Opowieści znad rzeki Hulan - Hong Xiao - ebook + książka

Opowieści znad rzeki Hulan ebook

Hong Xiao

4,3

Opis

Xiao Hong (1911‒1942) to jedna z najbardziej utalentowanych i najprzekorniej wyrastających ponad swoje czasy pisarek chińskich. Jej życie (opisane przez tłumaczkę, Magdalenę Stoszek-Deng w posłowiu) było krótkie, nader burzliwie i przeważnie nieszczęśliwe, ratunkiem jednak okazywała się literatura. To za sprawą wyjątkowego „zmysłu obserwacji i nieprzeciętnego pióra” (Lu Xun), Xiao Hong zaskarbiła sobie przyjaźń i szacunek największych ówczesnych pisarzy chińskich. Pisała bez przerwy, do utraty sił i kosztem sił – powieści, opowiadania, eseje, wspomnienia. „Opowieści znad rzeki Hulan” są jednym z jej ostatnich ukończonych utworów. Mao Dun w przedmowie nazwał je „poematem opisowym”, „kolorowym pejzażem” i „cyklem melancholijnych pieśni”. Sięgając po oszczędną i liryczną  narrację Xiao Hong udaje się w podróż w czasy dzieciństwa, buduje obraz zamkniętego świata rodzinnego domu, ale i miasteczka, w którym czas się zatrzymał, cesarstwo na dobre nie upadło, a tym bardziej nie spustoszyła go jeszcze rewolucja komunistyczna. Są tu wspomnienia okrucieństwa i czułości, brakuje moralizatorstwa, jest za to uważne spojrzenie na człowieka i kierujące nim pobudki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
2
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

呼蘭河 傳 (Hulanhe zhuan)

Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Maria Danuta Krajewska

KorektaWitold Kowalczyk

Projekt okładki i stron tytułowych

Wiktor Dyndo

Na pierwszej stronie okładki wykorzystano – za uprzejmą zgodą autora – pracę Mao Lizi Reconstructed Landscape, 2018, olej na płótnie.

Mao Lizi (ur. 1950) to jeden z najważniejszych współczesnych artystów chińskich. Był członkiem grupy artystycznej Xingxing (Gwiazdy), wykładał gościnnie w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Paryżu. Obecnie swój czas dzieli między Pekin i Paryż.

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021

© Copyright for the Polish translation by Magdalena Stoszek-Deng

Wydanie pierwsze, Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Książka dostępna także jako e-book

ISBN: 978-83-8196-263-6

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tuż po kolacji na niebie pojawiały się wieczorne zorze.

1.

Gdy nadchodziła zima, skuta mrozem ziemia pękała. Szczeliny długości kilku chi, niektóre długie nawet na zhang1, biegły wedle tajemniczego, nieodgadnionego wzoru: z południa na północ, ze wschodu na zachód i pojawiały się znienacka w przypadkowych miejscach. Gdy tylko zima brała świat w okowy, na powierzchni zmarzniętej ziemi pojawiały się spękania. Siarczysty mróz żłobił ją i rozsadzał.

Wchodząc do izby i strzepując z brody kryształki lodu, starsi mawiali:

– Ale dziś ziąb, aż ziemia pęka!

Kiedy woźnica, który wyruszył w drogę jeszcze przed świtem, aby – nieustannie poganiając konia i strzelając z bata – przebyć trasę sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu li2 –dotarł wreszcie do zajazdu, niebo ledwie zaczynało się rozjaśniać. Od progu zawołał do oberżysty:

– Niezły mróz! Tnie jak nożem!

W ciepłej izbie mężczyzna zdjął czapę z psiej skóry, wypalił fajkę i dopiero sięgając ręką po gorącą bułeczkę mantou, spostrzegł, że również i jego dłonie pokryły się siateczką małych pęknięć. Siarczysty mróz żłobił i rozsadzał także skórę.

W takim chłodzie wystarczyła chwila nieuwagi, by sprzedawca tofu, który od wczesnego ranka obchodził z towarem okolicę, zorientował się, że postawiony na ziemi kosz przymarzł tak, że nie dało się go podnieść.

Staruszek, który sprzedawał gorące mantou wprost z zawieszonej na plecach drewnianej skrzynki, także rozpoczął swój obchód wraz ze wschodem słońca. Tuż po wyjściu z domu szedł raźno i dziarsko pokrzykiwał, po chwili jednak zwolnił kroku. Poczuł się nagle, jakby go podkuto lub jakby niechcący nastąpił na krąglutkie jajko. To bryłka zmrożonego śniegu przyczepiła się do podeszwy buta i szło mu się teraz ciężko i niezgrabnie. Gdyby nie to, że bardzo ostrożnie stawiał kroki, mógłby się łatwo wywrócić… I tak też się w końcu stało. Gdy upadał, upuścił skrzynkę, z której – jedna za drugą – wyturlały się na ziemię bułeczki. Korzystając z tego, że staruszek nie zdążył się jeszcze pozbierać, przechodzień, który był świadkiem zdarzenia, chwycił kilka bułeczek i prędko się oddalił, pogryzając je. Gdy sprzedawca zdołał w końcu doprowadzić się do porządku, wyzbierać pokryte śniegiem bułeczki, włożyć je z powrotem do skrzynki i przeliczyć, z zaskoczeniem stwierdził, że ich liczba się nie zgadza. W ułamku sekundy pojął, co się stało. Krzyknął do nieznajomego, który, posilając się w najlepsze jego własnością, nie zdążył jeszcze odejść daleko:

– Niezły mróz! Aż się ziemia rozstąpiła i pochłonęła moje bułeczki!

Wzbudził tym wesołość innych przechodniów. Następnie zarzucił skrzynię na plecy i ruszył w dalszą drogę. Bryła zmarzniętego śniegu pod podeszwą zdawała się rosnąć i szło mu się coraz gorzej. Po chwili był już zlany potem, powieki pokrył mu szron, a brodę oblepiały coraz to nowe lodowe sopelki. Pod wpływem wydychanego powietrza szronem pokryły się również chroniące uszy klapy i przednia część sfatygowanej skórzanej czapy. Staruszek wyraźnie zwolnił i coraz bardziej niepewnie stawiał stopy, niczym ktoś, kto pierwszy raz w życiu mając łyżwy na nogach, siłą został wypchnięty na lód.

W którymś z obejść przemarznięty na kość piesek przez całą mroźną noc zanosił się szczekaniem, jakby ktoś żywym ogniem przypalał mu łapy.

Zrobiło się jeszcze chłodniej. Na skutek zimna popękał zbiornik na wodę. Zamarzła studnia. Nawiewany przez silny wiatr śnieg zdołał w ciągu nocy okryć domy twardą skorupą. Rano ze zdumieniem odkrywano, że nie da się otworzyć drzwi.

