­bry­zgała się dookoła, pokry­wa­jąc krwi­stymi pla­mami kucha­rza, jego czapkę, oraz Magdę.

Nie­mal cały per­so­nel kuchenny oraz wszy­scy kel­ne­rzy wypa­dli na rampę zoba­czyć, co się dzieje.

– Jed­nak go zabi­łaś? – zapy­tał żało­śnie Tosiek, patrząc na ciało kucha­rza, zakrwa­wioną Magdę i tasak, który leżał mię­dzy nimi.

Magda spoj­rzała na niego ze zło­ścią, otarła twarz z krwa­wych resz­tek wątróbki i odwró­ciła się do pozo­sta­łego per­so­nelu.

– Tak jest. Taki koniec spo­tka każ­dego, kto przyj­dzie do roboty pijany. Czy to jasne? – pod­nio­sła tasak, a gapie roz­pierz­chli się w popło­chu.

Poszła do biura i zadzwo­niła po pogo­to­wie. Cze­ka­jąc na ratow­ni­ków, ponuro zasta­na­wiała się, skąd ma wziąć nor­mal­nych pra­cow­ni­ków.

Od pew­nego czasu bowiem nie było jakoś chęt­nych. Korzy­stała nawet z pomocy urzędu pracy, ale kie­ro­wano do niej głów­nie pija­ków, ćpu­nów i zło­dziei, któ­rzy ni­gdzie nie mogli zagrzać miej­sca. Nie­rzadko zaś kan­dy­daci jed­no­cze­śnie i ćpali, i pili, następ­nie w tran­sie robili burdy. A gdy troszkę prze­trzeź­wieli, to przy­cho­dzili coś ukraść, żeby mieć znowu na alko­hol i nar­ko­tyki. Potra­fili wynieść sta­lowy, stu­li­trowy gar­nek, wart mniej wię­cej osiem­set pięć­dzie­siąt zło­tych i sprze­dać na zło­mo­wi­sku za dwie dyszki. Magda odpa­lała co mie­siąc dwie stówki pra­cow­ni­kowi zło­mo­wi­ska, który odkła­dał jej sta­lowy sprzęt kuchenny, przy­nie­siony przez zde­spe­ro­wa­nych żuli. Kra­dli wszystko: cho­chle do zupy, sta­lowe pojem­niki, bla­chy, dzbanki, boche­nek chleba, puszkę groszku, gicz cie­lęcą, papier toa­le­towy i mydło w pły­nie. Przy­ła­pani na gorą­cym uczynku, odgry­wali sceny godne diwy ope­ro­wej, zakli­na­jąc się na wszystko, że to dla cho­rej córki, umie­ra­ją­cej matki albo nie­peł­no­spraw­nego męża i, ola­boga, to tylko ten jeden raz i na milion pro­cent ostatni, niech nam pani da jesz­cze szansę, bo córka, bo matka, bo nie­peł­no­sprawny brat.

Kobiety, jak zapiły i nie przy­szły na swoją zmianę, to kolej­nego dnia przy­bie­gały, łapały się za głowę i urzą­dzały przed­sta­wie­nie, że to ten łaj­dak, knur cho­lerny, kon­ku­bent, zamknął w domu, klu­cze zabrał, bo powiada, że się pusz­czam. A gdzie ja tam się pusz­czam, pani kochana, ja nie mam czasu na pusz­cza­nie, ja pra­co­wać muszę, cza­sem tam może pójdę na mate­rac z jed­nym czy z dru­gim, ale to zawsze po robo­cie, czło­wiek w końcu musi jakoś ode­tchnąć i jakiś leraks mieć, to nor­malne prze­cież, ale żeby się pusz­czać, to ni­gdy. Słowo honoru daję.

Magda dosko­nale wie­działa, że Witek, kiedy nie pił, goto­wał jak natchniony i two­rzył kuli­narne dzieła sztuki. Nie­stety, okresy, kiedy nie pił, robiły się coraz krót­sze, aż doszło do tego, że nawet gdy przy­cho­dził trzeźwy i obwą­chany przez Magdę zosta­wał dopusz­czony do pracy, po dwóch godzi­nach już zaczy­nał odpły­wać. Miał kilka kry­jó­wek, w któ­rych kitrał małpki i puszki z piwem. Choć Magda więk­szość z nich znała i bez­li­to­śnie czy­ściła, zawsze potra­fił zna­leźć jakąś mysią dziurę, w któ­rej cho­wał swój mały zapa­sik.

– Ale co sze­fowa gada, jakie picie? Jedno piwo, żeby robota szła, to tak, ale żad­nego picia nie ma, co sze­fowa wymy­śla?

Kiedy kor­po­ra­cja zde­cy­do­wała się wejść z żywie­niem w seg­ment służby zdro­wia, Magda zaczęła pra­co­wać po pięt­na­ście godzin dzien­nie. Oka­zało się, że cała logi­styka, zwią­zana z zama­wia­niem posił­ków, ich pro­duk­cją, pako­wa­niem i dys­try­bu­cją, jest nie­zwy­kle skom­pli­ko­wana. Kiedy musisz codzien­nie przy­go­to­wać tysiąc śnia­dań, obia­dów i kola­cji, podzie­lo­nych na osiem­dzie­siąt róż­nych diet, zapa­ko­wać i dostar­czyć do trzech szpi­tali w oko­licy, zlo­ka­li­zo­wa­nych w sied­miu róż­nych budyn­kach, to musisz bar­dzo dokład­nie wie­dzieć, jak to zro­bić. Każda pomyłka może być fatalna w skut­kach. Magda nie­raz rwała sobie włosy z głowy, bo kucharz uży­wał jed­nej łyżki do mie­sza­nia zupy na diety pod­sta­wową i bez­glu­te­nową, prze­no­sząc dro­biny mąki do garnka, w któ­rym nie miało prawa jej być wcale.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki