Ostatnia Mona Lisa - Jonathan Santlofer - ebook + książka

Ostatnia Mona Lisa ebook

Santlofer Jonathan

3,7

Opis

W 1911 roku najbardziej znany renesansowy obraz, Mona Lisa Leonarda da Vinci, został skradziony z Luwru przez Włocha, Vincenzo Peruggię. Minęły dwa lata zanim dzieło wróciło do Paryża. Co się z nim wtedy działo? Dlaczego zostało wywiezione do Florencji? Kto miał do niego dostęp? Schwytanie złodzieja i zwrot obrazu do muzeum nie rozwiały powstałych wtedy wątpliwości – pojawiło się pytanie, czy do Luwru na pewno wrócił oryginał. Może to, co oglądamy dziś w stolicy Francji, to wysokiej klasy, wybitne w swojej dziedzinie, ale jednak fałszerstwo?

Na kanwie prawdziwej historii Jonathan Santlofer snuje niezwykłą opowieść o potomku Peruggii, badaczu sztuki, który w niespodziewany sposób zostaje wplątany w intrygę mającą związek z dziedzictwem jego znanego przodka. To, co zaczyna się jako czysto naukowe badanie, przeistacza się w fascynującą, ale wysoce ryzykowną podróż do półświatka wyspecjalizowanych fałszerzy, a także pilnie strzeżonych tajemnic historii sztuki, których odkrycie może kosztować nawet życie…

· Książka lata 2021 wg magazynu „People”

· Obowiązkowa pozycja dla fanów Dana Browna, Steva Berry i Arturo Perez-Reverte

· Znakomity bilet do Florencji, Paryża i Nicei…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (10 ocen)
2
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bozenasup

Nie oderwiesz się od lektury

Przepyszna powieść detektywistyczno-kryminalna z Wielką Sztuką w tle. Jak dobrze, było się zanurzyć w takiej opowieści, gdzie można obcować z malarstwem i znanymi dziełami, a jednocześnie przeżywać niesamowitą przygodę czytelniczą. Książka jest ciekawa, inna, z niesamowicie wciągającą i wartką fabułą. Szczerze polecam!
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

Od momentu w którym Luke Perrone odkrył, że jego pradziadek jest autorem słynnej kradzieży jednego z najcenniejszych dzieł Leonarda "Mona Lisa" nie może przestać o tym myśleć. Wręcz obsesyjnie przez lata zbiera informacje i stara się odkryć jak najwięcej faktów z życia Vincenzo Peruggii. Gdy otrzymuje wiadomość, że we florenckiej bibliotece znajduje się dziennik jego przodka, porzuca wszystkie zobowiązania i wyrusza w podróż, by śladami odkryć, motywy i kulisy działania. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że nie tylko on stara się odkryć prawdę. Czy obraz zdobiący Luwr do którego co roku przyjeżdżają miliony turystów jest orginalny? A może to jedna z kopii wykonanej na zamówienie? Autor zainspirował się prawdziwymi wydarzeniami słynnej kradzieży, gdy w 1911roku były pracownik Luwru, pod osłoną nocy ukradł Mona Lisę. Widać jak wielką pracę wykonał starając się dotrzeć do wszystkich szczegółów tej historii. Niewątpliwą zaletą jest przepiękne tło wydarzeń, plątanina urokliwych uliczek, o...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Last Mona Lisa
Co­py­ri­ght © 2021 by Jo­na­than San­tlo­fer
Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2022
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Pa­weł Wie­czo­rek
Re­dak­cja: Agata Ża­bow­ska
Ko­rekta: Alek­san­der Kmak
Pro­jekt okładki: 3oko Krzysz­tof Kieł­ba­siń­ski
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5251-0
CIP – Bi­blio­teka Na­ro­dowa
San­tlo­fer, Jo­na­than
Ostat­nia Mona Lisa / Jo­na­than San­tlo­fer;
[tłu­ma­cze­nie: Pa­weł Wie­czo­rek]. Wy­da­nie I. -
War­szawa: Le­Tra, 2022
Wy­da­nie I, 2022. Sym­bol 5311/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51info@ar­kady.eu, www.ar­kady.euwww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Ar­kadywww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Le­Tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61, e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu
Wy­łączny dys­try­bu­tor: DO­BRA 28 Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 94 e-mail: biuro@do­bra28.pl, www.do­bra28.pl księ­gar­nia wy­sył­kowa: www.ar­kady.info tel. 22 444 86 97
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Joy, która ko­chała tę książkę od sa­mego po­czątku, ale ku mo­jej roz­pa­czy nie do­cze­kała jej urze­czy­wist­nie­nia.

Na­tura, co dwóch list­ków po­dob­nych do sie­bie nie rzu­ciła na zie­mię,

jesz­cze wię­cej uroz­ma­iciła umy­sły i po­ję­cia,

a każde na­śla­dow­nic­two po­zba­wia­jące ich w swej dziel­no­ści jest ro­dza­jem śmierci.

MADAME DE STÄEL(W PRZE­KŁA­DZIE ŁUCJI RAU­CHEN-STRAU­CHO­WEJ I KAROLA WIT­TEGO)

Nic nie jest ory­gi­nalne.

JIM JAR­MUSCH

21 sierp­nia 1911 rokuPa­ryż

Noc spę­dził sku­lony w ciem­no­ści, głowę roz­ry­wały mu pie­kielne wi­zje, sceny jak z ob­ra­zów Bo­scha, szka­radne po­twory, wi­jący się w pło­mie­niach lu­dzie. Wbi­jał wzrok w ciem­ność, za­ła­many my­ślą, że resztę ży­cia spę­dzi w czerni.

„Tra­cimy to, co nie dość ce­nimy”... Tylko ta myśl krąży mu po gło­wie, gdy za­kłada ro­bo­czy ki­tel, sta­ran­nie go za­pina, aby nie wy­sta­wał ani ka­wa­łek gar­ni­turu, i otwiera drzwi szafy.

Świa­tła w mu­zeum są zga­szone, zna jed­nak drogę na pa­mięć. Do­sko­nale pa­mięta długi ko­ry­tarz i każdy za­ła­mek muru, a po­czu­cie winy kie­ruje nim jak au­to­ma­tem. Z tru­dem od­dy­cha, jakby z po­wie­trza znik­nął tlen, a gdy mija Nike z Sa­mo­traki, czuje na so­bie jej dra­pieżny cień, od któ­rego do­staje dresz­czy.

Choć rzeźba nie ma głowy, wy­daje mu się, że wi­dzi twarz bo­gini – upiorną, z pięk­nymi, spę­ka­nymi war­gami – i po­sza­rzałe mar­mu­rowe ciało. Skądś do­la­tuje płacz dziecka. Na­ra­sta, aż prze­cho­dzi w cią­głe wy­cie. Męż­czy­zna za­krywa uszy i wy­pusz­cza z tru­dem po­wie­trze – skręca raz w prawo, raz w lewo, jakby szu­kał w ciem­no­ści utra­co­nej uko­cha­nej i dziecka, szep­cze ich imiona, pod­czas gdy ściany za­ci­skają się wo­kół niego, po­miesz­cze­nie się po­chyla, a pustka w jego trze­wiach ro­śnie, aż nic nie po­zo­staje, je­dy­nie pu­sta sko­rupa. Do­ciera do niego, że pustka, którą tak długo czuł, była prze­po­wied­nią, pro­gnozą na resztę ży­cia, że tak na­prawdę ćwi­czył, jak to jest być tru­pem.

Kroki?

Nie, za wcze­śnie, poza tym jest po­nie­dzia­łek i mu­zeum jest za­mknięte dla zwie­dza­ją­cych.

Męż­czy­zna za­trzy­muje się, za­gląda w głąb mrocz­nego ko­ry­ta­rza. Nic nie wi­dzi. Mu­siał to być wy­twór jego ima­gi­na­cji, igraszka umy­słu, który stra­cił pew­ność, co jest praw­dziwe, a co nie. Przy­słu­chuje się, osła­nia­jąc ucho dło­nią w rę­ka­wiczce, poza jego cięż­kim od­de­chem i ło­mo­tem serca jest jed­nak ci­cho.

Jesz­cze kilka kro­ków i prze­cho­dzi pod łu­kiem do ga­le­rii Cour Vi­sconti, ogrom­nej sali o su­fi­cie wy­star­cza­jąco wy­so­kim, aby po­mie­ścić ma­lo­wi­dła ro­bione na mu­rach. W mroku płótna są je­dy­nie ciem­nymi pro­sto­ką­tami, dla niego po­zo­stają jed­nak czy­telne: pej­zaż Co­rota, sławna scena ba­ta­li­styczna De­la­croix, Kon­se­kra­cja ce­sa­rza Na­po­le­ona I Ja­cques’a-Lo­uisa Da­vida – z dyk­ta­to­rem ubra­nym z obu­rza­ją­cym wy­ra­fi­no­wa­niem, w pe­le­ry­nie z gro­no­sta­jów, z wień­cem lau­ro­wym na gło­wie i uśmiesz­kiem triumfu na ustach.

W chwili, gdy przy­wo­łał w wy­obraźni ob­raz Na­po­le­ona, jego roz­go­rącz­ko­wany umysł sfor­mu­ło­wał wy­ja­śnie­nie, które ogłosi póź­niej, ta­kie, które ze­chcą wy­dru­ko­wać ga­zety: „Ukra­dłem ob­raz, aby zwró­cić go do pra­wo­wi­tego domu”.

Zo­sta­nie pa­triotą, bo­ha­te­rem, nie bę­dzie już imi­gran­tem i czło­wie­kiem bez domu.

Nieco uspo­ko­jony idzie ko­lej­nym, węż­szym ko­ry­ta­rzem, w sku­pie­niu i z po­czu­ciem celu. Po­każe wszyst­kim, że coś zna­czy.

W nieco mniej­szym Sa­lo­nie Carré ma­ja­czą kon­tury ko­lej­nych ob­ra­zów: Ty­cjana, Cor­reg­gia i... mi­go­czą­cej mię­dzy nimi na­grody, damy wśród skał, wam­pira, który ni­gdy nie śpi, naj­sław­niej­szej ko­biety świata: Mona Lisy.

Gdy od­kręca sta­lowe śruby mo­cu­jące drew­nianą płytę, wali mu serce, koń­cówki ner­wów drgają, przez głowę pę­dzą dzie­siątki my­śli. Po­ru­sza się jak na­wie­dzony, ślepy na od­bi­ja­jący się w szkle roz­ma­zany ob­raz wła­snej twa­rzy, szkle, które ty­dzień wcze­śniej oso­bi­ście za­kła­dał.

Wszystko trwa nie wię­cej niż pięć mi­nut.

Gdy ru­sza szyb­kim kro­kiem, przy­ci­ska ob­raz do piersi, cień w mroku prze­my­ka­jący przez ko­lejne przej­ścia mię­dzy sa­lami, ko­ry­tarz, schody, na któ­rych się za­trzy­muje, aby po­zbyć się cięż­kiej ramy i szkła. Po chwili idzie da­lej wą­skim ko­ry­ta­rzem ob­sta­wio­nym pod ścia­nami mar­mu­ro­wymi rzeź­bami, szyb­ciej, zdy­szany i spo­cony mija ostat­nie przej­ście mię­dzy sa­lami i staje przed bocz­nymi drzwiami – Porte des Arts. Wszystko zo­stało do­kład­nie za­pla­no­wane, każdy ele­ment pa­suje do sie­bie jak ma­rze­nie. Do­póki nie oka­zuje się, że gałka w drzwiach nie daje się prze­krę­cić.

Tar­mosi i ob­raca, cią­gnie i szar­pie, ale gałka na­wet nie drgnie, a je­dyne, co się po­ru­sza, to wi­ru­jące my­śli w jego gło­wie.

Głę­boki wdech, po­tem jesz­cze je­den i wresz­cie go olśniewa: śru­bo­kręt! Tym sa­mym na­rzę­dziem, któ­rym kilka mi­nut wcze­śniej od­krę­cał śruby, od­kręca oku­cia, aż gałka wpada mu w dłoń. Chowa ją do kie­szeni ki­tla, który zdej­muje, zwija w cia­sny wa­łek i wci­ska so­bie za pa­sek na ple­cach.

