Phantom’s Game. First Move - B. A. Feder - ebook
NOWOŚĆ

Phantom’s Game. First Move ebook

B. A. Feder

4,2

214 osoby interesują się tą książką

Opis

Co zrobisz, gdy się okaże, że całe twoje dotychczasowe życie było kłamstwem?

 

Hailey i Sonny są piękni, młodzi, wykształceni i mieszkają w wymarzonym apartamencie przy Pine Street. Brzmi wspaniale. Problem w tym, że to tylko pozory.

Po latach cierpienia oraz licznych traumatycznych przeżyciach Hailey miała nadzieję, że odnalazła szczęście, lecz los rzadko bywa sprawiedliwy. Nad głową pary wisi kredyt, który ledwo spłacają, bo Sonny niedawno stracił posadę. Kobieta pracuje na dwie zmiany i oszczędza każdego dolara, a niegdyś idealny narzeczony, zamiast ją w tym wspierać, coraz częściej zawodzi. Dlatego gdy przyjaciele proponują im udział w tajemniczej grze, w której główną nagrodą jest pokaźna suma, w Hailey odżywa dziewczyna z młodości, nieobawiająca się ryzyka. Dostrzega w tym szansę na rozwiązanie finansowych problemów i pomimo protestów Sonny’ego instaluje aplikację Phantom’s Game. Szybko jednak się orientuje, że coś, co miało być świetną rozrywką, jest gęsto utkaną siecią bez wyjścia. Nagle do życia kobiety wraca także mężczyzna z przeszłości, który może jej bardzo zaszkodzić.

Gdy rozgrywka się rozpoczyna, Hailey przestaje ufać nawet samej sobie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (12 ocen)
9
0
0
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karokox

Nie oderwiesz się od lektury

Pokochałam tę książkę za to, że od pierwszych stron wciąga w świat, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje. Za to, jak zręcznie łączy psychologiczny dramat z thrillerem, pokazując, jak cienka bywa granica między pozorem a prawdą. „Phantom’s Game” to opowieść o zaufaniu, manipulacji i o tym, jak łatwo można zagubić się w świecie iluzji.
21
PokojPelenKsiazek

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita historia! Pokochałam "Phantom's Game" za niebanalną historię, która łączy thriller z nutką romansu. Autorka sprawnie lawirowała pomiędzy motywami, które wzbudziły u mnie niepokój, zaciekawienie i ekscytację. Nie mogę się doczekać kontynuacji, która odpowie na wiele moich pytań! 🫶
21
patkulis

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
21
Lowener

Nie oderwiesz się od lektury

no wciągnęła mnie na maksa
21
AnetaMatysek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna 😍 ale kiedy druga część ech to czekanie ...
21


Podobne


Okładka

Strona tytułowa

Phantom's Game

First move

B.A. Feder

Masquerade duet #1

CZĘŚĆ I

Mój ruch

Nikt prawie nie wie, dokąd go zaprowadzi droga, póki nie stanie u celu.

J.R.R. Tolkien

Prolog

Biegnij

Szybciej, Carter, do cholery! Pędź, nie zatrzymuj się, nie myśl!

Biegłam z całych sił, zamaszyście młócąc powietrze rękami. Zmuszałam mięśnie do nadludzkiego wysiłku, tak że łydki paliły mnie żywym ogniem, a stawy w proteście zgrzytały, nieprzyzwyczajone do morderczej aktywności, jaką był sprint. Nigdy wcześniej nie rozwinęłam takiej prędkości, ale też nigdy nie musiałam przed nikim uciekać. W każdym razie nie tak naprawdę.

W oddali słyszałam wściekłe męskie głosy, przebijające się przez kakofonię ulicznych dźwięków. A może to moja wyobraźnia podsuwała mi taki scenariusz? Odkąd zaczęła się gra, nie ufałam nawet swoim zmysłom. Prawdę mówiąc, nie ufałam już nikomu ani niczemu, bo niby na jakiej podstawie?

Moje serce pompowało krew z takim impetem, że aż szumiało mi od tego w uszach. Pot spływał po ciele strużkami, a podskakujące kasztanowe kosmyki pchały się do oczu, lecz ja wciąż pędziłam. Potrącałam niczego nieświadomych, beztroskich przechodniów, ale nawet nie przepraszałam. Nie było czasu na dobre maniery.

Mój oddech stał się ciężki i urywany. Światła Seattle błyszczały pod powiekami, ilekroć mrugałam, by wyostrzyć wzrok. Nie wiedziałam, dokąd biegnę – nie przygotowałam żadnego planu. Zostałam sama, ponownie, choć powinien być tutaj mój partner. Tylko czy przypadkiem nie od zawsze tak to wyglądało? Powinien, ale tej powinności nie spełniał.

Odsunęłam od siebie gniew, by mnie doszczętnie nie spalił. Nie miałam na to przestrzeni. W tej chwili byłam pewna tylko jednego: że nie mogę dać się im złapać. Nie teraz, nie na tym etapie. Nie po tym, ile już poświęciłam, jak wiele wycierpiałam. Nie zamierzałam przegrać z powodu własnych słabości, zrozumiałam wszak, że stawka jest o wiele większa, niż początkowo zakładałam.

Nie chodziło już wyłącznie o pieniądze, choć desperacko ich potrzebowałam. Wygraną miała się okazać prawda, której do tej pory zaprzeczałam na wszelkie możliwe sposoby.

Dopiero teraz, w wieku trzydziestu lat, pojęłam, że okłamywałam samą siebie i robiłam to od tak dawna, iż nie potrafiłam nawet wskazać momentu, w którym to się właściwie zaczęło. Jeszcze jakiś czas temu sądziłam, że to niemożliwe – bo jakim cudem można oszukać swój umysł? A jednak ja tego dokonałam.

Przeinaczałam swoją szarą, smutną rzeczywistość, nadając jej całkiem inny kształt. Malowałam ją każdego dnia od nowa, by było w niej więcej różowych odcieni, lecz spod pęknięć kolorowej farby wyzierał faktyczny stan rzeczy, choć ja usilnie go ignorowałam. Miałam dość. Nadszedł czas, aby stawić temu czoła, mimo że bałam się tego, co jeszcze odkryję.

Przerażająca była prawda nie tylko o sobie, lecz przede wszystkim o człowieku, który przez lata spał obok mnie w łóżku. O mężczyźnie, który obiecywał, że zawsze będzie moją opoką.

Nie żałowałam jednak wzięcia udziału w grze – żałowałam tego, że musiałam zagrać, by finalnie to wszystko zrozumieć.

Rozdział 1

Żale

Kilka tygodni wcześniej

Siedziałam przy kuchennym stole i bezmyślnie obserwowałam krople wilgoci wędrujące po szybie w niekończących się cienkich smugach. Grudniowe Seattle porównałabym do szarej podgniłej kartki – właśnie taki odcień przybrało niebo w tym świątecznym miesiącu, ale na próżno by szukać tutaj ducha owych świąt. Rześkie powietrze i intensywne opady dodawały miastu jeszcze większej depresyjności. Nie żeby było mi to potrzebne. I bez tego miałam wisielczy nastrój, bynajmniej nie wywołany pogodą czy znienawidzonym przeze mnie zbliżającym się Bożym Narodzeniem.

Skupiłam uwagę na dalszym planie – ludziach, którzy z piątego piętra naszego apartamentowca wyglądali jak miniaturowe lalki. Lawirowali po ulicy, zachowując dystans między sobą, jednak i tak zderzali się krańcami swoich parasoli. O tej porze wszyscy wracali do domów, gnali, by zdążyć na kolację z rodziną czy przyjaciółmi. Pewnie nie mogli się doczekać, aż ich zobaczą. Zazdrościłam im tej radości oczekiwania. Ja nie czułam jej od dłuższego czasu, mimo że w teorii miałam do kogo wracać.

Patrzyłam na obcych jak zahipnotyzowana – ostatnio nie nadarzało się ku temu zbyt wiele okazji. O tej godzinie zazwyczaj zaczynałam zmianę w kawiarni, przyklejałam do twarzy swój firmowy uśmiech i udawałam, że moim marzeniem od dzieciństwa było znaleźć się właśnie w Moonlight Café. Dziś jednak dzięki Daisy, koleżance z pracy, miałam wolne, choć prawdę mówiąc, nie wiedziałam, po co ją poprosiłam o zamianę naszych grafików. Może zwyczajnie liczyłam na to, że tego wieczora coś się magicznie odmieni? Że ukochany przywita mnie w drzwiach z uśmiechem na ustach i spojrzy mi w oczy tak jak dawniej?

Pragnęłam być jak ci nieznajomi, zwłaszcza dziś, biorąc pod uwagę okoliczności. Powinnam teraz otwierać wino, zasiadać do suto zastawionego stołu wraz z Sonnym i śmiać się do rozpuku z historii, którą mi opowiedział. Przecież w przeszłości tak to właśnie wyglądało. Teraz jednak oprócz odgłosów deszczu bębniącego o rozległe okna panowała u nas cisza i rozrastała się między nami niczym najbardziej zajadły grzyb. Cisza, która uwierała tak mocno, że aż miałam ochotę krzyczeć, choć ostatecznie tego nie robiłam.

Kiedy wszystko sobie odpuściłam? Kiedy przestałam walczyć? Nie umiałam wskazać konkretnego momentu.

Bez namysłu zerknęłam na Sonny’ego. Tkwił na kanapie w salonie, bezrefleksyjnie wpatrzony w ekran telefonu. Jego kciuk przesuwał się w górę w równych odstępach czasu. Zarzucił nogę na nogę, a wolną rękę położył na oparciu sofy. Nie zmienił pozycji od dwóch godzin. Miał na sobie ten sam dres co wczoraj. I pewnie dwa dni wcześniej też, choć tego już nie pamiętałam. Za długie kosmyki w odcieniu popielaty blond zaczęły mu się zawijać w okolicy karku. Sonny sprzed dwóch lat nigdy by do tego nie dopuścił, nawet jeśli oznaczałoby to zerwanie się świtem z łóżka, by dotrzeć do barbera.

Uniosłam kubek z niedopitą zieloną herbatą i upiłam łyk. Zimna, za mało aromatyczna. Smakowała jak cała nasza relacja – zaparzona z dobrych intencji, lecz pozostawiona sama sobie na zbyt długo.

– Chcesz coś zjeść? – spytałam po chwili. Robiłam wszystko, byleby tylko przerwać ten bezruch i nawiązać z Sonnym jakiś kontakt.

– Nie jestem głodny – odpowiedział, nie odrywając wzroku od smartfona.

Nie jesteś głodny od dwóch lat. Przynajmniej nie jesteś głodny nas…

Niemal słyszałam w pomieszczeniu echo własnych ponurych myśli. Kiedyś miałam poczucie, że Sonny zbadał każdy zakamarek mojej duszy. Teraz najprawdopodobniej nie pamiętał już nawet zapachu moich włosów czy kształtu bioder. Zresztą jak miałby pamiętać, skoro w ogóle mnie nie dotykał?

To dziwne doświadczenie – znać kogoś tak długo, a jednocześnie nie znać go wcale. Czy to możliwe, że aż tak się zmienił? A może od zawsze taki był, tylko wcześniej go idealizowałam? Czy wtedy, gdy po raz pierwszy poczułam, że się w nim zakochuję, miłosne uniesienie przepełniało mnie na tyle, że zignorowałam wszystkie powiewające w tle czerwone flagi?

Nie, to nie fair. Mężczyzna siedzący nieopodal wciąż był wspaniałym człowiekiem, tylko z wielu powodów sam o tym zapomniał. Problem polegał na tym, że nie wiedziałam, jak mogłabym mu pomóc sobie to uświadomić.

Mieszkaliśmy razem od pięciu lat, parą byliśmy od sześciu, narzeczeństwem od dwóch, choć pierścionka zaręczynowego na mojej dłoni wciąż brakowało, nie wspominając o obrączce. Smętny sklejony kawałek żeglarskiego sznurka, który mi wówczas podarował, wciąż jednak zdobił serdeczny palec. Teraz stał się jedynie symbolem niespełnionej obietnicy. Mimo wszystko nie potrafiłam go zdjąć.

Kiedyś kupię ci pierścionek z prawdziwego zdarzenia, taki z brylantem. Przyrzekam.

Tyle że mi wcale nie zależało na brylantach, pieniądzach czy luksusowym życiu, do którego dążył Sonny. Pragnęłam wyłącznie nas, takich jak na początku – bezapelacyjnie zakochanych, szalonych, gotowych na wszystko… Ale patrząc obecnie na Sonny’ego, wątpiłam, abym mogła to kiedykolwiek odzyskać.

Gdzie się podziali tamci ludzie? Co w nich umarło? Obserwowałam nas z boku, zatopiona we wspomnieniach, lecz niestety nie znajdowałam odpowiedzi na te pytania.

Ślub przekładaliśmy tak często, aż stał się niepotrzebnym dodatkiem. Naiwnym marzeniem, jak ślubne moodboardy z inspiracjami z Pinteresta, które z wypiekami na twarzy zapisywałam wówczas w folderach. Teraz unikałam ich niczym spojrzenia własnej matki, która przy każdej okazji drążyła: „No to kiedy wreszcie to wesele?”.

W najbliższe święta z pewnością znów o to zapyta…

– Pamiętasz, co dzisiaj za dzień? – rzuciłam jakby od niechcenia, choć łzy cisnęły mi się do oczu.

– Środa? – odburknął.

Ewidentnie go irytowałam, wyczułam to po tonie jego głosu.

Pierwszy nienamacalny cios. Zabolało.

– Piątek. Drugi grudnia – podsunęłam z nadzieją.

– Jezu, Hailey – syknął zniecierpliwiony. – Rozumiem, że to jakiś twój kolejny enigmatyczny kod, który powinienem rozszyfrować, bo jeśli tego nie zrobię, rozpętasz piekło? – Na jego przystojną twarz wypłynął charakterystyczny grymas: dowód zadowolenia ze szpilki, którą mi wbił. I wciąż nie patrzył w moją stronę.

Drugi cios. Ukłuł jeszcze dotkliwiej. Oczywiście, że nie pamiętał, a w dodatku najwidoczniej zaczął mnie postrzegać w kategoriach wariatki nieumiejącej zapanować nad emocjami. A jeśli… po części miał rację?

Może to znak, powtórzyłam w myślach jego słowa. A może coś powinno się dziś skończyć? Albo zacząć?

Nie odpowiedziałam na tę kąśliwą uwagę. Nie było sensu przypominać mu o tym, że to rocznica naszych zaręczyn. Najwidoczniej dla niego nie miała już żadnego znaczenia.

Zignorowałam pieczenie w gardle i poszłam do łazienki. Drzwi zamknęłam na klucz. Usiadłam na zimnej posadzce w mozaikę, która kosztowała nas niemałą fortunę, i oparta o ścianę patrzyłam na swoje paznokcie u stóp, pomalowane byle jakim lakierem.

Nader często tak robiłam – chowałam się gdziekolwiek, gdzie nie musiałam być obcą wersją siebie. Ani narzeczoną, ani uśmiechniętą dziewczyną z kawiarni, ani specjalistką w biurze podróży z ekskluzywnymi wycieczkami dla bogatych dupków. Przez te dziesięć minut mogłam być po prostu Hailey Carter. Kobietą, która od miesięcy nosiła w sobie coś, czego nie umiała wypowiedzieć na głos. Kobietą zdającą sobie sprawę z tego, że coś utkwiło w jej związku niczym głęboko werżnięta drzazga. Ta nie bolała non stop, tylko wtedy, gdy próbowałam ponownie się zbliżyć do Sonny’ego, a on mnie odpychał.

Poza momentami snucia fantazji o Hailey, którą niegdyś byłam, codziennie analizowałam każdy swój gest, spoj­rzenie czy słowo Sonny’ego, chociaż to tak cholernie męczyło… Nie potrafiłam jednak przestać.

Czy był chłodny, bo go zawiodłam? Przestałam mu się podobać? Życie tak go rozczarowało, że zwyczajnie odpuścił? Czy podejrzewał, że…?

Nie, to niemożliwe.

A może po prostu nie był ze mną szczęśliwy i tak jak ja wyczuwał, że to nie ma sensu, tylko nie umiał tego skończyć?

Zerwałam się na równe nogi i puściłam wodę z kranu, by zagłuszyć własne myśli. Z niechęcią zerknęłam na siebie w podświetlanym lustrze. Sine cienie malowały się półkolami na twarzy, a usta spierzchły od ich ciągłego nerwowego oblizywania.

Westchnęłam i wyszeptałam do odbicia:

– Musisz coś zrobić ze swoim życiem, Hails.

Niezależnie jednak od tego, jak często to sobie powta­rzałam, nadal trwałam w tym marazmie i już sama nie rozumiałam, dlaczego ani tym bardziej po co. Czy to się w ogóle dało jeszcze ocalić, a jeśli nie, to po diabła próbować? W końcu do tanga trzeba dwojga, a mój partner odmawiał współpracy. Mimo to parłam dalej. Nie zwykłam odpuszczać. Ktoś mógłby nazwać mnie idealistką, ale nie umiałam tak po prostu przekreślić tylu lat swojego życia, wyrwać ich niczym kartki z brudnopisu i wyrzucić do najbliższego kosza. I tego zamierzałam się trzymać, póki znajdowałam w sobie jeszcze resztki sił.

Gdy pół godziny później wyszłam z łazienki, Sonny leżał z zamkniętymi oczami na kanapie. Udawał, że śpi, a może faktycznie to robił – nie byłam pewna. Nie podeszłam do niego. Nie pocałowałam go w czoło jak kiedyś.

