Ostatni Władca Pierścienia. Wojna o Pierścień oczami Saurona - Kiryl J. Yeskov - ebook

Ostatni Władca Pierścienia. Wojna o Pierścień oczami Saurona ebook

Kiryl J. Yeskov

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Nowe, odkrywcze spojrzenie na historię Śródziemia. Wojna o Pierścień wybucha z powodów ekonomicznych i ekologicznych. Mordor buduje cywilizację technologiczną, wynajduje proch, buduje huty i fabryki, ale ma kłopoty z żywnością, bo to kraina jałowa pod względem rolniczym. Elfy, ludzie z Gondoru zawiązują antymordorską koalicję, która ma na celu "Ostateczne rozwiązanie kwestii mordorskiej", zgodnie z planem Gandalfa. Koalicja obawia się wzrostu potęgi Mordoru dzięki zdobyczom techniki i wskutek kilku sprytnych prowokacji doprowadza do wojny. Rozpoczyna się krwawa rozgrywka tajnych służb elfów i Mordoru o pozyskanie potężnych sojuszników...

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 655

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

W SERII „KOSMICZNY RODZYNEK”UKAZAŁY SIĘ M.IN.:

Eugeniusz Dębski „Planeta Anioła Stróża”

Leonid Kudriawcew „Polowanie na Quacka”

Marek Oramus „Arsenał”

Mirosław P. Jabłoński „Duch Czasu”

F. Pohl & C.M. Kornbluth „Handlarze kosmosem” Marek Oramus „Rozmyślania nad tlenem”

Stefan Otceten „Przechowalnia”

Leonid Kudriawcew „Prawo metamorfa”

Antologia polskiej SF „Wizje alternatywne 3”

Jerzy Grundkowski „Lancelot znad Renu”

Theodore Sturgeon „Więcej niż człowiek”

Colin Kapp „W poszukiwaniu Słońca”

Frederik Pohl „Gateway - brama do gwiazd”

Frederik Pohl „Za błękitnym horyzontem zdarzeń Frederik Pohl „Spotkanie z Heechami”

Frederik Pohl „Kroniki Heechów”

C.J. Cherryh „Czas ciążenia”

W PRZYGOTOWANIU

Marcin Wolski „WOLSKI the BESTiarium”

C.J. Cherryh cykl Unia / Sojusz:

„Hellburner”

„Stacja Podspodzie” HUGO 1981 „Kupieckie szczęście”

„Cyteen” HUGO 1988

Brian W. Aldiss „Malaciański gobelin”

Jack McDevitt „Moonfall”

Gordon R. Dickson „The Final Encyclopedia”

K. J. YESKOV

ОSTАТNI WŁADCAPIERŚCIENIA

PrzekładEwa i EuGeniusz Dębscy

SOLARIS

Olsztyn 2002

 

„Ostatni władca Pierścienia”Tytuł oryginału „Paslednij kolcenosiec”

Copyright © 2002 by K. J. YeskovThis edition published by arrangement withAgencja Praw Autorskich „Aquarius”Copyright © 2002 for the Polish translation byEwa i EuGeniusz DębscyAll Rights Reserved

Projekt okładki www.olifant.pl

Redaktor serii Wojtek SedeńkoRedaktor tomu Tomasz HemperekKorekta Bogdan Szyma

Wydanie I

Agencja „Solaris”Małgorzata Piaseckaul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 OlsztynBox 933Tel / faks (0-89) 541-31-17e-mail: [email protected]

 

HARAD

 

Jesteśmy dziś słabi, lecz na nasz znak czekają

Hordy najprzeróżniejsze, co za Murem mieszkają. Kiedyś my, niewolnicy, w twardą pięść się zbierzemy, Choć dzisiejszymi swym losem się nie przejmujemy Niewola nas nie smuci,

Może trwać nawet wiek, nie będziemy się dąsać,

Lecz gdy iv końcu zacznie dusić nas wstyd,

My będziemy na waszych mogiłach pląsać.

R. Kipling

Nigdy jeszcze na polach walki nie zdarzyło się tak,

by tak wielu, zawdzięczało tak wiele, tak niewielu.

W. Churchill

CZĘŚĆ PIERWSZA

BIADA ZWYCIĘŻONYM

Złoto - dla gospodyni, srebro zaś dla sługi,

Miedziakami się pokryje wszelkie drobne długi.

„Tak jest - powiedział baron - do wojny się szykuję,

A Zimne Żelazo nad wszystkim panuje! ”

R. Kipling

1

Mordor, piaski Hutel-Har  6 kwietnia 3019 roku Trzeciej Ery

Czyż istnieje na świecie piękniejszy widok niż zachód słońca na pustyni, gdy, jakby wstydząc się swej jaskrawej południowej mocy, zaczyna pieścić człowieka garściami barw o niewyobrażalnej czystości i delikatności?! Szczególnie piękne są niezliczone odcienie fioletów, w mgnieniu oka zmieniających szeregi diun w zaczarowane morze - uważajcie, byście nie przegapili tych kilku mgnień, bo nigdy już się one nie powtórzą... A ta chwila tuż przed świtem, gdy pierwszy błysk światła przerywa w pół taktu powściągliwy menuet księżycowych cieni na woskowanym parkiecie wyschniętych jezior - albowiem owe bale na wieki ukryte są przed niewtajemniczonymi, którzy przedkładają dzień nad noce... A nieodłączna tragedia tego momentu, kiedy potęga mroku zaczyna chylić się ku upadkowi i puszyste skupiska wieczornych gwiazdozbiorów niespodziewanie stają się ostrymi lodowymi okruchami - tymi samymi, które przed świtem osiądą w postaci szronu na oksydowanym żwirze zboczy wzgórz...

Właśnie w takiej bliskiej północy godzinie, po wewnętrznej krawędzi półokrągłego żwirowanego parowu między niewysokimi diunami przemykały dwa szare cienie, a dzieląca ich odległość była właśnie taka, jaką przewidywał w podobnej sytuacji Regulamin Polowy. Co prawda, większą część bagażu - niezgodnie z regulaminem - niósł nie zamykający, wyraźnie będący „głównymi siłami”, a prowadzący - „straż przednia”, jednakże były ku temu ważkie powody. Zamykający wyraźnie kulał i zupełnie stracił siły; oblicze jego - szczupłe, z odznaczającym się orlim nosem, wyraźnie świadczące o dużej domieszce krwi umbarskiej - pokrywała warstwa lepkiego potu. Prowadzący zaś na oko był typowym orokuenem, przysadzisty, z szeroko rozstawionymi oczami - jednym słowem, tym właśnie „orkiem”, którym na zachodzie matki straszą nieposłuszne dzieci. Poruszał się błyskawicznymi zygzakami, a wszystkie jego ruchy były bezgłośne, precyzyjne i oszczędne, jak u wyczuwającego zdobycz drapieżnika. Swoją pelerynę z futra bachtriana, niezmiennie utrzymującego tę samą temperaturę - czy to w południowy skwar, czy w ziąb przedświtu - oddał towarzyszowi, sam pozostając w zdobycznym, niezastąpionym w lesie, ale zupełnie nieprzydatnym tu, na pustyni, elfickim płaszczu.

Zresztą, nie chłód martwił teraz orokuena: niczym zwierzę wsłuchujące się w nocną ciszę krzywił się jak od bólu zęba za każdym razem, gdy dochodził go zgrzyt żwiru pod chwiejnie stąpającym towarzyszem. Oczywiście, natknąć się na elficki patrol na środku pustyni, to rzecz niemal nieprawdopodobna, a poza tym dla elfów światło gwiazd w ogóle nie liczy się jako światło - muszą widzieć przynajmniej księżyc. Jednakże kapral Cerleg, dowódca plutonu zwiadu w pułku jegrów Kirith Ungol, w takich sprawach nigdy nie zdawał się na Jakoś to będzie” i nieustannie powtarzał: „Pamiętajcie, chłopcy: Regulamin Polowy, to taka książka, gdzie każdy przecinek jest przesiąknięty krwią tych mądrali, którzy chcieli postępować po swojemu”. Dlatego zapewne, przez trzy lata wojny stracił tylko dwóch żołnierzy i z liczby tej był bardziej w duchu dumny niż z Medalu Oka, otrzymanego ubiegłej wiosny z rąk dowodzącego Armią Południe. Również teraz - u siebie w domu, w Mordorze - zachowywał się tak, jakby nadal odbywał głęboki rajd po równinach Rohanu. Zresztą, jaki to teraz dom...

Z tyłu doszedł go nowy dźwięk - ni to jęk, ni to westchnienie. Cerleg odwrócił się, obliczył dystans i, błyskawicznie zrzuciwszy z ramion wór z manelami (ani jedna sprzączka przy tym nie brzęknęła), zdążył dobiec do swego towarzysza. Ten, przegrywając walkę z omdleniem, wolno osuwał się na ziemię. Stracił przytomność, gdy tylko kapral podchwycił go pod pachy. Klnąc w duchu na czym świat stoi, zwiadowca wrócił do swego bagażu po manierkę. To ci partner, żeby to dunder... Ani z niego się śmiać, ani go żałować...

- Proszę się napić, panie. Znowu gorzej? Wystarczyło, by leżący wypił kilka łyków, a całe jego ciało odpowiedziało koszmarnym atakiem torsji.
- Proszę wybaczyć, kapralu - wymamrotał. - Szkoda tego płynu.
- Proszę tak nie myśleć: do podziemnego zbiornika wody zostało niewiele. Jak pan, konsyliarzu połowy, nazwał ongi tę wodę? Takie śmieszne słowo...

- Adiabatyczna.

- Człowiek uczy się przez całe życie. No dobrze, z wodą nie stoimy tak źle. Znowu nie czuje pan nogi?

- Obawiam się, że tak. Wiecie co, kapralu... Niech mnie pan tu zostawi i sam pójdzie do swego koczowiska - chyba mówiliście, że to niedaleko, jakieś piętnaście mil. Potem wrócicie po mnie. Przecież jeśli natkniemy się na elfów to obaj zginiemy za funt kłaków. Ze mnie teraz taki wojak, jak... sami rozumiecie...

Cerleg jakiś czas zastanawiał się, odruchowo kreśląc palcem na powierzchni piasku znaczki Oka. Potem zdecydowanym ruchem wyrównał piasek i podniósł się.

- Rozłoży my tu biwak. Pod tą wydmą. Tam, jak mi się wydaje, grunt jest bardziej zwarty. Dojdzie pan sam, czy pomóc?

- Proszę posłuchać, kapralu...

- Doktorze, proszę o ciszę! Pan jest - proszę mi wybaczyć - jak małe dziecko: jestem spokojniejszy, gdy mam pana na oku. Trafi pan w łapy elfów i po kwadransie wyciągną z pana wszystko: skład grupy, kierunek marszu i całą resztę. A ja za bardzo kocham własną skórę... No to jak? Przejdzie pan te sto pięćdziesiąt kroków?

Wlókł się we wskazanym kierunku, czując, jak noga przy każdym kroku wypełnia się roztopionym ołowiem. Pod samą wydmą znowu stracił przytomność i nie widział już jak zwiadowca, starannie zatarłszy' ślady torsji i odciski stóp, szybko niczym kret ryje w piaszczystym zboczu kryjówkę na dzień. Potem przejaśniło mu się przed oczami. Zorientował się, że kapral ostrożnie prowadzi go do nory wyłożonej tkaniną. „Czy może, łaskawco, wygrzebie się pan z niemocy za kilka dni?”