Wsuwa ob­raz pod ko­szulę i gdy za­pina gu­ziki kurtki, czuje, jak stare płótno dra­pie skórę, a serce wali o ta­jem­ni­czą czte­ry­stu­let­nią pięk­ność, która już nie­raz uda­wała się w nie­znane w rę­kach po­ry­wa­czy, oglą­dała ze ściany sy­pialni Na­po­le­ona nie­zli­czone schadzki i mu­siała zno­sić roz­dzia­wione gęby i wy­ba­łu­szone gały mi­lio­nów lu­dzi, tak że te­raz zmę­czona i znu­żona świa­tem tę­skni za od­po­czyn­kiem, choć jej hi­sto­rii da­leko jesz­cze do końca.

1

Gru­dzień 2019 rokuFlo­ren­cja

Carlo Bian­chi przy­ci­snął chu­s­teczkę do ka­pią­cego nosa. Jego an­ty­kwa­riat przy Via Strac­cia­tella, nie­da­leko Ponte Vec­chio, był mały i cia­sny, książki cia­sno wy­peł­niały półki, zaj­mo­wały nie­mal całe biurko, pię­trzyły się wszę­dzie na pod­ło­dze ni­czym mi­nia­tu­rowe wio­ski Ma­jów, a wszystko było po­kryte ku­rzem, śmier­działo ple­śnią i wil­go­cią.

Bian­chi szu­kał książki o ro­ko­ko­wych za­ło­że­niach ogro­do­wych, która mu­siała gdzieś tu być... Zna­lazł ją na sa­mym dole jed­nej z nie­bo­tycz­nych stert. Le­żał wła­śnie na pod­ło­dze, sta­ra­jąc się, aby broda ze­brała jak naj­mniej kła­ków ku­rzu, i po­wo­lutku wy­cią­gał książkę, gdy uj­rzał grube po­de­szwy spor­to­wych bu­tów.

Prze­krę­cił głowę, aby do­strzec przy­by­sza.

– Po­sso aiu­tarla?

Męż­czy­zna pa­trzył mu z góry pro­sto w oczy.

– Mówi pan po an­giel­sku?

– Mó­wię – od­parł Bian­chi, wstał i za­czął otrze­py­wać spodnie i ma­ry­narkę z ku­rzu. – Zaj­mu­jąc się całe ży­cie książ­kami, czło­wiek uczy się nie­jed­nego ję­zyka.

– Szu­kam pa­mięt­nika, dzien­nika, który ku­pił pan nie­dawno od fran­cu­skiego an­ty­kwa­riu­sza o na­zwi­sku Pel­le­tier.

– Pel­le­tier? Niech się za­sta­no­wię... Po­wi­nie­nem mieć gdzieś li­stę ostat­nich za­ku­pów. – Bian­chi za­czął przed­sta­wie­nie, jakby na­prawdę prze­szu­ki­wał le­żącą na biurku stertę ra­chun­ków. Znał na pa­mięć spis wszyst­kich ksią­żek, ja­kie sprze­dał i ku­pił, włącz­nie z tymi, któ­rymi han­dlo­wał z Pel­le­tie­rem, nie miał jed­nak zwy­czaju ujaw­niać da­nych klien­tów.

– Ten dzien­nik na­pi­sano po­nad sto lat temu – stwier­dził przy­bysz. Pel­le­tier przy­się­gał mu za­wzię­cie, że sprze­dał rę­ko­pis Bian­chiemu, a lu­dzie rzadko kła­mią, gdy wła­śnie stra­cili pa­lec i za chwilę mogą stra­cić drugi. – Na pewno pa­mię­tałby pan za­kup ta­kiej książki. – Męż­czy­zna po­ło­żył dłoń na dłoni Bian­chiego i przy­ci­snął ją do kon­tu­aru.

– Sì, sì, oczy­wi­ście, że pa­mię­tam – szybko po­wie­dział Bian­chi. – Była na­pi­sana ręcz­nie i do tego po wło­sku!

Męż­czy­zna po­lu­zo­wał chwyt i Bian­chi wy­cią­gnął dłoń. Za­czął się co­fać, co zmu­siło go do zgię­cia się wpół.

– Bar­dzo mi... przy­kro, ale... ten dzien­nik... już go sprze­da­łem.

– Komu?

– Star­cowi, który zbiera tego typu rze­czy, ni­komu waż­nemu.

– Na­zwi­sko?

– Nie pa...

Męż­czy­zna zła­pał Bian­chiego za poły ma­ry­narki i uniósł go nad pod­łogę.

– Na­zwi­sko! Na­tych­miast!

Ma­cha­jąc ra­mio­nami, ze sto­pami dyn­da­ją­cymi kilka cen­ty­me­trów nad pod­łogą, Bian­chi wy­dy­szał na­zwi­sko:

– Ggg... Gug­gliermo!

Przy­bysz pu­ścił go i Bian­chi opadł nie­pew­nie, prze­wra­ca­jąc stertę ksią­żek.

– Gdzie znajdę tego Gug­gliermo?

– Jest... on jest... – Bian­chi pró­bo­wał zła­pać od­dech – pro­fes­sore na uni­wer­sy­te­cie... we Flo­ren­cji, choć... chyba mi się wy­daje, że jest... już na eme­ry­tu­rze. – An­ty­kwa­riusz rzu­cił okiem w kie­runku okna, aby spraw­dzić, czy ktoś prze­cho­dzi, aby za­wo­łać o po­moc, ale przy­bysz prze­su­nął się i za­sło­nił wi­dok.

– Ad­res.

– Je­stem pe­wien, że... je­śli za­pyta pan na uni­wer­sy­te­cie...

Męż­czy­zna wbił w niego wzrok i Bian­chi za­czął szybko prze­rzu­cać drżą­cymi pal­cami kar­teczki w wi­zy­tow­niku. Gdy zna­lazł od­po­wied­nią, za­czął czy­tać, ale męż­czy­zna wy­rwał mu ją z dłoni.

– Nie czy­ta­łeś dzien­nika?

– Ja? Ależ skąd... – Bian­chi ener­gicz­nie po­krę­cił głową.

– Ale wiesz, że jest na­pi­sany ręcz­nie i to po wło­sku?

– Pel­le­tier... mu­siał mi po­wie­dzieć... albo... może rzu­ci­łem okiem na jedną kartkę, ale... to wszystko.

– Ro­zu­miem. – Męż­czy­zna wy­szcze­rzył za­żół­cone od ty­to­niu zęby. Wsu­nął kar­teczkę z wi­zy­tow­nika do kie­szeni. – I nie po­wiesz ni­komu o mo­jej wi­zy­cie. Ani temu Gug­gliermo, ani ni­komu in­nemu, tak?

– Nie, si­gnore. Na pewno. Na­wet Pel­le­tie­rowi. Nie pi­snę słowa.

– Oczy­wi­ście.

Bian­chi pró­bo­wał jesz­cze zła­pać od­dech i od­zy­skać rów­no­wagę, gdy przy­bysz ude­rzył go pię­ścią w pierś. An­ty­kwa­riusz za­to­czył się do tyłu, za­ma­chał ra­mio­nami i za­nim upadł, prze­wró­cił ko­lejną stertę ksią­żek.

Męż­czy­zna pod­niósł go, za­ci­ska­jąc przed­ra­miona na jego szyi. Bian­chi pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, z jego gar­dła wy­do­było się jed­nak tylko kilka skrzek­nięć, gdy świat roz­ma­zy­wał mu się przed oczami.

– Oczy­wi­ście. Ani słowa – po­wie­dział przy­bysz, gdy po­czuł, że krtań an­ty­kwa­riu­sza pęka.

2

Dwa mie­siące póź­niej

Mejl przy­szedł nie­całe dwa ty­go­dnie temu, nie by­łem jed­nak w sta­nie my­śleć o ni­czym in­nym i za­mie­rza­łem rzu­cić do­tych­cza­sowe ży­cie z po­wodu „być może”, mrzonki, ka­prysu.

Aby stłu­mić nie­po­kój, sta­ną­łem na chwilę, po­roz­cią­ga­łem po­gięte od po­dróży ciało, po czym ru­szy­łem da­lej, cią­gnąc wa­lizkę na kół­kach ko­lej­nymi dłu­gimi ko­ry­ta­rzami. Po ośmio­go­dzin­nym lo­cie z No­wego Jorku, zbyt na­krę­cony, aby choć chwilę się prze­spać, by­łem rów­no­cze­śnie wy­cień­czony i na­pom­po­wany ad­re­na­liną.

Lot­ni­sko Le­onarda da Vinci nie­wiele się różni od więk­szo­ści lot­nisk: jest bez­oso­bowe, za­tło­czone i oświe­tlone świa­tłem, od któ­rego bolą oczy. To, że nosi imię Le­onarda, brzmiało jak prze­po­wied­nia, choć ra­czej nie na­zwano go tak ze względu na mnie. Po­pa­trzy­łem na ze­ga­rek: szó­sta rano. Po­szu­ka­łem lot­ni­sko­wego po­ciągu i – dumny z sie­bie jak paw, że udało mi się go zna­leźć – opa­dłem na sie­dze­nie i za­mkną­łem oczy, pró­bu­jąc uci­szyć dzie­siątki my­śli ha­ła­su­ją­cych mi w gło­wie ni­czym gzy.

Trzy­dzie­ści dwie mi­nuty póź­niej by­łem na Roma Ter­mini, wiel­kiej, za­tło­czo­nej sta­cji ko­le­jo­wej, w pul­su­ją­cym gnieź­dzie po­dróż­nych, na­zna­czo­nym jed­nak pew­nym ro­man­ty­zmem, któ­rego na­dają dy­szące tuż za ka­sami po­ciągi par­ska­jące bia­łym dy­mem w zi­mowe niebo.

Prze­py­cha­łem się przez tłum – Scu­sami... scu­sami... – wdzięczny ro­dzi­com, że od­kąd za­czą­łem racz­ko­wać, mó­wili do mnie w oj­czy­stym ję­zyku. Mi­ja­łem po­ciąg za po­cią­giem, ści­ska­jąc w dłoni bi­let, z każdą mi­ja­jącą mi­nutą co­raz bar­dziej ner­wowo wbi­ja­jąc wzrok w wielką ta­blicę w po­szu­ki­wa­niu słowa FI­RENZE. Po­nie­waż wy­świe­tlała ona je­dy­nie sta­cję do­ce­lową mo­jego po­ciągu: We­ne­cję, miej­sce, które z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią bym zwie­dził (oczy­wi­ście nie te­raz, gdy mia­łem do wy­ko­na­nia za­da­nie), nie­wiele za­bra­kło, aby mi uciekł.

Po­ciąg był czy­sty i wy­glą­dał na nowy, sie­dze­nia miał wy­godne. Po­ło­ży­łem wa­lizkę na gór­nej półce, zdją­łem ple­cak i usia­dłem. W po­wie­trzu ma­ja­czyły mi przed oczami ob­razy za­pi­sa­nych kar­tek i choć kilka razy po­ki­wa­łem głową w ich kie­runku, nie udało mi się wy­raź­nie do­strzec ani jed­nej li­tery.

Wy­pi­łem colę, aby nie przy­snąć, i za­czą­łem wy­glą­dać przez okno. Te­ren tuż obok toru był pła­ski jak stół, ale im da­lej, tym bar­dziej fa­lo­wał, wzno­sząc się ku śre­dnio­wiecz­nym mia­stom przy­cup­nię­tym na szczy­tach co­raz więk­szych wzgórz. Wy­glą­dało to nieco nie­re­al­nie, jak­bym znaj­do­wał się w fil­mie, nie zaś w dro­dze ku – taką mia­łem przy­naj­mniej na­dzieję – roz­wi­kła­niu stu­let­niej ta­jem­nicy i za­koń­cze­niu dwu­dzie­sto­let­nich po­szu­ki­wań naj­sła­wet­niej­szego prze­stępcy w mo­jej ro­dzi­nie.