Przeszłam do sypialni, wyjęłam ozdobnie zapakowaną książkę z torebki, po czym wróciłam do salonu i położyłam prezent na stoliku kawowym. Wiedziałam, że nie powinnam była jej kupować – mieliśmy pilniejsze wydatki, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Od zawsze dostawał coś ode mnie z okazji rocznicy czy świąt. Być może to głupie, ale mimo wszystko nie chciałam rezygnować z tej tradycji. Bałam się, że gdybym ją przerwała, oznaczałoby to namacalny koniec. Nie byłam na to gotowa. Jeszcze nie teraz, nie w taki sposób.

Wróciłam do pokoju i opadłam na łóżko. Nie zarejestrowałam momentu, kiedy zasnęłam. Wiedziałam za to, że tamtej nocy śnił mi się mężczyzna, którego kiedyś ­kochałam. Dopiero nad ranem, gdy uchyliłam powieki, zrozumiałam, że nie śniłam o Sonnym.

Rozdział 2

Pine Street

– Jestem pewna, że będziecie państwo zadowoleni. – Uśmiechnęłam się i wstałam zza biurka. – Seszele w kwietniu to doskonały wybór. Pogoda gwarantowana.

Klient podał mi dłoń, którą uścisnęłam.

– Dziękujemy za podpowiedź z terminem. Gdyby nie pani, pewnie na miejscu przeżylibyśmy rozczarowanie, skoro w styczniu tak tam leje. Żona nie mogłaby się poopalać, tak jak lubi. – Wybuchnął głębokim śmiechem.

Otwierałam usta, aby odpowiedzieć, ale uprzedziła mnie jego o wiele młodsza partnerka – wysoka blondynka z nieska­zitelnym makijażem. Na moje oko różnica wieku między nimi wynosiła co najmniej piętnaście lat albo kobieta miała wybitnego chirurga plastycznego. Niewykluczone, patrząc na to, jakimi pieniędzmi dysponowali.

– Tak, tylko szkoda, że musimy jeszcze tyle czekać na ten wyjazd – westchnęła jękliwie, gładząc go po barku.

– Na to, co dobre, zawsze trzeba trochę poczekać, kochanie – mruknął, po czym znów zwrócił się w moją stronę. – Mam rację, pani Carter?

Kiwnęłam głową, ignorując ukłucie żalu i parszywy głosik, który podpowiadał mi, że na mnie już nic nie czeka – no, może oprócz nalewania ludziom kawy.

– Tak, podobno tak właśnie jest – odparłam. – Zaraz prześlę państwu mejlem kopię umowy wraz z harmonogramem dalszych opłat. W razie pytań bądź jakichkolwiek wątpliwości proszę śmiało do mnie dzwonić. I dziękuję za wybór naszej oferty.

– To zrozumiałe. Jesteście najlepsi.

Uśmiechnęłam się na ten komplement, odprowadziłam parę do wyjścia i uprzejmie ją pożegnałam, po czym ze zmęczeniem opadłam z powrotem na skórzany fotel. Do diabła, wybierali kierunek w nieskończoność. Siedziałam z nimi niemal trzy godziny, przez co od ciągłego odpowiadania na miliony pytań rozbolało mnie nie tylko gardło, lecz także głowa.

Zerknęłam na zegarek. Dzień prawie dobiegał końca – zakładałam, że byli to ostatni tak wymagający klienci, a przynajmniej taką miałam nadzieję. Tyle dobrego, że za sprzedaż tej wycieczki dostanę sowitą prowizję. Kto wie, może wyjątkowo w tym miesiącu uda mi się cokolwiek odłożyć.

Musiałam zacząć oszczędzać, na wszelki wypadek. Matka zawsze mi powtarzała, że kobieta powinna mieć coś odłożone na czarną godzinę. Co do zasady nie zgadzałam się z nią w wielu kwestiach, lecz w tej nie mogłam jej zarzucić braku logiki.

Sprzątałam biuro wolniej niż zwykle. Byłam wykończona, ale musiałam jeszcze wykrzesać z siebie nieco energii na obsługiwanie smakoszy wieczornej kofeiny w Moonlight Café przy Broadway Ave – głównie studentów uprawiających nocne sesje przy espresso oraz podchmielonych delikwentów, którzy nie potrafili się zdecydować, czy zamówić coś na wynos, czy jednak zasnąć przy najbliższym stoliku.

Zaczęłam porządkować swoje biurko. Zapatrzona na spiętrzone na blacie błyszczące, świeżo odebrane z drukarni foldery wycieczek all inclusive uświadomiłam sobie, jak bardzo moje życie jest wypełnione kontrastami. Otaczało mnie wiśniowe drewno pokrywające podłogę lokalu, które zapewne kosztowało tyle co dziesięć moich pensji. W szklanej witrynie wisiały kuszące oferty obiecujące białe plaże, turkusową wodę i wille z basenem na wyłączność. W każdym kącie przestronnego pomieszczenia pyszniły się egzotyczne palmy w złotych donicach. Szefowa twierdziła, że dzięki nim klienci już od wejścia czują się jak na wakacjach, a ja z tym nie dyskutowałam, tylko podlewałam je wedle ustaleń – zresztą z Margot lepiej było nie wchodzić w polemikę. Wciskałam ludziom w luksusowych samochodach zagraniczne podróże za tysiące dolarów, podczas gdy sama odkładałam każdego centa na pieprzony bilet autobusowy, a jeśli miałam obawy, że budżet się nie zepnie, wracałam z biura pieszo, błagając w myślach, abym zdążyła na nocną zmianę w kawiarni.

Ukończyłam turystykę, bo chciałam pokazywać innym świat. Miałam być kimś, kto otwiera drzwi do przygody, planuje unikatowe trasy, dostarcza niezapomnianych wrażeń. Dziś jednak czułam się jak bezużyteczna pseudoautorka przewodników, która sama nigdy nie opuściła swojej dzielnicy, bo w zasadzie nie wyściubiłam nosa nawet poza Waszyngton.

Żałosne.

