Pan Whicher na prowincji - Agnieszka Chodkowska–Gyurics & Tomasz Bochiński - ebook + audiobook

Pan Whicher na prowincji ebook i audiobook

Agnieszka Chodkowska–Gyurics & Tomasz Bochiński

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Warszawa tuż przed powstaniem styczniowym. Misja powierzona słynnemu inspektorowi Scotland Yardu przez Cara Wszechrusi dobiegła końca. Zagadka zniknięcia rosyjskiej arystokratki i tajemniczych, brutalnych morderstw została rozwikłana, choć nie obyło się bez komplikacji politycznych i walki na umysły i rewolwery w mrocznych zaułkach miasta.  Perypetie „księcia detektywów” i warszawskiego policjanta Mikołaja Czernyszewskiego zawarte w powieści „Pan Whicher w Warszawie” kończą się późną jesienią 1862 roku.

W grudniu tegoż roku Jonathan Whicher na nieoficjalną prośbę warszawskiego wydziału kryminalnego prowadzi jeszcze jedno śledztwo, nie wiedząc, że będzie ono miało poważny wpływ na jego życie. Tak zaczyna się nowa opowieść: „Pan Whicher na prowincji”.  Minęło parę lat, inspektor porzucił karierę w Scotland Yardzie, by w domowych pieleszach, u boku małżonki cieszyć się rozkoszami wieku dojrzałego. Jednak pewnego dnia do londyńskiego mieszkania byłego detektywa wkracza Mikołaj Czernyszewski - poznany onegdaj w Polsce policjant, którego intrygi polityczne wygnały za granicę. Zamieszany w sprawę tajemniczego morderstwa, pozbawiany na obczyźnie przyjaciół, zdesperowany zwraca się o pomoc do starego wygi. Pan Whicher nie ma wyjścia. Wyrusza na angielską prowincję by rozwikłać tajemnicę kolejnej zbrodni. 

 Pan Whicher na prowincji” to zamknięta, niezależna historia - znajomość pierwszego tomu nie jest konieczna, ale z pewnością nie zaszkodzi!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 48 min

Oceny
3,9 (21 ocen)
6
7
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miron74

Całkiem niezła

Dziwne to jakieś. Język Ok, postaci nie najgorsze. A jednak ciężko stwierdzić o co tak naprawdę w tej książce chodzi.
00

Popularność




Prolog

Kilka dni w grudniu

15 grudnia 1862 roku. Poniedziałek, kwadrans po dwunastej. Warszawa

Disraeli załatwił się na środku chodnika, naprzeciwko okazałej bramy domu przy Franciszkańskiej 30. Wysiłek, jaki malował się na płaskiej mordce, był nader ucieszny i Whicher niemalże się uśmiechnął. Zobaczywszy jednak minę ciecia, który właśnie zamiatał i teraz z miotłą zbliżał się do mopsa, Jonathan skrzywił tylko usta. Cieć nie zdążył nic powiedzieć, gdyż w tej samej chwili o kamienne płyty, ledwie metr od psiaka, uderzyło z łomotem ludzkie ciało. Mózg ochlapał nowe kalosze detektywa. Szczeniak spłoszył się, omal nie wyrywając smyczy z dłoni zaskoczonego Anglika, ulica na chwilę zamarła, tylko dorożki turkotały. Dopiero potem tu i ówdzie wybuchły okrzyki przerażenia.

Po ulotnej chwili wokół trupa zaczęli zbierać się ciekawscy. Whicher, złapawszy mopsa na ręce, zaklął bezradnie, nieznajomość języka sprawiała, że nie bardzo mógł ochronić ciało przed ciekawskimi ani wezwać stójkowego. Nim jednak zdołał sklecić w myślach zrozumiały dla gawiedzi komunikat, usłyszał tupot nóg i policyjny gwizdek. Odetchnął z ulgą, widać rewirowy stał całkiem niedaleko. Był młody, a po twarzy od razu można było poznać, że rozgarnięty. Detektyw podjął decyzję, wetknął psa w objęcia zdumionej jejmości, która, nie bacząc na obfitą tuszę, przybiegła obejrzeć krwawe widowisko. Potem spiesznie sięgnął po pugilares i wydobył z niego kartkę, która w dwóch językach – po polsku i rosyjsku – zalecała okazywanie wszelkiej pomocy inspektorowi Jonathanowi Whicherowi, gościowi Jego Cesarskiej Wysokości. Dokument opatrzył pieczęcią i własnoręcznym podpisem oberpolicmajster Siergiej Siergiejewicz Muchanow. Stójkowy zerknął na podpis i pieczęć, po czym gracko zasalutował.

Anglik wydobył nową kartkę i ołówek. Nagryzmolił szybko trzy zdania i zaadresował przesyłkę do radcy tytularnego Wawiłona Aleksandrowicza Rożestwieńskiego, pełniącego obowiązki szefa Wydziału Kryminalnego Warszawskiej Policji Magistrackiej. Następnie łamanym rosyjskim poprosił stójkowego o pośpiech i wręczył mu dokument. Policjant zasumował się, ale potem sięgnął po gwizdek i dmuchnął weń tak, że Jonathanowi omal uszy nie odpadły. Na ten zew przybiegł następny policjant, starszy wiekiem, niezbyt inteligentny, ale za to dobrze obznajomiony ze wszelkimi gatunkami trunków – skonstatował Whicher, zobaczywszy jego poznaczone czerwonymi żyłkami oblicze. Po krótkiej wymianie zdań starszy z mundurowych wziął kartkę i pokłusował Franciszkańską, stukając podkutymi butami o płyty chodnika. Detektyw odetchnął z ulgą i spróbował odebrać Disraelego jejmości, ta jednak, zapatrzona w małpią mordkę psiaka, wcale nie chciała się z nim rozstać i szczebiotała jak do ukochanegodziecka.

– Dziękuję, madame – rzekł uprzejmie przybysz z Wysp i zdecydowanie zdjął szczeniaka z obfitego biustu przygodnej opiekunki. Potem stuknął w ramię policjanta i wskazał otwarte na piątym piętrze okno. Na tle szarego grudniowego nieba błyskały szyby, powiewała ciemna zasłona.

Rewirowy powiedział coś śpiewnie, a potem wzruszył bezradnie ramionami i wskazał trupa oraz otaczający go tłum. Inspektor pokiwał głową z uznaniem, puknął się w pierś i zatoczył koło dłonią. Ponownie wskazał otwarte na oścież okno. Stójkowy pomyślał jeszcze chwilę, a potem wszedł w bramę i surowo nakazał coś zastygłemu w bezruchu dozorcy. Obaj zniknęli w wejściu na klatkę schodową. Nie było ich długo. Whicher nie miał problemów z utrzymaniem gapiów w rozsądnej odległości od ciała. W tym czasie obserwował, rejestrował otwarte w zgrozie usta panien służących, zaszklone nieprzytomnie oczy bladej dziewczyny obdarzonej sporym biustem, pewnie guwernantki, sądząc po zeszytach wystających z koszyczka, rozciągnięte w obrzydliwym grymasie policzki przekupek, twarde spojrzenia mężczyzn rzucane spod podartych kaszkietów. W głosach, w rosnącym gwarze, choć dla niego niezrozumiałym, Anglik nie wyczuwał żalu czy współczucia. Jak zwykle dominowała ciekawość, ale także, ku swemu zdziwieniu, inspektor słyszał coś na kształt złośliwej satysfakcji. Powtarzało się jedno słowo: „moro, moro, MORO”. Detektyw nie był w stanie domyślić się, czego dotyczyło. Wzruszył ramionami, potemzapyta.

Spojrzał jeszcze raz na zwłoki i teraz dopiero zrozumiał, co też go zadziwiło. Przyklęknął, pochylił głowę. Taaa... Wstał, czuł w kościach, że sprawa nie jest tak prostą, jak mu się początkowo wydawało. Przestąpił z nogi na nogę. Dizi zaskomlił niezadowolony, chciał biegać, a zwłaszcza obwąchać to coś, co go tak wystraszyło. Whicher pogrążył się w myślach, ale szybko ocknął, niepokojąc się długą nieobecnością posłanego do kamienicy stójkowego. Wtedy też zobaczył, że przez tłum przepychają się ludzie z policji kryminalnej. Na czele szedł starszy pan w cylindrze, bezpardonowo torując sobie drogę długą laską, za nim zaś pospieszał ubrany w jasny – mimo grudniowego popołudnia – płaszcz i melonik Strzegomski. Oczywiście szyję tłumacza fantazyjnie owijał wściekle zielonyfular.

– Witam szanownego pana! – wykrzyknął z radością na widok Jonathana. Radość ta, wobec bliskości roztrzaskanych niewieścich zwłok, wydała się inspektorowi nieco niewłaściwą, ale energicznie potrząsnął dłonią sympatycznego dziwaka, potem zaś tak samo przywitał się z radcą i skinął głową reszciepolicjantów.

– No tak. I co my tu widzimy... – Radca tytularny Wawiłon Rożestwieński wydął dolną wargę i obszedł zwłoki dookoła. – Niewiasta lat około pięćdziesięciu. Wypadła – zadarł głowę – z piątego piętra. Szanowny kolega widział tozdarzenie?

– Owszem. – Whicher wskazał z niesmakiem na ochlapanebuty.

– Sama skoczyła? Ktoś jąwyrzucił?

Anglikodparł:

– Nie wiem, niezauważyłem.

Radca pokiwał głową. Inspektor domyślał się, jakim torem podążają jego myśli. „Po kiego diabła nas tu ściągnąłeś? Mało to samobójców w tym nieszczęsnym mieście?”. Ale ekipa Wawiłona pracowała sprawnie, nie bacząc na fumy szefa. Kazimierski kazał kilku podwładnym uformować szczelny kordon, aby odsunąć gapiów. Dwaj nowi funkcjonariusze wydziału, Fuks i Czajkowski, rozstawiali statyw aparatu fotograficznego. Foma Fomicz Niewstrujew dzierżył już szkicownik i z uwagą przypatrywał się zwłokom. Znakomity rysownik wydziału nieraz dokładniej od fotografii odwzorowywał ważne dla śledztwa detale. Pozostali zaczęli odpytywać ludzi, by znaleźć jeszcze jakiegoś świadka zdarzenia. Spowodowało to odpływ spragnionych wrażeń gapiów, norma w tejsytuacji.

– A gdzie dozorca? – zrzędliwie zapytał radca. – Powinien warować tu jak pies.