Nad pustynią tymczasem wzeszedł ohydnej barwy księżyc - jakby opił się ropy pół na pół z krwią. Teraz, by obejrzeć nogę, światła było aż za dużo. Rana sama w sobie była bzdurna, ale nijak nie chciała się zasklepić i co rusz zaczynała krwawić: elficka strzała, jak zwykle, okazała się zatruta. Tego straszliwego dnia lekarz zużył cały zapas odtrutki dla swych ciężko rannych, mając nadzieję, że może się uda. Nie udało się. W gęstwinie leśnej, o kilka mil na północny wschód od przeprawy pod Cytadelą Gwiazd, Cerleg wykopał dla niego jamę pod powalonym dębem, i przez pięć dni i pięć nocy ranny leżał tam, czepiając się skostniałymi palcami życia jak krawędzi oblodzonego kamisza. Szóstego dnia wynurzył się z purpurowego wiru nieznośnego bólu i, łykając gorzką, śmierdzącą jakimiś odczynnikami wodę z Imlad Morgul - do innej nie można było dotrzeć - słuchał relacji kaprala. Resztki Annii Południe, zablokowane w wąwozie Morgul, skapitulowały i elfy wraz z Gondorczykami popędziły ich gdzieś za Anduinę. Jego połowy lazaret zaś, wraz ze wszystkimi rannymi, rozdeptał na kaszę rozjuszony mumak z rozbitego haradzkiego korpusu. Wyglądało, że nie ma już na co czekać - trzeba przedzierać się do domu, do Mordoru.

Ruszyli dziewiątej nocy, gdy tylko zdołał się poruszyć. Zwiadowca wybrał drogę przez przełęcz Kirith Ungol, ponieważ przewidywał, że po trakcie wiodącym przez Ithilien nawet mysz w obecnej chwili się nie przemknie. Najgorsze było to, że nie udało mu się określić, co właściwie go zatruwa, i to komu - jemu, specjaliście od trucizn! Sądząc po symptomach, musiało to być coś nowego, coś z ostatnich elfickich badań. Zresztą, apteczka i tak była prawie pusta. Czwartego dnia niemoc wróciła i to w najmniej odpowiednim momencie: gdy przemykali obok świeżo odbudowanego obozu zachodnich sojuszników u podnóża Minas Morgul. Trzy doby przyszło im ukrywać się w tamtejszych złowrogich ruinach, a trzeciego wieczora zdziwiony kapral wyszeptał mu do ucha: „Ależ waść siwiejesz!”. Zresztą, winne temu były nie pilnujące ruin upiory, a całkiem realna szubienica postawiona przez zwycięzców na poboczu traktu, jakieś dwadzieścia jardów od ich kryjówki. Sześć trupów w postrzępionych mordorskich mundurach zebrało na ucztę całe krucze stado, a duży szyld za pośrednictwem wykaligrafowanych elfickich runów powiadamiał, że są to „wojenni przestępcy”.

Obecny atak był trzecim z kolei. Czując wszechogarniające dreszcze, wpełzł do wysłanej tkaniną nory i znowu pomyślał: jak się teraz czuje Cerleg odziany tylko w elficką szmatkę?

Ten po chwili bezgłośnie pojawił się w schronie. Cichutko zabulgotała woda w jednej z przyniesionych manierek, potem osypał się z „sufitu” piasek, co oznaczało że orokuen maskował z zewnątrz otwór wejściowy. Wystarczyło, by jak dziecko przytulił się do jego wielkich pleców, a zimno, ból i strach zaczęły niespodziewanie wypływać z niego i nie wiadomo skąd pojawiła się pewność, że kryzys minął. „Teraz muszę się tylko wyspać, i wtedy przestanę być dla Cerlega ciężarem... tylko muszę się wyspać...”

- Haladdinie! Hej, Haladdinie!

„Kto mnie woła? Jak się znalazłem w Barad-Dur? Nie rozumiem...

Dobrze, niech będzie Barad-Dur”.

2

Pół setki mil na wschód od wulkanu Orodruina, tam, gdzie lekkomyślne gadatliwe strumienie rodzące się pod lodowcami Gór Popielnych stają się rozsądnymi i statecznymi rzekami, cicho gasnącymi następnie w pulsujących oparach mordorskiej równiny, na płaskowyżu Gorgoroth znajduje się Oaza. Bawełna i ryż, figi i winorośl rodziły tu od wieków, dwa razy do roku, a prace miejscowych tkaczy i płatnerzy słynęły w całym Śródziemiu. Prawdą jest jednak, że każdy orokuen koczownik spoglądał na współplemieńców, którzy wybrali los rolników czy rzemieślników, z niewyobrażalną wręcz pogardą, bo któż nie wie, że jedynym zajęciem godnym mężczyzny jest hodowla bydła - no, jeśli nie liczyć grabieży na szlakach karawan... Wcale to zresztą im nie przeszkadzało w regularnym odwiedzaniu ze swymi stadami gorgorotskich targowisk, gdzie byli zręcznie oszukiwani jak lipki przez słodkoustych umbarskich kupców, którzy sprawnie i szybko podporządkowali sobie cały tamtejszy handel. Ci spryciarze, zawsze gotowi do zaryzykowania głową za garść srebra, prowadzili swoje karawany po całym Wschodzie, nie gardząc przy tym ani handlem niewolnikami, ani przemytem, ani - przy okazji - zwyczajnym rozbojem. Głównym źródłem ich dochodów był zawsze eksport rzadkich metali, które wydobywały w obfitości w Górach Popielnych przysadziste trolle - niezrównani górnicy i metalurdzy. Ci ostatni zaś po jakimś czasie zmonopolizowali dodatkowo w Oazie murarkę. Wspólne długie życie przyzwyczaiło synów trzech narodów do zerkania na sąsiedzkie ślicznotki z większym zainteresowaniem niż na dziewczyny swego plemienia, ale i do wykpiwania siebie wzajemnie w dowcipach rozpoczynających się od słów: „Przychodzi do łaźni orokuen, Umbarczyk i troll...” Jednak kiedy zachodziła taka potrzeba stawali do walki ramię w ramię przeciwko barbarzyńcom Zachodu, broniąc przełęczy Gór Cienia i przejścia przez Morannon.

Na takim zaczynie powstał sześć wieków temu Barad-Dur, zadziwiające miasto alchemików i poetów, mechaników i astrologów, filozofów i lekarzy, serce jedynej w całym Śródziemiu cywilizacji, która postawiła na racjonalną wiedzę i nie bała się przeciwstawić starej magii swą, dopiero co ukształtowaną, technologię. Błyszcząca iglica baraddurskiej cytadeli wzniosła się nad równiną Mordor niemal na wysokość Orodruiny, jak monument postawiony Człowiekowi - wolnemu Człowiekowi, który uprzejmie, ale stanowczo odrzucił rodzicielską opiekę Mieszkańców Niebios i zaczął żyć własnym rozumem. Było to wyzwanie rzucone tępemu, agresywnemu Zachodowi, iskającemu wszy w swych drewnianych „pałacach” przy akompaniamencie smętnych recytatywów skaldów, głoszących niezrównane wartości nigdy nie istniejącego Numenoru. Było to wyzwanie rzucone uginającemu się pod ciężarem własnej mądrości Wschodowi, gdzie Jin i Jang dawno już pożarły się wzajemnie, zrodziwszy tylko wyszukaną statykę Ogrodu Trzynastu Kamieni. Było to wyzwanie rzucone jeszcze komuś, albowiem ironiczni intelektualiści z Akademii Mordorskiej - sami tego nie wiedząc - doszli do rubieży, za którą wzrost ich potęgi mógł być nieodwracalny i niemożliwy do sterowania.

A Haladdin kroczył po znanych sobie od dziecka ulicach - od trzech wytartych stopni rodzinnego domu w zaułku za Starym Obserwatorium obok platanów Królewskiego Bulwaru, który styka się przeciwległym końcem z zigguratem Wiszących Ogrodów - kierując się do przysadzistego budynku uniwersytetu. Właśnie tutaj praca obdarzyła go kilka razy chwilami najwyższego szczęścia, dostępnego człowiekowi: kiedy trzyma on, niby pisklę na dłoni, Prawdę objawioną w tej chwili na razie tylko jemu. A to znaczy, że jest on bogatszy i hojniejszy od wszystkich władców świata... A potem w wielogłosym gwarze krążyła butelka nurneńskiego, którego piana, w towarzystwie wesołych „ochów” wypełzała z różnych kubków i szklanic, a przed nimi była jeszcze cała kwietniowa noc ze swymi nie kończącymi się dysputami o nauce, poezji, budowie świata, i znowu o nauce - dysputami rodzącymi w uczestnikach niezachwiane, spokojne przekonanie, że ich życie to jedyny i właściwy wariant... A Sonia patrzyła na niego ogromnymi oczami - tylko trollijskie dziewczyny mają czasem taki nie zdefiniowany odcień oczu (ciemnoszary? przejrzystobrązowy?) - i z całej siły starała się uśmiechnąć: „Haliku, kochany, nie chcę być ci ciężarem”, a jemu chciało się płakać z powodu przepełniającej serce czułości.

Ale skrzydła snu już niosły go z powrotem na nocną pustynię, oszałamiającą każdego nowicjusza nieprawdopodobną różnorodnością życia, które wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca dosłownie zapada się pod ziemię. Od Cerlega dowiedział się, że ta pustynia, jak i każda inna, od wieków dzieli się na fragmenty: każda kępa saksaułu, łączka kłującej trawy czy plama jadalnego porostu - manny - ma właściciela. Orokuen z łatwością określał klany władające tymi uroczyskami, po których przebiegała ich droga, bezbłędnie określał granice włości, wyraźnie orientując się przy tym nie za pomocą ułożonych z kamieni piramidek abo, a posiłkując się jakimiś tylko jemu znanymi punktami orientacyjnymi. Wspólne tu były tylko studnie dla bydła - rozległe doły w piasku, wypełnione gorzko-słoną, choć nadającą się do picia wodą. Haladdina przede wszystkim zadziwił system tsandojów - zbiorników adiabatycznej wilgoci, o których wcześniej wiedział tylko z książek. Chylił czoła przed nieznanym geniuszem, który odkrył niegdyś, że jedno z przekleństw pustyni - nocny mróz - może pokonać drugi: suszę - szybko stygnące kamienie działają jak lodówki, „wyciskając” wodę z pozornie absolutnie suchego powietrza.

Kapral słowa „adiabatyczna”, rzecz jasna, nie znał. W ogóle Cer-leg mało czytał, nie widząc w tym zajęciu specjalnego sensu ani przyjemności, ale niektóre ze zbiorników, obok których prowadziła ich droga, były zbudowane jego rękami. Pierwszy tsandoj Cerleg wykonał mając pięć lat i był strasznie zrozpaczony, gdy rano nie znalazł w nim ani kropli wody. Potrafił jednakże samodzielnie wykryć błąd - stosik kamieni był zbyt mały - i właśnie w tym momencie poczuł po raz pierwszy w życiu dumę Mistrza. Dziwne, ale nie odczuwał najmniejszego pociągu do zajmowania się bydłem - wykonywał tę pracę tylko z konieczności - ale za to z byle warsztatu rymarskiego nie można go było za uszy wyciągnąć. Krewni kręcili nosami, patrząc na niego - „zupełnie miejskie dziecko”, a ojciec, napatrzywszy się na jego zabawy z żelastwem, zmusił do opanowania alfabetu. Tak się zaczęło jego życie mangatsa - wędrownego rzemieślnika odwiedzającego koczowiska jedno po drugim, przez co po kilku latach potrafił już robić wszystko. A gdy trafił na front (koczownicy zazwyczaj byli przydzielani albo do lekkiej kawalerii albo do jegrów), zaczął wojować tak samo rzetelnie, jak wcześniej układał tsandoje i naprawiał uprząż bachtrianów.