Jeszcze do niedawna marzyłam o zwiedzaniu kontynentów jako rezydentka, lecz na razie te plany musiały poczekać. Byłam potrzebna na miejscu, zwłaszcza teraz, gdy Sonny stracił pracę, a nad nami, niczym opadające ostrze gilotyny, wisiał gigantyczny kredyt za apartament przy Pine Street. Ciągnęłam więc dwa etaty, a i tak z trudem starczało do pierwszego.

Uśmiechnęłam się smętnie pod nosem na wspomnienie dnia, w którym Sonny po raz pierwszy pokazał mi dzielnicę Capitol Hill – to tam mieliśmy mieszkanie. Z marszu się w niej zakochałam. Uwielbiałam to, jaka była inspirująca – z jednej strony hipsterska, z odnowionymi zabytkowymi kamienicami, galeriami, kawiarniami i pracowniami artystycznymi, a z drugiej zabudowana nowymi loftami o gigantycznych oknach, z widokiem na tętniące życiem Seattle. Z przyjemnością wciągałam do nozdrzy jej zapach – mieszankę kawy, farb, dymu papierosów i jedzenia na wynos – lecz teraz przypominała mi jedynie o tym, jak bardzo się przeliczyliśmy.

Mieszkanie na piątym piętrze apartamentowca miało być dla nas nowym początkiem, obietnicą idealnej przyszłości. Tyle że początek przeminął, a ten „ideał” z każdym dniem kosztował mnie coraz więcej, i to nie tylko finansowo.

Kiedy podpisywaliśmy umowę kredytową – wcześniej zawarliśmy tę partnerską regulującą dzielenie się spłatami – Sonny był tak podekscytowany, jakbyśmy mieli zamieszkać w penthousie z widokiem na Space Needle. Bawiła mnie jego niezdrowa ekscytacja, lecz po części sama tak się czułam, gdy wybierałam wymarzone meble do naszego gniazdka. Wówczas przesiąkałam energią narzeczonego, łaknęłam go w takiej wersji – radosnej, pełnej werwy i chęci do życia. Od miesięcy już go takim nie widziałam.

Nagle łzy napłynęły mi do oczu. Mieszkanie czterysta osiem, nasze miejsce z katalogu – tak je niegdyś nazywaliśmy. Przeszklony balkon, ceglane ściany, lamele w sypialni i otwarta kuchnia z wyspą pośrodku. Inwestycja, która teraz była zbyt ciasnym kołnierzem utrudniającym oddychanie.

Początkowo wszystko układało się wręcz doskonale. Do czasu, gdy cała odpowiedzialność za finanse spadła na moją głowę. Wiedziałam jednak, że muszę dać radę – nie wyobrażałam sobie, że wyląduję na bruku. Włożyłam w to miejsce nie tylko pieniądze, lecz także całe swoje serce, dlatego nie zamierzałam dopuścić do tego, by zostało mi to odebrane. Ale bank to nie instytucja charytatywna, nie interesowało go, że jeden z kredytobiorców stracił pracę. Raty musiały być spłacane w terminie.

Teraz, gdy wracałam do domu, zamiast spokoju odczuwałam lęk, ponieważ wiedziałam, że kiedy przekroczę próg, puste spojrzenie Sonny’ego sprawi, że pętla na moim żołądku jeszcze bardziej się zaciśnie.

Jak widać, nawet na osiemdziesięciu metrach kwadratowych człowiek może wpaść w przeklętą klaustrofobię…

Sonny’ego zwolnili trzy miesiące temu. Twierdził, że uprzedzili go o dwa dni, bo sam zamierzał rzucić papierami. Miał poczucie, że go nie doceniali, drążyli do utraty tchu i wyrzucili niczym zgniłe jabłko, bo nikt nie dostrzegał jego potencjału. Rozumiałam to rozgoryczenie. Przez chwilę. Ale potencjałem nie opłaci się rachunków, o czym on najwyraźniej zapomniał.

Bywały momenty, gdy musiałam tłumić w sobie gniew na sytuację, która nie wynikała przecież z jego winy. Nie zliczę, ile razy poruszaliśmy ten temat i jak często próbowałam ubłagać narzeczonego, aby zagryzł zęby i jednak wrócił do firmy z podkulonym ogonem. Miałam nadzieję, że może gdy szczerze porozmawia z przełożonym, zostanie znów przyjęty, zwłaszcza że kiedyś łączyła ich przyjaźń.

Od zawsze wiedziałam, jak dumnym Sonny jest człowiekiem, i nie oczekiwałam od niego, że spędzi resztę życia jako grafik w branży, która go unieszczęśliwiała. Ale do cholery, potrzebowaliśmy jego pensji. Tłumaczyłam, że w międzyczasie może szukać czegoś innego, byleby nadal zarabiał, lecz on nie słuchał. Zamiast tego trzaskał drzwiami, zarzucając mi brak zrozumienia, i wychodził na całe noce, a kiedy wracał nad ranem, śmierdziało od niego alkoholem.

Czy biorąc to wszystko pod uwagę, powinnam wciąż przy nim trwać? Nieliczni bliscy znajomi uważali, że nie. Ba, poniekąd sama niekiedy tak myślałam, ale nie umiałam odejść. Nie po tym, co Sonny dla mnie zrobił, gdy się poznaliśmy. Wtedy mnie uratował, pomógł mojemu złamanemu sercu się wyleczyć. Został moją tratwą ratunkową, nawet jeśli sam nie był tego świadomy. Uważałam, że mam wobec niego dług wdzięczności za to, że dzięki niemu zdołałam przetrwać najgorsze.

Pierwszą osobą, która powiedziała mi wprost, że już dawno powinnam go rzucić, była Indigo, moja najlepsza przyjaciółka, a jednocześnie sąsiadka z wyższego piętra. Ale ona nie rozumiała, jak to jest, gdy nagle twój ukochany przeistacza się w kogoś zupełnie innego. Indigo miała idealnego męża, perfekcyjny dom i wspaniałą pracę. Nie potrafiła się postawić na moim miejscu, za co jej nie winiłam. Zwyczajnie prowadziłyśmy różne życia, a głowę koleżanki wypełniały odmienne problemy.