Disraeli wybrał ten moment, by przeciągle zaskowytać, a potem ostro szczeknąć. Nauczył się właśnie tej sztuki i bardzo był z niejdumny.

Radca udał, że łapie się za serce izapytał:

– To ten prezent odgrafa?

– Tak – odparł suchoWhicher.

Rożestwieński uśmiechnął się złośliwie i wyciągnął rękę, by pogłaskać czarnomordego kulfona.

– Uwaga, gryzie! – zażartowałinspektor.

Czy radca wziął ostrzeżenie na serio, czy też wspomniał dozorcę nie wiadomo, jednak zrezygnował z pieszczot i ponowniesarknął:

– No, gdzież tencieć?

– Posłałem stójkowego z dozorcą na górę, ale coś strasznie długo ich niema.

– No trudno, i my musimy tam się wdrapać. – Wawiłon Aleksandrowicz z boleścią spojrzał na piąte piętro i ruszył do bramy. Whicher bezceremonialnie przytrzymał go zaramię.

– Szanowny radco... Proszę posłać po profesora Wisłockiego, przydasię.

Rożestwieński spojrzał zdumiony na Anglika. Wzywanie najlepszego patologa, obecnie wykładowcę w Szkole Głównej Warszawskiej, wydało mu się nadmierną ekstrawagancją. Jasne że zewłok trafi do kostnicy i będzie przebadany, ale dość tam trupoznawców, nie trzeba zawracać głowy czołowemu specjaliście w Królestwie. W tym też tonie chciał odburknąć, ale potem wspomniał swego byłego przełożonego – inspektora Czernyszewskiego, który niezwykle cenił gościa z Londynu – rzekł więctylko:

– Powiadasz pan? – I skinął na młodego praktykanta, który stał obok, z nabożnym skupieniem słuchając rozmowy. W końcu nie codziennie można obserwować w akcji „księcia detektywów” Scotland Yardu, człowieka, który całkiem niedawno rozwiązał zagadkę śmierci grafini Dołgorukiej. – Na jednej nodze po Wisłockiego. Tylkouprzejmie!

Młodzieniec wystartował biegiem. Na jego ponaglające skinienie podjechał policyjny furgon. Wnet ruszył, krzesząc kołami skry nabruku.

– Ech, młodość – westchnął radca i wszedł do bramy. Whicher pospieszył za nim, a w jego ślady poszedł Strzegomski. Schody nie były zbyt strome, ale i tak Rożestwieński sapał jak parowóz. Na trzecim piętrze natknęli się na młodego stójkowego. Siedział na stopniu, jakaś starowinka poiła go herbatą. Radca poczerwieniał jeszcze bardziej, nim jednak zaczął sobaczyć, spojrzał w błędne oczy policjanta i zamilkł. Wydał tylko znaczący pomruk, zobaczywszy zaś dozorcę, skinął nań i wskazał policjanta. Cieć podrapał się frasobliwie w podgoloną głowę ipowiedział:

– Młody... ruszyło go. Ja, nie chwalący siem, wojskowom sługiwał, to i siemnapatrzyłem.

– Prowadź, człowieku – zarządził spokojnie szef Wydziału Kryminalnego.

Wdrapali się na piąte piętro. Tu już było dość mroczno, okna małe i tylko dwa mieszkania.

– Tu, na lewo. – Dozorca wskazał uchylonedrzwi.

– Były otwarte? – zapytał szybkoWhicher.

– Co? – Cieć patrzył bezzrozumienia.

– Czy te drzwi były otwarte, gdy weszliście ze stójkowym do mieszkania? – Strzegomski przetłumaczył słowaWhichera.

– Nie. Musiałem otworzyć własnym kluczem.

Weszli. W niewielkim przedpokoju było całkowicie ciemno. Anglik kopnął drobny przedmiot, który z brzękiem potoczył się po podłodze. Cieć, przygotowany na panujący tu mrok, zapalił latarkę i w jej blasku Whicher odnalazł na brudnej podłodze solidny klucz.

– Ciekawe – mruknął, obracając w palcach mosiężne, ażurowe cacko. Mops wykorzystał szansę, wyrwał się spod pachy inspektora i z radosnym piskiem ruszył w głąb mieszkania. Jonathan skoczył za nim. W dużym pokoju było jasno i zimno. Przez szeroko otwarte lukarnowe okno wpływał grudniowy ziąb, firanki falowały w przeciągu. Obok stał obity karmazynowym aksamitem fotel. Wokół niego, na jasnych deskach podłogi, widać było ogromną, prawie czarną plamę. Pies pochylił nad niągłowę.

– Dizi! Nie rusz! – krzyknął detektyw, a mops ze szczekiem wycofał się ku swemu panu, potem zaś zakręcił się w miejscu i ruszył ku zamkniętym drzwiom prowadzącym do następnego pomieszczenia. Oparł się przednimi łapami o pomalowane na biało deski. Whicher złapał go za kark i dopiero wtedy otworzył drzwi. Cofnął się o krok, gdy owionął go smród, którego z niczym nie można było pomylić. Słodkawy, ciężki odór. Inspektor wyjął latarkę z rąk dozorcy i poświecił. Światło odbiło się w dziesiątkach pokrytych bielmem oczu. Oczu martwych dzieci. Leżały na podłodze, najczęściej sine, niekiedy sczerniałe, rozkład części z nich był już bardzo daleko posunięty. Noworodki z nieodciętymi pępowinami, dwu-trzytygodniowe berbecie, a pod ścianą stos dzieci kilkumiesięcznych, sądząc po wielkości zwłok. Disraeli opuścił ogon i wykazał, że umie nie tylko szczekać. Zawył, jakby obudził się w nim daleki przodek sprzed tysięcy lat – bojowy molos. Zawył tak, jakby utracił całe stado, a gdy wreszcie umilkł, cisza w środku ćwierćmilionowego miasta wydała sięprzytłaczająca.

15 grudnia 1862 roku. Wpół do siódmej wieczorem. Ratusz, biuro Wydziału Kryminalnego Policji Magistrackiej

– Co wiemy? – Radca upił łyk herbaty i potoczył wzrokiem poobecnych.

Jacenty Kazimierskiodchrząknął.

– Ofiarą jest Józefina Moro, wdowa lat pięćdziesiąt trzy. Rodzona w Grójcu, przybyła do Warszawy przed dwudziestu laty. Zawód wykonywany: akuszerka.

– Engelmacherin... – wtrącił Foma Fomicz, a niezawodny Strzegomski przetłumaczył:

– Fabrykantkaaniołków.

Jonathan Whicher, zwany przez przyjaciół Jackiem, pokiwał głową. Straszliwy ten proceder rozpowszechniony był także w Londynie. Tępienie go przypominało walkę z wiatrakami. Rocznie setki i tysiące noworodków powiększało grono aniołków i nie było na to rady nilekarstwa.

Kazimierski kontynuował:

– Ofiara zmarła dziś o dwunastej piętnaście na skutek upadku z piątego piętra domu, w którymzamieszkiwała.

Jonathan uniósł dłoń, przerywającpolicjantowi.

– Nie wyrokowałbym o tym przed uzyskaniem opinii profesora Wisłockiego. Mam podejrzenia graniczące z pewnością, że sprawa nie jest takprostą.

– Niech pan nie będzie taki tajemniczy, inspektorze – rzekł radca. – Proszę nasoświecić.

– Ekhem. Domniemywam, że denatka została zadźgana i wyrzucona zokna.

– Bardzo skrupulatny morderca – wtrącił Kazimierski, przerywając czyszczenie rozłożonego na części rewolweru. Najlepszy strzelec warszawskiej policji obsesyjnie dbał o broń, nikt nie miał mu tego zazłe.

– Dotykał pan ciała? – zapytał radca, unoszącbrwi.

– Nie, oczywiście, że nie, ale wystarczyło przyklęknąć, by zobaczyć rękojeść sztyletu w okolicach lewego barku. Trudno założyć, żeby martwa zaciskała go pod pachą – odparł Anglik i osłonił kapeluszem plamę na lewym kolanie, w którą – jak mu się zdawało – wpatrywali siępolicjanci.

– Czajkowski! – rzucił nachmurzony Wawiłon Aleksandrowicz. – Na jednej nodze do kostnicy. Wisłocki musi jak najprędzej zdać raport z sekcji.

Młody, korpulentny blondyn uśmiechnął się krzywo i bez słowa rzucił pętko kiełbasy na zatłuszczony papier. Potem wdział obszerną bekieszę, cokolwiek za ciepłą jak na obecną pogodę, chwycił cylinder i już go niebyło.

– Teraz, skoro już pozbyliśmy się oka i ucha naczalstwa – stwierdził sucho radca – słuchamy, co ma pan do powiedzenia, inspektorze Whicher. Bo przecież chce pan nam na coś zwrócić uwagę, nieprawdaż?

Jack odetchnął. „A to stary lis” – pomyślał, ale skinąłgłową.

– Zauważyli panowie, że ilekroć w sprawę zamieszane są wysoko postawione osoby, śledztwo staje się nad wyrazskomplikowane?

Jacenty Kazimierski prychnął, Foma Fomicz prawie się uśmiechnął, ale radca kiwnął tylkogłową.

– Na rękojeści sztyletu zobaczyłem taki oto symbol. – Whicher wydobył z kieszeni nieco wymiętą kartkę z notatnika i pokazał najbliżej siedzącemu Kazimierskiemu. Ten odwrócił ją w drugą stronę i rzuciłlakonicznie:

– Kościesza.

Angielski detektyw uniósłbrwi.

– To herb starego polskiego rodu szlacheckiego. Wielu się nim pieczętuje – pospieszył z wyjaśnieniemStrzegomski.

– Obawiam się, że może to być ród tak znaczny, że zagadka śmierci Moro i tego, co się działo w jej mieszkaniu, nigdy nie ujrzy światła dziennego – powiedział Whicher, nie owijając już w bawełnę. – A do tego żadną miarą nie można dopuścić – dodałtwardo.

Obecni poparli go pomrukiem. Wszyscy byli na poddaszu i na wspomnienie tego, co tam zobaczyli, wielu do herbaty dodało nie tylko powidła. Jack nie powiedział im jeszcze, że w straszliwym składzie martwych dzieci dostrzegł jedno ułożone oddzielnie, nakryte bogato haftowaną chustką z tym samym herbem. Już otwierał usta, aby to oznajmić, gdy otworzyły się drzwi i radca tytularny Wawiłon Aleksandrowicz Rożestwieński został wezwany do naczelnika. Uznając ten fakt za koniec narady, Jonathan począł się zbierać, nie zdążył jednak się pożegnać, gdy wrócił radca. Czerwony na twarzy izdyszany.