Wojna ta, szczerze mówiąc, sprzykrzyła mu się dawno i całkowicie. Wiadomo - tron, ojczyzna i wszystko inne... Jednakże panowie generałowie za każdym razem wszczynali operacje, głupota których widoczna była nawet z wysokości jego kapralowego spojrzenia. Żeby widzieć to, nie trzeba było kończyć żadnych wojskowych akademii - wystarczyło, jak sądził, tylko trochę zdrowego rozsądku rzemieślnika. Po pogromie na Polach Pelennoru na przykład, pluton zwiadu Cerlega, jak i inne zdolne do walki oddziały, rzucono by osłaniały odwrót (lepiej powiedzieć - ucieczkę) sił głównych. Zwiadowcom wyznaczono wówczas pozycję na środku gołego pola, nie uzbroiwszy ich nawet w długie włócznie, przez co elitarna formacja, której żołnierze mieli na swoim koncie co najmniej po dwa tuziny rajdów na tyły wroga, zupełnie bezsensownie rozdeptana została kopytami rohańskich jeźdźców, którzy nawet nie zauważyli z kim dokładnie mają do czynienia.

„»Garbatego wyprostuje mogiła« - uznał wtedy Cerleg. - Niech ich licho z taką wojną... Koniec, chłopaki, nawojowałem się po uszy. »Bagnet w piach, a ja do baby pod pierzynę!« Z tego przeklętego lasu, gdzie w pochmurną pogodę za cholerę nie da się określić kierunku, a każde zadrapanie natychmiast zaczyna ropieć, chwała Jedynemu, udało się wyjść, a już w domu, na pustyni, jakoś sobie poradzimy”. W swych snach kapral już przeniósł się do znajomego koczowiska Teshgol, do którego została jedna dobra noc marszu. Oczyma duszy wyraźnie widział, jak to się odbędzie - bez pośpiechu zdecyduje, co należy w domu naprawić w pierwszej kolejności, w tym czasie zostanie nakryty stół, a gospodyni, gdy wypiją już po drugim, zacznie powoli naprowadzać rozmowę na temat, jak to w domu bez chłopa... A umorusane dzieciaki - czwórka ich tam (a może piątka? nie pamięta...) - będą się kręcić przy nich, chcąc dotknąć broni... Zasypiając, pomyślał jeszcze: „Dobrze by się dowiedzieć, komu była potrzebna ta wojna, i spotkać go jakoś na wąskiej ścieżce”.

No bo rzeczywiście - komu?

3

Śródziemie, strefa sucha;

Informacje przyrodniczo-historyczne

W historii każdego Świata, również Śródziemia, występują regularne zmiany epok klimatycznych - wilgotnych i suchych: powstawanie i topnienie czap lodowych na biegunach oraz pasm pustyń podporządkowane jest jednemu rytmowi, tworzącemu jakby puls globu. Te naturalne cykle kryją się przed wzrokiem historyków i skaldów pod zadziwiającym kalejdoskopem narodów i kultur, mimo iż właśnie one w znacznym stopniu rodzą ów kalejdoskop. Zmiana cyklu klimatycznego może odegrać w historii kraju, czy nawet całej cywilizacji, rolę znacznie większą, niż działania wielkich reformatorów czy wyniszczające obce najazdy.

Tak więc, w Śródziemiu wraz ze swą Trzecią historyczną Erą, chyliła się ku upadkowi jeszcze jedna epoka - pluwialna. Trasy przenoszących wilgoć cyklonów coraz bardziej odchylały się ku biegunom planety i w pierścieniach pasatów, obejmujących trzydzieste szerokości obu półkul, wyraźnie widoczne stało się rozrastanie pustyń. Niedawno jeszcze równinę Mordoru pokrywała sawanna, a na zboczach Orodruiny rosły prawdziwe drzewa cyprysowe i cisy. Natomiast teraz pustynia nieubłaganie, akr za akrem pochłaniała resztki suchych stepów lgnących do podnóży górskich grzbietów. Linia śniegu w Górach Popielnych nieuchronnie przesuwała się ku górze, i strumienie, sycące Oazę w Gorgoroth, coraz bardziej przypominały gasnące z powodu nieznanej choroby dziecko. Gdyby tamtejsza cywilizacja była nieco bardziej prymitywna, a kraj biedniejszy, to wszystko tak by właśnie się działo. Proces ów rozciągnąłby się na wieki, a na takim odcinku czasu zawsze coś się może stać. Ale Mordor miał moc niezmierzoną, tak więc postanowiono nie czekać na „łaskę przyrody" i utworzyć obszerny i wydajny system nawadnianego rolnictwa z wykorzystaniem wody z dopływów jeziora Nurn.

Należy w tym miejscu wyjaśnić jedną rzecz. Nawadniane rolnictwo w strefie pustynnej jest bardzo wydajne, ale wymaga szczególnej troski. Chodzi o dużą zawartość rozpuszczonej w tutejszych wodach gruntowych soli. Najważniejszy problem polega na tym, by - nie daj Boże! - nie wyprowadzić jej na powierzchnię, gdyż to wiedzie do zasolenia produktywnej warstwy gruntu. Właśnie tak się stanie, jeśli w trakcie nawadniania wylane zostanie na pole zbyt dużo wody i gruntowe kapilary zostaną wypełnione na taką głębokość, że wody gruntowe uzyskają połączenie z*powierzchnią. Siły kapilarne plus przygruntowe parowanie powodują przepompowywanie wody z głębin na powierzchnię, podobnie jak idzie do góry paliwo po płonącym knocie lampki, a procesu tego nie da się zatrzymać. Rolnik nie zdąży mrugnąć, jak okaże się, że zamiast pola ma pozbawione życia solnisko. Najgorsze zaś jest to, że w żaden sposób nie da się ponownie ukryć owej soli w głębinach ziemi.

Istnieją dwa sposoby na uniknięcie tego kłopotu. Po pierwsze, można bardzo ostrożnie podlewać uprawy - tak, by kapilarna wilgoć powierzchniowa nie zetknęła się z lustrem wód gruntowych. Po drugie, można stosować tak zwany system przemywania: należy okresowo doprowadzać na polach do nadmiaru wody przepływającej, która po prostu będzie zmywała stale przesączającą się z głębin sól i przenosiła ją na przykład do morza, czy innego końcowego zbiornika. Ale jest tu pewna subtelność: system przemywania można wykorzystywać tylko w dolinach dużych rzek, mających wyraziste wiosenne przybory wód, gdyż to one usuwają zgromadzoną przez cały rok sól. Przykładowo takie właśnie są naturalne warunki upraw w Khandzie, skąd skopiowany został system nawadniania przez niedoświadczonych mordorskich inżynierów, szczerze uważających, że jakość nawadniania zależy od liczby sześciennych sążni wykopanego gruntu.

Natomiast w zamkniętej niecce Mordoru system przemywania nie może być stosowany z definicji, ponieważ nie ma tu przepływających przez kraj rzek, a końcowym zbiornikiem wodnym jest Nurn, którego dopływy zostały wykorzystane do nawadniania oddalonych od jeziora upraw. Mała różnica wysokości nie pozwala na stworzenie w tych kanałach nawet namiastki wiosennych przyborów, tak więc zmywanie soli okazało się niemożliwe, ponieważ po pierwsze, nie było czym, po drugie - nie było dokąd. Po kilku latach niewyobrażalnego urodzaju stało się to, co było nieuniknione: zaczęło się zasalanie ogromnych połaci kraju, a próby zastosowania drenażu nie udały się z powodu wysokiego stanu wód gruntowych. Wynik: olbrzymie ilości pieniędzy zostały zmarnowane, a ekonomii kraju i jego przyrodzie wyrządzoną straszliwą szkodę. Mordorowi w zupełności wystarczyłby umbarski system melioracji z minimalnym nawadnianiem, zresztą znacznie tańszym w stosowaniu, ale i ten wariant obecnie został nieuchronnie utracony. Inicjatorzy irygacyjnego projektu i jego główni wykonawcy zostali skazani na dwadzieścia pięć lat pracy w kopalniach ołowiu, ale, jak łatwo się domyślić, nie pomogło to sprawie.

To, co się wydarzyło, było rzecz jasna olbrzymią szkodą, ale w końcu nie katastrofą. Mordor w tym czasie zupełnie zasłużenie nazywano Warsztatem Świata i mógł on, w zamian za swoje wyroby przemysłowe, otrzymywać dowolne ilości żywności z Khandu i Umbaru. Dniami i nocami przez Ithilien podążały sobie na spotkanie karawany handlowe, i w Barad-Dur coraz głośniej odzywały się głosy, że niby zamiast grzebać się w ziemi - co i tak nie daje żadnego pożytku, a jedynie straty - lepiej by się zająć rozwijaniem tego, co mamy najlepsze na świecie, czyli metalurgii i chemii. .. Rzeczywiście kraj przeżywał rewolucję przemysłową: parowe maszyny wybornie spisywały się w kopalniach i manufakturach, a sukcesy awiacji oraz doświadczenia z elektrycznością stały się ulubionym tematem dysput przy stołach w domach wykształconych warstw społeczeństwa. Dopiero niedawno zostało przyjęte prawo o powszechnym nauczaniu, i Jego Wysokość Sauron VIII z właściwym sobie ciężkim dowcipem oświadczył na posiedzeniu parlamentu, że zamierza przyrównać absencję w szkole do zdrady państwowej. Wspaniała praca doświadczonego korpusu dyplomatycznego i silnej służby wywiadowczej pozwoliła doprowadzić liczebność armii kadrowej do minimum, tak więc nie obciążała ona zasobów kraju.

Jednakże właśnie w tym czasie rozległy się te słowa, którym sądzone było zmienić całą historię Śródziemia. W przedziwny sposób były niemal dokładnym powtórzeniem wypowiedzi, która miała miejsce w innym Święcie i dotyczyła zupełnie innego kraju, a brzmiała ona tak: „Kraj, który nie może siebie wykarmić i zależny jest od importu żywności, nie może być uważany za poważnego wojennego przeciwnika".

Arnor, wieża Amon Sul,  listopad 3010 roku Trzeciej Ery

Słowa te wypowiedział wysoki siwobrody starzec w srebrzysto-szarym płaszczu z odrzuconym na plecy kapturem. Stał on, opierając się o brzeg owalnego czarnego stołu, wokół którego w wysokich fotelach ulokowały się cztery, na poły ukryte w cieniu postaci. Mogło się wydawać, że przemówienie jego odniosło skutek: Rada jest po jego stronie, i teraz ciemnobłękitne, przenikliwie patrzące oczy stojącego, będące w wyraźnym kontraście z barwą pergaminowej twarzy, nie odrywały się od jednej z czterech postaci - od tej, z którą przyjdzie mu zaraz się zetrzeć. Siedziała ona nieco z boku, jakby już z góry oddzielała się od członków Rady, była szczelnie owinięta w oślepiająco biały płaszcz, przez co wydawało się, że jego posiadacz dygoce z zimna. Ale oto mężczyzna, zacisnąwszy palce na podłokietnikach fotela, wyprostował się i pod ciemnym sklepieniem rozległ się jego głęboki, miękki głos:

- Powiedz, nie żal ci ich?

- Jakich „ich”?

- Ludzi, ludzi, Gandalfie! Rozumiem, że z powodów wyższego dobra skazałeś na śmierć cywilizację Mordoru. Ale cywilizacja to przede wszystkim jej nosiciele. Znaczy to, że ich również należy zniszczyć - i to tak, żeby nie mogli się odrodzić. Czyż nie?