Z nastaniem srogiej zimy wszystko zmieniało swój kształt. Na szarym niebie można było zaobserwować przedziwne zjawiska, niczym po przejściu ogromnej wichury. Płatki drobnego śniegu całymi dniami wirowały w powietrzu. Z ust idących pospiesznie ludzi wydobywały się obłoczki pary.

Przez mroźne pustkowie pędził sznur dużych wozów, do których zaprzęgnięto po siedem koni. Wozy, ustawione jeden za drugim na kształt karawany, oświetlone były lampionami. Woźnice trzaskali w powietrzu batem, na niebie błyszczały gwiazdy Pasu Oriona. Po przebiegnięciu dwóch li końskie ciała obficie zrosiły się potem. Mimo dojmującego mrozu i zwierzęta, i ludzie rozgrzali się podczas jazdy. Konie przestały się pocić, dopiero gdy wzeszło słońce i zaprzęg dotarł do zajazdu. Natychmiast jednak ich ciała pokryły się warstwą szronu. Najadłszy się do syta, woźnice i ich zaprzęgi ruszyli w dalszą drogę.

Inaczej niż na południu, gdzie za każdą wioską była kolejna, na mroźnych pustkowiach, przez które pędzili, rzadko spotkało się ludzkie obejścia. Tu – patrząc w dal – można było dostrzec jedynie pas bieli, na horyzoncie nie było śladu osady. Jedynie polegając na własnej pamięci, podróżujący mógł ocenić, w jakim kierunku podąża. Na trasie wiodącej do pobliskiego miasta kursowały siedmiokonne wozy ze zbożem. W zależności od tego, co na nie załadowano, woziły na sprzedaż soję lub sorgo, a w drodze powrotnej – olej, sól i płótno.

Hulan było niewielkim i niezbyt gwarnym miasteczkiem, przez które przebiegały dwie główne arterie – jedna z południa na północ, a druga ze wschodu na zachód. Najważniejsze punkty – jubiler, sklepy: bławatny, herbaciany i te oferujące olej i sól, jak również apteka i gabinet dentystki, która leczyła zęby zgodnie z zachodnią medycyną – mieściły się na ich skrzyżowaniu.

Przed wejściem do gabinetu dentystycznego wisiał duży szyld z wymalowanym rzędem ogromnych zębów – każdy mniej więcej wielkości miarki do ryżu. W tak niewielkim miasteczku jak Hulan była to reklama co najmniej dziwaczna. Skonsternowani mieszkańcy nie byli pewni, co właściwie miała przedstawiać, tym bardziej że przed żadnym innym sklepem nie wisiało nic podobnego. Nad sklepem z solą umieszczony był jedynie prosty napis: „sól”, a nad sklepem bławatnym od niepamiętnych już czasów wisiały dwa skrawki materiału. Szyld nad apteką zawierał imię i nazwisko lekarza, który – nałożywszy okulary do czytania – w trakcie wizyt mierzył puls kobietom, sięgając ku spoczywającym na poduszeczkach, skierowanym ku niemu nadgarstkom. Ponieważ nazywał się Li Yongchun, to na aptecznym szyldzie widniało właśnie: „Li Yongchun” – i na tyle zapadło to w pamięć miejscowym, że gdyby nawet usunąć szyld, i tak wszyscy wiedzieliby, czyj to przybytek. Nie tylko zresztą mieszkańcy miasteczka, ale i przyjezdni ze wsi do perfekcji opanowali rozkład ulic i to, co się przy nich mieściło. Nie potrzeba było reklam ani innych sposobów przyciągnięcia uwagi. Jeśli brakowało oleju, soli czy materiału, wchodzili po prostu do odpowiedniego sklepu. A jeśli nie potrzebowali niczego, to nawet największy szyld nie zachęciłby ich do zakupów. Świetnym przykładem była właśnie sama dentystka i jej ozdobiony ogromnymi zębiskami szyld, który przyjezdni ze wsi uznali za coś przedziwnego. Zawsze przyciągał on spore grono zaintrygowanych gapiów, starających się dociec, cóż to takiego. Nawet gdyby któregoś z nich rozbolał ząb, to nigdy nie poszedłby do osoby, która stosowała „ekstrakcję z użyciem metod zachodniej medycyny”. Raczej udałby się do apteki Li Yongchuna, kupił dwa liangi cynowodu do possania w domu, i tyle! Bo te wymalowane zębiska były zbyt wielkie, zbyt cudaczne, nawet trochę przerażające. Toteż w ciągu dwóch, trzech lat, od momentu wywieszenia szyldu, przez drzwi gabinetu przewinęło się raptem kilka osób. W końcu dentystka nie miała wyjścia i żeby się utrzymać, musiała dorabiać jako akuszerka.

Oprócz wspomnianego skrzyżowania przez miasteczko przebiegały dwie ulice: pierwsza nazywała się Dong’er, druga – Xi’er. Obie biegły z południa na północ i ciągnęły się mniej więcej przez pięć, sześć li. Nie znajdowało się przy nich praktycznie nic godnego odnotowania, ot, kilka świątyń, kilka plackarni, kilka składów ziarna.

Przy ulicy Dong’er mieścił się jeszcze „ognisty młyn”, czyli młyn zasilany energią elektryczną. Otaczało go obszerne podwórze, a wysoki komin z czerwonej cegły górował nad okolicą. O młynie tym krążyło wiele opowieści – podobno nie wolno było do niego wejść ani niczego w nim ruszyć, bo gdyby go dotknąć, poparzyłoby człowieka na śmierć. W przeciwnym razie dlaczego nazywano by go „ognistym”? Dlatego właśnie, że w jego wnętrzu płonął ogień, a do obracania żaren ponoć nie trzeba było konia ani osiołka. Większość mieszkańców dziwiła się – skoro we wnętrzu jest ogień, to jakim cudem młyn nie płonie? Im dłużej nad tym rozmyślali, tym mniej rozumieli i tym większy mieli mętlik w głowach. Jak na złość, wstęp do młyna był wzbroniony. Podobno w drzwiach postawiono nawet straże.