– Panie inspektorze... Naczelnik polecił mi serdecznie panu podziękować za wszelką pomoc, jakiej bezinteresownie udzielił pan policji, i życzyć pomyślnej podróży, jako że pan i mister Walker zostaliście pilnie wezwani doLondynu.

Whicher uśmiechnął się krzywo, uścisnął dłoń radcy i ruszył do drzwi. O wyjeździe wiedział już od paru dni. Wydział Kryminalny, którego powstanie nadzorował z Walkerem na prośbę cara, zaczął dobrze funkcjonować, nie potrzebowano więc już ich obecności. A to, co miał mu do przekazania naczelnik, brzmiało ni mniej, ni więcej: „Zrobiliście swoje i nie mieszajcie się więcej do naszych spraw”.

– Panie inspektorze! – Jacka dobiegł podniesiony głos radcy, obrócił się więc na pięcie.

– Oczywiście rozumiemy, że będzie pan bardzo zajęty przygotowaniami do wyjazdu, ale gdyby miał pan czas i ochotę pospacerować po Warszawie, a zwłaszcza w okolicach ulicy Franciszkańskiej, pan Strzegomski z pewnością chętnie będzie panu towarzyszył. Byłoby nam też miło, gdyby przez te ostatnie dni spędzał pan wieczory wśród nas w restauracji „Pod Nóżką”. Można tam będzie spotkać profesora Wisłockiego, a być może i nasz drogi Mikołaj Borysowiczwpadnie...

Whicherowi prawie udało się zachować kamiennątwarz.

– Postaram się – odparł. – A gdybym potrzebowałpomocy?...

– Oczywiście! Po koleżeńsku – podkreślił Wawiłon – nie odmówimy niczego.

– Dziękuję! – Spojrzał na uśmiechnięte twarze policjantów. Zachowywali się jak sztubacy. Ale – czasami – taktrzeba.

Noc z 15 na 16 grudnia 1862 roku. Hotel „Europa”

Nie mógł spać. Nawet szklaneczka whisky nie pomogła, zamiast więc uciekać od makabrycznego wspomnienia, starał się przeanalizować wszystko, czego był świadkiem. Może sprawa wyglądała następująco: panna z dobrego domu popełniła błąd, a że w tym środowisku błędów się nie wybacza, postanowiła pozbyć się kłopotu. Nie usunęła jednak dziecka, urodziła je u akuszerki. Czyli rodzina była wciągnięta w spisek, takich spraw przed matką się nie ukryje. Potem normalną koleją rzeczy dziecko powinno zostać oddane mamce... Ale mamkę wyszukiwała akuszerka. Oczywiście wiele dzieci trafiało do miejsc, gdzie panowały warunki, które mogły im przynieść jedynie śmierć, zwykle głodową, bo też do jednej i tej samej mamki oddawano nawet kilkanaście noworodków. Bywało często, że akuszerka brała pieniądze od położnicy za opiekę nad dzieckiem, a zanosiła je do domu podrzutków albo i zostawiała na ulicy. Dlaczego Moro trzymała w domu trupki tych biedaczyn? Oto kolejnazagadka...

Whicher wstał, zapalił świecę i łyknął zimnej herbaty. Uuuch, paskudztwo. Popatrzył tęsknie na butelkę szkockiej, ale nie ruszył flaszki. Miał sprawę do załatwienia, a katzenjamer z pewnością mu w tym nie pomoże. Wrócił do łóżka i rozmyślań. Może było tak, że panna wróciła – być może chcąc odzyskać dziecinę – a zobaczywszy, iż noworodek jest martwy, otoczony trupkami sobie podobnych nieszczęsnych malców, wpadła we wściekłość i zadźgała akuszerkę, a potem wyrzuciła ją przez okno... Bzdura! A jeśli zrobił to ojciec dziecka? Myśli wreszcie splątały się i Jonathan zapadł w głębokisen.

16 grudnia 1862 roku. Ranek

Po całkiem smacznym, obfitym śniadaniu Whicher w niezłym nastroju raczył się cygarem. Ołowiane chmury za oknem, przywodzące na myśl raczej deszczowy listopad, a nie połowę grudnia, nie zachęcały do spacerów. Paskudna sprawa, która wczoraj go tak poruszyła, dziś stawała się tym, czym powinna być dla policjanta – zagadką do rozwiązania. Nie zdążył dopalić cygara, gdy zapukano do drzwi. Posłaniec z zawodowym uśmiechem podał kopertę. Jack dał fagasowi drobną monetę za fatygę i jeszcze w drzwiach otworzył przesyłkę. Ozdobne pismogłosiło:

Mr Whicher, czekam na Pana o 10 rano na ulicy Bonifraterskiej róg Franciszkańskiej. W kamienicy tej mieszka rodzina Holewickich herbuKościesza.

Zuszanowaniem,

A. Strzegomski

Detektyw uśmiechnął się i zadzwonił na służbę, by przyniesiono mu zostawione wczoraj do wyczyszczeniakalosze.

*

Strzegomskiego zobaczył od razu, choć ten – przyznać trzeba – tym razem przebrał się w bardziej stosowną, ciemną jesionkę z futrzanym kołnierzem i przyzwoity cylinder. W ręku trzymał laseczkę ze srebrnągałką.

– Holewiccy zajmują parter i piętro kamienicy – rzekł tłumacz po krótkim przywitaniu. – Kazimierski sprawdził dokładnie. Idziemy?

– Momencik, nie tak szybko. Wejście dla służby jest odpodwórza?

– Owszem, prowadzi wprost dokuchni.

– Tedy wejdziesz pan tamtędy. Trzeba zapytać, czy nie znajdzie się jaka dobra mamka, bo słyszeliście, że u Holewickich mamka jużniepotrzebna.

– Ja? – zdumiał się Strzegomski. – Nie jestem przecieżpolicjantem.

– Uważasz pan, że służba Holewickich jest tak wykształcona, że po angielsku mówićumie?

Zrezygnowany tłumacz kiwnął głową, powiedział parę słów do dozorcy trzymającego straż w bramie i wszedł na podwórze. Nie było go długo, prawie dwa kwadranse. Patrol żandarmerii przeszedł obok Whichera, gdy zaś mundurowi wracali, nader podejrzliwie patrzyli na wystającego pod bramą mężczyznę. Zapewne tylko jego znudzona mina i dostatni strój powstrzymały ich przed interwencją. Wreszcie Strzegomski ukazał się w wejściu. Wesolutki, z cylindrem przekrzywionym na lewe ucho. Jack spojrzał na niego ostro, ale tłumacz nie przejął się tym zbytnio.

– W domu jest małe dziecko – rzekł. – Córka państwa, narodzona miesiąc temu. Kucharka mówi, że ma mocnepłuca.

– Było czy jest? – naciskałinspektor.

– Jest, widziałem na własne oczy. Kucharka zaprowadziła mnie za zasłonkę w kuchni. A tam akurat... hm... mamka karmiła dziecko. Zerknąłem tylko i wyszedłem. Rozumie pan.

Rozczarowany inspektor pokiwał głową. Ech, nić się urwała. Ale skąd chusta i sztylet na miejscu zbrodni?

– Może były dwa dzieciaki? A służbie zabronionomówić?

Strzegomski przestał się uśmiechać, Whicher zaś zawrócił pod domHolewickich.

– Niech pan zapyta sąsiadów – nakazał – tylko proszę nie zaprzyjaźniać się z każdąkucharką!

Tłumacz machnąłręką.

– Kucharka jak kucharka – rzekł – ale ta niewiasta, która karmiła niemowlę! Co za oczy! Co za duma i rasa! Rzekłbyś, nie mamka, a co najmniej francuska guwernantka! Ciekawość, jaką jej własne dziecię musi mieć prezencję? Pewnie śliczne jakmarzenie!

Detektyw stanął niczym rażony gromem. „Starzejesz się, Jack” – pomyślał. Jasne! Dziecko mamki! Przed oczyma znów miał tłum ludzi zgromadzonych wokół zwłok. I pannę z dużym biustem oraz szaleństwem w błękitnych oczach. „A więc to jednak ona wyrzuciła akuszerkę i oglądała swojedzieło”.

– Strzegomski! – Zatrzymał współpracownika. – Natychmiast do Ratusza po Kazimierskiego albo i radcę! Tę mamkę trzeba szybkozatrzymać!

Tłumacz, przejęty niezwyczajną emocją w głosie Anglika, nie zadawał pytań. Skinął laską na fiakra i widać obiecał mu nagrodę, bo dwukonna dorożka ruszyła zkopyta.

16 grudnia 1862 roku. Wieczór

W gospodzie „Pod Nóżką” wejście Whichera powitano owacją. Niezwyczajny takich objawów uznania inspektor Scotland Yardu stanął w drzwiach i spojrzał po uśmiechniętych twarzach policjantów z Wydziału Kryminalnego. Pierwszy podążył ku niemu z wyciągniętą prawicą radca tytularny Wawiłon Aleksandrowicz.

– Gratulacje, szanowny panie Jonathanie! Żal tylko, że sukces pański musimy trzymać wtajemnicy...

– O to mniejsza – odparł Jack, nieco zmieszany okazywanym mu ogromnymszacunkiem.

– Siadajcie, drogi inspektorze. – Kazimierski wskazał miejsce obok siebie – Polecam cynaderki w piwie, a i samo piwo mają tuzacne.

– Przyznała się – stwierdził raczej niż zapytał Whicher, obtarłszy pianę z ust. Odstawił ciężki kufel nastół.

– A jakże – radca mówił z ustami pełnymi świńskiej golonki po bawarsku. – Jacenty ją nakrył, jak już na walizkach siedziała. Gdyby nie pan, inspektorze...

– Holewiccy rozpoznali pieluszkę i pamiątkowy sztylet – dodałKazimierski.

– Motyw też jasny. Moro obiecała, że odda chłopczyka mamce na wykarmienie, a nie zrobiła tego i zamorzyła noworodka głodem. Pieniądze na utrzymanie dzieciaka oczywiście dalej brała. Podejrzana, ruszona wyrzutami sumienia, chciała odebrać dziecko i zobaczyła... sam pan inspektor wie co. Szkoda jej. Zgładziła potwora, a będzie sądzona za zabójstwo zpremedytacją...

– No właśnie, panowie... Jej wina nie pozostawia wątpliwości, ale coś w tym wszystkim nie pasuje. Bo jakże to, poszła po dziecko ze sztyletem? Pieluchę rozumiem, ale sztylet? No a potem jeszcze wyrzuciła ofiarę przez okno – na to trzeba sporo siły! – i zbiegła po schodach, by popatrzeć na swojedzieło?

– Panie inspektorze – powiedział nieco podniesionym tonem Rożestwieński, a Strzegomski, nie tykając golonki, pilnie tłumaczył. – Niech pan nie dzieli włosa na czworo. Mamy ofiarę, motyw i zabójczynię, która przyznała się pod ciężarem dowodów. Wszelkie niejasności wyświetli szczegółowe przesłuchanie, bo dziś tylko krótką notatkę sporządziliśmy. Zatrzymana nie była w stanie składnieodpowiadać.

– Szkoda jej – ponownie stwierdził Jacenty, który niejedną już halbę piwa wytrąbił. – W końcu szlachcianka, przyciśnięta biedą, poszła na służbę jako guwernantka, ktoś ją wykorzystał, straciła dziecko, a teraz jak nic skażą ją na twierdzę, a potem osiedlenie na Sybirze. Szkoda.

Zaległa nieprzyjemna, smętna cisza. Przerywały ją tylko odgłosy krzątaniny kelnerów, siorbania piwa i szmer cichych rozmów przy kilku zajętych stolikach. Whicher miał już wznieść jakiś toast, by ożywić atmosferę, ale w tej chwili w drzwiach bawarii stanął Wisłocki, a za jego plecami... Mikołaj Borysowicz Czernyszewski. Radca poderwał się jak młodzieniaszek, uścisnął dłoń medyka, a potem swego byłego przełożonego. Z ulgą zrobiono miejsce dlaprzybyłych.

– Profesor zapomniał, że nie pracuję już w Wydziale Kryminalnym – tłumaczył Czernyszewski – a że chciał się koniecznie osobiście podzielić wynikami badań, wstąpił do mnie po drodze zPowązek.

Wisłocki odsunął podawane mu piwo, ale koniaku, który zarządził znający obyczaje patologa Mikołaj Borysowicz, nie odmówił. Łyknął tęgo izaczął:

– Panowie, w całej swojej karierze nie trafiłem na podobny przypadek, a przecież bywało i tak, że niektóre ciała trafiały do mnie w stanie niemal całkowitegorozkładu...

– Przepraszam najuniżeniej – powiedział właściciel lokalu, wytoczywszy się zza lady. – Panowie znowu o trupach będą rozprawiali? Bo mnie to strasznie obroty psuje, klienci siępłoszą...

– I cóż w związku z tym? – Kazimierski zmrużył oczy, jakby tłuścioch w poplamionym chałacie stanowił cel śledzony przez muszkę i szczerbinkę.

– Mam wygodną salkę na zapleczu, spokój tam, rozmawiać można o... wszystkim. A za kłopot piwo dziś na koszt firmy – wyrecytowałgrubas.

– I koniak! – zarządził Wisłocki pełnym głosem, zdumiewającwszystkich.

– I koniak – potwierdził gospodarz, uradowany ze zgody panówpolicjantów.

Radca zasznurował usta, a potem skinął głową. Rozprawianie o szczegółach śledztwa w publicznym miejscu było wszak niestosowne. Gdy już zasiedli we wcale przyjemnym pokoiku, profesorkontynuował:

– Raport wysłałem już umyślnym do Ratusza, a panom przedstawię résumé. Sami zobaczycie, z jak dziwnym przypadkiem miałem do czynienia. Po primo: ciało trafiło do mnie w chwili, gdy stężenie pośmiertne właśnie poczęłoustępować...

– Cooo? – Wawiłon Aleksandrowicz wydał okrzyk izamilkł.

– To znaczy, że ktoś wyrzucił ciało przez okno trzy dni po śmierci denatki? – Czernyszewski, widać wcześniej niewprowadzony przez medyka w szczegóły, nie kryłzdumienia.

– Trzy, a może nawet cztery dni – rzekłWisłocki.

Policjanci milczeli, Whicher siedział jak rażony gromem.

– A przyczyna śmierci? Profesorze? – Kazimierski odzyskałmowę.

Patolog rozłożył ręce i zacmokał, co było u niego sposobem na wyrażenieniepewności.

– Skoro nie upadek, to zapewne sztylet, jak podejrzewaliśmy – stwierdziłradca.

– Sztylet znaleziony w ciele nie mógł spowodować zgonu – rzekł dobitnie Wisłocki. Tym razem zdumiewającą wiadomość przyjęto w całkowitymmilczeniu.

– Panowie, sztylet został wbity bardzo wysoko, tuż pod lewym obojczykiem, przez co ominął płuco i, choć jak sądzę, rana była bolesna, nie zagrażała życiu. Lecz to nie były jedyne obrażenia, jakie odniosła ofiara. Dolną część twarzy i jamę ustną miała poparzoną witriolem. Wszakże jako przyczynę zgonu upatruję rozległe uszkodzenie jamy brzusznej i umieszczonych w niej licznych organów. Takie rany widziałem – profesor uniósł palec – podczas walk na Węgrzech. Dobrze wykonane pchnięcie bagnetem i przekręcenie tegoż wranie.

– Co za staranny morderca – rzucił Jacenty. – Dwa razy dźgnął ofiarę, w tym raz bagnetem, spalił twarz witriolem, a po czterech dniach wrócił i wyrzucił ofiarę przez okno. I wszystko to miałaby zrobić ta panna? Panowie!

– Za wcześnie świętujemy – powiedział Whicher. – Przyjdzie nam się jeszcze mocno wysilić przy tejzagadce.

– A naczelnik zepchnął na nas tyle spraw! – jęknął FomaNiewstrujew.

Jack spojrzał na Mikołaja Czernyszewskiego. Ten skinął głową ipowiedział:

– Koledzy, spróbujemy pomóc, ale nikt nie może się dowiedzieć o udziale w sprawie mister Whichera. Animoim.

17 grudnia 1862 roku. Ranek

Protokół z przesłuchania (fragmenty) Marii Walickiej, spisany 16 grudnia 1862 roku

(...)

Radca tytularny Wawiłon Aleksandrowicz Rożestwieński: Niech panna powie, którego dnia przyszła do Józefiny Moro i poco?

Maria Walicka: Trzynastego grudnia z samego rana, tak przed ósmą poszłam dowiedzieć się o syna. Oddany był wedle zapewnień mamce z gminu. Uznałam, że nie godzi się dziecka porzucać, a pokarmu Pan Bóg nie poskąpił. Wykarmiłabym i swoje, i Aurelkę państwaHolewickich.

R. T. W. A. Rożestwieński: Jak przebiegławizyta?

M. Walicka: Byłam zaskoczona. Moro kręciła, mówiła, że dziecko jest daleko, że już znalazło rodzinę i że odzyskanie będzie kłopotliwe i... kosztowne. Wreszcie powiedziała, że nie ma czasu i kazała mi iśćprecz.

R. T. W. A. Rożestwieński: I co pannazrobiła?

M. Walicka: Wróciłam do domu, nakarmiłam córkę państwa. A potem bardzo zdenerwowana poszłam do znajomej, która wcześniej ode mnie korzystała z usług Moro. Ona... ona bardzo źle się czuła, ale powiedziała mi mnóstwo strasznych rzeczy o akuszerce. Poinstruowała mnie, jak zmusić Moro do oddania dziecka. Wzięłam tedy wszystkie pieniądze, jakie miałam, potem zaś zabrałam sztylet z gabinetu pana, zabrałam teżwitriol...

R. T. W. A. Rożestwieński: A skąd panna miaławitriol?

M. Walicka: Jak się okazało, że... jestem w odmiennym stanie, kupiłam na bazarku. Ale nie potrafiłam popełnić grzechuśmiertelnego.

R. T. W. A. Rożestwieński: Rozumiem, niech pannakontynuuje.

M. Walicka: Moro, usłyszawszy o pieniądzach, otworzyła drzwi. Odepchnęłam ją i wpadłam do środka. Krzyczałam, żeby oddała mi dziecko. Chciała mnie wyrzucić, ale wyciągnęłam sztylet i grożąc jej, przeszukałam mieszkanie. I wtedy znalazłam... znalazłam... (Na wniosek radcy podano osadzonej wodę, a przesłuchanie wznowiono pokwadransie).

R. T. W. A. Rożestwieński: I co byłodalej?

M. Walicka: Kompletnie oszalałam! Zmusiłam ją, by usiadła na fotelu. Przyłożywszy jej ostrze do gardła, chlusnęłam w otwartą gębę witriolem. Moro charczała przez chwilę, a potem umilkła. Zrozumiałam, że zdechła. Płakałam okropnie nad synkiem, ale nie mogłam nic dla niego zrobić, nawet zabrać nie mogłam. Nakryłam go tylko czystą pieluszką i wyszłam z... tego miejsca. A wtedy zobaczyłam, że Moro żyje! Nie byłam sobą po tym, co zobaczyłam. Dźgnęłam to okropne babsko sztyletem i uciekłam. (...)

*

Czernyszewski odłożył odpis przesłuchania na stolik. Whicher trwał w zamyśleniu, głowę przechylił na bok, wzrok miał nieobecny. Mikołaj wiedział z poprzednich wspólnie prowadzonych spraw w Warszawie i w Petersburgu, że w takiej chwili nie należy przeszkadzać koledze. Błądził spojrzeniem po pokoju hotelowym, gdzie ponadtrzymiesięczny pobyt detektywa z Londynu praktycznie nie pozostawił żadnych indywidualnych śladów, i dumał nad życiem policjanta Jej Królewskiej Mości. Zazdrościł Anglikowi możliwości skupienia się na robocie kryminalnej, polityka nie zatruwała mu życia. W przeciwieństwie do niego. Został pozbawiony posady szefa Wydziału Kryminalnego, bo nie uwzględnił gierek politycznych i nie pozwolił ujść bezkarnie sprawcy ohydnych zabójstw. Dobrze że skończyło się tylko na niełasce i przymusowym bezterminowym urlopie. Nieopodal kominka dostrzegł puste psie legowisko. Pewnie Whicher oddał Disraelego na przechowanie Oldze Żukowskiej. Mikołaj uśmiechnął się, widać jego pomysł, by poznać Anglika ze zwariowaną na punkcie mopsów szlachcianką, nie był tak do końcagłupi.