- Litość jest złym doradcą, Sarumanie. Przecież razem z nami patrzyłeś w Zwierciadło. - Mówiąc te słowa, Gandalf wskazał na stojący na środku stołu przedmiot, bardziej przypominający ogromną, wypełnioną rtęcią paterę. - Do Przyszłości prowadzi wiele dróg, ale jakąkolwiek z nich pójdzie Mordor, to najpóźniej za trzy wieki dotknie takich sił przyrody, których ujarzmić nie potrafi nikt. Czy chcesz może jeszcze raz zerknąć na to, jak w mgnieniu oka zmienia się w popiół całe Śródziemie wraz z Nieśmiertelnymi Krajami?

- Masz rację, Gandalfie, i byłoby nieuczciwością odrzucać taką możliwość. Ale w takim razie musisz pozbyć się również krasnoludów: raz już obudzili Koszmar Głębin, i wtedy całej naszej magii ledwo starczyło, by utrzymać go pod powierzchnią. A przecież te brodate kutwy, jak ci wiadomo, wyróżniają się oślim uporem i zupełnie nie potrafią uczyć się na własnych błędach...

- Dobrze, zostawmy to, co jest tylko możliwe, i porozmawiajmy o tym, co nieuchronne. Jeśli nie chcesz spojrzeć w Zwierciadło, to popatrz zamiast tego na słupy dymu z ich pieców węglowych i hut miedzi. Przejdź się po solnisku, w jakie zmienili ziemie na zachód od Nurnenu, i spróbuj odnaleźć na tym pół tysiącu mil kwadratowych choćby jedną bylinkę. Tylko uważaj, żebyś nie trafił tam w wietrzny dzień, kiedy przesolony pył mknie po równinie Mordoru przypominając ścianę i dusi po drodze wszystko, co żywe... Wszystko to - zauważ! - powstało zaraz po ich wyjściu z kołyski. Jak sądzisz, co będą wyprawiali potem?

- Przecież dziecko w domu to zawsze szkody: najpierw brudne pieluchy, potem połamane zabawki, następnie zepsuty ojcowski zegarek, a co się dzieje, gdy dziecina podrośnie! O wiele lepszy jest dom bez dzieci - panuje w nim czystość i porządek, aż się patrz)'. Tylko jakoś gospodarzy nie bardzo to cieszy, a im bliżej starości - tym mniej.

- Zawsze mnie zadziwiało, Sarumanie, jak zręcznie potrafisz odwracać kota ogonem i za pomocą chytrej kazuistyki obalać naturalne prawdy. Ale tym razem, klnę się na komnaty Valinoru, ten numer nie przejdzie! Śródziemie to wiele narodów, żyjących obecnie w zgodzie z przyrodą i przykazaniami przodków. Tym narodom, całemu układowi ich życia, zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo, i widzę swój obowiązek w tym, by to niebezpieczeństwo za wszelką cenę odsunąć. Wilk, który podkrada owce z mojego stada, ma wszelkie powody, by tak właśnie postępować, aleja nie wczuwam się w jego sytuację i nie współczuję mu.

- Nawiasem mówiąc, jestem nie mniej zatroskany losem Gondorczyków i Rohirrimów. Po prostu zaglądam w przyszłość nieco dalej niż ty. Czy nie powinieneś ty, Gandalfie, członek Białej Rady, wiedzieć, że całość wiedzy magicznej w zasadzie nie może wzrastać względem tego, co było niegdyś otrzymane z rąk Aule i Orome. Możesz tracić tę wiedzę wolniej lub szybciej, ale odwrócić tego procesu nie może nikt. Każde następne pokolenie magów będzie słabsze od poprzedniego i wcześniej czy później ludzie zostaną sam na sam z przyrodą. Wtedy właśnie potrzebna im będzie nauka i technologia - jeśli, rzecz jasna, do tego czasu nie wyplenisz ich razem z korzeniami.

- Oni wcale nie potrzebują twojej nauki, ponieważ burzy ona harmonię świata i spopiela dusze ludzi!

- Muszę zauważyć, że w ustach człowieka, który zamierza wszcząć wojnę, rozmowy o duszy i harmonii brzmią nieco dwuznacznie. Co zaś się tyczy nauki, to ona wcale nie jest niebezpieczna dla nich, a dla ciebie, dokładniej mówiąc - dla twego olbrzymiego samouwielbienia. Wszak my, magowie, jesteśmy w zasadzie tylko użytkownikami tego, co zostało stworzone przez poprzedników, a oni są twórcami nowej wiedzy. My jesteśmy odwróceni do przeszłości, ludzie do przyszłości. Ty wybrałeś kiedyś magię i dlatego nigdy nie przekroczysz granicy wykreślonej przez Valarów, podczas gdy u nich, w nauce, wzrost wiedzy' - a w następstwie tego i mocy - jest zaiste nieograniczony. Pożera cię najgorszy rodzaj zawiści - zawiść rzemieślnika do artysty... Cóż, jest to naprawdę ważki powód do zabójstwa. Nie ty pierwszy i nie ostatni.

- Przecież sam w to nie wierzysz - spokojnie wzruszył ramionami Gandalf.

- Zgoda, chyba rzeczywiście nie wierzę... - Saruman smutno pokiwał głową. - Wiesz co? Jeśli kimś kieruje chciwość, żądza władzy i miłość własna to jeszcze pół biedy. Ich przynajmniej czasem gryzie sumienie. Ale nie ma nic gorszego od jasnookiego idealisty, który postanowił uszczęśliwić ludzkość, gdyż zaleje on cały świat krwią po kolana i nawet się nie skrzywi. A tacy chłopcy najbardziej kochają twierdzenie: „Są rzeczy ważniejsze od pokoju i gorsze od wojny”. Znasz to, co?

- Całą odpowiedzialność biorę na siebie, Sarumanie. Historia mnie osądzi.

- Och, w to akurat nie wątpię - wszak historię tę pisać będą ci, którzy zwyciężą pod twoimi sztandarami. Istnieją wypróbowane przepisy: Mordor trzeba będzie przekształcić w Imperium Zła, które zamierza zniewolić całe Śródziemie, a tamtejsze narody - w jeżdżące wierzchem na wilkołakach i odżywiające się ludzkim mięsem plugastwo... Ale nie mówmy teraz o historii, a o tobie. Pozwól, że powtórzę swoje nietaktowne pytanie o losy ludzi - kronikarzy wiedzy cywilizacji mordorskiej. To, że trzeba będzie ich wybić, to nie figura retoryczna, a stwierdzenie jak najbardziej naturalne i nie wywołujące wątpliwości: „chwasty należy niszczyć do końca”, inaczej ten pomysł w ogóle nie ma sensu. Tak więc, interesuje mnie, czy wystarczy ci odwagi, by osobiście uczestniczyć w tym „pieleniu” - tak, tak, właśnie tak. Czy własnoręcznie będziesz odcinać im głowy? Milczysz... No, tak zawsze jest z wami, miłośnikami Ludzkości! Co innego tworzyć projekty „Definitywnego rozwiązania kwestii mordorskiej” - to zawsze, proszę bardzo! Ale kiedy dochodzi do realizacji, od razu w krzaki: niech się tym zajmą wykonawcy, żeby było potem na kogo wskazywać palcem, kiwać i krzywić pysk. To wszystko, że tak powiem, „ichniejsze ekscesy”.

- Kończ z tą demagogią, Sarumanie - rzucił z rozdrażnieniem jeden z siedzących mężczyzn, ten w niebieskim płaszczu - i popatrz lepiej w Zwierciadło. Niebezpieczeństwo widzi nawet ślepy. Jeśli nie powstrzymamy teraz Mordoru, to nie będziemy mogli uczynić tego już nigdy: za pół wieku dokona się ta ich „rewolucja przemysłowa”. Dojdą do tego, że mieszanki saletry będzie można wykorzystać nie tylko do fajerwerków, a wtedy... po zabawie. Ich armie staną się niezwyciężone, a inne kraje na wyścigi rzucą się do stosowania mordorskich „osiągnięć” ze wszystkimi wypływającymi z tego konsekwencjami... Jeśli masz coś do powiedzenia na ten temat, to mów.

- Podczas gdy ja noszę biały płaszcz Przewodniczącego Białej Rady, przyjdzie wam wysłuchiwać wszystkiego, co uznam za stosowne - odciął się nagabnięty. - Zresztą, nie będę mówił o tym, że, chcąc kierować losami Świata, wy - cała czwórka - uzurpujecie sobie prawo, które nigdy do magów nie należało. Widzę, że to nie ma sensu. Rozmawiajmy na dostępnym dla was poziomie...

Jego oponenci usiedli i przybrali takie miny, że razem tworzyli wyrazistą, grupową pantomimę pod tytułem „Oburzenie”, ale Saruman w tej chwili miał już w nosie całą dyplomację.

- Z czysto technicznego punktu widzenia plan Gandalfa dotyczący stłamszenia Mordoru za pośrednictwem długotrwałej wojny i żywnościowej blokady jest niezły, ale ma jeden slaby punkt. Aby zwyciężyć w takiej wojnie, a będzie ona wyczerpująca, antymordorska koalicja musi pozyskać potężnego sojusznika. W tym celu proponowane jest obudzenie sił drzemiących od poprzedniej epoki - tej przed pojawieniem się ludzi - mieszkańców Złotego Lasu. Już to samo w sobie jest szaleństwem, ponieważ oni nigdy nie służyli nikomu, oprócz sobie. Wam jednakże i tego mało. Żeby zwycięstwo było pewne, postanowiliście na czas wojny przekazać im Zwierciadło. Przecież prawo do prognozowania za jego pomocą operacji wojskowych mają tylko ci, którzy sami w nich uczestniczą. To jest szaleństwo do kwadratu, ale jestem gotów rozpatrzyć i ten wariant, o ile kolega Gandalf wyraźnie odpowie na jedno jedyne pytanie: Jak zamierza potem odzyskać Zwierciadło?

- Uważam - Gandalf niedbale machnął ręką - że problemy można rozwiązywać w miarę ich powstawania. Dlaczego mamy zakładać, że nie będą chcieli nam go zwrócić? Po co im Zwierciadło?

Nastała cisza. Takiej bezgranicznej głupoty Saruman naprawdę nie oczekiwał. A oni wszyscy, jak widać uważają, że tak trzeba... Wydało mu się, że tonie w lodowej kaszy marcowej przerębli; jeszcze chwila i prąd wciągnie go pod krawędź lodu.

- Radagaście! Może przynajmniej ty coś powiesz?

Brązowa postać drgnęła, jak uczeń schwytany przez nauczyciela podczas odpisywania zadania domowego, i niezręcznie usiłowała nakryć rękawem płaszcza coś na stole przed sobą. Rozległ się oburzony skrzek i po ręce Radagasta błyskawicznie przebiegła mała wiewiórka, z którą mag, jak się okazało, bawił się podczas całej rady. Wiewiórka usiadła na ramieniu maga leśnika, jednak ten, zawstydzony ogromnie, wyszeptał coś, chmurząc siwe krzaczaste brwi, i zwierzak natychmiast zniknął gdzieś w fałdach ubrania.

- Sarumanie, gołąbeczku... Wybacz mi, staremu, ja tego... nie bardzo, szczerze mówiąc, słuchałem... Tylko się nie kłóćcie, dobrze? Przecież jeśli i my zaczniemy się obszczekiwać, to co będzie się działo w święcie? No właśnie... A co do tych ze Złotego Lasu, to ty, nie złość się, ale trochę... tego... Pamiętam, w młodości, widywałem ich, wiadomo - z daleka... Więc według mnie, to oni są całkiem nawet... tego... Oczywiście, mają swój rozum, ale kto go nie ma? No, a z ptakami i zwierzątkami, to oni zawsze byli dusza w duszę... nie to, co ci twoi, z Mordoru... Ja tak więc sobie myślę, że może by to... tego...