Poza tym, jak mogłabym spojrzeć na siebie w lustrze, gdybym porzuciła narzeczonego w tak mrocznym czasie? Czyż nie na tym polegało partnerstwo – na wspieraniu się nawzajem na dobre i złe, w zdrowiu i chorobie, bogactwie i ubóstwie? Sonny nigdy mnie nie skreślił, wyciągał rękę za każdym razem, gdy wpadałam w otchłań i nie umiałam znaleźć wyjścia z ciemnego tunelu.

Po raz kolejny więc zamknęłam biuro podróży i bez słowa pognałam na przystanek, żeby nie spóźnić się do drugiej pracy.

Rozdział 3

Kroki

Wspinałam się na piąte piętro apartamentowca w tempie żółwia lądowego. Mogłabym skorzystać z windy i Bóg mi świadkiem, że po tak długim dniu miałam na to nieziemską ochotę, ale nienawidziłam wind. Wzbudzały we mnie lęk. Czułam się w nich jak zamknięta w za małej klatce, a każde skrzypnięcie mechanizmu powodowało przyspieszenie tętna i skutkowało ciarkami na ciele.

Gdzieś na początku studiów zdarzyło mi się utknąć między piętrami w jednym z tych morderczych dźwigów. Byłam pewna, że to koniec. Krzyczałam, waliłam w metalowe drzwi, płakałam, próbowałam nawet otworzyć je siłą, a później odleciałam ze stresu. Na szczęście ktoś mi wtedy pomógł. Chyba nigdy nie cieszyłam się tak bardzo na widok drugiego człowieka jak wówczas. Od tamtego wydarzenia nie podchodziłam do wind nawet na odległość pięciu metrów. Prędzej połknęłabym własny język, niż weszła do tej klaustrofobicznej machiny.

Znalazłam się przed drzwiami mieszkania i westchnęłam w uniesieniu. Marzyłam tylko o ciepłym prysznicu i poduszce, a te były na wyciągnięcie ręki.Nogi wchodziły mi w tyłek, w brzuchu burczało z głodu, ale najbardziej potrzebowałam nieprzerwanego snu.

Nareszcie. Dom.

Nacisnęłam na klamkę – zamknięte. Sonny najprawdopodobniej znów zasnął przed telewizorem, z puszką piwa u stóp i padem do konsoli w zaciśniętej dłoni. Albo ruszył do najbliższego baru i nic mi o tym nie powiedział. Tylko te dwie opcje brałam pod uwagę i obie mnie w równym stopniu wkurzały.

Zanurkowałam dłonią do torebki, żeby znaleźć klucze, ale jak na złość nie mogłam ich wyczuć.

Wypadałoby w końcu zrobić w niej porządek, Carter.

Tkwiłam w miejscu tak długo, że na klatce w końcu zgasło uruchamiane ruchem światło.

– Fantastycznie – stęknęłam pod nosem. – Pieprzone nowoczesne ledówki.

Machnęłam ręką, aby znów się zapaliły, gdy nagle usłyszałam szelest, a za nim ciche kroki na klatce schodowej. Odruchowo stanęłam twarzą w stronę odgłosów, a moje serce szybciej zadudniło w piersi. Przyznaję, to nie była normalna reakcja – w końcu mieszkało tutaj mnóstwo ludzi, których znałam i którym ufałam – ale miałam swoje powody.

– Halo? – rzuciłam po chwili w przestrzeń. – Jest tam ktoś? Sonny, to ty?

Odpowiedziała mi nieznośna cisza. Odniosłam wrażenie, że echo kroków także ustało. Sufitowe plafony znowu zgasły, jakby wszystkie siły zmówiły się przeciwko mnie.

Błyskawicznie całe ciało zrosił mi lodowaty pot. W panice oparłam plecy o ścianę i wznowiłam przegrzebywanie otchłani torby.

– Halo?! – powtarzałam jak opętana. – Proszę coś powiedzieć! Kto tam jest?!

Na powierzchnię świadomości wypłynęły wspomnienia momentów, w których czułam się przez kogoś podglądana, śledzona, gdy byłam przekonana, że w tłumie czyjś oddech owionął mi skórę na karku, a obce palce musnęły moje ramię, choć kiedy się odwracałam, nikogo nie dostrzegałam i nikt na mnie nie patrzył. Ostatnia taka sytuacja miała miejsce dwa tygodnie temu. Myślałam, że to tylko omamy wywołane stresem, że coś sobie ubzdurałam, ale teraz… A jeśli jednak się nie myliłam i ktoś naprawdę mnie obserwował?

I wtedy ni stąd, ni zowąd na piętro weszła Indigo ze słuchawkami w uszach, machająca głową w rytm muzyki, a ja niemal krzyknęłam z radości i uczucia ulgi.

– Kurwa, Indie – wysapałam, kiedy wyjęła słuchawkę i szeroko się uśmiechnęła na mój widok. – Prawie dostałam zawału!

 – Co? Dlaczego? – Ucałowała mnie na powitanie w policzek.

Jak zwykle roztaczała wokół siebie elegancki zapach perfum od Jo Malone i wyglądała jak celebrytka, chociaż włożyła zwykłe legginsy do jogi i obszerną bluzę. Ale Indigo zawsze przyciągała uwagę, niezależnie od tego, w co się ubrała. Nawet sposób jej mówienia sprawiał, że hasło „może to przełożymy” brzmiało niczym zaproszenie do tańca. Zazdrościłam przyjaciółce tej lekkości.

– Wołałam, ale nikt nie odpowiadał, światło zgasło, a ja słyszałam kroki. To wszystko było… dziwne – wyjaśniłam, w pełni świadoma tego, że brzmię, jakbym cierpiała na zaburzenia obsesyjne.

Indie nie skomentowała, tylko uważnie na mnie popatrzyła, a ja wreszcie odnalazłam pęk kluczy i otworzyłam drzwi.

– Myślałam, że… Zresztą nieważne, zapomnij. – Zaśmiałam się, choć nie bez trudu. – Wejdziesz?