Przy ulicy Dong’er były też dwie szkoły, jedna na południowym, a druga na jej północnym krańcu. Obie ulokowały się na terenach świątynnych – pierwsza w świątyni Króla Smoka, a druga – przodka założyciela. Obie były szkołami podstawowymi. W pierwszej, nazywanej „rolniczą”, hodowano jedwabniki, druga natomiast była zwyczajną szkołą powszechną. Ponieważ jednak miała klasę zaawansowaną, zwano ją „wyższą”. Mimo różnych nazw, miały ze sobą w gruncie rzeczy wiele wspólnego. Jedyną znaczącą różnicą było to, że z nastaniem jesieni, w „rolniczej” smażono na głębokim oleju jedwabniki, których starczało na kilka sycących posiłków dla nauczycieli. W „wyższej” nie było jedwabników, a jej uczniowie faktycznie byli wyżsi od tych z „rolniczej”. Ci rozpoczynali naukę od prostych znaków, takich jak: „człowiek”, „ręka”, „stopa”, „nóż”, „linijka”, a najstarsi z nich mieli nie więcej niż szesnaście, siedemnaście lat. W „wyższej” natomiast było inaczej. Pobierał tam nauki między innymi pewien dwudziestoczterolatek, który wcześniej nauczał cztery lata w prywatnej wiejskiej szkole i grywał na zachodnich instrumentach. Inny z kolei uczeń przepracował wcześniej dwa lata jako księgowy w składzie zboża.

W liście do domu pytał, czy Łysolkowi nadal dokuczają problemy z okiem. (Łysolkiem pieszczotliwie nazywał najstarszego, ośmioletniego syna). O młodszym synu i córce nawet nie wspominał, bo gdyby tak pytać po kolei o wszystkich domowników, list zrobiłby się strasznie długi, zwłaszcza że dzieciaków była już cała gromadka. Za to, jako głowa rodziny, uczeń „wyższej”, zawsze dopytywał o sprawy najistotniejsze, bo związane z gospodarstwem: „Czy najemca Wang zapłacił czynsz?”, „Czy soja się sprzedała?”, i inne temu podobne.

Uczniowie tacy jak on cieszyli się wysoką pozycją w klasie i nawet nauczyciel musiał się z nimi liczyć, bo przy najmniejszym niedopatrzeniu taki uczeń potrafił wstać i ze słownikiem Kangxi3 w ręku zapędzić nauczyciela w kozi róg, twierdząc na przykład, że znak 乾 w słowie oznaczającym wszechświat różni się od znaku 乾 w „suszonych warzywach”. Ten drugi powinno się zapisywać za pomocą 乾, a nie 乾4.

Przy ulicy Xi’er nie było ognistego młyna i mieściła się tam tylko jedna szkoła – medresa, ulokowana w świątyni boga miasta. Prócz tego ulica nie różniła się niczym od Dong’er – obie były równie szare i puste. Z rzadka tylko przejeżdżał nią wóz, wznosząc tumany kurzu, a po deszczu pokrywały ją błotniste kałuże.

Była tam również spora rozpadlina głębokości pięciu, może sześciu chi. W pogodne dni zalegające w niej błoto przypominało kleik ryżowy, ale wraz z opadem deszczu zmieniała się w koryto rwącej rzeki, uprzykrzając życie mieszkańcom najbliżej położonych domów. Błotna fala wdzierała się bowiem do środka i pokrywała wszystko grubą warstwą, a gdy woda w końcu opadała, pojawiały się roje dokuczliwych komarów.

W promieniach słońca woda w rozpadlinie powoli robiła się coraz czystsza, coraz bardziej klarowna, a jeśli nie padało przez miesiąc lub dłużej – całkiem wyparowywała. Na dnie pozostawało maziste czarne błoto, gęstsze od kleiku i bardziej lepkie niż klajster. Przypominało wyrabianą w wielkim kotle gumową masę – czarną jak smoła i oleiście błyszczącą. Złapałaby się w nią każda mucha i każdy komar, które miałyby nieszczęście się tam znaleźć. Kochające wodę jaskółki czasem omyłkowo przelatywały nad rozpadliną, a ich skrzydełka niebezpiecznie zbliżały się do błotnistej powierzchni, muskając ją niemal, o włos unikając pochłonięcia. Prędko zresztą stamtąd odlatywały, nie oglądając się za siebie. Inaczej było z końmi, które – wszystkie niestety – grzęzły, a wręcz całe się zapadały. Początkowo taki koń walczył jeszcze, szarpał się, po chwili jednak opadał z sił i pokładał się, co mogło się dla niego skończyć tragicznie. Zdarzało się to jednak rzadko, bo nieczęsto ktoś ryzykował przeprawę przez rozpadlinę wozem czy wierzchem.

Do większości niebezpiecznych sytuacji dochodziło w czasie suszy. Jeśli deszcz nie padał przez dwa, trzy miesiące, rozpadlina zmieniała się w niebezpieczną pułapkę. Mogło się wydawać, że największe zagrożenie stanowić będzie po obfitych deszczach, gdy woda wzbierała w niej niczym rzeka, głęboka na zhang, a może i więcej. Gdyby wówczas ktoś do niej wpadł, niechybnie postradałby życie. Mieszkańcy Hulan nie byli jednak głupi i zdawali sobie sprawę z ryzyka, dlatego nie było śmiałków, którzy próbowaliby się wówczas do niej zbliżyć. Jeśli jednak przez trzy miesiące nie padało, rozpadlina z każdym dniem wysychała coraz bardziej, aż w końcu zebrana w niej woda miała nie więcej niż dwa, trzy chi głębokości. Wówczas niektórzy odważni podejmowali ryzyko sforsowania jej wozem, a gdy im się to udało, w ich ślady szli kolejni. Po kilku takich przejazdach oba brzegi pokrywały się koleinami, póki nie trafiło na kogoś, kto biorąc je za dobry znak, z jeszcze większą brawurą porwał się na przejazd. Skąd miałby wiedzieć, że dno jest nierówne? Tamci przejechali, a jego wóz się wywrócił.

Umorusany jak nieboskie stworzenie woźnica wyczołgał się z błota, które pokryło go całego, również twarz, i spróbował wyciągnąć nieszczęsnego konia, leżącego w samym środku brei. Od razu pojawili się ludzie gotowi nieść pomoc w nieszczęściu. Uczestników zbiegowiska można było podzielić na dwie grupy. Pierwszą stanowili ludzie schludnie odziani w długie szaty uczonych. Ci nie spieszyli się z wyciąganiem pomocnych rąk, zwłaszcza że ręce te były równie schludne i nieskalane jak oni sami. Rozumie się, że były to osoby szlachetne, reprezentujące pewien poziom. Stali tylko na brzegu i patrzyli. Widząc, że zwierzę próbuje się podnieść, wołali dopingująco: „Heeeej-a!”, a chwilę później, gdy z powrotem zapadało się w błoto, dawali upust rozczarowaniu, wołając: „Uuu!”. Koń tymczasem przez chwilę rżał żałośnie, w niczym mu to jednak nie pomagało i nadal tkwił w błocie. Uznając, że nic ciekawego się tu już nie wydarzy, część tych gapiów rozchodziła się do domów. Bardziej skorzy do pomocy okazali się za to zwyczajni mieszkańcy miasteczka – sprzedawcy warzyw, murarze, woźnice. Ci podwijali nogawki spodni, zdejmowali buty i w kilku próbowali dźwignąć konia. Ostatecznie ich wysiłki spełzły na niczym. Biedne zwierzę już ledwo dychało. Przejęci ludzie poluzowali mu prędko uprząż i odpięli je od wozu, mając nadzieję, że koń, pozbawiony obciążenia, łatwiej stanie na nogi. Nic z tego! Jego łeb wystawał znad błotnistej mazi, uszy drżały, a chrapy gwałtownie wyrzucały powietrze. Na tak żałosny widok mieszkańcy najbliżej stojących domów szybko pobiegli po sznury i drewniane kije, którymi – spętawszy wcześniej konia – starali się podważyć jego ciało. Wykrzykiwali przy tym komendy jak przy stawianiu domu czy mostu. W końcu się udało. Koń na szczęście nie zdechł. Wyczerpany, legł na poboczu, gdzie podano mu nieco wody i obmyto łeb. Wokół nadal krążyły chmary gapiów. Na drugi dzień w całym miasteczku mówiono z przejęciem:

– Znów koń utonął w naszym grzęzawisku!

Choć nic takiego się nie wydarzyło. Tę podkoloryzowaną informację przekazywano jednak z ust do ust, inaczej bowiem rozpadlina nie wzbudzałaby odpowiedniego respektu.

Trudno zliczyć, ile wozów się w niej wywróciło. Z wyjątkiem okresu, gdy skuwał ją lód, wydawała się żywa: woda w niej wznosiła się i opadała, przybywało jej i ubywało. Niezmiennie stanowiła obiekt żywego zainteresowania miejscowych. Gdy poziom wody się podnosił, rozpadlina rzucała wyzwanie również pieszym, którzy tamtędy przechodzili. Starcom drżały nogi, gdy szli wzdłuż jej krawędzi, a przestraszone maluchy płakały wniebogłosy, jakby zobaczyły ducha. Po deszczu spieniona woda wzbierała po same brzegi czeluści i podmywała fundamenty pobliskich domów. Ci, którym przyszło się przez nią przeprawiać, gotowali się do tego jak do walki. Podwijali rękawy, zaciskali zęby, zbierali wszystkie siły, a gdy w końcu decydowali się ruszyć, za wszelką cenę usiłowali znaleźć oparcie w deskach elewacji najbliższego domu. Serca waliły im przy tym jak młotem, w głowach się kręciło, a przed oczami migały mroczki. Elewacja, jak na złość, była tak gładka, jakby stworzono ją specjalnie po to, by w kluczowym momencie zawiodła człowieka w potrzebie. Za nic nie udawało się znaleźć punktu oparcia! Na zadziwiająco równej powierzchni nie było ani jednego sęka, aż ludzie zachodzili w głowę, gdzie też rosną tak idealne drzewa. Po kilku minutach wytężonego wysiłku, z twarzą oblaną purpurą, spocony jak mysz przechodzień docierał jednak na drugą stronę. Za nim podążał następny: chwila wysiłku, nerwowych ruchów szukającej podparcia dłoni i… udało się!

Gdy już znaleźli się po drugiej stronie, niektórym ludziom błyskawicznie wracał dobry humor. Wołali do tych, którzy przeprawę nadal mieli przed sobą:

– Eee, to nic takiego! W życiu trzeba przejść kilka niebezpiecznych ścieżek!

Nie wszyscy jednak byli w tak znakomitym nastroju. Niektórzy bledli ze strachu, innym nogi odmawiały posłuszeństwa jeszcze dobrą chwilę po przejściu. Choć niebezpieczeństwo minęło, ci ludzie słabego ducha byli nadal wewnętrznie rozedrgani, a odchodząc, co jakiś czas oglądali się za siebie i obrzucali rozpadlinę wzrokiem, jakby mieli jej jeszcze coś do powiedzenia. W końcu jednak oddalali się bez słowa.

Pewnego dnia, po wielkiej ulewie, sprzedawca tofu rzucił się na pomoc dziecku, które wpadło do szczeliny. Gdy udało się je wyciągnąć, okazało się, że to syn dyrektora „rolniczej”. Wówczas rozpoczęła się ożywiona dyskusja. Ktoś powiedział, że dzieciak wpadł do grzęzawiska dlatego, że szkoła mieści się w świątyni, co obraża Smoczego Króla. Zesłał więc ogromny deszcz, by utopić chłopca. Ktoś inny twierdził, że nie, to raczej wina samego dyrektora, bo pozwalał sobie na niewybredne uwagi, a nawet opowiadał uczniom, że żaden Smoczy Król nie może zsyłać deszczu, bo nie istnieje! Czyż bóstwo mogło nie wpaść w furię, słysząc takie rzeczy? Dysząc żądzą zemsty, schwytało w swoje szpony dyrektorskiego syna. Jeszcze inni twierdzili, że to wszystko przez uczniów, którzy byli rozpuszczeni jak dziadowski bicz. Aż strach, co wyprawiali! Niektórzy wspinali się na głowę Smoczego Króla i zakładali mu słomkowy kapelusz! Gówniarze pozwalali sobie na coraz więcej!

– O, tylko poczekajcie! Smoczy Król to nie byle kto! Myślicie, że wam odpuści taką zniewagę?

Może w przypadku rykszarza, sprzedawcy warzyw czy innego śmiertelnika skończyłoby się na kopniaku, ale tu chodzi o Smoczego Króla!

– Myślicie, że pozwoli naigrywać się z siebie?

Ktoś dodał, że na własne oczy widział, jak uczniowie wkładali jedwabniki w smocze łapy. Jak mógłby puścić płazem coś takiego? Ktoś inny psioczył na szkołę, oburzał się, do czego to podobne? Nie ma co puszczać dzieciaków do „rolniczej”, ledwo się w niej znajdą, a już przestają widzieć różnicę między ludźmi a istotami nadprzyrodzonymi. Niektórzy zapowiadali, że zabiorą dzieci ze szkoły i nie pozwolą na dalszą naukę, bo z każdym kolejnym dniem psuła je coraz bardziej. Choćby i ostatnio! Dzieciak wystraszył się tak, że matka musiała odprawić rytuał wzywający duszę na powrót do ciała.

– A wiecie co gówniarz powiedział? Że to zabobony! Powiedzcie sami, co dobrego przyjdzie z takiej nauki?

Mówili, mówili i mówili, coraz bardziej odchodząc od tematu.

Po kilku dniach, kiedy woda opadła, znów można było bez przeszkód przechodzić, a ponieważ przez jakiś czas nie było deszczu, rozpadlina ponownie przyschła. I znów przejeżdżały przez nią wozy, które się wywracały. Znów konie wierzgały w błocie, znów w ruch szły sznury i kije. Podnoszono konia, wóz odjeżdżał, a później ktoś inny wpadał w tę samą pułapkę i wszystko zaczynało się od nowa. Trudno zliczyć, ile razy w ciągu roku powtarzał się ten spektakl. Nie znalazł się jednak nikt, kto by zaproponował, że może nawieźć ziemi i zasypać rozpadlinę.

Pewnego razu, gdy woda wezbrała, wpadł do niej pewien elegancki pan. Wyczołgawszy się na brzeg, rzucił:

– Wszystko przez to, że ścieżka jest tu za wąska i nie ma jak przejść! Trzeba wyburzyć ściany domów po obu stronach, od razu zrobiłoby się przestronniej!

Nie skończył jeszcze mówić, a mieszkająca w jednym z domostw staruszka wrzasnęła, że ścian nie wolno tknąć. Można by jednak posadzić wzdłuż nich szpaler drzew. Po deszczu ludzie mogliby się ich chwytać, żeby przejść. Jedni optowali za wyburzeniem, inni pochwalali sadzenie drzew, nie było jednak nikogo, kto by zaproponował wyrównanie rozpadliny.

Dalej tonęły w niej prosięta, topiły się psy i koty, jej ofiarami padały także kaczki i kury. Głównym powodem było to, że na powierzchni tworzyła się twarda skorupa. Gdy nieświadome stworzenia na niej przysiadły i gdy zdały sobie sprawę z zagrożenia, na ratunek było za późno. Już nie były w stanie się uwolnić. W ciągu dnia znalazł się zazwyczaj jeszcze ktoś, kto pospieszył im z pomocą, ale w nocy były zgubione. Starały się uwolnić, szarpały się i szarpały, aż w końcu opadały z sił i tonęły w bagnie. Często im bardziej się wyrywały, tym szybciej się to działo, zwłaszcza gdy błoto było odpowiednio gęste. Kiedy więc na rynku pojawiało się mięso, na przykład wieprzowina sprzedawana po wyjątkowo atrakcyjnej cenie, wszyscy przypominali sobie o istnieniu rozpadliny i zastanawiali się, czy znowu nie utopiła się tam świnia. Kto żyw, w te pędy leciał do sąsiadów, krzycząc:

– Idźcie szybko, mają tanie mięso! Szybciej, szybciej, bo za chwilę zabraknie!

Po powrocie do domu i dokładnym przyjrzeniu się mięsu, niektórzy nabierali wątpliwości. Dlaczego ma ono taki siny kolor? Czyżby świnia padła na pomór?! Po chwili dochodzili jednak do wniosku, że nie, to przecież niemożliwe. Więc we wszystkich domach smażono, gotowano w wodzie i na parze, we wszystkich obejściach zajadano się tanią wieprzowiną, która mimo wszystko nie smakowała tak dobrze jak zwykle. W głębi serca ludzie obawiali się, że zwierzę było chore. Z drugiej strony, mając takie wątpliwości, nikt by się chyba nie odważył jeść tego, a przecież jedzą. Wszyscy dochodzili więc do uspokajającego wniosku, że nie, ta świnia z pewnością utonęła.

W rzeczywistości ofiarą rozpadliny padły łącznie może dwie, trzy świnie, a potem przez kilka lat nic podobnego nie nastąpiło. Co do wieprzowiny, którą mieszkańcy regularnie spożywali, trudno powiedzieć, skąd się brała. Wiedział to chyba tylko Smoczy Król.

Pewien człowiek, choć sam twierdził, że mięso pochodziło z utopionej świni, mocno się po nim pochorował.

– Nie powinno się sprzedawać takiego mięsa na rynku, nawet jeśli świnia utonęła. W końcu to padlina! – marudził. – Gdzie są odpowiednie urzędy, skoro w biały dzień pozwalają na sprzedaż padliny?!

Ci, którym nic nie doskwierało, odpowiadali mu:

– Pleciesz! Wszystko przez to, że za dużo myślisz! Gdybyś zwyczajnie to mięso zjadł, nic by ci nie było. Spójrz na nas, jedliśmy, a wszystko z nami w porządku.

Zdarzały się też czasem dzieciaki z niewyparzoną buzią, które mówiły, że mama nie pozwala im jeść mięsa padłych świń. Takich dzieci nikt nie lubił. Wszyscy obrzucali je niechętnymi spojrzeniami i strofowali:

– Nie gadaj głupot!

Pewien chłopiec powiedział sąsiadce, że świnia, której mięso zjadła, na pewno była chora. Sąsiadka nie obruszyła się specjalnie, ale matka chłopaka, która była tego świadkiem, natychmiast spąsowiała na twarzy i go uderzyła. Uparty z natury dzieciak mimo to wołał nadal:

– Chora, chora, na pewno była chora!

Matka nie wiedziała, gdzie podziać oczy. Chwyciła stojący przy drzwiach pogrzebacz i trzasnęła nim syna po ramionach. Dzieciak z płaczem poleciał do domu. Prosto od drzwi rzucił się w ramiona siedzącej na kangu5 babci i zawodził:

– Babciu, babciu, świnia była chora, prawda? Mama mnie zbiła!

W pierwszym odruchu kobieta chciała pocieszyć skrzywdzonego wnuka, ale gdy podniosła głowę, zobaczyła, że babka Li z tego samego podwórka stoi w drzwiach i zagląda do środka. Dlatego chwyciła chłopaka za poły i wymierzyła mu kilka głośnych klapsów w pupę, pohukując:

– Będziesz dalej plótł, co ślina na język przyniesie?!

I biła go dopóty, dopóki babka Li z dzieckiem na ręku nie odeszła. Chłopaczek był już całkiem usmarkany i szlochał tak mocno, że nie dało się zrozumieć, co tam mamrotał o tych „chorych świniach”.

Podsumowując, grzęzawisko była dla mieszkańców błogosławieństwem z dwóch powodów: po pierwsze, częste wypadki z udziałem koni i wozów, utopiony drób i tym podobne zdarzenia dawały świetną okazję do gwarnych zgromadzeń, podczas których można było pofantazjować i się rozerwać. Po drugie – kwestia mięsa. Gdyby nie rozpadlina, któż jadałby mięso padłych na pomór świń? Jeść niby można, ale jak to uzasadnić? Przyznać przed samym sobą, że je się padlinę. Jakie to niehigieniczne! Na szczęście dzięki rozpadlinie problem rozwiązywał się sam, padłe z powodu choroby świnie zmieniały się w utopione, a zadowoleni mieszkańcy kupowali wieprzowinę. Dzięki temu, po pierwsze, mogli oszczędzić, a po drugie, nie musieli się martwić higieną.

2.

Poza rozpadliną na ulicy Dong’er nie było już nic ciekawego. Kilka młynów, kilka sklepików z tofu, kilka warsztatów tkackich, może ze dwie farbiarnie. Wszyscy zajmowali się swoją robotą, bez większego entuzjazmu, ale i bez zbędnych swarów. Ludzie chodzili spać i wstawali z kurami, a pory roku odmierzane były jedynie zmianą odzieży i dodatkową warstwą bawełnianej bielizny – w zależności od potrzeby – zakładaną lub zdejmowaną. Narodziny, choroby, śmierć – wszystko to przechodziło jakby bokiem.

Weźmy na przykład wdowę Wang, która sprzedawała kiełki soi na południowym krańcu ulicy. W jej domu u powały zatknięta była długa tyczka, na której zawieszono sfatygowany koszyk. Sięgała wysoko, niemal do poziomu metalowych dzwoneczków na dachu świątyni Smoczego Króla. Ich srebrzyste dźwięki roznosiły się w powietrzu z każdym podmuchem wiatru. Kosz wdowy Wang, chociaż uboższy o dźwięczne odgłosy, również kołysał się na wietrze. Mijał rok za rokiem, wdowa niezmiennie sprzedawała kiełki soi, a jej życie było spokojne i pozbawione znaczących wydarzeń. Aż nagle pewnego lata jej jedyny syn poszedł się wykąpać w rzece i utonął. Wiadomość o jego śmierci zelektryzowała społeczność i lotem błyskawicy obiegła wszystkie obejścia. Nie minęło jednak wiele czasu, a poruszenie ustało i wszyscy zapomnieli o całej sprawie – nie tylko sąsiedzi, ale także krewni i przyjaciele wdowy. Co do niej samej, to – choć po śmierci syna postradała rozum – nadal sprzedawała kiełki. Zdarzało się, że ukradziono jej towar, wybuchała wtedy histerycznym szlochem, czy to na ulicy, czy w przyświątynnym teatrze plenerowym. Gdy już wypłakała wszystkie łzy, uspokajała się i wracała do swego sennego trybu życia. Na widok wdowich łez sąsiadów i przechodniów ogarniało współczucie – na krótko jednak. Ludzie często tę samą miarę przykładają do wszystkich nieszczęśników, nieważne, czy chodzi o szaleńców, upośledzonych umysłowo, czy o innych wykolejeńców. W każdej wiosce, w każdym powiecie, w każdej gminie znajdą się tacy odmieńcy – kulawi, ślepi, obłąkani. W Hulan również było ich sporo, a że mieszkańcy zdążyli się na nich napatrzeć, biedacy nie ściągali już niczyjej uwagi. Czasem gdy ktoś wyjątkowo nie miał szczęścia, natykał się na któregoś z tych pokrzywdzonych w bramie czy teatrze plenerowym. W pierwszym odruchu wypadałoby okazać miłosierdzie i sypnąć groszem, ale jeśli się nad tym dobrze zastanowić, to na świecie jest przecież mnóstwo ludzi w równie fatalnej sytuacji i wszystkim nie sposób pomóc. Dlatego odwracano wzrok i szybkim krokiem odchodzono. A kiedy już ktoś się zatrzymał, to po to tylko, żeby na wzór bezrozumnych dzieciaków rzucić w biedaka kamieniem albo złośliwie pokierować ślepca do rynsztoka. Wszystkich tych nieszczęśników w Hulan określano wspólnym mianem huazi. Ich widok był na porządku dziennym. Gdy przed jakimś obejściem stado psów rzuciło się na kogoś, właściciel pytał:

– Kogo pogryzły?

– Jakiegoś huazi – odpowiadał służący.

I na tym się kończyło. Widocznie życie żebraka nie było warte ani grosza.

Szaleństwo sprzedawczyni kiełków nie sprawiło jednak, że zapomniała o tragedii, która ją dotknęła. Co jakiś czas chodziła do plenerowego teatru się wypłakać. Potem wracała do codziennej rutyny: jedzenia, spania, sprzedaży soi. Jej tryb życia pozostał niezmiennie monotonny i spokojny.

3.

Pomówmy o farbiarni. Tu również wydarzyła się tragedia, gdy podczas awantury o kobietę jeden z czeladników utopił drugiego w kadzi. O tym drugim nie warto w ogóle mówić, bo umarł, pierwszy natomiast trafił do więzienia z zasądzonym dożywociem. Na tym skończyła się cała sprawa. Gdy po kilku latach wspominano to zabójstwo, wydawało się, że chodzi o jakąś zamierzchłą przeszłość, jakby stało się to w poprzedniej epoce. Farbiarnia, która była miejscem zbrodni, nadal stała w tym samym miejscu (nawet feralna kadź ciągle była w użyciu), tkaniny zaś, które opuszczały jej progi, cieszyły się niesłabnącą popularnością w okolicy i nie tylko. Niebieskie służyły mężczyznom na bawełnianą zimową bieliznę, dzięki której niestraszne były nawet najsroższe mrozy, czerwone zaś – osiemnasto-, dziewiętnastoletnim pannom młodym na suknie ślubne. Krótko mówiąc, fakt, że pewnego dnia w farbiarni stracił życie człowiek, nijak nie wpłynął na funkcjonowanie świata.

W wytwórni tofu również zdarzyło się nieszczęście. Podczas bójki dwóch pracowników złamało nogę osiołkowi, który obracał żarna do mielenia soi. I choć szkoda strzępić język na zwykłego osła, to jednak należało o nim wspomnieć, bo to z jego powodu pewna kobieta (matka człowieka, który złamał mu nogę) oślepła na jedno oko od płaczu. Prócz tego warto nadmienić, że w wytwórni papieru zagłodzono na śmierć nieślubne dziecko. Nie ma jednak potrzeby mówić o tym więcej, w końcu chodziło przecież tylko o noworodka.

4.

Na ulicy Dong’er było również kilka sklepików oferujących przedmioty dla zmarłych.

Po śmierci dusza wędrowała w zaświaty. Z obawy, że zazna tam biedy, krewni zmarłego przygotowywali papierowe zestawy niezbędnych rzeczy, które następnie spalano. Zestawy takie obejmowały domostwa, konie, komplety ubrań. Były wśród nich przedmioty zapewniające dostatek i pomyślność, takie jak misy wypełnione drogocennymi skarbami, mityczne stworzenia wypluwające monety, złote i srebrne góry. Były również papierowe służące i pokojówki, kucharze, świniarze i cała reszta czeladzi. Była w końcu i drobnica: doniczki, zestawy do parzenia herbaty, psy i ptactwo domowe, a nawet papugi. Wszystko to wykonane z najwyższą starannością.

Była, na przykład, duża papierowa posiadłość, otoczona murem, zwieńczonym szklanymi dachówkami w kolorze złota. Główny budynek składał się z pięciu pomieszczeń, a poboczne – z trzech, wszystkie zbudowane z czerwonej cegły i pokryte zielonkawą dachówką. Posiadłość ta była jasna, rozświetlona i utrzymana w idealnym porządku. Zdawało się, że można w niej zaczerpnąć haust wyjątkowo świeżego powietrza. Na kwietniku, jedna za drugą, ustawione były doniczki, a w nich goździki, lilie, portulaki pospolite, chryzantemy. Wszystkie kwitły naraz, nie wiadomo było, czy to lato, czy jesień. Skoro portulaki i chryzantemy mogły dumnie prezentować się obok siebie, to może w podziemnym świecie nie obowiązywał podział na pory roku? Trudno powiedzieć.

Urzędujący w papierowej posiadłości kucharz był jak żywy, tylko sto razy schludniejszy od prawdziwego. Ubrany w fartuch, z białą czapą na głowie wyrabiał ciasto na makaron, jakby zbliżała się pora obiadu i danie miało zaraz wjechać na stół. Młody pastuch stał na dziedzińcu obok dużego białego konia, chyba czystej krwi arabskiej, o szlachetnej, prostej sylwetce. Gdyby go dosiąść, można by pędzić szybciej niż pociąg. Pewnie nawet najznamienitsi generałowie w Hulan nie dosiadali nigdy tak wspaniałego wierzchowca! Przy wozie stał duży muł o smolistoczarnym, błyszczącym umaszczeniu i nieruchomych oczach, wykonanych ze skorupek jaj. Obok niego był jeszcze drugi, mniejszy, też bardzo piękny, z oczami tej samej wielkości co u dużego. Wspaniale prezentował się kryty wóz, wyłożony czerwoną pikowaną tkaniną, załadowany po brzegi. Miał srebrne koła, a jego zadaszenie było do połowy podwinięte, tak że można było zajrzeć do środka. Elegancko ubrany, uśmiechnięty woźnica przysiadł na skraju wozu. Odziany był w misternie wykonaną niebieską szatę z popeliny, przepasaną fioletowym pasem, a na nogach miał czarne satynowe obuwie ze śnieżnobiałymi podeszwami. Wyglądało na to, że nie zdążył przejść w tych butach nawet paru kroków, tylko od razu wskoczył na wóz. Dumnie uniesioną głowę mężczyzny zdobiła czarna czapka z czerwonym czubkiem, on sam zaś rzucał wokół lekko pogardliwe spojrzenie. Gdyby dłużej mu się przyjrzeć, doszłoby się do wniosku, że wyglądał raczej na pana młodego niż na woźnicę. W obejściu kilka kogutów i paręnaście kur niby to dziobało ziarno. Kaczki były ciche, ich przeraźliwe kwakanie nie doprowadzało ludzi do szału. Pies przycupnął na progu i nieporuszony z oddaniem stróżował.

Wszyscy przychodzili podziwiać figurki i posiadłość i jednogłośnie je chwalili. Co biedniejsi, patrząc na nie, dochodzili nawet do wniosku, że zmarłym powodzi się lepiej niż im! Główny budynek posiadłości był kompletnie urządzony, w oknach wisiały nawet zasłonki. Było tam wszystko, czego potrzeba do szczęścia – stół, krzesła, stołki, naczynia. Był też zarządca z liczydłem w ręku, a obok niego księga przychodów i rozchodów, w której widniało, co następuje:

GorzelniaPółnocna jest dłużna 22 jiny6 alkoholu.

Rodzina starego Wanga ze Wschodniej Wioski pożyczyła 20 danów7 ryżu.

Wytwórca figurek glinianych z Wioski Białej Chorągwi uiścił w dniu wczorajszym czynsz za ziemię w kwocie: 430 diao8.

Ergezi z Wioski Białej Chorągwi zalega z uiszczeniem czynszu na łączną kwotę: 2000 diao.

Poniżej dopisano jeszcze: Dwudziesty ósmy kwietnia. Wynikało z tego, że powyższe zestawienie dotyczyło poprzedniego dnia, a stan na dzień dwudziesty ósmy kwietnia nie został jeszcze odnotowany.

Gdy patrzyło się na to wszystko, jasne było, że rozliczenia w zaświatach to nie przelewki! Skoro wyznaczono do tego specjalną osobę, to rachunki z pewnością prowadzono bardzo rzetelnie! Na pierwszy rzut oka widać też było, że pan domu musiał być zamożnym ziemianinem. W posiadłości panował ład i wszystko było na swoim miejscu – z wyjątkiem gospodarza. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że ta wspaniała rezydencja w ogóle nie ma właściciela. To wzbudzało w podziwiających ją ludziach uczucie pewnego niedosytu i niepokoju. Jeśli przyjrzeć się dokładnie, w oczy rzucało się jeszcze coś – na piersiach każdej z postaci, czy to służki, woźnicy, czy stajennego, zawieszony był arkusik papieru, na którym widniało imię. Na przykład przystojny, podobny do pana młodego woźnica miał na imię Długi Bat, stajenny – Chyży, a służącą – która w lewej dłoni trzymała fajkę wodną, a prawą machała kolorową chusteczką – zwano Przestrzegającą Cnót. Inna z kolei nosiła imię: Strzegąca Pokoju i Harmonii. Na zarządcę wołano Doskonały Rachmistrz, a na służkę podlewającą kwiaty – Kwiatowa Wróżka. Jeśli przyjrzeć się wystarczająco uważnie, można było dostrzec, że również imię konia zapisane było na jego zadzie i brzmiało Rączy Rumak. Pozostałe zwierzęta: muł, kury i kaczki były bezimienne. Natomiast karteczka z wykaligrafowanym nazwiskiem Starego Wanga, który wyrabiał makaron, trzepotała z furkotem przy każdym podmuchu wiatru. „Czy to nie dziwne nie znać imion własnych służących? Kto potrzebuje karteczek, żeby je spamiętać?” – zastanawiali się skonfundowani ludzie. Może zaświaty nie były jednak miejscem tak wspaniałym?

Mimo to znalazło się mnóstwo ludzi, którzy zazdrościli właścicielowi miniaturowej posesji. Panował w niej niezmącony najmniejszym nawet hałasem spokój, wszystko było schludne i uporządkowane. Były tam służące, tak jak w świecie żywych, i cały inwentarz, tak jak w świecie żywych, słowem – wszystko, co znano ze świata doczesnego, miało swój odpowiednik w zaświatach. Jeśli na ziemi jedzono makaron, czyniono to i w zaświatach. Jeśli podróżowano wozem – tam było podobnie. Kraina zmarłych niczym nie różniła się od świata żywych.

Nie było jedynie błotnistej rozpadliny z ulicy Dong’er. Wybrakowanych rzeczy w zaświatach nie potrzebowano.

5.

Taki właśnie asortyment oferowały mieszczące się przy ulicy Dong’er warsztaty wytwarzające przybory dla zmarłych. Pięknie wyeksponowane papierowe przedmioty cieszyły oko, ale wewnątrz samych warsztatów panował zazwyczaj niesamowity rozgardiasz. Na środku tonącej w skrawkach papieru podłogi leżała sterta słomy z sorgo. Przechodząc, można się było potknąć o rozerwane pudełka, jakieś puszki, pojemniczki z farbkami, miseczki z klejem, cienkie i grubsze konopne sznurki i mnóstwo innych, walających się tu i ówdzie rzeczy. Nieustannie trwały prace – przycinano to, co miało być przycięte, wiązano, co miało być związane. Nad wszystkim bez ustanku krążyły roje much.

Tworzenie postaci rozpoczynano od wykonania twarzy, które sklejano i rozwieszano na ścianach. Te twarze – męskie i kobiece – wisiały tam, wyczekując chwili, gdy będą potrzebne. Wówczas wystarczyło jedynie sięgnąć po nie ręką. Na słomiany szkielet nakładano ubranko, dodawano głowę – i już figurka nabierała ludzkiego kształtu. Aby zaś stworzyć pięknego konia, wystarczyło na chudziutki papierowy korpus nakleić paseczki pociętego białego papieru, który imitował końskie włosie. Robotą tą zajmowało się kilku nieokrzesanych, dość odrażających ludzi, którzy – choć potrafili wyczarować zachwycające, urocze figurki woźnicy, stajennego czy panny służebnej – sami prezentowali się zgoła odmiennie: bose czupiradła o wykrzywionych ustach i nieforemnych rysach. Aż ciężko było uwierzyć, że te cudne, filigranowe, niemalże obdarzone życiem postaci mogły wyjść spod ich rąk! Ludzie ci jedli byle co, nosili łachmany, spali w barłogu pośród porozrzucanych papierowych głów, koni i wozów. Na pracy w pocie czoła mijał im dzień za dniem. Żyli od jednej pory roku do drugiej, to zdejmując, to wdziewając dodatkowe bawełniane okrycie i nic nie było w stanie wybić ich z tej stagnacji – ani narodziny, ani śmierć, ani starość, ani choroba. Do narodzin podchodzili zgodnie z zasadą: „Będzie, co ma być” i zdawali się na opatrzność. Jeśli dziecko przeżyje, to dobrze, jak nie – trudno. Podobnie ze starością – komu oczy odmówią posłuszeństwa, ten oślepnie, komu uszy – trudno, przestanie słyszeć. Komu wypadną zęby i nie będzie mógł żuć, temu pozostanie przełykać kawałki w całości, a komu wysiądą nogi – zostanie inwalidą. Cóż można na to poradzić? Taka właśnie jest starość! Choroba? Czy wśród ludzi, których dieta składa się ze wszelkich rodzajów zbóż, znajdzie się choć jeden, który by nigdy nie zachorował? Śmierć? Tak, to faktycznie przykra sprawa. Syn płakał po ojcu, matka po śmierci syna, cała rodzina po stracie starszego brata. Śmierć bratowej opłakiwano w jej rodzinnym domu. Płacz trwał dzień, dwa, może trzy, a w końcu i tak trzeba było udać się za miasto, by wykopać grób i pochować zmarłego, a później wrócić do codziennych obowiązków. I wszystko toczyło się dawnym rytmem – w porze posiłku siadano do stołu, a wieczorem udawano się na spoczynek. Ktoś z zewnątrz nie domyśliłby się nawet, że rodzina ta straciła ojca czy brata. Oni sami przestali już go opłakiwać w zaciszu domowym, a żałoba wyglądała tak, jak było to przyjęte w tych stronach. Wszyscy mieszkańcy odwiedzali grób co roku w święto Qingming i zapalali trociczki. Część nagrobków była przywalona bryłami ziemi, inne się pozapadały. Odwiedzający cmentarz patrzyli, niektórzy wzdychali, inni pociągali nosem. Jeśli znaleźli się wśród nich najbliżsi krewni zmarłego – rodzice lub dzieci – to i płakali nad grobem. Płacz ten przypominał jednak odrabianie zadanej pracy domowej czy klepanie wiersza z pamięci – po wszystkim otrzepywali tyłek z ziemi i wraz z innymi kierowali się z powrotem do miasteczka, w stronę domu. Po powrocie wpadali w codzienną rutynę: opał, ryż, olej, sól. Rok schodził na klejeniu, myciu, cerowaniu, poprawianiu. Ludzie harowali od świtu do nocy, a wieczorem, kompletnie wyczerpani, padali na kang i zapadali w kamienny sen, pozbawiony zarówno koszmarów, jak i marzeń sennych. Czasem tylko z rzadka ktoś zazgrzytał zębami lub chrząknął przez sen i tak mijała im noc za nocą.

Gdyby ktoś ich zapytał, jaki sens ma życie, nie namyślaliby się długo, ale w charakterystyczny dla miejscowych sposób, bez zbędnych ceregieli, odpowiedzieliby:

– Człowiek żyje, żeby jeść i się ubrać.

Gdyby ich znów zapytać, co się dzieje po śmierci, odpowiedzieliby:

– Wszystko się kończy.

Dlatego też nie widziano nigdy, by sami dla siebie wykonywali papierowe rezydencje. Chyba nawet nie do końca wierzyli w istnienie zaświatów. Gdyby jednak takowe istniały i gdyby przyszło im otworzyć tam podobny sklepik, pewnie i tym razem musieliby od kogoś podnająć lokal.

6.

Prócz ulic Dong’er i Xi’er oraz ich skrzyżowania w Hulan było jeszcze kilka niewielkich hutongów9. Nie znajdowało się w nich zupełnie nic ciekawego – ani plackarni, ani sklepików z mahua10, które zazwyczaj lokowały się przy głównych ulicach. Nawet uliczni handlarze oferujący słodkie przekąski tanghulu11rzadko rozkładali tam swoje stoiska. Zdarzało się, że całymi dniami przez opustoszałe uliczki nie przewinęło się więcej niż kilku przypadkowych przechodniów. Nie działo się tam nic zajmującego, a życie mieszkańców toczyło się za zamkniętymi drzwiami domostw. W pokrytych strzechą podniszczonych budynkach składowano fasolę, która podsmażana i gotowana w sosie sojowym służyła za posiłek przez cały rok. Odizolowane hutongiwypełniał chłód.

Gdy na wschodnim skraju uliczki zjawiał się sprzedawca placków i zaczynał zachwalać towar, nawoływania niosły się aż na jej drugi kraniec. Słysząc to, wszyscy – nawet ci, którzy nie planowali nic kupić – wystawiali głowy przez okna i pytali o cenę. Czy słodkie mahua