– Ciekawe, czy zabrała pieniądze przyniesione dla Moro i czy zamknęła drzwi – powiedział niespodzianie Jack.

– Pieniędzy w każdym razie nie znaleziono. Żadnych pieniędzy... – odparł Rosjanin po krótkim zastanowieniu. – Co do drzwi... – Wzruszyłramionami.

– Trzeba więc ponownie jąprzesłuchać.

– Myśli pan, że Walickakłamie?

Teraz to Whicher miał ochotę wzruszyćramionami.

– Ktoś dźgnął Moro bagnetem lub czymś podobnym. Ktoś, kto wie, jak się posługiwać takową bronią. Co jednak, jeśli tajemniczy nieznajomy i Walicka działali razem? To dopiero musimywyjaśnić.

– Drzwi były zamknięte – poddał nową myśl Czernyszewski. – Klucz madozorca.

– Dozorca stał w bramie w momencie upadkuMoro...

– Ale tylko w czasie upadku! A Moro zginęła cztery dniwcześniej!

Detektyw z Yardu pokręciłgłową.

– Drzwi były zamknięte od wewnątrz, tak to przynajmniej wyglądało. Klucz tkwił w zamku. Żadnych tajemnych przejść w mieszkaniu nie ma. Zostaje tylko dach, dość stromy iśliski.

Były szef Wydziału Kryminalnego zmarkotniał. Dozorcy szło już na siódmy krzyżyk i do peregrynacji po dachach się nie nadawał.

– Trzeba koniecznie przesłuchać Walicką. I dowiedzieć się, kim był ojciec dziecka – stwierdziłJack.

Oczy Mikołaja rozbłysły. Racja: gdyby Walicka działała w zmowie z kochankiem... nieznany tatuś mógłby dokończyć robotę zaczętą przez swojąflamę.

– Zajmę się podejrzaną – rzekł. – Jeszcze dziś. Co ja mówię! Zaraz!

W odpowiedzi na znaczące spojrzenie Anglika zamachałrękoma.

– Jestem oficjalnie urlopowany, a nie wyrzucony. Zresztą strażnicy na Pawiaku dobrze mnie znają. Nie będą robićkłopotów.

– Świetnie zatem. Ja zaś rozejrzę się jeszcze raz wokół miejsca zbrodni – rzekł energicznieJonathan.

17 grudnia 1862 roku. Popołudnie

Whicher wraz z milczącym tego dnia – co za ulga! – Strzegomskim chodził po Franciszkańskiej i zagadywał o wypadek wszystkich: sklepikarzy, posługaczy, naręcznych handlarzy, jako też panny służące, a nawet starozakonnych. Nikt nic nie widział, nie słyszał. Parę babć ględziło co prawda o strasznym dniu, ale jak to starowinki – dużo, ale bez sensu. Tłumacz sprytnie ucinał takierozmowy.

W duszę Jacka powoli wsączał się strumykniepewności.

– Kto jeszcze mógłby coś widzieć? – mruknął podnosem.

Strzegomski wziął pytanie do siebie. Spojrzał w okna mieszkania Moro, potem zaś zerknął na dom po drugiej stronieulicy.

– A ot, choćby ci studenci. – Wskazał poddasze kamienicy, gdzie w oknach o kolorowych ramach powiewały różne stroje, w tym kilka par kalesonów furkoczących trokami na wietrze.

Jonathan plasnął się w czoło z takim rozmachem, że przekrzywił mu sięcylinder.

– Panie Strzegomski – powiedział z przekonaniem – z pana będzie bardzo dobry śledczy, a mnie czas naemeryturę.

Tłumacz zapłonił się jak róża i ruszył za Anglikiem ku być może nisko urodzonym, ale wysoko mieszkającym studentom. Na pierwsze pukanie nikt się nie odezwał, zresztą na drugie i trzecie też nie. Strzegomski delikatnie odsunął Whichera i zaryczał jakbawół:

– Wino przynieśliśmy, ćwokijedne!

Drzwi uchyliły się niemal natychmiast i wyjrzała zza nich ruda głowa. Zaspane oczy zlustrowałygościa.

– A wino gdzie... – zaczął rudy, a potem dostrzegł detektywa. – Cholera, to jednakkomornik...

Tłumacz naparł na drzwi i gdy już dostali się do niskiego, dusznego i ciemnawego pomieszczenia pełnego książek oraz szczątków mebli, zbieranych widać po śmietnikach, wdał się w głośną rozmowę z trzema półnagimi, wyraźnie „wczorajszymi” studentami. Odsapnął wreszcie i rzekł poangielsku:

– Mamy szczęście, panie inspektorze. Chłopakom tak ulżyło, żeś pan nie komornik, że powiedzą wszystko. O, ten tu – wskazał na rudego – ma takie przyzwyczajenie, że cięgiem lubi ludziom w okna zaglądać. I to nie ot tak, a przezperspektywę.

Istotnie, przy lukarnowym okienku stała na prymitywnym trójnogu całkiem pokaźnaluneta.

– I cóż tam ogląda? – zapytał Whicher, znając przecieżodpowiedź.

– Panny służące, ale i damy nie zawsze zasłaniają okna – odparł tłumacz i puścił do Anglika perskieoko.

Rudy student zrobił skruszoną minę, znać wiedział, że o nimmowa.

– Panie kolego, zapytaj go, czy cokolwiek widział feralnegodnia.

Strzegomski szeleścił do rudego czas jakiś, tamten kręcił głową, ale wreszcie powiedział coś, co wprawiło tłumacza w świetnyhumor.

– Co? Co mówi? – Whicher dał się ponieść wcale nieangielskimemocjom.

– Widział kominiarza pracującego na tamtym dachu. Ale to niewszystko.

– No! – popędził goJack.

– Kominiarz wszedł przez okno domieszkania.

– Niech pokaże, o które okna chodzi. I proszę mu nic niepodpowiadać!

Student bez wahania wskazał okna mieszkaniaMoro.

– Wreszcie! – Mieli ślad i, jak sądził inspektor, mieli przełom w śledztwie. – A copotem?

– Niestety, Jaremę tego dnia dręczył katzenjamer, zszedł więc do sklepu Rotszwanca, żeby napić się kwasu ogórkowego, a na tym się nie skończyło. Wrócił do domu nadranem.

– No tak. A rozpoznałby tegokominiarza?

– Nie, to był typowy czeladnik kominiarski, w ciemnym stroju, czapce i zkulą.

– Ach, więc czeladnik?... – podchwyciłdetektyw.

– Tak, mistrz miałby na głowiecylinder.

Whicher rzucił studentom rubla, budząc tym szczere uśmiechy zadowolenia, po czym pożegnał uprzejmych, acz niedomytych młodzieńców. Na schodach spotkali krępego mężczyznę w stroju pogrzebowego koloru. Minę miał adekwatną doubioru.

– Panie Strzegomski, powiedz pan komornikowi, że studentów dziś nie ma – rzucił Jack.

Tłumacz uśmiechnął się półgębkiem i co do joty wypełnił polecenie. A potem, rozpytawszy się o drogę u zasępionego komornika, ruszyli do najbliższej siedziby straży ogniowej, bo ku zdumieniu Whichera cech rozwiązano dwadzieścia lat temu, rozmieszczając kominiarzy przy straży pożarnej. Dlaczego? Inspektor zrozumiał dopiero wtedy, gdy Strzegomski zaczął robić dziwne miny. Widać cech był zbytpolski.

17 grudnia 1862 roku. Kwadrans na drugą. Pawiak

Więzienie, a właściwie ta jego część, w której osadzano kobiety, mocno przygnębiło Mikołaja. Patrząc na twarze więźniarek, widział oczywiście, że niektóre noszą piętno okrucieństwa i rozpusty, ale też wiele z nich nie budziło negatywnych emocji. Zwykłe, przeciętne, pospolite oblicza. Kim były te nieszczęsne istoty? Czymzawiniły?

Otrząsnął się z tych jakże nieprofesjonalnych myśli i skoncentrował na niewieście siedzącej za ordynarnym stołem z marnie heblowanych desek. Nie była może piękna, szary więzienny strój i czepek też nie dodawały urody. Spojrzała jednak na niego spod rzęs i Czernyszewski utonął w tym spojrzeniu. Zrozumiał zainteresowanie Walicką zwykle cynicznego i opanowanego Kazimierskiego. A jemu przypomniała kogoś, kogo kochał całym sercem, a kogo od miesięcy nie widział. Może dlatego utrafił we właściwy ton pełen niekłamanego szacunku iwspółczucia?

– Przykro mi, że spotykamy się w takich okolicznościach. Wie pani już, że nie zabiła akuszerkiMoro?

– „Akuszerki”? To bydlę było, nie akuszerka! Potwór!

Krew napłynęła na blade policzki dziewczyny, przydając im urody iżycia.

– Też tak myślę, ale ten, kto zabił, nie był szlachetnym człowiekiem. Wszak pani nie zabrała swoich pieniędzy odMoro?

– Nie, nie pamiętałam o nich. Chciałam tylkouciec!

– Tym bardziej nie okradła pani akuszerki z jej własnych oszczędności, nieprawdaż? A gdy sprawdzaliśmy mieszkanie, było wyczyszczone, że tak powiem, całkowicie.

– Nic o tym nie wiem, myślałam tylko oStefanku...

– Pani Walicka, niechże pani zdradzi, kto był ojcem.Ten ktoś nie zasługuje, by go panichroniła.

Dziewczyna spojrzała na Mikołaja szeroko otwartymioczyma.

– Pan myśli, że on... mógłby... Nie, to niemożliwe! – Panna omal nie wybuchnęła histerycznym śmiechem. – I nie, nie powiem panu, bo choć mnie skrzywdził, to jednak potem nie odmówiłpomocy.

Urlopowany inspektor zamyślił się głęboko, po chwili zaśstwierdził:

– Zostawmy to. A może pani mi powie, kim jest i gdzie mieszka przyjaciółka, która otworzyła pani oczy na tęMoro?

Walicka zastanawiała się chwilę, skinęłagłową.

– To biedna dziewczyna... Jak się okazało, że jest w odmiennym stanie, wyrzucono ją z domu, gdzie była służącą. Chciała usunąć... no, pozbyć się dziecka. Trafiła do tej... do tego bydlęcia. I coś poszło nie tak. Ona umiera! Rozumie pan?! Jeśli chce pan zastać ją przy życiu, musi się pan spieszyć. Mieszka naPowiślu.

Czernyszewski wstał, podziękował. Prowadzona przez strażnika panna odwróciła jeszcze głowę i powiedziała cicho:

– Proszę podziękować temu miłemu policjantowi za porady i dobresłowo.

„Jakiemu policjantowi?” chciał zawołać, ale potem przypomniał sobie Kazimierskiego i odpowiedział:

– Oczywiście, niech Bóg będzie zpanią.

17 grudnia 1862 roku. Druga po południu

– Franciszkańska? – Siwowłosy, ostrzyżony na jeżyka mężczyzna przyjrzał się uważnie Strzegomskiemu, a potem Whicherowi podziwiającemu stojący w kącie spory posążek jakiegoś świętego. – A panowie policja? – zapytałnieufnie.

Tłumacz zawahał się, a inspektor wyciągnął z pugilaresu list polecający od oberpolicmajstra. Naczelnik oddziału kominiarzy założył druciane okulary i począł studiować z namaszczeniem okazane pismo. Jack czekał cierpliwie, potem zaś uśmiechnął się lekko – święty w kącie to przecież Florian, patron strażaków, a i pewnie kominiarzy. Znudzony Strzegomski sięgnął do kieszeni, ale detektyw zmarszczył brwi, srebrna pięciorublówka pozostała więc w surducie tłumacza.

– A, no tak – mruknął kominiarz. – Powiedzże pan Anglikowi, że na Franciszkańską chodzi Longin Pasternak i jego czeladnicy: Brydak, Falkowski i Wawrowski. Pasternaka widziałem przed chwilą.

Whicher skinął uprzejmie głową, wyprostował się, jakby kij połknął, i wymaszerował z kantorku, po czym ruszył prawie biegiem po schodach. Strzegomski za nim. Dopadli Pasternaka już na ulicy. Po krótkiej wymianie zdań z mistrzem tłumaczrzekł:

– Szesnastego na Franciszkańskiej pracował Wawrowski. Specjalnie się zamienił z innym czeladnikiem, żeby tam kominy czyścić. Dziś nie pokazał się w robocie, a mieszka naPodwalu.

– Dobra nasza – stwierdził Jonathan. Rozejrzał się i złapał za ucho jakiegoś urwisa. Strzegomski skreślił na kartce parę słów i po chwili chłopak, stukając drewnianymi chodakami, pobiegł do najbliższego cyrkułu.

Inspektor wraz z tłumaczem dotarli na miejsce przed policjantami. Stojący w bramie młodzieniec w kominiarskim przyodziewku nie miał wątpliwości, kim są przybysze. Skoczył ku schodom popadającej w ruinę kamieniczki. Whicherowi mignęła niemiła wizja ścigania podejrzanego po śliskich, poszczerbionych schodach, a potem po dziurawym dachu. Szczęściem ucieczka była tylko pierwszym odruchem podejrzanego, gdyż okazało się, że grzecznie czeka pod drzwiami swego mieszkania. I wtedy na piętro – z łomotem ciężkich butów – wbiegło dwóch stójkowych, a na ich czele nie kto inny jakCzernyszewski.

17 grudnia 1862 roku. Wpół do trzeciej po południu

Mikołaj dobrze znał smrodliwe i niebezpieczne nawet w jasny dzień zaułki Powiśla. Mieszkanie w tych ruderach oznaczało ostateczny upadek. Tu, pośród kup odpadków i ruin, gnieździli się najubożsi. I tam właśnie odnalazł wskazane przez Walicką miejsce. Bezskutecznie dobijał się do drzwi rozpadającej się chałupy. Wreszcie z okna sąsiedniej, równie zdewastowanej, wychynęła głowastaruchy.

– I po co tak walić? Marcowa nie wróci przedwieczorem!

– A pannaEwelina?

– O panie, ona już naPowązkach.

– Kiedyzmarła?

– Ano będzie parędni.

Czernyszewski zaklął wduchu.

– A jejchłop?

– Iii, panie. Nijakiego chłopa nie miała. Ktoś tam ją zbrzuchacił, prawda, ale tu niebywał.

– Zaraz, a ten młody? – Rosjanin strzelił wciemno.

– Jaki młody... Aaa! Masz pan na myśli brata nieboszczki. Dobry chłopak. Strasznie kochałsiostrę.

– Brat? Hm. A nie wie pani, gdziemieszka?

– Aleś pan ciekawski! – Nastroszyła siębaba.

Czernyszewski błysnął monetą. Starucha przełknęła ślinę i powiedziałaszybko:

– Nie wiem, panie. Ale to kominiarczyk, we straży ogniowej będąwiedzieć.

Protokół z przesłuchania (fragmenty) Jana Wawrzeckiego, spisany 17 grudnia 1862 roku

Radca tytularny Wawiłon Aleksandrowicz Rożestwieński: Gdzie byliście trzynastego bieżącegomiesiąca?

Jan Wawrzecki: Pracowałem przy ulicyFranciszkańskiej.

R. T. W. A. Rożestwieński: Czy było to zgodne z ustalonym porządkiem prackominiarskich?

J. Wawrzecki: Nie. Zamieniłem się z Januszem Brydakiem, który miał sprawdzać tamkominy.

R. T. W. A. Rożestwieński: Dlaczego sięzamieniliście?

J. Wawrzecki: Chciałem skuć mordę tej (przesłuchiwany użył wielu obelżywych słów) suceMoro.

R. T. W. A. Rożestwieński: Z jakiejprzyczyny?

J. Wawrzecki: Ta (jw. słowa nieparlamentarne) zabiła mi siostrę! Podjudziła ją do uśmiercenia dziecka, a potem tak nieumiejętnie poraniła ją hakami, że siostra wykrwawiła się wtydzień.

R. T. W. A. Rożestwieński: Opowiedzcie, co robiliście nadachu.

J. Wawrzecki: Normalnie wszedłem schodami, potem zaś drabinką przez wyłaz na Franciszkańskiej32...

R. T. W. A. Rożestiwieński: To kamienicaobok?

J. Wawrzecki: Tak. Przeszedłem po dachu do lukarny mieszkania Moro. Byłem przygotowany do wybicia szyb, ale okno okazało się otwarte. Wszedłem do mieszkania. Moro siedziała w fotelu i gapiła się na mię. To znaczy, tak pomyślałem, bo dopiero po chwili zrozumiałem, że jest martwa. Ktoś mię uprzedził! Schowałem czekanik zapas...

R. T. W. A. Rożestwieński: Czekan? Niebagnet?

J. Wawrzecki (wyraźnie zdziwiony): Bagnet? A skąd bym wziął? Czekan mam przydziałowy. Schowałem czekanik i rozejrzałem się po mieszkaniu... Zobaczyłem... zobaczyłem trupiarnię i taka mię wściekłość chwyciła, że wytargałem ścierwo tej okropnej baby i wypchnąłem przez okno. Potem chciałem zamknąć drzwi na klatkę, ale one były już zamknięte. Zostawiłem więc tylko klucz w zamku i umknąłem przez okno, a potemdachami.

R. T. W. A. Rożestwieński: Dla jakiej przyczyny chcieliście zamknąćdrzwi?

J. Wawrzecki: Żeby opóźnićpościg.

R. T. W. A. Rożestwieński: Czy zabraliście coś zmieszkania?

J. Wawrzecki: Nie jestem złodziejem, a po tym, co zobaczyłem, chciałem tylko ukarać ścierwo (mnóstwo obelżywych wyrazów) i uciec z tego okropnegomiejsca.

17 grudnia 1862 roku. Wieczór

W knajpie „Pod Nóżką” w sekretnym pokoiku na zapleczu panował minorowynastrój.

– A może to jednak ten kominiarczyk? – rzekł Foma Fomicz. – Zabił, a potem wrócił, by okraśćmieszkanie.

– I dla zabawy wyrzucił trupa przez okno – mruknął Kazimierski. – Rozpytałem o niego. Uczciwy człowiek. To się kupy nietrzyma.

– Oskarżą go pewnie o profanację zwłok – powiedziałCzernyszewski.

– Ech, sam bym to ścierwo sprofanował – odpowiedział Jacenty zpasją.

– Panowie, panowie – wtrącił radca – spokojnie. Złapaliśmy dwoje ludzi zamieszanych w morderstwo, ale prawdziwy sprawca namumyka.

– Coś przegapiliśmy. – Mikołaj oparł głowę na rękach i wpatrzył się w stojącą przed nim setę igalaretę.

– To pewne – burknął Whicher i bez przyjemności wychylił kieliszek niezłejbrandy.

Noc z 17 na 18 grudnia 1862 roku

Disraeli chrapał niemiłosiernie i piszczał. Po zapaleniu świecy Jack stwierdził, że pies przebiera łapami, jakby śniła mu się pogoń lub ucieczka. W tym hałasie spać się nie dało, Whicher wziął więc szczeniaka na ręce i usiadł w fotelu przy kominku, w którym dogorywało ostatnie polano. Może trzeba było zostawić psa u pani Olgi, ale stworzenie przejawiało tak ogromną radość na jego widok, że Jonathan nie miał serca, by malucha porzucić na dłużej. Gładząc miękką sierść szczenięcia, inspektor myślał o śledztwie. Żałował, że Walker już pojechał. Dobrze byłoby z nadinspektorem omówić dotychczasowe wyniki śledztwa. Zdrowy rozsądek kolegi z Yardu wiele razy pomógł mu w należytym spojrzeniu na prowadzone sprawy.

Myśli krążyły coraz ospalej, coraz mniej logicznie, wreszcie głowa opadła mu na pierś. Śnił o mrocznej komnacie, gdzie zewsząd patrzyły nań martwe oczy. Obudził się gwałtownie. W ciemności hotelowego pokoju wgapiały się weń niebieskie, lśniące źrenice... Disraeli polizał go po dłoni, a potem obserwował zadziwiony, jak jego pan wykonuje przedziwne podskoki i piruety. Wreszcie, z radosnym szczekaniem, przyłączył się dozabawy.

18 grudnia 1862 roku. Ranek

Inspektor Jonathan Whicher niecierpliwie oczekiwał odpowiedzi na wysłane listy. Co prawda posłaniec wybiegł z nimi ledwie kwadrans temu, ale...

Z nagła załomotano do drzwi. Detektyw – nienagannie ogolony, w odprasowanym surducie i lśniących butach, jak na urzędnika Jej Królewskiej Mości przystało – z godnością otworzył, choć wewnątrz gotował się cały.

Czernyszewski – z rozwianym włosem, w krzywo zapiętej jesionce i cylindrem utaplanym w błocie (jak nic, spadł mu po drodze w kałużę) – wkroczył do pokoju i chwycił zdumionego Anglika w objęcia. Disraeli zatańczył wokół dziwacznej pary na dwóch łapach, witając obcego ostrymszczekiem.

– Mamy go, mamy!

– Kogo, raptusie? Cicho, Dizi!

– Jak to „kogo”? Zabójcę Moro, oczywiście. Dorożka czeka na dole, spieszmy się, boradca...

– Jakim sposobem tak szybko odebraliście wiadomość? – Whicher zapytał już naschodach.

– Wiadomość? Jaką? Rano wpadłem do magistratu i wskazałem radcy fragment w protokole przesłuchania... Zaraz! Pan też się zorientował, inspektorze? – Rosjanin nagle przestał się spieszyć. Stanęli w wejściu do hotelu, głusi na ponaglające okrzyki Fomy Fomicza, machającego do nich zdorożki.

Teraz Jack popatrzyłzdumiony.

– Czy się zorientowałem? Wczym?

Czernyszewski nieco otrzeźwiał i poprowadził Anglika do fiakra. Już po chwili raźno jechali pustawymi ulicami, bez skrupułów obryzgując brudną wodą z kałuż panny spieszące na targ i pierwszychhandlarzy.

– Dziś w nocy przeczytałem fragment zeznań tego kominiarczyka, w którym stwierdza, że chciał zamknąć drzwi i wetknął klucz do zamka, ale ten JUŻ BYŁ zamknięty. A zapasowy klucz do mieszkania Moro miał tylko jedenczłowiek.

Jonathan popatrzył zaskoczony, potem zaśrzekł:

– Czernyszewski! Racja. Ale – dodał po zastanowieniu – to nie jest dowód. Klucz można dorobić.

– W rzeczy samej. Po dowód jedziemy na Franciszkańską. A pan, inspektorze? Rozumiem, że i pan poznał sprawcę. Ale jakimsposobem?

– Na pomysł z kluczem nie wpadłem, a przecież to oczywiste – westchnął Jack. – Chyba już pora odejść na emeryturę. Ale wspomniałem, że w mieszkaniu zabitej nie znaleziono pieniędzy, a dochody z tego procederu powinny być znaczące. Ani ta biedna mamka, ani kominiarczyk nie wzięli ani grosza. To przecieżsprawdzono.

– Owszem, i co dalej? – pospiesznie dopytywał Mikołaj, gdyż już prawie dojeżdżali.

– Ciała dzieci. Dlaczego Moro, doświadczona w tym fachu, zrobiła trupiarnię ze swego mieszkania? Zwykle przecież zwłoki porzuca się na ulicach, a te biedactwa, które jeszcze żyją, wynosi się chyłkiem do domupodrzutków.

– No i? – Czernyszewski dał znak dorożkarzowi, żeby sięzatrzymał.

– Musiała mieć wspólnika, który wiedział o aborcjach, o wszystkim... Wspólnik załatwiał za nią wszelkie brudne sprawy. A potem przestał. Co więcej, nie pozwalał jej pozbywać się zwłok. O co chodziło? Oczywiście o to, czego brakuje w mieszkaniu Moro. O pieniądze. Kto mógłby być wspólnikiem, którego obecność w kamienicy nie budzi niczyichwątpliwości?

– No tak... ta trupiarnia... Że też na to nie wpadłem. Ale w tym może być sporo fantazji. I nie mamy żadnegodowodu.

– Jak sam pan powiedział, po dowód właśnie przyjechaliśmy.

Wysiedli z dorożki. Zajechał furgon, wysypali się z niego policjanci z kryminalnego. Na znak radcy Jacenty Kazimierski podszedł do wspartego na miotle dozorcy, schwycił go za kark i bez słowa pociągnął do służbówki. Podejrzany wierzgał i próbował wymachiwać rękoma, ale milczał. Kwatera ciecia była dość obszernym, jednopokojowym pomieszczeniem. Ciemności, jakie tam panowały, zostały rozproszone dopiero latarkami policjantów. Rzuciły światło na straszliwy barłóg, stół, wiadra i kulawe stołki. O dziwo, nie śmierdziało zanadto, a i robactwa Whicher nie zauważył. Radca Rożestwieński spojrzał krytycznie na jedyne krzesło, ale usiadł na nim i wsparł się oburącz na lasce. Policjanci z łomotem przesuwanych sprzętów przeszukiwalipomieszczenie.

– Schowek na miotły – rzucił po chwili WawiłonAleksandrowicz.

Nieruchoma dotąd twarz dozorcy drgnęła, ale ponownie zastygła, tylko wąskie usta starego poruszyły się, jakby cośprzeżuwał.

– Ot, i jest. – Radca ujął podaną mu broń, lustrując ją z zaciekawieniem. Półmetrowe wygięte ostrze, dziwne wycięcia w rękojeści. – A cóż to za dziwadło? – zastanawiał sięgłośno.

– Norweski bagnet-szabla – odparł Kazimierski. – Widziałem takie w akcji, poręcznarzecz.

– I cała wymazana – skonstatował Rożestwieński. – Nasz jegomość wytarł ostrze ścierką, ale śladów zostało dość, by stwierdzić, że to krew.

– Kurę zarżnąłem – wychrypiał milczący dotąddozorca.

– Już my, policja, mamy sposoby, by się dowiedzieć, jaka to kura była. Krew dość świeża, łatwo będziedojść.

– A dochodźcie sobie. – Starzec wyraźnie nieuwierzył.

– No, no, Zdaniewicz, a gdzie to pieniążkischowałeś?

– Nijakich pieniędzy niechowałem.

Radca zafrasował się, bo podkomendni kończyli już rewizję, a zrabowanej gotowizny nie znaleziono. Whicher popatrzył przez brudne szyby na podwórko smagane lodowatymi strugami deszczu. Potem zaś na zimny piec i ułożone równiutko obok drwa, na których zdesperowany pająk zdążył rozpiąćsieć.

– Sprawdźcie piec, przewód kominowy – powiedział, a gdy Czernyszewski przetłumaczył, maska spokoju spadła z czerstwej twarzy ciecia. Spod niej wyjrzał pyskbydlęcia.

– To moje! – zaryczał i runął ku stołowi, na który radca odłożył bagnet. W jednej chwili przebił zaskoczonego Czajkowskiego i natarł na Fuksa. Kazimierski zdzielił mordercę kolbą ciężkiego rewolweru. Staruch padł na deski. Doskoczył do niego Fuks i zaczął kopać podkutymi butami, klnąc przy tym niczym odeski tragarz. Wszyscy patrzyli na to z satysfakcją, aż wreszcie radca przerwał zasapanemufukcjonariuszowi.

– Wystarczy, musi nam parę rzeczy powiedzieć, nim zadynda.

Wyciągnęli ze służbówki pobitego Zdaniewicza i niczym worek ziemniaków wrzucili do czekającej kibitki. Czajkowskiego opatrzył Czernyszewski, a potem Jacenty pojechał z rannym doszpitala.

Wawiłon Aleksandrowicz przeglądał zawartość płóciennego woreczka. Mała fortuna w złocie i srebrze. Znalazł też niewielkąksiążeczkę.

– O, paszport. Angielski – dodał nieco zdziwiony i podał dokumentWhicherowi.

– Jeanne Morrow – odcyfrował Jack. – Niewątpliwie poddana Jej KrólewskiejMości.

– Czyli nie z Grójca, a z Londynu – stwierdził Rożestwieński. – Jak to się dziwnie plecie. – Dźwignął się ciężko z krzesła. – Chodźmy, panowie, czas pisaćraporty.

Protokół z przesłuchania (fragmenty) Feliksa Zdaniewicza, spisany 19 grudnia 1862 roku

Radca tytularny Wawiłon Aleksandrowicz Rożestwieński: Co było przyczyną konfliktu z akuszerkąMoro?

Feliks Zdaniewicz: Małpa chciała wyjechać z kraju. Była winna mipieniądze.

R. T. W. A. Rożestwieński: Zaco?

F. Zdaniewicz: Ta krowa nie tylko przyjmowała porody, ale także spędzała bękarty. Pomagałem jej usuwać trupy. Ale mało płaciła. Nie chciałem tego robićdarmoch.

R. T. W. A. Rożestwieński: Czemu sama się ich niepozbywała?

F. Zdaniewicz: Nie pozwalałem jej wychodzić z domu. O trupy się nie niepokoiłem, bo zimno było. Żarcie dostawała, ale to spryciara była, mogła się z kimś dogadać przez którąś z tych wywłok, co je przyjmowała. Zagroziłem policją, znajomymi z cyrkułu. Nie wiedziałech, gdzie trzyma pieniądze i dokumenty. Myślałem, że zmądrzeje. Ale harda była, jak nic cośknuła.

R. T. W. A. Rożestwieński: Co zaszło trzynastego tegomiesiąca?

F. Zdaniewicz: Poszedłem do Moro rozliczyć się ostatecznie. Drzwi były otwarte. Ta stara (liczne inwektywy) siedziała na fotelu i coś charczała. Zobaczyłem, że ktoś ją gracko sprawił. Miała spaloną gębę i nóż wbity w ramię. Tedym dokończyłżech wiedźmę – z litości, panie policjancie. I znalazłem przy niejpieniądze.

19 grudnia 1862 roku. Wieczór. Dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej

Jonathan Whicher siedział w przedziale pierwszej klasy pociągu stojącego na stacji Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej i wyglądał przez okno. Po peronie kręciło się sporo ludzi – podróżnych i odprowadzających. Między nimi przemykali objuczeni walizami i kuframi bagażowi. Strażnicy dawali baczenie. Co chwilę tłum rozstępował się przed patrolemżandarmerii.

Whicher ledwo to wszystko zauważał, gdyż myślał właśnie, że w zasadzie najlepszym dla niego wyjściem jest emerytura. Pieniędzy mu wystarczy, a odpocząć musi, i basta. Oparł się wygodnie o pluszowe obicie kanapy, głowa opadła na pierś. Rozmyślał o tym, co zaszło wczoraj po ujęciu Zdaniewicza. Zjedli śniadanie „Pod Nóżką”, solidnie zresztą zakrapiane, w końcu Wydział Kryminalny odniósł kolejny sukces. Rozstali się w świetnych nastrojach. Po powrocie do hotelu Whicher rzucił się na łóżko i kurzył cygaro, wysyłając pod sufit kłęby dymu, co robił ku jawnemu niezadowoleniu Disraelego, który domagał się uwagi i natychmiastowego zaprzestania zatruwania powietrza tytoniowym smrodem. Z długiej drzemki wyrwało Jonathana pukanie. Zamiast spodziewanego obiadu zastał za drzwiami Strzegomskiego. Tłumacz miał rozchełstany płaszcz, a cylinder przekrzywiony.