„No i już - podsumował Saruman i wolno przetarł twarz dłonią, jakby zdejmował pajęczynę niezmiernego zmęczenia. - Jedyny, na którego poparcie mogłem liczyć. Już nie mam sił walczyć. Wszystko skończone, znalazłem się pod lodem”.

- Jesteś nawet nie w mniejszości, a w pełnej samotności, Sarumanie. Oczywiście, twoje uwagi są dla nas bezcenne. - Teraz głos Gandalfa przepełniony był fałszywym szacunkiem, aż nim opływał. - Od razu rozsądźmy, jak postąpimy ze Zwierciadłem, ponieważ to naprawdę niełatwy problem...

- Teraz to już twoje problemy, Gandalfie - cicho, ale twardo odezwał się Saruman, odpinając mithrilową zapinkę przy kołnierzu. - Od dawna już łakniesz Białego Płaszcza, więc weź go sobie. Róbcie wszystko, co uważacie za słuszne. Ja odchodzę z Rady.

- Wtedy twa laska straci moc, słyszysz! - krzyknął za nim Gandalf. Widać było, że jest naprawdę zaskoczony i przestał rozumieć swego odwiecznego rywala.

Saruman, odwróciwszy się, przyjrzał się mrocznej sali Białej Rady. Brzeg śnieżnobiałego płaszcza spływał z fotela na podłogę jak posrebrzona księżycem woda w fontannie; mithril zapinki posłał mu pożegnalny błysk i zgasł. Podążający za nim Radagast z bezradnie rozłożonymi rękami zamarł w połowie drogi. Mag wyglądał teraz na małego i biednego, niczym dziecko wciągnięte w kłótnię rodziców. Oto wtedy z jego ust uleciały słowa, które znowu cudownym sposobem zgadzały się z tymi wypowiedzianymi w innym Świecie:

- To, co zamierzacie zrobić, to gorzej niż przestępstwo. To błąd.

A po kilku tygodniach służby wywiadowcze Mordoru zameldowały, że na skraju Północnych Lasów nie wiadomo skąd pojawiły się „elfy” - szczupłe złotowłose istoty o melodyjnym głosie i mrożącym krew w żyłach spojrzeniu.

5

Śródziemie, Wojna o Pierścień

Informacja historyczna

Jeśli czytelnik, w najmniejszym nawet stopniu przyzwyczajony do analizy dużych wojskowych kampanii, popatrzy na mapę Śródziemia, to bez trudu przekona się, że wszystkie działania obu powstałych koalicji - Mordorsko-Isengardzkiej i Gondorsko-Rohańskiej - były w rzeczywistości podporządkowane nieubłaganej strategicznej logice, u podstaw której leżała obawa Mordorczyków przed odcięciem ich od źródeł zaopatrzenia w żywność. Dzięki wysiłkom Gandalfa w centrum Śródziemia powstała niesłychanie chwiejna geopolityczna „kanapka", w której rolę „pieczywa" pełniły Mordor i Isengard, a „wędliny" - Gondor z Rohanem. Ironia losu zaś polegała na tym, że koalicja Mordoru, nie marząca o niczym innym, jak o zachowaniu status quo, miała idealną pozycję do prowadzenia wojny agresywnej, w której można zmusić przeciwnika do jednoczesnej walki na dwóch frontach. Pozycja ta jednak była straszliwie niewygodna do prowadzenia wojny obronnej, kiedy zjednoczone siły wroga mogą doprowadzić do blitzkriegu, krusząc po kolei partnerów.

Jednakże Saruman też nie marnował czasu. Osobiście odwiedził Theodena i Denethora - królów Rohanu i Gondoru - i dzięki swemu urokowi oraz krasomówstwu potrafił przekonać ich, że Isengard i Barad-Dur nie pragną niczego innego jak pokoju. Prócz tego, częściowo wyjawił Denethorowi i Sauronowi tajemnicę dwóch palantirów, które przechowywane były od niepamiętnych czasów w obu stolicach, i nauczył ich korzystać z tych starożytnych magicznych kryształów w charakterze systemu bezpośredniej łączności; ten prościutki ruch istotnie zmniejszył nieufność między władcami sąsiadujących krain. W Edoras, na dworze Theodena, został uruchomiony isengardzki konsulat, na czele którego stanął Grima - wspaniały dyplomata, doświadczony zwiadowca i mistrz dworskiej intrygi. Dość długo między Sarumanem i Gandalfem trwała ostrożna pozycyjna walka, ograniczona sferą stosunków dynastycznych.

Stało się tak, że syn Theodena, Theodred, znany ze swego zdrowego rozsądku i umiarkowania, w niejasnych okolicznościach zginął na Północy, jakoby podczas napadu orokuenów. W wyniku tego zdarzenia następcą tronu został Eomer, królewski siostrzeniec - doskonały dowódca, idol młodych oficerów i, co było całkowicie naturalne, jeden z liderów „partii wojny". Na nieszczęście Gandalfa, młodzian ów zaczął w rozmowach ze swymi przyjaciółmi zbyt otwarcie przymierzać rohańską koronę. Grimie, dysponującemu znakomitą agenturą, nie sprawiło kłopotu zebranie tego pijackiego bełkotu w jedną teczkę i - poprzez osoby trzecie - dostarczenie na biurko Theodena. Ostatecznie Eomer został wykluczony z aktywnej polityki, a Grima przestał w ogóle zaprzątać sobie nim głowę. Co - jak się później okazało - było olbrzymim błędem. W Gondorze udało się całkowicie zachwiać pozycją księcia Boromira, również znanego miłośnika wymachiwania mieczem, i usunąć go z dworu. Ten, rozżalony, wyruszył na poszukiwanie przygód na ziemie północy (co znacznie później zaowocowało nieprzyjemnymi konsekwencjami). W sumie rundę tę wygrał Saruman.

Tym niemniej, mimo że wszyscy trzej królowie wyraźnie rozumieli, iż lepszy „zły pokój", niż „dobra kłótnia", sytuacja stała się krańcowo chwiejna. Zaopatrzenie Gondoru w żywność wolno, ale nieubłaganie pogarszało się. Bezpieczeństwo wiodących przez Ithilien handlowych szlaków na południe, stało się tym, co określa się mianem „obsesji narodowej". Każda prowokacja mogła wywołać lawinowy proces, a tego tu nie brakowało - gdy na Rozstajach w Ithilien kilka karawan pod rząd zostało wybitych przez nie wiadomo skąd przybyłych ludzi, ubranych w zielone gondorskie płaszcze (mimo że mówili oni z wyraźnym północnym akcentem), nastąpiła odpowiedź „w pełni adekwatna".

Saruman, który natychmiast połączył się z Sauronem poprzez swój palantir, zaklinał, błagał, nawet groził, jednak wszystko na próżno. Dowody logiczne przestały być skuteczne, i król (którego władza w Mordorze była właściwie nominalna) nic nie mógł poradzić z oszalałymi ze strachu kramarzami z tamtejszego parlamentu. I oto o świcie czternastego kwietnia 3016 roku Trzeciej Ery, mordorskie wojsko w sile dwustu lekkich kawalerzystów wkroczyło do zdemilitaryzowanego zgodnie z niedawnym traktatem z Gondorem Ithilien, aby „zabezpieczyć szlaki handlowe przed rozbojami". Gondor w odpowiedzi ogłosił mobilizację i przejął kontrolę nad przeprawą w Osgiliath. Pułapka na myszy zadziałała i zatrzasnęła się.

Wtedy Mordor popełnił swój drugi błąd... Zresztą, jak zwykle w takich przypadkach, błędy strategiczne podobnych sytuacji można ustanowić post factum. Gdyby ten ruch doprowadził do sukcesu (a było to możliwe), to na pewno zostałby zapisany w annałach jako „genialny". Krótko mówiąc, przeprowadzono próbę skłócenia koalicji przeciwnika, wyłączając z gry Rohan, którego tak naprawdę sytuacja w Ithilien wprost nie dotyczyła. W tym celu za Anduinę został przerzucony korpus ekspedycyjny składający się z czterech najlepszych pułków mordorskiej armii. Korpus miał za zadanie skrycie przejść po skraju rohańskich równin, gdzie według danych wywiadu nie było regularnych sił przeciwnika, i połączyć się z armią Isengardu. Ryzyko było wielkie, ale tą drogą nieraz już przemykały małe pododdziały. A gdyby na tyłach Rohirrimów rzeczywiście zaczęła działać grupa uderzeniowa, zdolna w pięć dziennych etapów dojść do Edoras, to na pewno przestaliby nawet myśleć o południu i zajęli się pilnowaniem wyjścia z Hełmowego Jaru. Natomiast z pozostawionym w samotności Gondorem, można by zacząć szukać jakiegoś kompromisowego rozwiązania problemu Ithilien.

Tu odezwało się Zwierciadło. Wyobraźcie sobie, że w toku zwyczajnej wojny pozycyjnej jedna ze stron dysponuje danymi wywiadu kosmicznego, a druga - nie. Znajdujący się w areszcie domowym Eomer otrzymał przez Gandalfa wyczerpującą informację o ruchach Mordorczyków i zdecydował, że taką szansę los podsuwa tylko raz w życiu. Wykorzystawszy chorobę Theodena i swoją ogromną popularność w armii, poderwał wyborowe rohańskie oddziały i poprowadził je na północ; nie miał już w tym momencie nic do stracenia - w przypadku niepowodzenia, niewątpliwie czekała go egzekucja za zdradę państwa.

Zwierciadło jednakże nie zawiodło. Pięć dni później, zaskoczony w marszu, nie przeformowany nawet z kolumn marszowych mordorski korpus ekspedycyjny został błyskawicznie zaatakowany przez ukrytą w Wielkim Zielonym Lesie pancerną jazdę Rohirrimów. Uderzenie było niespodziewane i miażdżące, tym niemniej znaczna część ciężkiej piechoty, składająca się w przeważającej części z trolli, zdążyła ustawić swoje słynne „granitowe karo" i odbijała ataki przez kilka godzin, powodując duże straty wśród napastników. Wraz z zapadnięciem zmierzchu piechota usiłowała przebić się w głąb Lasu Fangom, mając nadzieję na oderwanie się od konnych napastników, jednakże wszyscy co do jednego padli pod zatrutymi strzałami elfickich łuczników, metodycznie ostrzeliwujących ich ze swych zasadzek w koronach drzew.

Zwycięstwo kosztowało Rohirrimów drogo, jednak elita mordorskiej armii zebrana w korpusie ekspedycyjnym przestała istnieć. Z pogromu uszła tylko lekka kawaleria. Eomer powrócił do Edoras w aureoli triumfatora, a Theoden musiał udać, że wszystko odbyło się według wcześniej uzgodnionego planu. Jednocześnie król publicznie otrzymał dowody na to, że isengardzki konsul prowadzi w stolicy Rohanu działalność wywiadowczą. Wiadomo, że zajmuja się tym niemal wszyscy dyplomaci i to chyba od stworzenia świata, jednakże Theodenowi, zmuszonemu do płynięcia w kilwaterze „partii wojny", nie pozostało nic innego, jak ogłosić Grimę persona non grata.