Pół­to­rej go­dziny póź­niej wy­sze­dłem przed tęt­niący ży­ciem flo­rencki dwo­rzec Santa Ma­ria No­vella i zna­la­złem się w cen­trum mia­sta. Cią­gną­łem wa­lizkę po wy­ło­żo­nych kostką uli­cach, mętne słońce to wy­cho­dziło zza ni­skich chmur, to się za nimi cho­wało, po­wie­trze było rześ­kie i zimne. Od­twa­rza­łem w gło­wie wy­da­rze­nia mi­nio­nych dwóch ty­go­dni: wpły­nię­cie mejla, za­kup bi­letu bez okre­ślo­nej daty po­wrotu, wy­cieczkę do wło­skiego kon­su­latu, gdzie uga­da­łem młodą urzęd­niczkę, aby dała mi do­ku­ment z per­messo i pi­smo za­świad­cza­jące, że je­stem pro­fe­so­rem wy­działu sztuki, co za­pew­niało mi do­stęp do wło­skich in­sty­tu­cji kul­tury, na­stęp­nie te­le­fon do ku­zyna w Santa Fe – rzeź­bia­rza, ma­rzą­cego całe ży­cie o prze­bi­ciu się na no­wo­jor­skiej sce­nie ar­ty­stycz­nej – który nie­omal pękł ze szczę­ścia, że może pod­na­jąć mój loft przy Bo­wery. Ty­dzień póź­niej wszyst­kie moje ob­razy stały po­owi­jane w fo­lię bą­bel­kową, stu­denci zo­stali od­dani w ręce mo­jego asy­stenta i ty­dzień przed se­sją zi­mową by­łem na urlo­pie – od­ważny ruch ze strony ad­iunkta ro­bią­cego so­bie na­dzieję na stały etat.

Po prze­cię­ciu sze­ro­kiej ulicy przed dwor­cem i za­głę­bie­niu się w plą­ta­ninę węż­szych uli­czek kie­ro­wa­łem się wska­zów­kami z mapy w te­le­fo­nie, które jed­nak cią­gle się zmie­niały. Dwa razy mu­sia­łem zmie­nić kie­ru­nek, ale dzie­sięć mi­nut póź­niej do­tar­łem do wiel­kiego pro­sto­kąt­nego placu – Piazza di Ma­donna – zdo­mi­no­wa­nego przez ja­sno­brą­zową bryłę Ka­plicy Me­dy­ce­uszów z po­krytą da­chówką ko­pułą i bez trudu do­strze­głem na­pi­saną sty­li­zo­wa­nymi li­te­rami na­zwę ho­telu: PA­LAZZO SPLEN­DOUR.

Ho­te­lowe lobby było nie więk­sze od cia­snej kuchni na Man­hat­ta­nie, ściany wo­łały o od­ma­lo­wa­nie, pod­łogi po­kry­wały mar­mu­rowe, pełne głę­bo­kich pęk­nięć i cęt­ko­wane na biało płyty, a je­dy­nym ele­men­tem, który ro­ścił so­bie prawo do miana de­ko­ra­cji, była spło­wiała, czarno-biała fo­to­gra­fia Da­wida Mi­chała Anioła.

– Luke Per­rone – przed­sta­wi­łem się męż­czyź­nie za kon­tu­arem, dość mło­demu, z ra­mio­nami po­kry­tymi kiep­sko zro­bio­nymi ta­tu­ażami, przy­stoj­nemu w spo­sób, w jaki przy­stojni by­wają nar­ko­mani, który mię­dzy bar­kiem a uchem trzy­mał te­le­fon i kop­cił pa­pie­rosa.

– Pas­sa­porto – od­parł, nie uno­sząc wzroku. Gdy za­py­ta­łem naj­lep­szym wło­skim, na jaki było mnie stać, czy mogę zo­sta­wić wa­lizkę i wró­cić za ja­kiś czas, uniósł pa­lec, jak­bym prze­szka­dzał mu w roz­mo­wie, naj­wy­raź­niej oso­bi­stej, bo chyba nie zwra­cał się do go­ści ho­te­lo­wych per il mio amore. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, zo­sta­wi­łem wa­lizkę i wy­sze­dłem.

Mapa Go­ogle twier­dziła, że San Lo­renzo jest od­da­lone o pięć mi­nut drogi, co wy­dało mi się do przy­ję­cia, do­póki się zo­rien­to­wa­łem, że czy­tam mapę do góry no­gami i od­da­lam od celu. Wra­ca­jąc, po­now­nie ob­sze­dłem ko­pu­la­stą ka­plicę na Piazza di Ma­donna i po­dą­ży­łem za li­nią na ma­pie. Pro­wa­dziła mnie ona wzdłuż pię­trzą­cych się wy­soko, ma­lo­wa­nych ochrą bu­dyn­ków i dłu­giego, po­szar­pa­nego muru ze scho­dami pro­wa­dzą­cymi ku śle­pym łu­kom, który koń­czył się na rogu ulicy. Piazza San Lo­renzo oka­zała się sporą, otwartą prze­strze­nią, pu­stą, je­śli nie li­czyć kilku tu­ry­stów i mni­chów w ciem­no­brą­zo­wych ha­bi­tach.

Spró­bo­wa­łem zro­zu­mieć to, co wi­dzę, uświa­da­mia­jąc so­bie jed­nak po chwili, że to, co wła­śnie mi­ną­łem, i to, gdzie stoję, to je­dy­nie czę­ści wiel­kiego kom­pleksu.

Na wprost mia­łem ba­zy­likę w ko­lo­rze pia­sku wy­glą­da­jącą, jakby nie do­koń­czono jej bu­dowy, tak że cały czas znaj­do­wała się w sta­nie su­ro­wym; wszyst­kie trzy łu­ko­wate wej­ścia z gru­bymi drew­nia­nymi drzwiami były za­mknięte na głu­cho. Po uważ­nym przyj­rze­niu się z le­wej strony ko­ścioła dało się do­strzec wą­skie łu­ko­wate przej­ście, za któ­rym bie­gła ciemna alejka pro­wa­dząca do sław­nego klasz­toru San Lo­renzo, który do­tych­czas wi­dzia­łem je­dy­nie na zdję­ciach.

Wy­star­czyło kilka kro­ków alejką, by po­czuć się jak we śnie: nie­spo­dzie­wa­nie otwie­rał się pro­sto­kątny ogród z sze­ścio­kąt­nymi ży­wo­pło­tami, za któ­rym stała pię­trowa log­gia, kla­syczna i har­mo­nijna, a wszystko to było dzie­łem mo­jego ulu­bio­nego ar­chi­tekta epoki re­ne­sansu: Bru­nel­le­schiego. Przez chwilę prze­szło mi wręcz przez myśl, że sam je­stem ar­ty­stą doj­rza­łego re­ne­sansu, nie zaś wal­czą­cym o prze­trwa­nie no­wo­jor­skim ma­la­rzem, który uczy hi­sto­rii sztuki, aby mieć z czego pła­cić ra­chunki.

Gdy wes­tchną­łem, mój od­dech w chło­dzie póź­nego po­ranka ściął się w kłąb mgły i ule­ciał nad ogro­dem szczel­nie po­kry­tym szro­nem. Trzech mni­chów w dłu­gich weł­nia­nych kur­tach owi­jało ro­śliny lnia­nymi płach­tami, a ja na ich wi­dok za­czą­łem jesz­cze bar­dziej dy­go­tać w cien­kiej skó­rza­nej kurtce. Nie są­dzi­łem, że we Flo­ren­cji bywa tak zimno. Szcze­rze mó­wiąc, po otrzy­ma­niu mejla o nie­wielu rze­czach my­śla­łem.

Sza­nowny Pa­nie Per­rone,

jedną z ostat­nich próśb pro­fe­sora An­to­nia Gug­glierma było, abym skon­tak­to­wał się z Pa­nem w spra­wie książki, która może być dzien­ni­kiem Pań­skiego pra­dziadka. Pro­fe­sor pla­no­wał pu­bli­ka­cję do­ty­czącą tego dzien­nika, która – jak twier­dził – by­łaby „re­we­la­cją”. Nie­stety, na­gła śmierć prze­szko­dziła mu w na­pi­sa­niu choćby ar­ty­kułu.

Dzien­nik, wraz z książ­kami i do­ku­men­tami pro­fe­sora, zo­stał po­da­ro­wany flo­renc­kiej Bi­blio­tece Lau­ren­cjań­skiej. Mia­łem za­szczyt ka­ta­lo­go­wa­nia jego prac i umie­ści­łem dzien­nik w pu­dle opi­sa­nym jako „Mi­strzo­wie doj­rza­łego re­ne­sansu”.

Aby obej­rzeć do­ku­menty po­zo­stałe po pro­fe­so­rze Gug­gliermo, bę­dzie Pan mu­siał uzy­skać kul­tu­ralną per­messa, co nie po­winno być wiel­kim pro­ble­mem.

Su­ge­ruję, aby skła­da­jąc wnio­sek o wgląd w do­ku­menty, nie wspo­mi­nał Pan o dzien­niku. Wo­lał­bym też, aby we wnio­sku nie wspo­mi­nał Pan mo­jego na­zwi­ska.

Z po­wa­ża­niem,

Lu­igi Qu­at­troc­chi

qu­at­troc­chi@ita­lia.uni­ver­sity.org

Na­tych­miast skon­tak­to­wa­łem się z Qu­at­troc­chim, który od­pi­sał, brzmiąc cał­kiem roz­sąd­nie i trzeźwo na umy­śle, i za­pew­nił mnie, że dzien­nik ist­nieje, acz­kol­wiek nie był w sta­nie za­gwa­ran­to­wać jego au­ten­tycz­no­ści.

Przez lata pi­sa­łem li­sty i mejle, aby zdo­być ja­kie­kol­wiek in­for­ma­cje o swoim pra­dziadku. Więk­szość po­zo­sta­wała bez od­po­wie­dzi. Je­żeli już ja­kaś się po­ja­wiała, za­wsze żą­dano pie­nię­dzy, ale ni­gdy nie pro­po­no­wano ni­czego kon­kret­nego. Tym ra­zem in­for­ma­cja była bez­płatna i naj­wy­raź­niej nie krył się za nią ża­den ukryty mo­tyw – przy­naj­mniej ni­czego ta­kiego nie do­strze­głem.

– Scusi, si­gnore – po­wie­dział je­den z mni­chów, młody, z ru­dawą brodą i za­ska­ku­jąco błę­kit­nymi oczami. – Czeka pan na otwar­cie bi­blio­teki?

– Tak! – wrza­sną­łem, jak­bym miał o coś do niego żal, na­tych­miast się jed­nak opa­no­wa­łem. – Zna pan an­giel­ski?

– Tro­chę.

Po­in­for­mo­wa­łem, że znam wło­ski i prze­szli­śmy na jego ję­zyk.

– Il bi­blio­te­ca­rio è spesso in ri­tardo – stwier­dził. Bi­blio­te­karz czę­sto się spóź­nia.

Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Była do­kład­nie dzie­siąta i bi­blio­teka po­winna być otwarta.

Za­py­tał, skąd je­stem.

– Z No­wego Jorku, ale moja ro­dzina po­cho­dzi z Ra­gusy – od­par­łem, choć ni­gdy nie by­łem w tym sy­cy­lij­skim mia­steczku i nie za­mie­rza­łem mó­wić, skąd na­prawdę po­cho­dzi moja ro­dzina. W za­sa­dzie o ni­czym nie za­mie­rza­łem mó­wić.

Mnich wy­cią­gnął dłoń.

– Brat Fran­ce­sco.

– Luke Per­rone – od­par­łem i spoj­rza­łem ku drzwiom pro­wa­dzą­cym do bi­blio­teki.

– Nie­długo otwo­rzą. Pa­zienza.

Cier­pli­wo­ści, o tak... Ni­gdy nie była ona moją mocną stroną, tym bar­dziej te­raz, gdy z po­wodu po­goni za zwy­kłym ma­ja­kiem po­rzu­ci­łem do­tych­cza­sowe ży­cie.