– A znajdziesz siłę na lampkę wina i chwilę rozmowy? Wiem, że w tygodniu nie pijesz, ale potrzebuję się komuś wygadać. – Znacząco wydęła pełne usta, a zza pleców wyciągnęła butelkę naszego ulubionego zinfandela. – Chociaż pewnie jesteś zmęczona. Mogę wpaść jutro – dodała naprędce.

Cóż, prawdę mówiąc, nie miałam ochoty na towarzystwo, jednak uwielbiałam Indigo, a ona wyraźnie chciała mi się z czegoś zwierzyć. Gdyby sytuacja była odwrotna, przyjaciółka z pewnością by mnie wysłuchała, dlatego odparłam bez namysłu:

– Dla ciebie zawsze znajdę czas, niezależnie od pory czy nastroju. Chodź. – Prawie wciągnęłam ją do środka, zapaliwszy wcześniej światło.

Po Sonnym nie było śladu, chyba że wziąć pod uwagę pół tuzina pustych puszek po piwie, ustawionych niemal w równym rzędzie na stoliku w salonie. Książka, którą mu kupiłam, leżała dokładnie tam, gdzie zostawiłam ją poprzedniego wieczora. Nawet jej nie rozpakował.

Mimowolnie zacisnęłam pięści.

Indigo podążyła za moim wzrokiem i skrzywiła się z niesmakiem.

– Sonny chyba wie, że istnieje coś takiego jak kosz na śmieci? Jeśli nie, to przy najbliższej okazji chętnie mu to uświadomię – warknęła i ruszyła do kuchni po szkło.

Nie odpowiedziałam, ponieważ było mi po ludzku głupio, no i w pełni się z nią zgadzałam – mógł przynajmniej, do cholery, po sobie posprzątać. Czasami podejrzewałam, że robi to specjalnie, jakby chciał mnie za coś ukarać lub zwrócić na siebie moją uwagę tym niemym krzykiem: „jestem tak bardzo nieszczęśliwy, że aż muszę codziennie sięgać po procenty”.

Tyle że ja zdawałam sobie z tego sprawę, a co więcej, nie raz mówiłam mu wprost, że powinien poszukać pomocy. Ale on standardowo raczył mnie wtedy tylko zimnym spojrzeniem i brakiem jakiejkolwiek sensownej reakcji.

Mimo rozgoryczenia pomyślałam, że powinnam do niego chociaż napisać, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Wtedy jednak przemówiła moja sąsiadka:

– Jak się w ogóle czujesz, Hails? Nie miałyśmy ostatnio okazji pogadać. Rzadko cię widuję. – Zajęła miejsce na jednym z hokerów przy wyspie i poklepała siedzisko obok, na które bez słowa sprzeciwu opadłam, po czym przesunęła w moją stronę napełniony kieliszek.

– Wykończona – odpowiedziałam. – I wściekła. Chyba też zagu­biona. Ja… – Pokręciłam głową i popatrzyłam przyja­ciółce w oczy.

W zasadzie nie musiałam dodawać nic więcej, ponieważ Indigo znała naszą sytuację. Nigdy niczego przed nią nie ukrywałam, może poza faktem, że od jakiegoś czasu mam stalkera, choć możliwe, że tylko go sobie wymyśliłam. Nie mówiłam jej o swoich przypuszczeniach, bo sama nie byłam pewna, czy przypadkiem nie są wynikiem moich licznych lęków i tego, że żyję w nieustającym napięciu.

– Nie wiem, co będzie z nami dalej – ciągnęłam. – Pomijając problemy finansowe, Sonny jest… – urwałam, szukając właściwych słów. – Jest jak ktoś obcy. Wiem, że teraz cierpi jego duma. Wyrzucili go na zbity pysk, a poświęcił tej firmie prawie siedem lat życia i…

– Ja też to rozumiem, ale nie zmienia to faktu, że powinien jak najszybciej zrobić wszystko, aby cię wesprzeć – przerwała mi stanowczo. – Hailey, boję się, że w końcu padniesz. – Złapała moją dłoń i nią potrząsnęła, by podkreślić swoje zmartwienie. – Nie dasz rady w nieskończoność pracować w dwóch miejscach, ogarniać domu i jeszcze niańczyć Sonny’ego.

Dlaczego bolało, skoro mówiła o rzeczach oczywistych? Dlaczego tak trudno przychodziło mi przyznanie jej racji? Przez wstyd?

Odchrząknęłam.

– Sonny zawsze powtarzał, że nie wyobraża sobie, abym to ja nas utrzymywała. Wiesz, że on wyznaje twarde zasady, tak samo jak twój Thomas – kontynuowałam. – W końcu coś znajdzie, jestem pewna.

Jesteś? Doprawdy?

– A zaczął w ogóle szukać? – prychnęła z powątpiewaniem.

– Twierdzi, że tak, ale albo za mało płacą, albo mają chore oczekiwania na te wyższe stanowiska, a on nie zamierza zaczynać od „najniższego szczebla”. – Zrobiłam znak cudzysłowu w powietrzu i od razu upiłam łyk, jakby to mogło magicznie sprawić, że Indigo zapomni o tym, co przed sekundą wyznałam i na jaką naiwną idiotkę wyszłam.

Delikatny alkohol przyjemnie połaskotał mnie w język. Szkoda, że nie był antidotum na wszystkie moje problemy. Zdawałam sobie sprawę, że w rzeczywistości nie stanowił rozwiązania żadnych kłopotów, lecz dzisiaj wyjątkowo go potrzebowałam, zwłaszcza do tak poważnej rozmowy.

– Hails, kocham cię, wiesz o tym, ale czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz? Czego, kurwa, on tak naprawdę oczekuje? – Nie wytrzymała i się zapiekliła, a jej piegowate policzki przybrały teraz odcień różu. – Że z marszu ktoś zrobi z niego prezesa? Życie w korporacji tak nie wygląda i kto jak kto, ale on powinien to wiedzieć! A ty? – Zerwała się ze stołka i okrążyła wyspę. – Co się z tobą dzieje? Znam cię od… ilu, trzech lat?