A tymczasem rohańska armia, której jeszcze nie wywietrzało z głowy oszołomienie po fangornskim triumfie, wypełniła plac przed pałacem i, waląc mieczami o tarcze, zażądała od swego pupila, Eomera, by prowadził ich - nieważne dokąd. A gdy ten uniósł nad głowę klingę, jakby wbijając ja w chylące się ku zachodowi słońce i krzyknął: „Na Isengard! ! !" - stojący w pewnym oddaleniu w cieniu ściennej przypory Gandalf zrozumiał, że zasłużył w końcu na odrobinę wytchnienia: dzieło się dokonało.

6

Na południu tymczasem prowadzono „dziwną wojnę”. Mimo że przeprawa w Osgiliath trzykrotnie w ciągu dwóch lat przechodziła z rąk do rąk, żadna ze stron nie usiłowała zdyskontować sukcesu i przenieść działań bojowych na drugi brzeg Anduiny. Zresztą, same te akcje sprowadzały się do szeregu „szlachetnych” pojedynków. Miał tam miejsce ni to turniej rycerski, ni to bitwa gladiatorów, a najlepsi wojownicy byli z imienia znani po obu stronach frontu. Obstawiano ich wygraną niezależnie od uczuć patriotycznych zakładających się osób. Oficerowie rywalizowali w szlachetności i przed przekłuciem przeciwnika gratulowali mu imienia identycznego z imieniem władcy, czy też z jakiegoś innego powodu. W tej podniosłej symfonii kurtuazyjnego ludobójstwa dysonansami jawiły się tylko działania oddziałów dunedaińskich tropicieli, którzy zlecieli się tu jak osy do konfitur. Zajmowały się one przede wszystkim „dywersją na komunikacyjnych szlakach przeciwnika”, czyli mówiąc wprost: grabieżą karawan. Mordorczycy uważali tę zgraję nie za wrogich wojowników, a za zwyczajnych rozbójników, z którymi rozmowa w czasie wojny powinna być krótka, w związku z czym wielu ze zbójów zawisło na rozłożystych dębach wzdłuż szlaku Ithilien. Mieszkańcy północy odpłacali przy każdej okazji Mordorczykom tą samą monetą. Łatwo domyślić się, że w oczach takich prostych i uczciwych ludzi jak Cerleg, cała ta „wojna” wyglądała na krzątaninę pensjonariuszy domu wariatów.

Bitwa pod Lasem Fangom gwałtownie zmieniła tę sytuację. Annie Mordoru oraz Isengardu i tak były trzykrotnie mniejsze od zjednoczonych sił Gondoru i Rohanu. Po wybiciu korpusu ekspedycyjnego strategia obronna Mordoru nie mogła już być dłużej realizowana: nie dało się utrzymać Ithilien za pomocą istniejących sił. Oczywiście wystarczyłoby ich aż z nadmiarem do obrony twierdz zamykających przejścia w Górach Popielnych i Górach Cienia, ale jaki to miałoby sens? Gondorczycy i Rohirrimowie nie musieliby ich wcale szturmować - wystarczyło podtrzymać blokadę i czekać, póki Mordor nie skapituluje albo umrze z głodu. Trzeźwo obliczywszy wszystkie za i przeciw, w Barad-Dur zrozumiano, że istnieje tylko jedna jedyna szansa rozerwania tego duszącego chwytu.

Do chwili, kiedy na tyłach Rohirrimów pozostaje niezdobyty Isengard, na pewno nie zdecydują się na przerzucenie wojska na południowy wschód, za Anorien. Mimo że załoga Isengardu nie jest liczna, to niełatwo jest go zdobyć, ponieważ opóźniony Rohan nie dysponuje zaawansowaną techniką oblężniczą. W związku z tym Mordor ma do dyspozycji pewien zapas czasu - co najmniej pół roku. W tym czasie należy pod osłoną ospale toczącej się wojny w Ithilien zebrać w mocną garść wszystkie swe sity, jakimi dysponuje państwo: przeprowadzić ogólną mobilizację, kupić najemników, przyjąć wojska sojuszników - Wastaków i w szczególności Haradrimów. Następnie należy niespodziewanie uderzyć całą siłą na czasowo pozbawiony rohańskiej pomocy Gondor i skruszyć jego armię w blitzkriegu - po czym zakończyć wojnę na zasadzie „pokój za ziemie” (zachowawszy Rozstaje w Ithilien). Ryzyko jest ogromne, ale nie było z czego wybierać!

Zwierciadło oszacowało ten plan jako mający spore szanse na sukces. Gandalf gryzł paznokcie ze złości - wojna na północnym zachodzie toczyła się nie tak dobrze, jak tego oczekiwał. Prawdą jest, że Eomerowi, który dokonał błyskawicznego przerzutu sił na zachód, udało się zawładnąć strategicznie ważnym Hełmowym Jarem, wygrywając krwawą bitwę pod Rogatym Grodem i przedostając się w dolinę Iseny. W rzeczywistości jednakże, zwycięstwo to było dla Rohirrimów zwycięstwem pyrrusowym: straty atakujących okazały się tak duże, że o sztunnie na sam Isengard nie było co marzyć. Pozostawało tylko oblężenie, czyli właśnie to, do czego dążył w tej chwili Mordor.

Wyjście z sytuacji znalazły elfy. Zbliżywszy się do Isengardu, Rohirrimowie ze zdumieniem zobaczyli na miejscu twierdzy połyskujące w promieniach zachodzącego słońca zwierciadło wody, z którego dość głupio - jak karcz z błota - sterczała isengardzka cytadela Orthank. Elfy rozwiązały problem radykalnie - zburzyły w nocy tamy na Isenie i zatopiły śpiące miasto wraz ze wszystkimi jego obrońcami. Wstrząśnięty Gandalf i wrzący z wściekłości Eomer - na dnie sztucznego zbiornika znalazły się wszystkie bogactwa Isengardu, będące w istocie celem wyprawy Rohirrimów - pojechali do elfów, by przedyskutować zapadłe już decyzje i następne działania.

Wrócili o zmroku, w najwyższym stopniu nierozmowni i unikający patrzenia na siebie. Eomer, w odpowiedzi na pytania swych oficerów - „Mamy świętować zwycięstwo?” - rzucił tylko: „Jak chcecie” i oddalił się do swego namiotu, gdzie w samotności nażłopał się aż do nieprzytomności, co wcześniej mu się nie zdarzało. Gandalf nie wiadomo dlaczego pospieszył do Orthanku i usiłował porozmawiać z mieszkającym tam samotnie Sarumanem. Doczekał się jednak tylko lodowatej odmowy i teraz, zgarbiony jak bezsilny starzec, siedział nad wodą i wpatrywał się w falowanie księżycowej ścieżki... Zapewne elfy mają rację. Najważniejsze w tej chwili to rozwiązać sobie ręce na północy i poprowadzić Rohirrimów na południe... Tylko to Zwierciadło... Czyżby ten pięknoduch Saruman miał wtedy rację? Nie, lepiej o tym nie myśleć. Jakkolwiek się to wszystko potoczy - odwrotu już nie ma A ten tropiciel - Dunadan, jak mu tam... Aragorn? Atagorn? Ciekawe do czego potrzebny jest elfom?

A tymczasem wojna na południu ogarniała płomieniem coraz więcej ziem i narodów. Oczywiście, przemieszczeń na taką skalę, jakie wszczął Mordor, nie da się ukryć przed wywiadem przeciwnika. I to nawet gdyby ten nie dysponował Zwierciadłem. Gondor również zaczął ściągać do Minas Tirith wojska swych sojuszników z Anfalas, Ethir, Doi Amroth, jednakże Mordor rozwinął swe siły wcześniej. Z powodzeniem wykonawszy uderzenie na północy - ogólnie kierując się na Lorien i dalej na Esgaroth - i związawszy tam podstawowe siły elfów, mordorska armia uderzyła całą mocą na Gondor.

Osgiliath zostało wzięte z marszu. Sześć dni później zwycięska Armia Południe, odrzuciwszy i rozproszywszy przeważające ją liczebnie oddziały gondorskie, stanęła z całą swą mocą oblężniczą pod murami Minas Tirith, miasta, które ostatecznie nie zdążyło przygotować się do obrony. Pelennorskie szańce zostały wcześniej wzięte po kilkugodzinnym szturmie. I gdy w komnatach Denethora nagle odżył palantir, a Sauron zaproponował zawarcie natychmiastowego pokoju w zamian za uznanie przez Gondor prawa do ograniczonego wojskowego kontyngentu w Ithilien, król Gondoru od razu się zgodził, słusznie uważając, że udało mu się wymienić kurczaka na cielaka. Ale potem zaczęło się dziać coś całkowicie niezrozumiałego.

Następnego dnia w Sauronowym palantirze pojawił się człowiek w białym płaszczu, który przedstawił się jako Mithrandir, wojskowy komendant Minas Tirith. Podpisanie pokoju, niestety, przyjdzie im odłożyć na kilka godzin, ponieważ król Gondoru niespodziewanie zaniemógł. Dlaczego pertraktacji nie prowadzi Faramir? Och, książę dosłownie walczy o życie - rany poniesione w boju od zatrutej strzały... Co to znaczy? Jak to? Czyjej?! Mordorska armia w ogóle nie używa zatrutych strzał? Hm... Szczerze mówiąc, to nie jestem wprowadzony w całość zagadnienia... A książę Boromir niestety od kilku miesięcy uważany jest za zabitego gdzieś na północy. Jednym słowem, trzeba poczekać jakiś tydzień, póki król nie zwalczy choroby... tak, tak, to zwyczajna formalność...

I Mordorczycy zaczęli czekać. Wojna wygrana, wkrótce pójdziemy do domów; wiadomo, dyscyplina - rzecz święta, ale z okazji zwycięstwa, dlaczego nie? Co? W końcu, gdyby Isengard padł, a Rohirrimowie zawrócili na południe, Saruman natychmiast ich o tym powiadomi, tak więc - w najgorszym przypadku - czasu na przygotowanie do bitwy będzie aż nadto dużo... Gdybyż wiedzieli, że palantir Sarumana milczy tylko dlatego, że Grima, który dawno już temu przeszedł na stronę zwycięzców, zabrał go ze sobą jako wiano, a armia Rohanu znajduje się zaledwie o trzy dni marszu.

7

Gondor, Pola Pelennoru  15 marca 3019 roku

Mordorczycy pojęli, że zostali oszukani dopiero wtedy, gdy na północnym skraju śnieżnobiałego mglistego pledu pokrywającego Pola Pelennorskie zaczął się rozlewać bury kleks rohańskiego wojska, a z otwartej bramy Minas Tirith wypłynął strumień gondorskich wojowników, którzy natychmiast nieruchomieli ustawieni w bojowy szyk. Wściekłość potroiła siły oszukanych „zwycięzców”. Runęli na Gondorczyków z taką zaciekłością, że tamci zmuszeni byli uciekać, jeszcze zanim zbliżyli się Rohirrimowie, i niemal wpuścili przy tym Mordorczyków do miasta. Zmęczona długim marszem pancerna jazda Rohanu nie popisała się, jak na to liczono: okazało się, że jest dość mało mobilna, i lekka jazda orokuenów spokojnie zasypała ją tysiącami strzał, z łatwością uchylając się od bezpośredniego starcia. I mimo że mordorska Armia Południe niemal dwukrotnie ustępowała przeciwnikowi pod względem liczebności, i na dodatek została zaskoczona, to szala zwycięstwa zaczęła wyraźnie przechylać się na jej stronę.