– Kazimierski prosi pana na dół – wyrzuciłzdyszany.

Zdziwiony Anglik zgodził się i chciał iść, jak stał, ale zaaferowany Strzegomski zamachałrękoma.

– Proszę włożyć wierzchnie okrycie. Z pewnością pojedziemydorożką.

Ubrany, już trzeźwy i dość głodny Jack zszedł do hotelowegoholu.

– Walicka zdradziła, kto był ojcem zamordowanegodziecka.

– Jej pracodawca, oczywiście – rzekłWhicher.

– Wiedziałpan?

– Domyśliłem się. Niestety, to częstyprzypadek.

– Ale Walicka powiedziała też, kto był ojcem dziecka jej zmarłejprzyjaciółki.

Jonathan uniósłbrwi.

– Teżon?...

– Wiemy również o kilku innychprzypadkach.

– A to knur sprośny! – wymknęło się Whicherowi. – Ale... co nam dotego?

Strzegomski popatrzył błagalnie naAnglika.

– Panie inspektorze, niech pan pójdzie z Jacentym. On się bardzo zaangażował w sprawę Walickiej. Rozumiepan?

Anglik potaknął, w końcu policjanci też sąludźmi.

– Wcale nie chciał po pana przyjść, namówiłemgo.

– Ale...

– Panie inspektorze! On zrobi cośzłego!

– A koledzy z biura? – zagadnął Jack, powoli zaczynając rozumiećsytuację.

– Nie powstrzymają go. Może pan... On ma wielki szacunek dlapana.

– Dobrze. Chodźmy – rzucił Whicher, czując, że pakuje się w awanturę, której powinien unikać oficer policji Jej Królewskiej Mości.

Przed hotelem tam i z powrotem chodził wzburzony Kazimierski. Jedno spojrzenie w szare oczy bezlitosnego likwidatora uświadomiło Jackowi, że wszelkie próby odwiedzenia go od wizyty u Holewickich spełzną na niczym.

– Co słyszę, panie Jacenty? – rzucił poważnym tonem. – Chce pan kontynuować sprawę Moro? Przecież radca już jązamknął...

– Trzeba sprawdzić, jak to bydlę mogło tak długo zajmować się tym procederem bezkarnie, musiała mieć możnych opiekunów – Kazimierski mówił spiesznie, jego słowa cięły niczym nóż. Strzegomski ledwie nadążał z tłumaczeniem. A Whicher pokiwał głową. Mógł teraz obrócić się na pięcie i odejść, ale wiedział już, że tego nie zrobi. Podczas miesięcy, które spędził w Warszawie, stał się członkiem Wydziału Kryminalnego, wraz z Jacentym Kazimierskim narażali życie. Nie, nie mógł go porzucić, zostawić bez wsparcia. Choćby to miało być gwoździem do trumny jegokariery.

– Bardzo dobrze – rzekł. – Jedziemy.

W domu Holewickich przyjęto ich uprzejmie, ale chłodno. W salonie pan domu – czterdziestolatek w angielskich tweedach uwydatniających tłusty brzuch – bez zainteresowania spoglądał na przybyszy przez szkła w cienkich drucianych oprawkach tkwiących na bulwiastym nosie. Siedział w fotelu, a pani domu stała wsparta o wezgłowieleniwca.

Strzegomski przedstawił Whichera i dopiero wtedy proszono „panów policję” siadać.

– Panowie zapewne w sprawie Walickiej. Nieszczęsna kobieta! – westchnął ze smutkiem pandomu.

– Taki skandal! – wtrąciła niebrzydka trzydziestolatka w czarnej sukni ozdobionej paroma srebrnymi haftami. – Będziemy się teraz wstydzić, gdziekolwiek pójdziemy. A tak o nią dbaliśmy, bo to nasza daleka krewna. Nawet w jej stanie... nie opuściliśmyniewdzięcznicy!

Kazimierskiemu nabrzmiały żyły na skroniach, ale przemówiłspokojnie:

– Ciekawi państwa zapewne, kto był przyczyną upadkudziewczęcia?

– Och, tylu jest młodych subiektów i innych szaławiłów – odparła gospodyni, machając lekceważąco ręką.

Pan domu stracił humor i poparł małżonkę:

– Niespecjalnie nas to zajmuje – wydusił z nagła zachrypnięty i odchrząknął paręrazy.

– Ale, ale... Wszak znał pan przyjaciółkę Walickiej? Niejaką Wawrowską? – Jacenty zaciskał pętlę.

Holewickizbladł.

– Marianno – rzekł do żony drętwym głosem – zostaw nas, kochanie. Będziemy dyskutować o sprawach niegodnych twoichuszu.

– Czego panowie chcecie? – rzucił ostro, gdy kobieta znikła zadrzwiami.

– Walicka była pańską kochanką – rąbnąłKazimierski.

Gospodarz wykrzywił wargi w imitacjiuśmiechu.

– Zaraz tam kochanką.

Policjant pominął milczeniem tę uwagę, mówiłdalej:

– Renata Wawrowska także. I Emilia Mogdał, i Celina Durawicz, i Gołda Rosner. Mam wyliczać kolejnepanny?

Z twarzy Holewiskiego zniknął cyniczny uśmieszek. Poczerwieniał, na wysokim czole zaperlił siępot.

– I wie pan, wszystkie te niewiasty straciły dzieci, a część przypłaciła życiem obcowanie z panem. I jeszcze jedno: wszystkich aborcji dokonywała polecana przez pana Moro. Zapewne przyjaciołom też pan ją reklamował. Ciekawość, jak bardzo się taka działalność panuopłaciła?

Ubrany w tweedy mężczyzna zerwał się z fotela, zrobił dwa kroki ku kominkowi i chwycił ciężki pogrzebacz. Z furią w głosiezaryczał:

– Wooon!!!

Whicher kątem oka zobaczył, jak Kazimierski sięga po broń. I zrozumiał jego zamysł. Sprowokował Holewickiego, by go zabić, a z Anglika chciał uczynić świadka samoobrony. Jonathan w ułamku sekundy podjął decyzję i z całej siły grzmotnął rozszalałego gospodarza pięścią w podbródek. A uderzył nie jak zwykli to czynić dżentelmeni na ringu, lecz tak, jak rozstrzyga się sprawy w Stepney, dokach lub w ciemnych zaułkach East Endu. Holewicki ze złamaną szczęką uderzył o ścianę i osunął się po niej nieprzytomny, by lec w kałuży krwi. Jacenty wściekle spojrzał na inspektora, niczym wilk, któremu odebrano zdobycz. W oczach Polaka błysnęła stal, bezlitosny eliminator znany inspektorowi z akcji w Warszawie i Petersburgu był o krok od morderczego szału.

– Mocny był tylko wobec niewiast – powiedział z idealnym wyczuciem czasu tłumacz i splunął na nieprzytomnego. – A jak ręka? – zatroskałsię.

Whicher pomachał dłonią z krwawiącymi kostkami imruknął:

– Nie ma problemu, szkoda, że ten knur nie pozwolił mi napoprawkę.

Strzegomski się zaśmiał, Kazimierski – po ulotnej chwili – też. Jack wziął ozdobioną herbem serwetę ze stołu i owinął dłoń. Gospodarz leżał cicho, nieprotestując.

Whicher ocknął się z zamyślenia, gdy zawiadowca ogłosił odjazd. Radca i Czernyszewski po cichu doradzili mu jak najszybsze opuszczenie Warszawy. Ocalił karierę Kazimierskiego, ale skandal mógł urosnąć do gigantycznych rozmiarów, bo Holewicki miał szerokie koneksje, także wśród rosyjskich dostojników. Nikt nie zamierzał wytoczyć mu procesu w sprawie Moro. Zresztą, gdyby rzecz zaszła w Anglii, a pobity szlachcic poskarżył się policji... doszłoby do afery stulecia. Mikołaj Borysowicz w ostatniej chwili powiedział Jackowi, że Moro miała już wykupione bilety na kolej, a potem na statek do Anglii. Dlatego nie próbowała dłużej spierać się ze wspólnikiem o zyski. Chciała mu zostawić cały kram na głowie, a kto wie, może i jakiś donosiknapisać?

Angielski inspektor przyjął to do wiadomości, machnął też ręką na sumitowanie się Kazimierskiego. Jedno tylko utkwiło mu w pamięci z tego, co rzekł porywczy policjant: „Nazywamy Moro potworem, a przecież takie potwory nie miałyby racji bytu, gdyby nie wieprze pokroju Holewickiego”. Tak... była w tym racja, ale skąd wziąć lekarstwo na taki stan rzeczy? Uścisnął parę dłoni, zostawił adres Czernyszewskiemu i pospieszył na wieczorny pociąg. Z ulgą żegnał Warszawę, miał dość tego miejsca, tego czasu i napięcia malującego się na twarzach ludzi przeczuwających nadchodzącenieszczęście.

Pociąg ruszył i nagle coś się zmieniło. Disraeli, dotąd drzemiący, uniósł głowę i zaczął energicznie węszyć. Detektyw wyjrzał przez okno. Z mrocznego nieba opadały na peron, tory, na Warszawę ogromne białe płatki. Pierwszy śnieg tego roku. Gdy opuścili ze świstem pary i dudnieniem kół szykujące się do świąt i wojny miasto, Jonathan „Jack” Whicher odwrócił się od okna i opadł nakanapę.

Disraelispał.

Pan Whicher na prowincji

Copyright © Agnieszka Chodkowska–Gyurics & Tomasz Bochiński

Copyright © Wydawnictwo Literate

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover photo by Miroslav110/Adobe Stock, podlaski49/Adobe Stock

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2020r.

książka ISBN 978-83-7995-531-2

ebook ISBN 978-83-7995-532-9

Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski

Redakcja: Artur Szrejter

Korekta: Barbara Mikulska

Projekt i adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski

Projekt okładki: Agnieszka Zawadka

Skład i typografia: www.proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-432 Bydgoszcz

[email protected]

www.inanna.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarniach

www.MadBooks.pl

www.eBook.MadBooks.pl