– Prawie – bąknęłam pod nosem.

– Właśnie. – Położyła dłonie na marmurowym blacie. – Hailey, którą pamiętam, była niezwyciężona, pewna siebie, twarda jak skała, gotowa na poświęcenia, owszem, ale nigdy nie zapominała przy tym o sobie. Nie zrozum mnie źle, wciąż jesteś najsilniejszą kobietą, jaką znam, tyle tylko, że w tym wszystkim zgubiłaś swoje potrzeby. Postaw ­Sonny’emu ultimatum. Zadbaj o siebie – podkreśliła, przeciągając głoski. – Nikt inny tego za ciebie nie zrobi. A jeśli ten kretyn się nie ogarnie, to kopnij go wreszcie w dupę. Stać cię na kogoś lepszego – dokończyła swoją tyradę na wydechu. W tej sekundzie jeszcze bardziej przypominała Meridę z bajki Disneya.

Dopiero gdy zamilkła, poczułam się tak, jakby przebiła mi bok włócznią na wylot. To wrażenie podsycał ostry wzrok, którym mnie poczęstowała. Wiedziałam, że każde słowo przyjaciółki wynikało z troski, i byłam jej za to wdzięczna, jednak ona nie zdawała sobie sprawy z tego, co tak naprawdę połączyło mnie z Sonnym i ile razem przeszliśmy. Nie mogłam tego wymazać, zagrzebać w odmętach umysłu. Gdyby nie on, najprawdopodobniej w ogóle bym z nią tutaj nie siedziała – to coś, czego się tak łatwo nie zapomina.

– Myślisz, że to takie proste? – odparłam cicho, choć nie hamowałam rosnącej z każdą sekundą złości słyszalnej w tembrze mojego głosu. – Sądzisz, że nie próbowałam z nim o tym rozmawiać? Że mi się to wszystko podoba? Wiem, że brzmię jak ofiara przemocy, która ma klapki na oczach i ciągle tłumaczy partnera. – Również wstałam i przechyliłam kieliszek, by wlać jego zawartość do gardła, po czym z ­hukiem odstawiłam szkło.

– Nie o to mi…

– Sonny zrobił dla mnie więcej niż ktokolwiek inny w moim życiu, wierz mi – warknęłam, wchodząc jej w słowo. – Nie uciekł, nie wystraszył się, kiedy było ze mną ­naprawdę źle. Trwał tuż obok i trzymał za cholerną dłoń. – Na samo wspomnienie tamtego mrocznego okresu zrobiło mi się słabo, ale zdołałam utrzymać proste plecy.

 – Hailey, ja… – próbowała mi przerwać, lecz jej nie pozwoliłam.

– Kim bym się stała, gdybym go teraz porzuciła, skoro on był moim wybawieniem? Powiedz… – podeszłam do przyjaciółki – czy człowiek, który okazał mi tyle serca, chociaż wcale nie musiał, zasługuje na to, żeby skreślić go tylko dlatego, że przeżywa teraz kryzys?

Nie wiedziałam, co takiego Indigo dostrzegła w moich oczach, ale jej zielone tęczówki natychmiast złagodniały. Przyciągnęła mnie do siebie i przytuliła z całych sił.

– Przepraszam – wyszeptała i pocałowała moją skroń. – Przepraszam, nie wiedziałam. Nigdy o tym nie wspominałaś. Strasznie mi głupio. Ja…

– Przestań. Nie przepraszaj – weszłam jej w zdanie i odwzajemniłam uścisk. – Przecież nie mogłaś tego wiedzieć. Nikomu o tym nie mówiłam. Nie chcę do tego wracać, dlatego…

– Rozumiem – odparła natychmiast i odsunęła się na długość ramienia. – Obiecuję, że nie będę poruszała tego tematu, chyba że sama zechcesz. I przyrzekam, że łaskawiej spojrzę na Sonny’ego. A może Thomas pomógłby mu coś znaleźć? Kiedyś pracował w HR-ach. Ma znajomych z wielu branż. Myślę, że dałby radę coś załatwić albo chociaż podpowiedzieć Sonny’emu.

Uśmiechnęłam się lekko.

– Naprawdę?

– Oczywiście, że tak! Przecież to żaden problem! Kretynka ze mnie, że wcześniej ci tego nie zaproponowałam!

Nagle coś sobie jednak uświadomiłam i wnet potrząsnęłam głową.

– Sonny nie zaakceptuje żadnej oferty „po znajomości”. Gardzi wszelkimi przejawami nepotyzmu.

Indigo zmarszczyła czoło, aż w końcu jej oblicze rozjaśnił porozumiewawczy uśmieszek.

– Dobra, zróbmy tak: wpadnijcie do nas w sobotę na kolację, okej? Pogadamy, pośmiejemy się, a przy okazji Thomas trochę pourabia Sonny’ego. Da radę, zobaczysz. Ósma pasuje? – rzuciła i zaczęła się zbierać do wyjścia.

– Jesteśmy umówieni – odpowiedziałam i złapałam przyjaciółkę za łokieć, by ją zatrzymać. – Ale chwila, chwila. Temat znowu zszedł na mnie, a nie powiedziałaś mi, z czym przyszłaś.

– Opowiem ci wszystko w weekend, obiecuję.

– Indie… – Ruszyłam za nią, przez co prawie na siebie wpadłyśmy, gdy znienacka przystanęła.

– Wyobraź sobie, że jest szansa wygrania sporej kasy, a co ważniejsze, przeżycia czegoś niesamowitego. Szczegóły w sobotę, to dłuższy temat, ale coś czuję, że to może rozwiązać wiele waszych problemów. – Puściła do mnie oczko. Jej ręka spoczywała już na klamce. – A teraz idź, odpocznij. To przyjacielski rozkaz.

– Co? – Zdębiałam. – O czym ty…

Nie udało mi się dokończyć, bo burza ognistych włosów Indigo już zniknęła za rogiem, a ja zostałam sama, w całkowitym osłupieniu.

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

CZĘŚĆ I. Mój ruch

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Cover

Table of Contents

Title page

Text