W tym momencie na tyłach Mordorczyków, na południowo-wschodnim skraju Pól Pelennoru, pojawiły się nowe formacje wroga, z desantu wysadzonego na brzeg z okrętów, które przypłynęły Anduiną. Desant ów nie był liczny, i mordorski dowódca nie przywiązywał wagi do pierwszych panicznych raportów oznajmiających, że „ich nie można zabić!” Bój wrzał w najlepsze i nasilał się. Na północnym skraju pola łucznicy z Umbaru i znakomicie manewrująca jazda orokuenów skutecznie wstrzymali działania rohańskich pancernych. Na zachodnim polu bojowe mumakile Haradrimów ponownie przewaliły się przez gondorską piechotę i rozproszyły ją, a oddziały inżynieryjne w ciągu dziesięciu minut rozbiły najprawdopodobniej mithrilową bramę i zaczęły prowadzić z katapult bombardowanie wewnętrznych umocnień. I tylko na południowym wschodzie działo się coś niedobrego: oddziały, które wysiadły z okrętów, parły do przodu niczym rozgrzany nóż przez masło. Kiedy dowodzący Armią Południe osobiście pojawił się na tym odcinku, oczom jego ukazał się taki oto obraz:

Po polu w całkowitym milczeniu wolno przemieszczała się falanga składająca się z sześciu szeregów, mniej więcej po stu ludzi w każdym. Wojownicy, odziani w szare płaszcze z opuszczonymi na twarze kapturami, byli uzbrojeni tylko w długie, wąskie elfickie miecze. Żaden nie miał na sobie zbroi ani hełmu, nie mieli nawet tarcz. W obliczach wojowników pierwszego szeregu było coś dziwacznego i dowódca potrzebował kilku sekund zanim zrozumiał, co go niepokoi: żołnierze owi byli dosłownie naszpikowani umbarskimi trzystopowymi strzałami, ale i tak maszerowali jak gdyby nigdy nic... Maszerującymi szarymi, trzymając się za ich plecami, dowodził jeździec w hełmie ze szczelnie opuszczoną przyłbicą, odziany w' znoszony maskujący płaszcz dunedaińskiego tropiciela. Słońce stało już niemal w zenicie, ale jeździec rzucał długi, smoliście czarny cień, a jego falanga nie rzucała cienia w ogóle.

Dowódcy Armii Południe zameldowano tymczasem, że szyk tych wojowników nie daje się złamać ani uderzeniem jazdy, ani bojowych mumakili; zwierzęta na ich widok wpadają w taki popłoch, że nie dają się zupełnie prowadzić. Niepokonana falanga natomiast kontynuowała przemarsz na północny zachód - na szczęście dość wolno i dokładnie po linii prostej. Pancernej piechocie trolli udało się nieznacznie spowolnić jej ruch, a w tym czasie formacja inżynieryjna zdołała przeciągnąć na miejsce dwie baterie polowych katapult. Plan głównodowodzącego był precyzyjny: w dokładnie wyliczonej przez niego chwili falanga znalazła się w obszernym zapadlisku, i wtedy ustawione na jego grzbiecie katapulty otworzyły huraganowy ogień z uprzednio wyliczonych dystansów i pod odpowiednimi kątami. Pojemne na trzy wiadra naczynia z naftą w mgnieniu oka zmieniły zapadlisko w rzygający ogniem wulkan. Zwycięski okrzyk Mordorczyków uleciał pod kopułę zimnego marcowego nieba.

Uleciał i natychmiast opadł, ponieważ z pękających czarno-pomarańczowych pęcherzy naftowego płomienia ponownie pojawiły się maszerujące szeregi szarych wojowników. Płaszcze ich tliły się i dymiły, a na niektórych nawet płonęły jaskrawym płomieniem. Tak samo płonęły drzewca tkwiących w nich strzał. Oto jedna z tych żywych pochodni - czwarty od prawej w pierwszym szeregu - nagle znieruchomiał i zaczął rozpadać się na kawałki, wzbijając w powietrze wielki snop iskier. Sąsiedzi jego natychmiast zwarli szereg. Widać było, że bombardowanie nie pozostawiło falangi bez strat: w centralnej części zapadliska, na którą skierowane było podstawowe uderzenie, widniało co najmniej pięćdziesiąt takich dymiących stosików węgli; niektórzy jednak, mimo że płonęli, usiłowali wstać i maszerować dalej.

Głównodowodzący gwałtownie uderzył pięścią w łęk siodła - zaraz ból spowoduje, że wróci do realnego świata i w budzącym się mózgu w ciągu kilku minut stopnieją blednące plamy tego nocnego koszmaru... Gówno! Jak i poprzednio stoi na skraju wypalonego zapadliska na Polach Pelennoru, a jego wojownicy, gotowi iść za nim w ogień i wodę, zaraz rzucą się do bezładnej ucieczki, ponieważ to, co się dzieje, zupełnie nie podlega ich technicznemu rozumowaniu. Wtedy, nie zastanawiając się dłużej, uniósł nad głową jatagan i z grzmiącym okrzykiem: „Mordor i Oko!!!” pchnął swego argamaka w cwał, omijając szary szyk wojowników z jego prawej strony, ponieważ właśnie tu przeniósł się z jakiegoś powodu Dunadan w hełmie z opuszczoną przyłbicą.

Gdy głównodowodzący Armią Południe zbliżył się do falangi, koń jego nagle zarżał i, wspiąwszy się na tylne nogi, omal nie wyrzucił go z siodła. Dopiero teraz udało mu się dokładnie przyjrzeć wrogim wojownikom i zrozumiał, że liczni dzisiejsi „panikarze” nie łgali. Rzeczywiście miał przed sobą ożywionych zmarłych: szlachetne pergaminowe mumie ze starannie zaszytymi oczami i ustami; straszliwie wzdęci, oblepieni zielonkawym, sączącym się z otworów śluzem topielcy; szkielety w strzępach poczerniałej skóry, przyczyny śmierci których nie odkryłby żaden anatomopatolog. Martwi odwrócili się do niego i ciszę zakłócił niezbyt głośny, mrożący duszę dźwięk: tak charczy owczarek, zanim rzuci się na wroga i wczepi się w gardło. Głównodowodzący jednakże po prostu nie miał czasu na strach, gdyż od prawego tylnego skraju falangi już oderwało się z dziesięciu szarych wojowników, wyraźnie zamierzających odciąć mu drogę do znieruchomiałego Dunadana. Nie namyślając się długo, uderzył ostrogami swego konia.

Szeregi martwiaków przebył z zadziwiającą łatwością: okazało się, że są mało zwrotni i w walce jeden na jednego nie są groźni dla wojownika z jego umiejętnościami. Wisielec ze sterczącym na zewnątrz językiem i wytrzeszczonymi, na poty wypływającymi gałkami ocznymi, ledwo zdążył unieść miecz, gdy głównodowodzący błyskawicznym skrętem kiści w płaszczyźnie poziomej przeciął nadgarstek trzymającej broń ręki, po czym starannie rozciął go niemal na dwie połowy - po skosie od prawego ramienia w dół. Pozostali nie wiadomo dlaczego rozsunęli się na boki, nie usiłując go nawet zatrzymać. Dunadan zaś wyraźnie szacował - walczyć czy uciekać, ale w końcu podjął decyzję i, obnażywszy elficki miecz, zaczął się przygotowywać do starcia. Ach, to ty tak... Cóż, nie chcesz konno - niech ci będzie. Wykrzyknąwszy tradycyjne: „Broń się, szlachetny panie!”, dowódca Armii Południe zeskoczył z konia. Przez głowę przemknęła mu myśl, że przeciwnik jego raczej nie zasługuje na określenie „pan”. Falanga tymczasem odeszła już na jakieś sto jardów i wciąż się oddalała; siedmioro martwiaków znieruchomiało w pewnej odległości, nie spuszczając swych niewidzących oczu z pojedynkowiczów. Nastała martwa cisza.

W tej samej chwili głównodowodzący z niespodziewaną, zaskakującą nawet jego samego wyrazistością, uświadomił sobie, że ten pojedynek zadecyduje o losach nie tylko dzisiejszej bitwy, ale o wielu, wielu latach całego Śródziemia. I oprócz tego wewnętrzny głos z jakąś dziwnie błagalną intonacją wypowiedział: „Póki nie jest za późno - przemyśl położenie! Proszę cię, przemyśl!” Miał wrażenie, że głos ten starał się go ostrzec i nie wiedział jak. Ale przecież wszystko jest przemyślane! Obaj mają lekkie zbroje, a w takim układzie wygięty' jatagan zawsze jest o sto punktów przed prostym zachodnim mieczem; przeciwnik mańkutem chyba nie jest, nie przewiduje więc żadnych niespodzianek. Oczywiście, konno byłoby lepiej, ale nie bądźmy małostkowi... Co tu jeszcze jest do myślenia? Jak to się mówi: „Nalewaj do dna!”

Dunadan czekał, stojąc nieruchomo, i z niewiadomego powodu nie usiłował manewrować; kolana miał nieco ugięte, pionowo uniesiony miecz trzymał obiema rękami, rękojeść na wysokości pasa. Cała niedawna pewność siebie głównodowodzącego wyparowała. Szybko skrócił dystans do siedmiu kroków, zbliżył się niemal na styk do promienia pełnego wypadu przeciwnika z północy, i zaczął wykonywać zwody: w prawo, w lewo. Potem wykonał swój ulubiony mylący manewr - błyskawicznie przerzucił jatagan w powietrzu z prawej ręki do lewej - i z powrotem...

Straszliwie mocne uderzenie w plecy cisnęło nim o ziemię. Mimo wszystko udało mu się przekręcić na bok. „Kręgosłup cały...” Podniósł głowę i z obojętnością obserwatora, a nie uczestnika, skonstatował: „Tak, niedoceniałem ich... okazuje się, że martwiaki mogą poruszać się bardzo szybko, a co najważniejsze - bezszelestnie... Gady z północy”. Dziwne, ale udało mu się przyklęknąć na jedno kolano i oprzeć na jataganie jak na lasce. Otaczający go już ze wszystkich stron ożywieni wojownicy, zatrzymali się z uniesionymi mieczami w oczekiwaniu na komendę tropiciela. Ten jednakże, nie spieszył się: przesunął hełm na tył głowy i, żując słomkę, z zainteresowaniem przyglądał się pokonanemu wrogowi. Potem w ciszy rozległ się jego głośny, spokojny głos:

- Witam, dowódco Armii Południe! Wiedziałem, że przybędziesz walczyć jeden na jednego, jak to u was, szlachetnych, przyjęte. - Jego wargi wykrzywił pogardliwy uśmiech. - Obawiałem się tylko jednego: że nie zejdziesz z konia, moim śladem. Gdybyś został w siodle wszystko mogłoby potoczyć się inaczej... Cieszę się, że mnie nie zawiodłeś, „szlachetny panie”.

- Zwyciężyłeś, uciekając się do oszustwa.

- Głupcze! Przyszedłem tu, by wygrać wojnę i gondorską koronę, a nie jakiś durny pojedynek. Tulkas mi świadkiem - wiele razy bawiłem się ze śmiercią w chowanego, ale zawsze chodziło mi o wynik, a nie o samą zabawę.

- Zwyciężyłeś podstępem - powtórzył głównodowodzący, tłumiąc kaszel; krew z przebitych płuc wolno wypełniała jego usta. - Nawet rycerze zachodu nie podadzą ci więcej ręki.

- Oczywiście, że nie podadzą - roześmiał się Dunadan. - Ponieważ będą klęczeli przed nowym królem Gondoru. Zwyciężyłem w uczciwej walce, jeden na jednego - tak w każdym razie będzie zapisane we wszystkich kronikach. A po tobie nie zostanie nawet imię. Zatroszczę się o to. Albo, wiesz co? - znieruchomiał w pół słowa, szukając strzemienia. - Możemy zrobić to jeszcze ciekawiej: zapiszemy, że zabił cię karzełek, o-oo, takie małe coś... z owłosionymi łapkami. Albo baba... Tak, właśnie tak zrobimy.