Brat Fran­ce­sco wró­cił do pary mni­chów, tro­chę po­szep­tali, po czym wszy­scy trzej za­częli mi się przy­glą­dać, mru­żąc oczy w chłod­nym zi­mo­wym po­wie­trzu. Prze­sze­dłem do cie­nia pod kruż­gan­kami, aby nie mo­gli mnie świ­dro­wać spoj­rze­niami, opar­łem się o ko­lumnę i przy­wo­ła­łem wi­dok swo­jego lo­ftu przy Bo­wery oraz cha­otycz­nej ko­lek­cji, którą za­czą­łem two­rzyć jako chło­piec w sy­pialni w Bay­onne w New Jer­sey. Wy­peł­niała ona te­raz cały róg mo­jego ma­lar­skiego ate­lier: kse­ro­ko­pie stu­let­nich ar­ty­ku­łów z ga­zet, plan mu­zeum z na­ry­so­waną czer­wo­nym fla­ma­strem drogą ucieczki pra­dziadka, me­ta­lowa szafka na akta wy­pchana ar­ty­ku­łami opi­su­ją­cymi ze szcze­gó­łami kra­dzież i za­wie­ra­ją­cymi liczne teo­rie z nią zwią­zane, szu­flada na li­sty i mejle, które za­czą­łem pi­sać jako na­sto­la­tek do każ­dego, kto mógł wie­dzieć co­kol­wiek o sa­mym prze­stęp­stwie albo o moim pra­dziadku – oraz od­po­wie­dzi, które przy­cho­dziły rzadko i jesz­cze rza­dziej co­kol­wiek wy­ja­śniały.

Kruż­gan­kiem po­wiał wi­cher tak lo­do­waty, że za­dy­go­ta­łem. Stuk­nię­cie pal­cem w ra­mię było tak nie­ocze­ki­wane, że od­sko­czy­łem.

Stał obok mnie młody mnich.

– Mi scusi, ma la bi­blio­teca è aperta.

Kiw­ną­łem głową i ru­szy­łem kruż­gan­kiem w kie­runku drzwi.

3

Kwa­tera Główna In­ter­poluLyon, Fran­cja

John Wa­shing­ton Smith po raz ko­lejny czy­tał mejle. Jak każdy w wy­dziale kra­dzieży dzieł sztuki In­ter­polu miał w za­kre­sie obo­wiąz­ków ob­ser­wa­cję „oczy­wi­stych” wia­do­mo­ści i stron in­ter­ne­to­wych: an­ty­kwa­riu­szy, ga­le­rii sztuki, lu­dzi po­dej­rza­nych o prze­myt i han­del kra­dzio­nymi dzie­łami, które na bie­żąco ak­tu­ali­zo­wały się na jed­nym z trzech sto­ją­cych przed nim mo­ni­to­rów. Pry­wat­nie miał jedno szcze­gólne za­in­te­re­so­wa­nie, które przez lata zmie­niło się nie­mal w ob­se­sję: kra­dzież naj­sław­niej­szego ob­razu Le­onarda w 1911 roku, choć tak na­prawdę in­te­re­so­wało go to, co wła­ści­wie działo się z ob­ra­zem, gdy na dwa lata znik­nął. Na do­da­tek był zwo­len­ni­kiem teo­rii, że wi­sząca obec­nie w Luw­rze Mona Lisa nie jest ory­gi­na­łem. Przez lata obi­jały mu się o uszy plotki, że zło­dziej, Vin­cenzo Pe­rug­gia, pro­wa­dził w wię­zie­niu pa­mięt­nik, ni­gdy jed­nak tego nie po­twier­dzono. Na­gle jed­nak pra­wnuk prze­stępcy, Luke Per­rone, ame­ry­kań­ski ma­larz i hi­sto­ryk sztuki – któ­rego ko­mu­ni­ka­cję Smith nad­zo­ro­wał od lat – za­czął wy­mie­niać się z pew­nym wło­skim pro­fe­so­rem mej­lami, w któ­rych wspo­mi­nano o ist­nie­niu ta­kiego pa­mięt­nika.

Smith zdjął oku­lary i ści­snął pal­cami grzbiet nosa, aby stłu­mić roz­wi­ja­jący się ból głowy. Zbyt wiele go­dzin wpa­try­wał się w pul­su­jące ekrany mo­ni­to­rów kom­pu­te­ro­wych, usta­wio­nych w sze­ro­kie „U” roz­cią­ga­jące się na dłu­gość ca­łego biurka – ogrom­nej bryły z bia­łego la­mi­natu, ba­lan­su­ją­cej na cien­kich me­ta­lo­wych nóż­kach – zmon­to­wane tak, aby przy­po­mi­nało twór z ko­smosu. Bez­prze­wo­dowa kla­wia­tura i myszka też były białe, w tym sa­mym od­cie­niu co kan­cia­ste szafki na akta zaj­mu­jące całą prze­ciw­le­głą ścianę po­miesz­cze­nia. Biały su­fit. Białe ściany. Ja­sno­szare ka­felki na pod­ło­dze miały su­peł­ko­waty wzór, aby da­wać złu­dze­nie dy­wanu. Gdy się po nich szło, ka­felki lekko sprę­ży­no­wały i Smith nie­raz się za­sta­na­wiał, czy miało to słu­żyć po­pra­wie kom­fortu cho­dze­nia pra­cow­ni­ków In­ter­polu, czy wy­tłu­mie­niu stu­kotu po­de­szw i ob­ca­sów, co i tak mia­łoby nie­wiel­kie zna­cze­nie, gdyż więk­szość pra­cow­ni­ków tego działu cho­dziła w obu­wiu spor­to­wym. Smith miał białe najki na gru­bej po­de­szwie, którą czy­ścił szczo­teczką do zę­bów i my­dłem.

Po­now­nie prze­czy­tał wia­do­mo­ści. Były obie­cu­jące, ale sta­rał się ha­mo­wać nerwy. Mógłby za­wia­do­mić lo­kalne wła­dze w obu kra­jach i na­kło­nić je do ob­ser­wo­wa­nia Per­rone oraz pro­fe­sora albo wy­dać In­ter­po­low­ską notę o po­dej­rze­niu do­ko­na­nia prze­stęp­stwa, tyle tylko że nie było wia­domo, ja­kim ko­lo­rem miałby ją za­ko­do­wać, nikt nie po­peł­nił bo­wiem – przy­naj­mniej na ra­zie – żad­nego prze­stęp­stwa ani nie było prze­sła­nek, że ta­kowe pla­nuje.

Smith po­pa­trzył na lewy mo­ni­tor uka­zu­jący dane do­ty­czące za­gi­nio­nych lub skra­dzio­nych dzieł sztuki z ca­łego świata z datą znik­nię­cia włącz­nie. Kra­dzież i fał­szer­stwa dzieł sztuki to po­ważne prze­stęp­stwa, a uczest­ni­czący w nich lu­dzie – ko­lek­cjo­ne­rzy, zło­dzieje i po­śred­nicy – są nie tylko po­zba­wieni skru­pu­łów, ale także czę­sto nie­bez­pieczni. Z da­nych sta­ty­stycz­nych In­ter­polu wy­nika, że kra­dzież dzieł sztuki zaj­muje na­prze­mien­nie trze­cie i czwarte miej­sce na li­ście prio­ry­te­tów agen­cji – tuż po han­dlu nar­ko­ty­kami, prze­my­cie broni i pra­niu pie­nię­dzy. Smith trak­to­wał swoją pracę po­waż­nie – jak zresztą wszystko, za co się za­bie­rał, w tym ka­li­ste­nikę i pod­no­sze­nie cię­ża­rów, dzięki któ­rym na­bu­do­wał so­bie na syl­wetce o wzro­ście nie­mal metr osiem­dzie­siąt nie­złą masę mię­śni. Czarny dzie­ciak z ko­mu­nal­nych miesz­kań w Ba­ruch Ho­uses na Man­hat­ta­nie szybko się na­uczył, że nie może so­bie po­zwo­lić na by­cie sła­bym ani uwa­ża­nym za sła­bego. Smith nie znał ojca, ale przy­jął jego na­zwi­sko jako dru­gie imię, aby, choć po­spo­lite, brzmiało ory­gi­nal­niej.

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Lada chwila po­łu­dnie. Po po­dróży sa­mo­cho­dem z dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia na przed­mie­ściach Lyonu, sta­niu w miej­skich kor­kach, aby do­trzeć do sta­lowo-szkla­nego mo­no­litu mię­dzy­na­ro­do­wej kwa­tery głów­nej In­ter­polu – co ro­bił co­dzien­nie, a wła­ści­wie dwa razy dzien­nie – i czte­rech go­dzi­nach sie­dze­nia do bólu głowy do­łą­czył ból krę­go­słupa.

Po­trze­bo­wał prze­rwy, czasu na za­sta­no­wie­nie i pa­pie­rosa.

Winda z cy­lin­dryczną ka­biną zwio­zła go na ośmio­kątne po­dwó­rze po­środku bu­dynku. Było tu nie­wiele osób, a chłodna, mi­ni­ma­li­styczna prze­strzeń spra­wiała, że lu­dzie wy­glą­dali nie­re­al­nie, jak an­dro­idy. Smith był cie­kaw, czy też wy­gląda jak ro­bot, choć wąt­pliwe, że ro­boty palą marl­boro li­ght. Za­cią­gał się głę­boko, roz­wa­ża­jąc za i prze­ciw ro­dzą­cego mu się w gło­wie planu, w pełni świa­dom, że jest on cał­ko­wi­cie nie­zgodny z po­li­tyką In­ter­polu.

Kan­cia­sta, za­mknięta prze­strzeń po­dwó­rza przy­po­mniała mu ściany Ba­ruch Ho­uses – jedno i dru­gie było po­dobne do wię­zie­nia, choć na tu­tej­szych ścia­nach nie było graf­fiti, a w cie­niach nie cza­ili się han­dla­rze zioła, mety i hery. Cóż za iro­nia, za­mie­nić jedno wię­zie­nie na dru­gie, choć kie­dyś są­dził, że by­cie tu­taj nie tylko jest spo­so­bem wy­do­sta­nia się na wol­ność, ale także drogą ku suk­ce­sowi i sła­wie. Czy szansa na to już mi­nęła? Znowu za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem i w gło­wie wy­kry­sta­li­zo­wała mu się myśl, jakby na­pi­sał ją pa­pie­ro­sowy dym: „Je­żeli kie­dy­kol­wiek masz od­nieść suk­ces, wy­ro­bić so­bie na­zwi­sko, mu­sisz pod­jąć wy­zwa­nie”. Smith ro­zej­rzał się po lu­dziach na po­dwó­rzu, cie­kaw, czy wi­dać po nim, o czym my­śli. Zro­bił w ży­ciu kilka rze­czy, z któ­rych nie był dumny, do kilku ni­komu się ni­gdy nie przy­znał, ale... coś ta­kiego?

Du­mał nad tym, koń­cząc pa­pie­rosa, du­mał, gdy je­chał windą, i du­mał nad stawką, gdy szedł przez bez­dź­więczne pię­tro ana­li­ty­ków. Mi­jał na­ukow­ców sie­dzą­cych w otwar­tych bok­sach i w po­miesz­cze­niach przy­po­mi­na­ją­cych izo­latki w psy­chia­tryku: z trzema ścia­nami ta­pi­ce­ro­wa­nymi sza­rym ma­te­ria­łem, któ­rego po­wierzch­nia była po­kryta ma­łymi dzio­bami, aby tłu­mić od­głos roz­mów, z któ­rych ko­rzy­stano, gdy dwóch ba­da­czy chciało po­roz­ma­wiać ze sobą na osob­no­ści. Zwol­nił przy oszklo­nej sali kon­fe­ren­cyj­nej, w któ­rej trwało spo­tka­nie ana­li­ty­ków – na które go nie za­pro­szono. Za­ci­snął dło­nie w pię­ści i przy­spie­szył kroku, czu­jąc, jak na­pi­nają mu się mię­śnie karku. Wszedł do swo­jego boksu i opadł na er­go­no­miczny fo­tel za biur­kiem.

Skoń­czył czter­dzie­ści sie­dem lat i w dal­szym ciągu był je­dy­nie ana­li­ty­kiem wy­wiadu kry­mi­nal­nego, jed­nym z wielu w wy­dziale kra­dzieży dzieł sztuki. Rok po roku był świad­kiem awansu mniej od­da­nych ana­li­ty­ków na dra­bi­nie służ­bo­wej, co po­zwa­lało im wziąć udział w Zgro­ma­dze­niu Ogól­nym, naj­wyż­szym or­ga­nie In­ter­polu, pod­czas gdy jego po­mi­jano. Dwa­dzie­ścia lat ko­lek­cjo­no­wa­nia da­nych i pro­wa­dze­nia ba­dań, dwa­dzie­ścia lat od ukoń­cze­nia no­wo­jor­skiego John Jay Col­lege of Cri­mi­nal Ju­stice z ma­gi­ste­rium z da­no­lo­gii i kryp­to­gra­fii – i co z tego miał? Fo­tel przed kom­pu­te­rem przez dzie­sięć go­dzin dzien­nie.

Smith ciężko wes­tchnął, opadł ple­cami na opar­cie i wbił wzrok w bie­gnące wzdłuż su­fitu pła­skie świe­tlówki emi­tu­jące cie­płe ża­rowe świa­tło. Mu­siał cze­goś do­ko­nać, cze­goś wiel­kiego, wy­jąt­ko­wego, o czym by mó­wiono, co po­ka­za­łoby lu­dziom na gó­rze, że jest wy­jąt­kowy.

Po­chy­lił się do przodu i ko­lejny raz prze­czy­tał mejle, ja­kie wy­mie­nili Ame­ry­ka­nin i Włoch, po czym prze­słał je na swoje pry­watne konto i ko­mórkę, czego nikt ni­gdy nie za­kwe­stio­nuje – zwłasz­cza, że nikt ni­gdy ich nie zo­ba­czy. Prze­cią­gnął kur­so­rem po ko­lum­nie do­ku­men­tów i pli­ków, które zbie­rał przez lata, do­ty­czą­cych „tej” kra­dzieży dzieła sztuki i otwo­rzył plik o na­zwie PER­RONE. Środ­kowy mo­ni­tor wy­peł­nił się wszyst­kim, co udało mu się ze­brać w związku z ma­la­rzem. Była tu nie­mal dwu­dzie­sto­let­nia ko­re­spon­den­cja, jaką pro­wa­dził z róż­nymi ludźmi na te­mat pra­dziadka, dane do­ty­czące jego wy­staw i dzia­łal­no­ści dy­dak­tycz­nej, hi­sto­ria za­wie­szeń w szkole śred­niej (były cztery – jedno za pa­le­nie w to­a­le­cie, dwa za bójki kla­sowe, jedno za kon­takty z miej­sco­wym gan­giem), li­sta ko­biet, z któ­rymi Per­rone był zwią­zany dłu­żej niż pół roku – a sporo ich się ze­brało – z pod­ka­ta­lo­gami do­ty­czą­cymi każ­dej, dane karne, w tym pro­wa­dze­nie sa­mo­chodu pod wpły­wem w wieku szes­na­stu lat, areszt za wła­ma­nie, za­wie­szony, po­nie­waż Per­rone był wtedy nie­letni (praca w In­ter­polu dała Smi­thowi moż­li­wość zaj­rze­nia do akt po­li­cyj­nych w Bay­onne i zdo­by­cia ko­pii wy­roku), do­ku­menty do­ty­czące jego ro­dzi­ców i krew­nych.

Smith do­dał ostat­nie mejle do pliku. Wy­szu­kał nu­mer Ca­ra­bi­nieri Co­mando Pro­vin­ciale we Flo­ren­cji, aby za­wia­do­mić miej­scową po­li­cję – wszystko zgod­nie z pro­ce­durą In­ter­polu. Za­czął wy­stu­ki­wać nu­mer na kla­wia­tu­rze te­le­fonu, ale prze­rwał w po­ło­wie. Za­sta­no­wił się nad kon­se­kwen­cjami... ale tylko przez chwilę, po czym za­dzwo­nił na lot­ni­sko w Lyonie i za­re­zer­wo­wał bi­let do Flo­ren­cji.

4

Flo­ren­cja

Prze­sze­dłem przez znaj­du­jące się na końcu kruż­ganka otwarte drzwi, po czym pchany długo tłu­mioną ener­gią wsze­dłem za­mkniętą klatką scho­dową na pię­tro. U szczytu moją uwagę przy­kuł wy­bla­kły fresk uka­zu­jący Zwia­sto­wa­nie Pań­skie, nie zwol­ni­łem jed­nak kroku. Sie­dząca przy wej­ściu do bi­blio­teki straż­niczka, ko­bieta w zwy­kłym, co­dzien­nym ubra­niu, prze­grze­bała mi ple­cak, po czym mach­nęła, że mogę wcho­dzić.

Słynny pięć­set­letni we­sty­bul Bi­blio­teki Lau­ren­cjań­skiej był znacz­nie mniej­szy, niż so­bie wy­obra­ża­łem, było to jed­nak dru­go­rzędne. Prze­strzeń do­mi­no­wały wiel­kie schody, za­pro­jek­to­wane przez Mi­chała Anioła, które wy­peł­niały po­miesz­cze­nie ni­czym żywy, od­dy­cha­jący twór. Wy­obra­zi­łem so­bie, jak ka­mień za­mie­nia się w ciecz i spływa w dół jak fale lawy, tward­nie­jąc i przy­bie­ra­jąc po­stać po­szcze­gól­nych stopni, z za­klę­tym we­wnątrz ru­chem.

Środ­kowy ciąg scho­dów był za­gro­dzony, wsze­dłem więc na boczny i za­czą­łem się wspi­nać – krok po kroku, jak­bym nie tylko po­ko­ny­wał prze­strzeń, ale i czas, za­nu­rza­jąc się w prze­szłość.

Długa nawa bi­blio­teki wzbu­dzała na­bożną cześć. Idąc w głąb po­dłuż­nej sali, dba­łem o to, aby nie zejść z dy­wanu chro­nią­cego de­li­katną pod­ło­gową mo­zaikę, ob­ser­wo­wa­łem drew­niane su­fi­towe ka­se­tony, pró­bo­wa­łem wyj­rzeć przez wi­tra­żowe okna wy­peł­nia­jące salę cie­płym, na­tu­ral­nym świa­tłem roz­le­wa­ją­cym się za sze­re­gami ław, które wy­glą­dały jak wzięte żyw­cem z ko­ścioła. Przy­szło wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa: stoję wci­śnięty w ko­ścielną ławę mię­dzy matką a oj­cem, w po­wie­trzu unosi się odór prze­tra­wio­nego piwa, jego ulu­bio­nej śnia­da­nio­wej po­pitki, ula­tu­jący mu z ust wraz z czy­ta­nymi do wtóru z księ­dzem wer­se­tami, ja zaś my­ślę tylko o jed­nym: jak się stąd wy­rwać.

Do­piero wtedy uświa­do­mi­łem so­bie, że ławki są za­gro­dzone i poza mną nie ma ni­kogo. Ani jed­nego czy­tel­nika, żad­nego tu­ry­sty. Ogar­nęła mnie lekka pa­nika: czy dzien­nik na pewno tu jest, w tym mau­zo­leum? Ktoś go prze­czy­tał? Czyżby Qu­at­troc­chi wy­ssał wszystko z palca?

Cof­ną­łem się kilka kro­ków, by po­dejść do mło­dej ko­biety przy nie­wiel­kim biurku scho­wa­nym za drzwiami wej­ścio­wymi.

– Scu­sami... – po­wie­dzia­łem ci­cho, ale echo wzmoc­niło moje słowa co naj­mniej kilka razy. – Jak... za­ma­wia się książki?

– Tu­taj? – Ko­bieta skrzy­wiła się. – Nie ma ta­kiej moż­li­wo­ści. To za­by­tek, bi­blio­teka już nie działa.

– Jak to? Od kiedy?

– Od dawna. Moja matka tu stu­dio­wała, ale od tego czasu mi­nęło ze trzy­dzie­ści lat.

– To nie­moż­liwe... Prze­je­cha­łem taki ka­wał drogi... – Pró­bo­wa­łem ze­brać my­śli. Zdją­łem ple­cak, zna­la­złem per­messo i list po­le­ca­jący. – Ale... mam to...

Ko­bieta przyj­rzała się do­ku­men­tom.

– Wszystko się zga­dza.

– Czyżby? Jak to? Je­żeli bi­blio­teka jest za­mknięta...

– Devi cal­mati, si­gnore. Pro­szę się uspo­koić. – Wy­cią­gnęła rękę i po­kle­pała mnie po ra­mie­niu. – Po­trzebna jest panu bi­blio­teka na­ukowa. Na­stępne drzwi. Wy­star­czy wyjść na ze­wnątrz, niech pan spyta sto­ją­cego tam straż­nika.

Wzią­łem głę­boki wdech i do­piero po dłuż­szej chwili zro­zu­mia­łem usły­szane słowa. Po­dzię­ko­wa­łem, od­wró­ci­łem się na pię­cie i ru­szy­łem – tym ra­zem nie­mal bie­giem – w dół wspa­nia­łych scho­dów Mi­chała Anioła.

Straż­nik przed drzwiami przyj­rzał się uważ­nie mo­jemu li­stowi po­le­ca­ją­cemu, po czym wska­zał na drzwi zdo­bione wiel­kimi głów­kami gwoź­dzi wy­glą­da­ją­cych jak po­ci­ski, obok któ­rych znaj­do­wały się po­ście­rana mo­siężna ta­bliczka in­for­mu­jąca: ME­DI­CEA LAU­TE­REN­TIANA STU­DIOS oraz no­wo­cze­śnie wy­glą­da­jąca ka­setka do wpi­sy­wa­nia kodu i dzwo­nie­nia. Mocno wci­sną­łem znaj­du­jący się na niej przy­cisk.

Ko­bieta, która mi otwo­rzyła, była ubrana w we­sołą su­kienkę w kwiaty, choć w niej sa­mej nie było nic we­so­łego: kilka lat po czter­dzie­stce, krótko ob­cięte włosy, za­ci­śnięte usta, oku­lary zwi­sa­jące na łań­cuszku z szyi, które unio­sła do oczu, aby prze­czy­tać mój list po­le­ca­jący. Od­dała mi go bez słowa. Gdy wsze­dłem do środka, wzięła ode mnie ple­cak i dała znak, abym prze­szedł przez bramkę.

Po­nie­waż za­dzwo­nił alarm, za­czą­łem opróż­niać kie­sze­nie, wło­ży­łem klu­cze i drobne do wy­su­nię­tej dłoni straż­niczki. Prze­sze­dłem po­now­nie przez bramkę i znowu roz­le­gło się dzwo­nie­nie. Straż­niczka dała mi znak dło­nią, że mam cze­kać, po czym ode­szła. Po chwili wró­ciła z si­wo­bro­dym męż­czy­zną w wor­ko­wa­tej weł­nia­nej ka­mi­zelce, który ob­ma­cał mnie po klatce pier­sio­wej i bo­kach, w dół i w górę nóg, po we­wnętrz­nej stro­nie ud, za­trzy­mu­jąc się tuż przed kro­czem i cały czas uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego.

Straż­niczka z za­ci­śnię­tymi ustami wy­jęła mi z ple­caka te­le­fon i wska­zała na na­pis na ścia­nie: NIENTE TE­LE­FONO. NIENTE FO­TOS.

– Prze­trzy­mam go panu – stwier­dziła. – Od­dam, gdy bę­dzie pan wy­cho­dził.

Wrzu­ciła te­le­fon do sto­ją­cego na jej biurku ko­szyka z me­ta­lo­wej siatki, po czym grze­bała da­lej w moim ple­caku, aż wy­cią­gnęła małe pu­dełko cu­kier­ków, któ­remu za­częła się przy­glą­dać, jakby to była bomba.

– Ca­ra­mella – wy­ja­śni­łem. – Cu­kierki.

– Man­giare nella bi­blio­teca è vie­tato! – wark­nęła w od­po­wie­dzi.

Obie­ca­łem, że nie będę w środku nic jadł, w od­ru­chu po­zo­sta­łym mi z su­ro­wego ka­to­lic­kiego wy­cho­wa­nia, pod­kre­śla­jąc obiet­nicę zna­kiem krzyża. Straż­niczka chwilę mi się przy­glą­dała, mru­żąc po­dejrz­li­wie oczy. Zsu­ną­łem włosy za uszy, ża­łu­jąc, że nie zdą­ży­łem pójść do fry­zjera i się ogo­lić. Cały czas czu­łem się, jakby dy­rek­tor szkoły miał mi za­raz po­wie­dzieć, że je­stem za­wie­szony.

Ko­bieta wy­jęła z mo­jego ple­caka lap­top, odło­żyła go na bok i po­now­nie za­głę­biła rękę w ple­caku. Na­stęp­nym zna­le­zi­skiem była to­re­beczka lan­dry­nek Jolly Ran­cher.

– Man­giare vie­tato! – rzu­ciła po­now­nie i cu­kierki wy­lą­do­wały w dru­cia­nym ko­szyku. Wsu­nęła lap­top z po­wro­tem do ple­caka, po­dała mi go i – po ko­lej­nej chwili ba­daw­czej lu­stra­cji – za­częła mó­wić do męż­czy­zny, który prze­ba­dał mnie od stóp do głów (na szczę­ście po­zo­sta­wia­jąc w spo­koju otwory ciała), jak­bym nie mógł tego zro­zu­mieć. – Za­pro­wadź go do czy­telni, ale miej na niego oko.

Si­wo­brody po­pro­wa­dził mnie przez nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie ze ścianą za­sta­wioną szaf­kami ka­ta­lo­go­wymi, w któ­rym stał za­wa­lony książ­kami stół ze szkla­nym bla­tem i wielki sy­czący ka­lo­ry­fer. Na­stępne po­miesz­cze­nie, nie tak wiel­kie jak wszystko tu­taj, wła­ściwa czy­tel­nia była ja­sno oświe­tlona. Trzy ściany ob­sta­wione były re­ga­łami z książ­kami, a cały śro­dek zaj­mo­wał bie­gnący od ściany do ściany długi stół. Przy ma­łych biur­kach sie­działy dwie bi­blio­te­karki, które unio­sły głowy, gdy wsze­dłem. Bro­dacz, który przed­sta­wił się jako Ric­cardo, też oka­zał się bi­blio­te­ka­rzem, do tego był znacz­nie mil­szy od pa­skudy przy wej­ściu. Szep­tem wy­ja­śnił, że długi stół jest miej­scem do pracy dla ta­kich osób jak ja, a wszyst­kie za­mó­wie­nia mam skła­dać u głów­nej bi­blio­te­karki – ko­biety za jed­nym z dwóch biu­rek, któ­rej mnie przed­sta­wił.

Unio­sła oku­lary na czoło i prze­chy­liła głowę ru­chem ni to wsty­dli­wym, ni to flir­tu­ją­cym, po czym wy­cią­gnęła do mnie dłoń o pa­znok­ciach po­ma­lo­wa­nych la­kie­rem w ko­lo­rze fuk­sji. Miała pięć­dzie­siąt lat z okła­dem, ale w ob­ci­słym swe­terku wy­glą­dała zmy­słowo i atrak­cyj­nie. Za­py­tała mnie lekko za­chryp­nię­tym szep­tem, skąd je­stem, a gdy od­par­łem, że z No­wego Jorku, stwier­dziła, że ni­gdy tam nie była, ale za­wsze ma­rzyła jej się wi­zyta w tym mie­ście. Moim naj­lep­szym wło­skim za­tur­ko­ta­łem, że je­żeli jej ma­rze­nie się spełni, z przy­jem­no­ścią po­każę jej mia­sto. Uśmiech­nęła się w od­po­wie­dzi, po czym skie­ro­wała wzrok w kie­runku wej­ścia na salę i prze­pra­sza­jąco spy­tała szep­tem, czy „Mus­so­lini” dała mi po­pa­lić. Przed­sta­wiła się jako Chiara i obie­cała po­móc, jak tylko bę­dzie to moż­liwe.

– Be­atrice – po­wie­działa, wska­zu­jąc pod­bród­kiem biurko obok – il mio as­si­stente.

Młoda, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nia ko­bieta w oku­la­rach z gru­bymi szkłami i po­wy­cią­ga­nym swe­trze pod­nio­sła na chwilę głowę, na se­kundę ner­wowo się uśmiech­nęła, po czym szybko wró­ciła do pracy.

Chiara po­dała mi for­mu­larz za­mó­wie­nia, który wy­peł­ni­łem do­kład­nie we­dle in­struk­cji Qu­at­troc­chiego: „Gug­gliermo, Mi­strzo­wie doj­rza­łego re­ne­sansu”. Bi­blio­te­karka chwilę przy­glą­dała się re­wer­sowi, po czym po­dała go Ric­cardo, który chwy­cił rączkę sto­ją­cego przy biurku me­ta­lo­wego wózka do prze­wo­że­nia ksią­żek i znik­nął w drzwiach pro­wa­dzą­cych na za­ple­cze. Chiara ro­biła przez ten czas ze mną wy­wiad: Był pan już kie­dyś we Wło­szech? Ma pan tu­taj przy­ja­ciół albo ro­dzinę? Jak długo za­mie­rza pan tu zo­stać? Po­tem po­pro­siła, abym usiadł gdzie­kol­wiek przy dłu­gim stole, i ob­ser­wo­wała mnie, jak sia­dam na miej­scu, z któ­rego – choć znaj­do­wało się w prze­ciw­le­głym końcu sali, nie­mal na sa­mym krańcu stołu – mo­głem ją do­brze wi­dzieć. Nie wie­dzia­łem kon­kret­nie dla­czego, ale chcia­łem so­bie za­pew­nić mak­si­mum pry­wat­no­ści.

Usa­do­wi­łem się wy­god­nie, cią­gle na­pięty, nie­pewny, czy dzien­nik w ogóle ist­nieje.

We­szło dwóch męż­czyzn i usia­dło po prze­ciw­le­głej stro­nie stołu. Obaj byli po trzy­dzie­stce, obaj w oku­la­rach, je­den miał krótko przy­strzy­żoną brodę, drugi wąsy, ko­zią bródkę i ku­cyk.

W ocze­ki­wa­niu na za­mó­wione ma­te­riały wy­ją­łem z ple­caka lap­top i pod­łą­czy­łem ła­do­warkę do gniazda na bla­cie stołu. Opa­dłem ple­cami na opar­cie krze­sła, za­czą­łem bęb­nić pal­cami o drewno, za­raz jed­nak prze­sta­łem, gdy się oka­zało, że echo po­tę­guje dźwięk, a wszy­scy wbi­jają we mnie wzrok. Uśmiech­ną­łem się prze­pra­sza­jąco, za­mkną­łem oczy i wi­zu­ali­zo­wa­łem oł­tarz w swoim ate­lier w Bo­wery prze­peł­niony efek­tami wie­lo­let­niego śledz­twa w spra­wie do­ko­na­nej przez pra­dziadka kra­dzieży, teo­riami bez wnio­sków, py­ta­niami bez od­po­wie­dzi.

Usły­sza­łem pisk kó­łek wózka na książki i gdy otwo­rzy­łem oczy, uj­rza­łem dłu­gie, białe kar­to­nowe pu­dło, z któ­rym Ric­cardo je­chał w moim kie­runku. Po­ło­żył je na stole, po czym od­szedł, pcha­jąc wó­zek przed sobą.

Przy­glą­da­łem się kar­to­nowi, jakby miał za­raz znik­nąć. Do­tkną­łem go, aby upew­nić się, że nie roz­pły­nie się w po­wie­trzu. Pod­nio­słem wieko.

W środku znaj­do­wał się stos te­czek z sza­ro­brą­zo­wej tek­tury, a każda zo­stała opi­sana ele­ganc­kim ręcz­nym pi­smem: DOJ­RZAŁY RE­NE­SANS WE FLO­REN­CJI, WCZE­SNY RE­NE­SANS W SIE­NIE, NO­TATKI O MA­NIE­RY­ZMIE. Było oczy­wi­ste, że Gug­gliermo był per­fek­cyj­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym czło­wie­kiem. Wy­ją­łem jedną teczkę, po­tem ko­lejną, dwie na­stępne, ko­lejne trzy. Stos na stole rósł. Mu­sia­łem wy­jąć jesz­cze kilka te­czek, nim do­strze­głem to, czego szu­ka­łem: nie­bie­ski no­tes, owi­nięty i zwią­zany pa­ko­wym sznur­kiem.

Wcią­gną­łem głę­boko po­wie­trze i rzu­ci­łem ką­tem oka na fron­towe biurko: Chiara wer­to­wała pa­piery, Be­atrice prze­glą­dała karty ka­ta­lo­gowe. Prze­nio­słem wzrok na męż­czyzn: przed każ­dym le­żała otwarta książka i każdy stu­kał na swoim lap­to­pie.

Odło­ży­łem po­krywę kar­to­no­wego pu­dła na jedną ze sto­ją­cych do dys­po­zy­cji czy­tel­ni­ków pod­sta­wek pod książki, two­rząc swego ro­dzaju za­słonę, do­okoła uło­ży­łem teczki, bu­du­jąc na­miastkę obron­nego fortu, choć z tru­dem dało się to wszystko po­usta­wiać tak, aby wy­glą­dało przy­pad­kowo. Po­tem wy­ją­łem z pu­dła no­tes i roz­wią­za­łem sznu­rek. Okładka była mocno zu­żyta, otwo­rzy­łem ją bar­dzo ostroż­nie. Kartki w środku były lekko żół­tawe, bez li­nii.

Na dole pierw­szej strony wid­niał nie­wielki pod­pis zro­biony ołów­kiem sta­ran­nym ka­li­gra­ficz­nym pi­smem: Vin­cenzo Pe­rug­gia. Się­gną­łem po ple­cak, aby wy­jąć próbkę pi­sma, którą sko­pio­wa­łem z re­wersu po­li­cyj­nego zdję­cia. Przy­ło­ży­łem kse­ro­ko­pię do no­tesu. Pi­smo było iden­tyczne. Pod na­zwi­skiem Pe­rug­gii tymi sa­mymi drob­nymi li­te­rami na­pi­sano: La mia sto­ria.

5

21 grud­nia 1914Wię­zie­nie Mu­rate, Flo­ren­cja, Wło­chy

Non ho do­rmito in molte notti...

Nie śpię już od kilku nocy...

Ma­te­rac jest cienki. Za każ­dym ra­zem, gdy się na nim ob­ra­cam, czuję ka­mienną pod­łogę. W celi jest lo­do­wato. Tynk na ścia­nach jest wil­gotny. Nie ma ogrze­wa­nia. Mój koc jest po­prze­cie­rany nie­mal na wy­lot i dra­pie. Cho­dzę, aby nie za­mar­z­nąć. Li­czę kroki. Stopa po sto­pie. Sześć wszerz, dzie­więć wzdłuż.

Nie ma umy­walki ani to­a­lety. Raz w ty­go­dniu mo­żemy wziąć prysz­nic w zim­nej wo­dzie. Jest jedno za­kra­to­wane okno, ale w za­sa­dzie to wcale nie okno. Wy­cho­dzi na wą­ski ko­ry­tarz, z któ­rego ob­ser­wują nas straż­nicy. Je­dyną ulgą są co­dzienne ćwi­cze­nia na dzie­dzińcu. Miej­scu, w któ­rym słońce nie śmie świe­cić.

My­ślę o pro­ce­sie i jest mi wstyd. Kłó­ci­łem się z sę­dzią, pro­ku­ra­to­rem i wła­snym ad­wo­ka­tem. Uda­wa­łem wa­riata. Ofiarę. Tak zwa­nego pa­triotę. Ale nie je­stem pa­triotą.

Mój wy­rok jest aż za do­bry. Rok i trzy mie­siące. Za­słu­ży­łem na wię­cej.

Co­dzien­nie do­staję pre­zenty. Pa­pie­rosy. Wino. Je­dze­nie. Li­sty od ko­biet, które wy­znają mi mi­łość! Je­dy­nymi pre­zen­tami ma­ją­cymi ja­ką­kol­wiek war­tość są jed­nak no­tes i ołówki. Do­sta­łem je od straż­nika, któ­remu było mnie żal. Gdyby Si­mone mo­gła mnie te­raz wi­dzieć – czy uzna­łaby mnie za głupca? Ja w wię­zie­niu, pod­czas gdy ci dwaj łaj­dacy się wy­wi­nęli. My­ślę o nich dzień i noc. O do­sta­niu tego, co mi się na­leży. O wy­rów­na­niu ra­chun­ków.

Sta­ram się nie dy­go­tać pod­czas pi­sa­nia. Trzy­mać pew­nie ołó­wek.

Za­my­kam oczy i wy­obra­żam so­bie na­sze miesz­ka­nie przy rue Ram­pon­neau. Wi­dzę sie­bie wcho­dzą­cego po sta­rych drew­nia­nych scho­dach i otwie­ra­ją­cego fron­towe drzwi. Si­mone mnie wita. Czuję smu­tek tak wielki i tak wielką tę­sk­notę, że oczy wy­peł­niają mi się łzami.

Mu­szę jed­nak po­my­śleć o tym, jak za­cząć. Jak wy­ja­śnić, dla­czego wszystko w moim ży­ciu się roz­pa­dło.

Na­le­ża­łoby po­wie­dzieć: wszystko za­częło się od do­brych wie­ści.

6

Gru­dzień 1910 rokuPa­ryż

– Vin­cenzo, och Vin­cenzo, je­stem taka szczę­śliwa... – Si­mone wi­ro­wała wo­kół łóżka, czyli le­żą­cego na pod­ło­dze ma­te­raca przy­kry­tego dwoma wy­świech­ta­nymi ko­cami i trzema ha­fto­wa­nymi po­dusz­kami, które wy­tar­go­wała na wiel­kim ba­za­rze Les Hal­les. Umiała to ro­bić, miała by­stre oko do wy­szu­ki­wa­nia ta­nich oka­zji na wnie­sie­nie nieco słońca do ich po­nu­rego miesz­ka­nia. Jej gę­ste blond włosy oka­lały ide­alny kon­tur twa­rzy, oczy błysz­czały.

Vin­cenzo przy­glą­dał się pi­ru­etom, czu­jąc, że coś w jego wnę­trzu aż drży. Jak zwy­kle za­ska­ki­wało go, że ta in­te­li­gentna, de­li­katna pięk­ność wy­brała jego, choć miała do wy­boru tłum pa­ry­skich męż­czyzn. Jej czarna luźna su­kienka – je­dyny kom­pro­mis, na jaki po­szła w obec­nym sta­nie – wy­dy­mała się, uka­zu­jąc dwa cen­ty­me­try bia­łej halki i cia­sno za­sznu­ro­wane wy­so­kie trze­wiki, trzy­let­nie, choć na Si­mone wszystko wy­glą­dało mod­nie. Nad bu­tami miała szorst­kie czarne raj­stopy, które no­siła za­równo w domu, jak i na ulicy – na pią­tym pię­trze było lo­do­wato, a gru­dzień w Pa­ryżu był po­nury i szary ni­czym w straż­nicy na da­le­kiej Sy­be­rii.

Si­mone piesz­czo­tli­wie po­cią­gnęła Vin­cenzo za kurtkę.

– Na­le­gam, abyś był szczę­śliwy! – za­wo­łała i ko­lejny raz za­wi­ro­wała, po czym się za­trzy­mała, aby zła­pać od­dech.

Vin­cenzo ob­jął ją w pa­sie, przy­ło­żyła jed­nak dłoń do jego piersi i cof­nęła się o krok, jakby chciała po­wie­dzieć: „Nie mu­sisz mnie przy­trzy­my­wać, nie prze­wrócę się”.

– Nic mi nie jest – po­wie­działa.

– Ko­cha­nie, od­pocz­nij pro­szę.

– Nic z tego. – Wy­dęła so­czy­ste, czer­wone wargi w dą­sie. – Nic mi nie jest. – Pal­cem na­ry­so­wała so­bie na twa­rzy uśmiech. – Ta wy­stawa... za­wsze jej chcia­łeś, ma­rzy­łeś o niej.

– Oczy­wi­ście. – Spró­bo­wał po­wie­dzieć to z eks­cy­ta­cją, ale w jego pier­siach, tam, gdzie po­winna być ulga, tkwił splą­tany wę­zeł.

– Le Sa­lon de la So­ci­été Na­tio­nale! – Głos Si­mone prze­peł­niała duma. – Dwu­dzie­sta an­ni­ver­sa­ire, więk­sza i waż­niej­sza niż zwy­kle, śmie­tanka pa­ry­skiej sztuki! Sły­sza­łam, że na­wet Ro­din ma wy­sta­wiać. Wy­obraź so­bie, Vin­cenzo: twoje ob­razy obok mi­strzow­skich brą­zów Ro­dina!

Męż­czy­zna ski­nął głową, po­zwo­lił so­bie po­czuć coś na kształt dumy.

– Och, Vin­cenzo, to ta­kie wspa­niałe. – Z od­de­chu Si­mone jesz­cze nie znik­nęło zmę­cze­nie.

– Usiądź, Si­mone. Pro­szę...

– To tylko to głu­pie krę­ce­nie się w kółko... Nic mi nie jest.

Przy­glą­dał jej się, otwie­ra­jąc puszkę La Paz. Na­sy­pał nieco ty­to­niu na bi­bułkę i za­czął ją zwi­jać mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym w cienki wa­łe­czek. Wi­dok pa­pie­rosa przy­po­mniał mu słowa Paula Cézanne’a o tym, aby wi­dzieć w przy­ro­dzie sto­żek, kulę i cy­lin­der – słowa, które wzięli so­bie do serca Pi­casso i Bra­que, a na­wet jego stary przy­ja­ciel Max Ja­cob. Wkła­da­jąc pa­pie­rosa do ust, zmarsz­czył czoło.

– Ku­bi­ści... – rzu­cił, jakby splu­wał.

– Pro­szę, Vin­cenzo, nie te­raz... – Si­mone udała, że karci go wzro­kiem. – Mu­sisz być szczę­śliwy. Na­le­gam na to!

Vin­cenzo wes­tchnął, nie do końca do­cie­rało jesz­cze do niego, że dwa jego ob­razy zo­staną włą­czone w naj­więk­szą wy­stawę pa­ry­skiego se­zonu.

– Ogień zgasł? – spy­tał, aby zmie­nić te­mat i szyb­kim kro­kiem ru­szył do dru­giego po­koju, który Si­mone prze­mie­niła w inny świat, ma­lu­jąc od pod­łogi do su­fitu zie­loną wi­no­rośl i bluszcz w stylu chiń­skiego zwoju. Gdy panna Ger­trude Stein przy­szła na her­batę, uznała to za śmieszne i za­bawne, choć są­dziła, że to dzieło Vin­cenzo. Rzadko od­zy­wała się do Si­mone, która w trak­cie ich ostat­niej wi­zyty w jej sa­lo­nie przy rue de Fleu­rus 27 zo­stała re­le­go­wana do jej prze­ra­ża­ją­cej part­nerki o ha­czy­ko­wa­tym no­sie, panny To­klas, która za­wsze roz­ma­wiała z „żo­nami”. Od tam­tego czasu mi­nął nie­mal rok. Im bar­dziej Vin­cenzo ro­bił się mru­kliwy, wręcz zgorzk­niały, ich zwy­kłe wyj­ścia do ga­le­rii i pra­cowni in­nych ar­ty­stów sta­wały się co­raz rzad­sze, Si­mone miała jed­nak na­dzieję, że ta wy­stawa to zmieni.

Po­wstrzy­mała Vin­cenzo przed wrzu­ce­niem ko­lej­nego po­lana do pieca.

– Nie mar­nuj drewna. Przejdźmy się. Mu­simy świę­to­wać! – Za­rzu­ciła mu ra­miona na szyję i po­ca­ło­wała w po­li­czek.

Chciał za­py­tać: „A skąd weź­miemy pie­nią­dze?”. Jego skromne za­robki po­szły pra­wie całe na książki i ma­te­riały ma­lar­skie, nie­wielka reszta zo­stała scho­wana na czarną go­dzinę dla dziecka.

– Idziemy świę­to­wać i ko­niec! Nie bę­dziesz się dziś ze mną kłó­cić, mon­sieur Pe­rug­gia!

– Nie kłócę się. – Jakże by mógł? Z Si­mone, która ni­gdy nie na­rze­kała ani na zimno, ani na wspólną ła­zienkę na ko­ry­ta­rzu, ani na brak pie­nię­dzy. Nie za­pew­niał jej luk­su­sów, jak więc mógłby ode­brać jej na­wet tę oka­zję do świę­to­wa­nia?

Po­pa­trzył jej pro­sto w twarz – nieco bar­dziej za­okrą­gloną od ciąży – i zmu­sił się do uśmie­chu. Miał zo­stać oj­cem, czego ni­gdy so­bie nie wy­obra­żał. Mar­twił się, Si­mone miała bo­wiem słabe płuca, na które kilka razy w ży­ciu cho­ro­wała, prze­cho­dziła też dłu­go­trwałe prze­zię­bie­nia i fazy kaszlu, a w mi­nio­nym roku na­wet za­pa­le­nie płuc. Te­raz jed­nak pro­mie­niała.

– Zgoda – stwier­dził i wszedł mię­dzy stosy ksią­żek. Z wielu to­mów wy­sta­wały jak ośle uszy za­kładki, a no­tatki na mar­gi­ne­sach były do­wo­dem trwa­ją­cej przez lata walki o nad­ro­bie­nie braku for­mal­nego wy­kształ­ce­nia.

– Mu­szę ci opo­wie­dzieć o tym, co ro­bi­łem dziś w Luw­rze.

– Opo­wia­daj.

– Nie te­raz. Przy ko­la­cji.

W kilka mi­nut Si­mone upięła włosy pod ka­pe­lu­si­kiem w kształ­cie hełmu i wcią­gnęła na sie­bie gruby swe­ter, który z nie­ja­kim tru­dem obej­mo­wał jej po­więk­szone kształty.

– Chodź – po­wie­działa, wy­cią­ga­jąc de­li­katną dłoń.

• • •

Na ulicy Vin­cenzo ob­jął Si­mone swoim ra­mie­niem, a ona wtu­liła się w niego. Pę­kał z dumy. No i miał też nieco na­dziei. Może ta wy­stawa sprawi, że za­cznie sprze­da­wać i zdo­bę­dzie tak po­trzebne im pie­nią­dze. „Na pewno – po­wta­rzał w my­śli – wszystko idzie ku do­bremu”. Ob­ser­wo­wał ką­tem oka, jak Si­mone wsuwa dłoń pod swe­ter i kła­dzie ją na pę­ka­tym brzu­chu. Nie mógł uwie­rzyć, że wkrótce będą mieli dziecko.

Szli wzdłuż ka­nału Sa­int-Mar­tin.

– Zbu­do­wał go Na­po­leon – po­in­for­mo­wał swoją to­wa­rzyszkę. Głowę prze­peł­niały mu ty­siące fak­tów, o któ­rych czy­tał. Po­tem szli wzno­szącą się i opa­da­jącą rue de Bel­le­ville, za­trzy­mu­jąc się na chwilę, aby rzu­cić okiem na roz­po­ście­ra­jącą się w dole pa­no­ramę mia­sta oświe­tlo­nego przez mie­sza­ninę la­tarni ga­zo­wych i tych no­wych, elek­trycz­nych, co da­wało efekt jakby nad mia­stem uno­siła się chmara ro­bacz­ków świę­to­jań­skich.

– To za­wsze tak pięk­nie wy­gląda... – wes­tchnęła Si­mone, a z ust wy­le­ciał jej ob­ło­czek pary.

Vin­cenzo mil­czał. Nie po­cho­dził z Pa­ryża i nie czuł się tu jak w domu. Ra­czej jak nie­pro­szony gość – z wy­jąt­kiem chwil, gdy był z Si­mone.

Gdy opu­ścili biedną oko­licę cy­ga­ne­rii, smro­dek lekko skwa­śnia­łego ko­ziego mleka i śmieci znik­nął, za­stą­pił go aro­mat świe­żego, zim­nego po­wie­trza zmie­sza­nego z za­pa­chem kasz­ta­nów sprze­da­wa­nych na ro­gach w ma­łych pa­pie­ro­wych to­reb­kach, które Vin­cenzo cza­sami przy­no­sił do domu i zja­dał, po­pi­ja­jąc bia­łym wi­nem. Na­zy­wał to obia­dem.

Gdy Si­mone po­czuła zmę­cze­nie, wsie­dli do omni­busu z sil­ni­kiem, no­wego wy­na­lazku, i po­je­chali na Place des Vos­ges pełny ele­ganc­kich ka­mie­nic i po­sia­dło­ści, które – o czym Vin­cenzo też kie­dyś czy­tał – go­ściły w prze­szło­ści kar­dy­nała Ri­che­lieu, Vic­tora Hugo, liczne kur­ty­zany i nie­jedną kró­lową. Był prze­ko­nany, że któ­re­goś dnia kupi dla nich wielki dom, po­dobny do tych na placu. Si­mone za­słu­gi­wała na to jako ko­bieta, którą ko­chał w nie­opi­sany spo­sób.

Na rue de Ri­voli po­jazdy stały w za­to­rze ulicz­nym – nowe sa­mo­chody oso­bowe i tak­sówki z sil­ni­kami wy­parły do­rożki – wy­sie­dli więc z omni­busu, aby pójść da­lej wzdłuż rzeki, gdzie pa­no­wał więk­szy spo­kój. Drzewa były na­gimi, sza­rymi pniami z cien­kimi kre­skami ga­łęzi. Na rzece ho­low­nik cią­gnął barkę, nad którą krą­żyła chmara mew skrze­czą­cych wnie­bo­głosy. Wiatr na­si­lił się, mierz­wiąc gę­ste, czarne włosy Vin­cenzo i uno­sząc sze­roką spód­nicę Si­mone, co bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała po­wstrzy­mać.

– Cie­pło ci, ko­cha­nie? – spy­tał męż­czy­zna, jak za­wsze nie­spo­kojny o jej de­li­katne zdro­wie.

– Oczy­wi­ście. Czuję się wspa­niale! – od­parła z uśmie­chem, opa­no­wu­jąc spód­nicę.

Vin­cenzo wie­dział, że za żadne skarby nie przy­zna­łaby się, że jest jej zimno i nie po­psu­łaby wspól­nego czasu na mie­ście. Uśmiech­nął się, co ostat­nio zda­rzało się rzadko, i po­ca­ło­wał ją w czoło.

Szli da­lej, dys­ku­tu­jąc, gdzie zjeść. Si­mone za­pro­po­no­wała pewną ka­wiar­nię, Vin­cenzo inną, tań­szą. Szybko jed­nak zmie­nił zda­nie.

– Zjemy w La Pêche Mi­ra­cu­leuse!

– Że jak? – Si­mone za­trzy­mała się i wbiła w niego wzrok. – Na pewno jest obok mnie Vin­cenzo Pe­rug­gia, który od wsta­nia z łóżka do za­śnię­cia na­rzeka, że nie ma pie­nię­dzy?

– Ja ni­gdy nie śpię – od­parł, co było prawdą, po­wie­dział to jed­nak ze śmie­chem, co także Si­mone do­pro­wa­dziło do śmie­chu. – Świę­tu­jemy, więc po­sza­stajmy pie­niędzmi!

Przy­tu­leni mi­nęli po­mnik Hen­ryka IV Wiel­kiego, gdzie Île de la Cité koń­czyła się ostrym trój­ką­tem i prze­cho­dziła w mały park przy sa­mym brzegu rzeki. Pły­nący po rzece ho­low­nik wy­rzu­cał w niebo kłęby czar­nego dymu, a cała oko­lica była w trzech bar­wach: sza­ro­ści, czerni i bieli – jak na ob­ra­zie Édo­uarda Ma­neta, któ­rego Si­mone po­dzi­wiała, a na­wet pró­bo­wała na­śla­do­wać w swo­ich ma­lar­skich pró­bach.

Tuż za par­kiem znaj­do­wała się słynna re­stau­ra­cja z wi­do­kiem na Se­kwanę. W środku było gwarno, szczę­kały sztućce i ta­le­rze, za­pach owo­ców mo­rza mie­szał się z za­pa­chem dymu ty­to­nio­wego.

– Ostrygi – za­mó­wił Vin­cenzo, gdy usa­do­wiono ich pod oknem, przy sto­liku, na który na­le­gał. – I bu­telkę wa­szego naj­lep­szego mu­sca­deta.

Kel­ner uniósł py­ta­jąco brew.

– Ja­kiś pro­blem? – spy­tał Vin­cenzo, rzu­ca­jąc mu zło­wro­gie spoj­rze­nie i wy­gła­dza­jąc wy­świech­taną kurtkę.

– Nie, mon­sieur – od­parł kel­ner i uciekł.

– Wi­dzia­łaś, jak się na mnie pa­trzył? Jak­bym nie miał prawa tu być, był kimś ob­cym, prze­stępcą!

– Ciii... – od­parła Si­mone. – Nie psuj chwili. Nic się nie stało.

– Nic? Ga­pił się na mnie, jak­bym był że­bra­kiem, który chce ob­ra­bo­wać ele­gancką re­stau­ra­cję!

– Vin­cenzo... pro­szę. Nie te­raz.

Po­skro­miony, schy­lił głowę.

Si­mone de­li­kat­nym ru­chem unio­sła mu pod­bró­dek.

– Je­stem tu z naj­mą­drzej­szym i naj­przy­stoj­niej­szym męż­czy­zną na sali.

– Naj­mą­drzej­szym?

– Kto czyta i stu­diuje wię­cej od cie­bie? Choć nie za­kwe­stio­no­wa­łeś naj­przy­stoj­niej­szego! I nie­długo czło­wiek suk­cesu!

Vin­cenzo nie­mal bez­wied­nie się uśmiech­nął.

Gdy przy­nie­siono ostrygi, skro­pili je cy­tryną i za­częli po­woli jeść, po­pi­ja­jąc ze­braną w musz­lach słoną wodą. Gdy skoń­czyli wino, Vin­cenzo – praw­do­po­dob­nie już lekko pod­pity – za­mó­wił na­stępną bu­telkę oraz pom­mes de terre à l’hu­ile, sma­żone w oleju ziem­niaki po­da­wane z chle­bem o gru­bej, chrup­kiej skórce do mo­cze­nia w so­sie.

– Co ta­kiego chcia­łeś mi po­wie­dzieć? – za­ga­iła w końcu Si­mone. – O swo­jej dzi­siej­szej pracy.

– No cóż, znasz Ga­stona Ti­co­lata, dra­nia rzą­dzą­cego na­szym dzia­łem kon­ser­wa­cji jak ty­ran, który za­wsze na­zywa mnie „imi­gran­tem”, po­nie­wiera mną, każe ro­bić raz to, raz tamto... – Wziął głę­boki wdech. – Nie­ważne. Chcia­łem ci tylko po­wie­dzieć, że zle­cił mi wy­po­sa­że­nie ob­ra­zów w szkło.

– Ob­razy pod szkłem? Ale to sprawi, że nic nie bę­dzie wi­dać! Od­blask...

– Być może, w każ­dym ra­zie mu­zeum po­sta­no­wiło chro­nić swoje naj­cen­niej­sze okazy. Choć nie w tym rzecz. Cho­dzi o to, które ob­razy zo­staną oszklone i nad któ­rym dziś pra­co­wa­łem.

Si­mone po­chy­liła się nad sto­li­kiem, świa­tło świec od­biło się w jej oczach tak, że wy­glą­dały na złote.

– Nad któ­rym?

Vin­cenzo prze­cią­gał chwilę. Po­do­bał mu się wy­cze­ku­jący wy­raz twa­rzy uko­cha­nej.

– Zgad­nij – od­parł, sze­roko się uśmie­cha­jąc. Było to coś tak rzad­kiego, że Si­mone przy­stała na jego gierkę. Za­częła się stu­kać pal­cem w wargę.

– Ale­go­ria Co­ur­beta.

– Nie, to za duże na szkło i do­brze o tym wiesz. – Uśmiech znik­nął mu z twa­rzy. Gdy marsz­czył czoło, jego prawe, słab­sze oko zda­wało się jesz­cze mniej­sze.

– Nie patrz tak na mnie.

Czuł się winny, że ma tak mało cier­pli­wo­ści do tej wy­jąt­ko­wej ko­biety, chciał jed­nak, aby opo­wieść do­rów­ny­wała od­czu­wa­nemu przez niego pod­nie­ce­niu. Chciał jej też za­im­po­no­wać.

– Jesz­cze jedna próba.

– Pa­skudny Ty­cjan w Sa­lo­nie Carré?

– Nie, ale je­steś bli­żej.

– Po­wiedz wresz­cie! – Si­mone wy­cią­gnęła rękę i za­lot­nie klep­nęła go w ra­mię.

– Pani od Le­onarda.

– Nie! – Oczy Si­mone roz­sze­rzyły się. – Nie­moż­liwe!

– Tak! Trzy­ma­łem ją w rę­kach!

– Mona Lisę? Kła­miesz!

– By­łem od niej na tyle – Vin­cenzo pal­cami po­ka­zał, że je­dy­nie o mi­li­me­try. – Wi­dzia­łem każdy szcze­gół: góry i ścieżki, każde po­cią­gnię­cie pędzla na jej wło­sach, na­wet pęk­nię­cia na za­wer­nik­so­wa­nej po­wierzchni.

Oczy Si­mone roz­sze­rzyły się jesz­cze bar­dziej.

– I jak było? Co czu­łeś?

Py­ta­nie za­sko­czyło go. Co czuł? Eks­cy­ta­cję? Oczy­wi­ście. Pod­nie­ce­nie? Bez dwóch zdań. Kilka mie­sięcy póź­niej wma­wiał jed­nak so­bie, że czuł za­zdrość – o to, że Le­onardo stwo­rzył coś, na co jego ni­gdy nie bę­dzie stać, coś pod każ­dym wzglę­dem ide­al­nego i dla­tego ze­chciał, aby na za­wsze znik­nęło z po­wierzchni Ziemi.

– Mogę ją zo­ba­czyć? – spy­tała Si­mone.

– Oczy­wi­ście. Mo­żesz do­wol­nego dnia przyjść do tego ża­ło­snego cmen­ta­rzy­ska sztuki i po­ga­pić się na ob­raz jak każdy.

– Vin­cenzo, nie mów tak. Któ­re­goś dnia twoje prace – a może na­wet i moje – będą w ta­kim cmen­ta­rzy­sku sztuki. Mia­łam na my­śli, czy mo­gła­bym iść z tobą, kiedy pój­dziesz na­stępny raz, aby po­trzy­mać ją w dło­niach?

– Ti­co­lat ni­gdy na to nie po­zwoli.

– W ta­kim ra­zie mam lep­szy po­mysł. Przy­nieś mi ob­raz do domu i po­wie­szę go nad na­szym łóż­kiem! – Si­mone ro­ze­śmiała się, Vin­cenzo za­wtó­ro­wał, choć prze­szło mu przez głowę, że gdyby mógł, toby to zro­bił. Że zro­biłby dla Si­mone wszystko, na­prawdę wszystko.

Gdy skoń­czyli jeść, za­mó­wili kawę ze słodką śmie­tanką. Po chwili mil­cze­nia Si­mone wró­ciła do roz­mowy.

– Vin­cenzo, ten wie­czór to było coś cu­dow­nego.

On przy­tak­nął, ale choć był na­sy­cony je­dze­niem i wi­nem, czuł w środku pustkę.

Wra­cali przez Ogrody Tu­ile­ries. Mi­nęli fon­tannę z wy­łą­czoną wodą, pro­sto­kątne ra­baty, na któ­rych nic nie kwi­tło. Vin­cenzo obej­mo­wał Si­mone ra­mie­niem; ona uda­wała, że jest jej cie­pło, a on uda­wał, że jest za­do­wo­lony, choć cały czas miał pustkę w du­szy.

Gdy za­uwa­żył, że Si­mone drży, za­czął na­le­gać, aby bez względu na koszty znowu wsie­dli do omni­busu. Ja­kiś czas po­tem, w domu, gdy skoń­czyli się ko­chać, a Vin­cenzo le­żał na ma­te­racu, trzy­mał dłoń na wzgórku brzu­cha Si­mone, ob­ser­wo­wał, jak śpi i de­li­kat­nie pod­cią­gnął jej koc pod brodę. Na­wet wtedy, gdy za­chwy­cał się de­li­katną urodą ko­biety, o któ­rej mógł mó­wić „moja”, czuł w du­szy pustkę. Jesz­cze póź­niej, gdy nie mo­gąc spać, po­szedł po­krę­cić się po po­koju, który Si­mone wy­ma­lo­wała w wi­no­ro­śle i bluszcz, i pa­trzeć przez okno na bu­do­waną wła­śnie, oświe­tlaną księ­ży­co­wym świa­tłem ko­pułę ko­ścioła Sa­cré-Co­eur, cały czas czuł tę pustkę.

Ze sterty ksią­żek wy­jął Kwiaty zła Bau­de­la­ire’a i za­czął czy­tać strofę o śmierci i roz­kła­dzie. Drżą­cymi rę­kami szybko od­sta­wił to­mik, choć słowa po­ety nie chciały odejść i od­bi­jały się echem w jego gło­wie.