Kończąc przemowę, wskoczy! w siodło i, wykonawszy krótki ruch do swoich wojowników, ruszy! za oddaloną już dość znacznie falangą. Tylko raz się odwrócił z niezadowoleniem - doganiają go już, czy nie? Ci jednak, ciągle jeszcze stali w tym samym miejscu, zgrupowani w kręgu, a ich miecze wzlatywały i opadały, niczym chłopskie cepy.

8

A bitwa tymczasem toczyła się swoim torem. Mordorskie oddziały rzeczywiście drgnęły i rozstępowały się przed szykiem martwiaków bez walki, jednakże w południowo-wschodniej części pola nie znalazły się inne oddziały koalicji zachodniej, które mogłyby wedrzeć się w wykonany przez Aragorna wyłom. Na dodatek potyczka przy zapadlisku wykazała, że nie można szarych uważać za „niepokonanych”: niezwykle trudno jest ich zabić, ale jednak można. A tymczasem falanga bez przywódcy maszerowała przed siebie póki przez czysty przypadek nie i zaszła w strefę dalekosiężnych stacjonarnych katapult przeznaczonych do ostrzału cytadeli Minas Tirith. Mordorscy inżynierowie nie stracili głowy i natychmiast otworzyli ogień zapalającymi naftowymi pociskami - ale nie naczyniami o pojemności trzech wiader, a beczkami na czterdzieści wiader. Pożerana przez straszliwe słupy ognia, nie widząc przeciwnika. który walił z osłoniętych pozycji, falanga tępo parła do przodu, z każdym krokiem wkraczając coraz dalej w strefę skutecznego rażenia, tak że gdy dopadł ich na spienionym koniu Aragorn i nakazał, natychmiastowy odwrót, formacja musiała tę śmiertelną drogę przebyć; raz jeszcze.

Tym razem straty były tak duże, że Dunadan postanowił, póki jeszcze nie jest za późno, przebijać się do sił głównych, na zachód, co zresztą, nie okazało się sprawą prostą. Orokueńska jazda otaczała nieźle przetrzepaną falangę niczym piranie, po mistrzowsku wyszarpywała martwiaki z szeregów - szczególnie z tylnych - odciągała na bok i tam metodycznie rąbała na drobne kawałki. Usiłując odbić schwytanych towarzyszy, szarzy wojownicy łamali swój szyk, co dodatkowo pogarszało ich i tak kiepskie położenie. W tym momencie należy uznać zasługi Aragonia. Potrafił on odtworzyć zwarty szyk i, odgryzając się krótkimi kontratakami, doprowadził mimo wszystko swoich wojowników do gondorskich pozycji, po drodze osobiście ściąwszy dwóch mordorskich oficerów. Okazało się jednak, że ostatnie sto pięćdziesiąt jardów musieli ponownie pokonywać pod ogniem polowych katapult. Ostatecznie do Gondorczyków przebiło się - niemal spowodowawszy ucieczkę własnych sojuszników - tylko kilkudziesięciu ożywionych wojowników.

Tak więc, szara falanga Aragorna praktycznie została wybita, jednakże swoje zadanie spełniła. Przykuwając uwagę, odciągnęła znaczne siły Mordoru, a przede wszystkim ich katapulty, bez których nie udałoby się zdobyć wewnętrznych umocnień Minas Tirith. Ważniejsze jednak było co innego: po śmierci dowódcy Armia Południe dała się wciągnąć w walkę „łeb w łeb”, na wzajemne wyniszczenie - wariant, który przy liczebnej przewadze przeciwnika z góry skazany był na przegraną. Tym niemniej, Mordorczycy walczyli umiejętnie i rozpaczliwie. Marcowy dzień chylił się ku końcowi, a koalicja nie mogła wykorzystać swej niemal dwukrotnej przewagi. Najważniejsze wydarzenia rozgrywały się na terenach w kierunku północnym, gdzie pancerne trolle i umbarscy łucznicy, pomimo olbrzymich strat, nie pozwolili Rohirrimom wedrzeć się na swoje pozycje obronne.

Eomer wolno jechał wzdłuż szyku rohańskiej i dolamrockiej jazdy, dopiero co wycofanej po kolejnej, już czwartej tego dnia nieudanej próbie szarży. Zresztą, określenie „szyk” niezbyt wiernie oddawało rzeczywisty widok - ponure zbiorowisko koni i jeźdźców, z których część była ranna, a wszyscy śmiertelnie zmęczeni. Eomer usiłował wyprostować przyłbicę swojego hełmu, wgiętą po uderzeniu haradrimskiej maczugi, gdy zameldowano mu, że w ostatniej potyczce między innymi padł również Theoden. Po zwycięskim isengardzkim pochodzie starzec ubzdurał sobie, że Eomer na pewno wykorzysta przyszłą sławę zwycięzcy Mordoru i pozbawi korony swego króla, a żeby do tego nie dopuścić należy trzymać młodzieńca pod stałą kontrolą. Z tego powodu król sam dowodził podczas rohańskiej wyprawy na południowy wschód, a przed samą bitwą w ogóle odsunął popularnego dowódcę od kierowania oddziałami. Król postanowił, że sam zwycięży w tej bitwie, bez, jak to określił, „smarkaterii” i, nie słuchając niczyich rad w dziedzinie taktyki, wykończył w bezsensownych atakach kwiat rohańskiego wojska, a teraz zginął również sam.

Eomer przejął dowodzenie. Przyglądał się ponurym szeregom Rohirrimów, marznących w przenikliwym marcowym wietrze. Czuł się jak lekarz, któremu łaskawie pozwolono zacząć leczyć, gdy chory wpadł już w śpiączkę. Najbardziej denerwowało go to, że armia Mordoru znajdowała się w takim samym, albo i gorszym stanie; doświadczenie i bezbłędne wyczucie stratega podpowiadały mu, że w tej chwili jedno błyskawiczne uderzenie może zdecydować o wyniku bitwy. Wyraźnie widział słabe punkty w obronnych pozycjach przeciwnika, dokładnie wyobrażał sobie, gdzie należy uderzyć i jak je rozwinąć, by osiągnąć powodzenie ciosu. Ale wiedział też coś innego: nie ośmieli się w tej chwili wydać swoim ludziom rozkazu „Naprzód!” Jest takie żelazne prawo: rozkaz można wydać tylko wtedy, jeśli jest się pewnym, że będzie wykonany, ponieważ inaczej runą podstawy, na których opiera się armia. A tych żołnierzy - czuł to z niezachwianą pewnością - nie da się już dzisiaj poderwać do ataku, rozkazy nie miały zatem sensu.

I wtedy zatrzymał konia. Kazał wszystkim zsiąść z wierzchowców - żeby samemu być lepiej widocznym - i zaczął taką oto, dość dziwną, jak na wojownika mowę:

- Wszyscy jesteśmy śmiertelni, chłopy. Jedni umierają trochę wcześniej, inni trochę później - co to, cholewa, za różnica? Według mnie, ciekawsze nawet od życia jest to, co się z nami stanie potem. Pewnie już zdecydowaliście - dowódca nasz zupełnie zwariował, znalazł sobie czas, żeby pogadać o życiu pozagrobowym. Ja jednak uważam, że akurat jest najlepszy czas. Kiedy jeszcze? Wszak jesteśmy ludźmi prostymi: „Jak w lesie żyję, to miód piję!” Skoro żyję, skoro udało się - to i nie będę o tym myślał aż do następnego razu... A opinie, chłopy, są różne, ale co do jednego jakby zgadzają się wszyscy: tam każdy powstanie według swojej wiary. Jednym słowem, jeśli ktoś myśli, że oto zgniło jego ciało i nic już na świecie nie zostało, prócz garstki pyłu, to właśnie tak z nim będzie. W innych wiarach są i gorsze rzeczy: będziesz na przykład do utraty tętna w postaci cienia szwendać się po podziemnym królestwie! Ale jeśli ja mam tak żyć, to już rzeczywiście, w cholewę, lepiej zgnić wraz z cielesną powłoką. Niektórzy zamierzają do końca czasu leżeć na zielonej trawce i w cudownym sadzie pić boski nektar i grać na lutni. Niezłe to, ale - jak na mnie - nudne trochę. Ale jest, chłopy, we wschodnich krajach wspaniała wiara, o której opowiedział mi kilka dni temu pewien wędrowny kaznodzieja. To znaczy - wiara sama w sobie jest fajna, serio mówię, ale tamtejszy raj... To jest właśnie coś dla mnie!

Rozejrzał się - niby słuchają - i ciągnął:

- Niebiańskie komnaty, w nich uczta - nie zrówna się z nią żaden królewski ślub! Wina jak ze skarbca, ale gwóźdź programu, chłopy, to hurysy! Dziewczyny, które zawsze mają osiemnaście lat, a uroda ich jest nie do opisania... O tym może się każdy przekonać dokładnie, ponieważ jedynym ich odzieniem jest złota bransoleta. No, a co do sztuki kochania, to na ziemi takich doskonałych kochanek nigdy nie było! Lecz jest jeden problem: droga do tych komnat rozkoszy stoi otworem tylko przed ludźmi, którzy przeżyli sprawiedliwe i bezgrzeszne życie. Mnie z wami - rozłożył ręce - nawet blisko nie puszczą...

Przez szeregi przemknęło słabe, ale wyraźne drżenie, zrodził się i zamarł szmer niezadowolenia, ktoś splunął głośno - tu też kant!

Ale Eomer podniósł rękę i ponownie nastała cisza, zakłócana tylko cichym szelestem ubiegłorocznej trawy.

- Dokładnie rzecz ujmując, nie puściliby, ale jest pewna furtka dla takich jak my, szaleńców. W tej wspaniałej religii każdemu, kto z honorem zginął w bitwie o słuszną sprawę - a kto ośmieli się stwierdzić, że nasza sprawa nie jest słuszna? - wszystkie grzechy zostają odpuszczone i automatycznie zostaje on przypisany do grona ludzi cnotliwych. Tak więc, jeśli ktoś postanowił wejść do tego raju drogą przyszłego bezgrzesznego życia - sztandar wam w ręce i wio, chłopy! Ja osobiście na takie coś nie mam nadziei, dlatego więc zamierzam dokonać znajomości z hurysami tu i teraz, jako ten, który zginął honorowo. Kiedy jeszcze pojawi się taka szansa? Tak więc zapraszam ze sobą każdego, kto może i chce, a pozostali - zostańcie na zdrowie!

Uniósł się w strzemionach i głosem grzmiącym jak grom zawołał gdzieś w górę, przyłożywszy do ust nabijaną metalem rękawicę:

- Hej, dziewczyny!!! Otwierajcie wasz niebiański burdel, choć jest już po godzinach! Przygotujcie się na przyjęcie trzech najlepszych pułków rohańskiej kawalerii. Stawiam swą głowę przeciwko złamanej strzale, że tych klientów nie zapomnicie do starości. Czas nam do ataku, tak więc będziemy tam u was na niebiesiech za jakieś dziesięć minut. Akurat macie czas się podmyć!

I stal się cud. Ludzie zaczęli otrząsać się z nieruchawości! W szeregach dał się słyszeć śmiech i wyszukane przekleństwa; z prawej flanki ktoś zapytał czy można od hurysy złapać trypra, a jeśli tak, to czy długo go leczą w tym raju? Tymczasem do Eomera zbliżył się dolamrocki książę Imrahil - urodziwy młodzian z czarnym wąsem, znany ze swych miłosnych wyczynów - i rzucił do młodziutkiego, purpurowego ze wstydu kawalerzysty, zamykającego lewą flankę: