Opowiadania z kluczem -  - ebook + audiobook

Opowiadania z kluczem ebook i audiobook

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Każde opowiadanie w tym tomie ma swój zamek. A pęk kluczy jest… w waszych rękach i głowach! Trzeba tylko umiejętnie dopasować jedno do drugiego. Odwagi! Miał ją Sherlock Holmes, Herkules Poirot, czy dziecięcy bohaterowie opisanych tu historii, to i wam jej nie zabraknie!

Gwarantowana satysfakcja i bezcenne doświadczenie, które może się wam przydać jeszcze nie raz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 20 min

Oceny
4,7 (12 ocen)
9
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paweł Beręsewicz Gdzie jest prababcia?

– Był łomot czy nie było łomotu? – półprzytomnie powtarzał w myślach lord Mortimer, zastanawiając się, czy podnieść zaspane powieki.

Listopadowy deszcz szemrał złowieszczo w ołowianych rynnach, a wiatr znad wrzosowiska nie tracił nadziei, że po tylu wiekach uda mu się wreszcie zdmuchnąć sczerniałe mury z dzikiego krajobrazu.

– Słyszałeś? – cicho spytała ciemność z drugiej strony łóżka.

– A ty słyszałaś?

– Chyba coś w gabinecie – szepnął wystraszony głos.

Lord Mortimer natychmiast oprzytomniał. Przez dwadzieścia lat małżeństwa nauczył się, że przeczucia jego żony bywają irytująco trafne. Usiadł na łóżku i wsłuchał się w mrok. Chrobot kołatka w drewnianym stropie, tykanie zegara i walące serce. Poza tym cisza.

– Zdawało nam się – mruknął i z ulgą opadł na poduszkę.

– Obojgu naraz? – nie ustępowała lady Cecilia. – A jak to włamywacz? Może lepiej sprawdzić.

Lord Mortimer jęknął na myśl o skazaniu choćby małego palca u nogi na chłód starego zamczyska, ale wiedział, że raz zasiany niepokój i tak nie da mu już zasnąć.

– No dobrze, pójdę – westchnął i wypełzł spod ciepłej kołdry.

Bose stopy bezgłośnie stąpały po miękkim dywanie, naoliwione zawiasy nie miały prawa skrzypnąć, dopiero zimne deski w długim korytarzu co któryś krok leciutko trzaskały. W połowie drogi poczuł, że nie jest sam. Szara sylwetka żony jak cień sunęła tuż za nim.

– Ciii! – położył palec na ustach.

Zatrzymał się przy drzwiach gabinetu. Już miał otwierać, kiedy powstrzymało go lekkie szarpnięcie za rękaw piżamy. Lady Cecilia odsunęła go delikatnie i przytknęła ucho do grubych dębowych desek. Po chwili jednak cofnęła się bez słowa i zrobiła mu miejsce. Położył rękę na klamce, nacisnął i pchnął. Blady półmrok, zaróżowiony gasnącym kominkiem, wylał się na korytarz.

Ostrożnie weszli do środka. Pstryknęło cicho i elektryczne światło wyczarowało z ciemności ciężkie mahoniowe biurko, rzędy regałów zastawione oprawnymi w skórę tomami i kolekcję olejnych płócien w masywnych złoconych ramach. Włamywacza nie było. Na podłodze przed kominkiem leżała za to przewrócona dwuskrzydłowa suszarka z podeschniętym praniem, a wokół niej tu i ówdzie pojedyncza skarpetka lub majtki.

– Ja już nie mam do niej siły! – wycedziła przez zęby lady Cecilia i tupiąc gniewnie, wyszła z gabinetu.

Chwilę później na końcu korytarza łomotała ze złością w zamknięte drzwi służbówki. Mary otworzyła z pewnym opóźnieniem. Włosy miała w nieładzie, wzrok błędny, a twarz wykrzywioną powstrzymywanym ziewaniem.

– Słuam, śnie pani – wybełkotała.

– Co to za hałasy w środku nocy? – spytała lady Cecilia.

Pokojówka wzruszyła ramionami.

– Jak śpię, to nie słyszę – mruknęła.

– No, no, tylko mi tu nie odszczekuj! – pogroziła palcem zirytowana pani domu. – A w ogóle to co to za pomysł wieszać pranie w gabinecie pana? I to jeszcze o takiej porze! A jak się coś przewróci, to podnieść trzeba! Czyste koszule na podłodze! Jak się pan potem ludziom pokaże?

Mary podsumowała tę listę pretensji imponującym ziewnięciem.

– U pana w gabinecie dobrze schnie, bo ciepło, a w reszcie domu ziąb – burknęła hardo. – Miałam zwinąć rano, zanim państwo wstaną. Co państwu za różnica, jak państwo nie wiedzą. A jak wieszałam wieczorem, to na podłodze nic nie leżało.

Lady Cecilia spojrzała na nią uważnie.

– Wieczorem wieszałaś? – spytała z namysłem. – A nie właśnie przed chwilą?

Wróciła do gabinetu mniej rozgniewana, ale za to bardziej zaniepokojona.

– Twierdzi, że od wieczora jej tu nie by… – zaczęła, ale urwała, bo w zachowaniu męża było coś dziwnego.

Siedział nieruchomo na brzegu biurka wpatrzony w jeden punkt, a za jego plecami przez uchylone okno sączył się wilgotny zapach listopadowej nocy.

– Co się stało? – spytała półgłosem.

Zamiast odpowiedzieć, powolnym ruchem głowy wkazał, gdzie ma patrzeć. Spojrzała i krew odpłynęła jej z twarzy. Przytulny kącik po lewej stronie kominka był pusty. Prababcia zniknęła.

Lady Rebecca, córka dwudziestego hrabiego Winstown, prababka lorda Mortimera, była piękną kobietą. Piękną i pełną energii. Żaden bal w okolicy, żadna gonitwa za lisem, żadna automobilowa eskapada nie mogły odbyć się bez jej udziału. Znane były rodzinne opowieści o tym, jak będąc jeszcze młodą panienką, zsuwała się nocą po rynnie, żeby w męskim przebraniu, wbrew surowym zakazom ojca, wybrać się na kaczki z wesołą kompanią młodych oficerów. Potem ani wiek, ani zmartwienia, ani żadna ze światowych wojen nie były w stanie zgasić jej radości życia. Dlatego kiedy umarła, mając sto lat i dwa miesiące, wszyscy uznali, że to stanowczo za wcześnie. Lady Cecilia znała słynną krewną męża tylko z opowieści. Widok urny z jej prochami stojącej w gabinecie na niskiej półce przy kominku początkowo trochę ją peszył. Wkrótce jednak przywykła do tego drobnego rodzinnego dziwactwa i wydając instrukcje służbie, poufale przypominała o „odkurzeniu prababci”.

Tajemnicze nocne włamanie i zniknięcie leciwej seniorki bardzo zasmuciło lady Cecilię. Nie mówiąc już o tym, że śmiertelnie ją przeraziło. Wróciła wprawdzie do łóżka, wdzięczna mężowi, który zaoferował, że sam się wszystkim zajmie, ale i tak nie mogła już zasnąć. Po co ktoś miałby porywać bezbronną prababcię? – myślała. Kto mógłby mieć w tym interes? Okup? Szantaż? Ponure rodzinne sekrety? Jej bujna wyobraźnia miała zajęcie do rana, kiedy to wreszcie z miasteczka dotarła wezwana nocą policja.

Komisarz Miller, niestary jeszcze mężczyzna w wytartych dżinsach i mocno powyciąganym polarze, rozpoczął śledztwo od rozpakowania kanapki z szynką i majonezem.

– Nikt nic nie ruszał? – spytał z pełnymi ustami.

– Ruszałam szczotkę do zębów, grzebień, łyżeczkę, czajnik – sumiennie wyliczała pani domu. – A mąż filiżankę, moją rękę, latarkę, klamkę w stróżówce i…

– A więc jest stróżówka – przerwał jej komisarz, wierzchem dłoni ścierając z wargi kapkę majonezu. – To może jest też stróż?

Pytanie to najwyraźniej trafiło w jakiś ukryty czuły punkt.

– No właśnie był! – z przejęciem powiedziała lady Cecilia. – Do wczoraj! Tylko że jakimś dziwnym trafem akurat tej nocy rozpłynął się bez śladu.

Dozorca Fred nie należał do ulubieńców pani domu. Pracował zaledwie od miesiąca i od początku nie budził jej zaufania. Była stanowczo przeciwna braniu go pod swój dach, ale jej mąż, lord Mortimer, jak zawsze zbył jej obawy pobłażliwym uśmieszkiem. Kiedy odkryli zniknięcie prababci, od razu próbowali go wezwać. Fred jednak zapadł się pod ziemię. Jego telefon milczał, a drzwi stróżówki były zamknięte na cztery spusty. Lady Cecilia nie potrafiła ukryć lekkiej satysfakcji.

Po skończonym posiłku komisarz Miller otrzepał okruszki uwięzłe w fałdach brązowego polaru i energicznie zabrał się do pracy.

– Pozwolą państwo, że moi ludzie zbadają teren – powiedział uprzejmie. – Ja natomiast, jeśli to możliwe, chciałbym obejrzeć miejsce zdarzenia.

Szerokimi schodami, pod bacznym okiem dostojnych przodków na portretach, lord Mortimer poprowadził gościa na piętro, a następnie długim korytarzem do masywnych drzwi gabinetu. Komisarz stanął pośrodku pokoju i przez chwilę rozglądał się uważnie, zapisując spostrzeżenia w starym wysłużonym notesie. Ostygły kominek, porozrzucane pranie, pusta półka, jeszcze niedawno zajmowana przez prababcię, ciężkie biurko, kubek na długopisy, uchylone okno z powiewającą firanką – nic nie umknęło uwadze bystrego obserwatora.

– Czy będąc dzieckiem, kiedykolwiek połknął pan monetę jednofuntową? – zapytał znienacka.

Przez twarz lorda Mortimera przemknął cień niepokoju.

– Monetę jednofuntową? Nie, chyba nie. To ważne dla sprawy? Nie, na pewno nie połknąłem.

– Tak też myślałem – mruknął komisarz, mierząc rozmówcę badawczym spojrzeniem. – Czy pańska prababcia miała jakichś wrogów?

Zdezorientowany gospodarz chrząknął nerwowo i z trudem przełknął ślinę.

– Czy ja wiem – powiedział niepewnie. – Nie, nikt mi nie przychodzi do głowy. Chyba że… ale nie, to nie może mieć znaczenia.

– Muszę wiedzieć – nalegał detektyw.

Lord Mortimer zawahał się, ale w końcu powiedział z wyraźnym ociąganiem:

– Właśnie sobie uświadomiłem, że moja żona nie znosiła tej urny. Mówiła, że to obrzydliwe trzymać coś takiego w domu.

– Rozumiem – mruknął komisarz i zapisał coś w notesie.

Potem rozmowa zeszła na pokojówkę. Wyglądało na to, że to ona jako ostatnia widziała prababcię i Miller chciał się o dziewczynie jak najwięcej dowiedzieć.

– Nie zdziwiło pana, że pański gabinet służy za suszarnię? – spytał, kiedy usłyszał pełną relację z wypadków ostatniej nocy.

Lord Mortimer pogładził się po brodzie, co było u niego oznaką zmieszania, i przyznał, że nigdy wcześniej prania w gabinecie nie widział. Komisarz pokiwał głową i zanotował w myślach, że musi koniecznie wypytać pokojówkę.

W godzinach pracy Mary była miłą i uśmiechniętą młodą panienką. Wezwana do gabinetu, dygnęła w progu i stanęła ze skromnie spuszczoną głową. W trakcie przesłuchania zeznała, że: „U lorda najlepiej schnie, bo w reszcie domu wilgoć i zimnica”.

– Państwo oszczędzają na ogrzewaniu – dodała. – Rozumie pan komisarz.

– Aż za dobrze rozumiem – gorzko uśmiechnął się Miller. – Czy wieczorem, wychodząc z gabinetu, zostawiła pani pranie na podłodze?

Dziewczyna aż poczerwieniała z oburzenia.

– Ależ co pan! – prychnęła. – Suszarka stała jak należy. To on musiał ją wywalić.

– Kto, jeśli wolno zapytać?

– No ten, co tę urnę gwizdnął.

Komisarz Miller przeszył ją przenikliwym spojrzeniem.

– A może to była ona? – powiedział, wolno cedząc słowa.

– Że co, że niby ja? – żachnęła się Mary. – W życiu! Spałam jak zarżnięta i żadne urny mi się nawet nie śniły.

Komisarz Miller uśmiechnął się pojednawczo.

– Nie jest pani jedyną kobietą w tym domu – zauważył.

Mary pokręciła głową tak energicznie, że jej biały wykrochmalony czepek przekrzywił się w stronę lewego ucha.

– O nie! Na pewno nie pani – powiedziała z przekonaniem. – Pani bardzo prababcię szanowała. Zawsze pilnowała, żeby była czysta i odkurzona.

– Ja nikogo nie oskarżam – uspokoił ją Miller. – A może zostawiła pani otwarte okno i przeciąg przewrócił suszarkę?

Ale i temu dziewczyna stanowczo zaprzeczyła, twierdząc, że co jak co, ale okna to ona zawsze sprawdza przed pójściem spać.

Poczyniwszy powyższe ustalenia, komisarz Miller dyskretnie dał lady Cecilii do zrozumienia, że nie obraziłby się, gdyby mu zaproponowano filiżankę herbaty, a mogłoby też być coś do niej. Rozparł się wygodnie w gościnnym saloniku na dole i raz po raz zerkał nad głową lorda Mortimera w stronę, z której, jak się spodziewał, powinna była nadejść herbata i gospodyni. Kiedy to nastąpiło, wsypał do filiżanki trzy łyżeczki cukru i z rozkoszą pociągnął pierwszy łyk.

– Czy pani, będąc dzieckiem, kiedykolwiek połknęła monetę jednofuntową? – spytał niespodziewanie.

Lady Cecilia wyglądała na zaskoczoną, ale niczego ponad to komisarz Miller w jej twarzy się nie dopatrzył.

– Nie – powiedziała. – Raczej bym pamiętała.

– Tak też myślałem – mruknął i szybko zmienił temat. – Czy na pewno jej nie było, kiedy weszli państwo do gabinetu?

Czy chodziło mu o monetę, czy o prababcię, a może o pokojówkę – tego lady Cecilia nie zdążyła ustalić, bo dalszą rozmowę przerwało wejście policjanta w mundurze.

– I co? Macie coś ciekawego? – spytał go Miller.

– Tak, panie komisarzu. Dwie rzeczy. Po pierwsze to. Leżało w trawie pod oknem gabinetu – mówiąc to, wyjął z kieszeni płaski ciemnozielony przedmiot przypominający elegancko opakowaną torebkę ekspresowej herbaty. Komisarz wziął „to” w dwa palce i podniósł nad głowę, jakby chciał się przyjrzeć pod światło.

– No, no, no! – powiedział. – Miętowa czekoladka. Czy ktoś z państwa takie jada?

Lady Cecilia z wrażenia najpierw zerwała się z krzesła, a zaraz potem z powrotem usiadła.

– After eight?! – zawołała. – To były ulubione czekoladki prababci! Prawda, kochanie?

Lord Mortimer sprawiał wrażenie, jakby pytanie żony wyprowadziło go z równowagi. Łypnął gniewnie spod oka i burknął zaskakująco niegrzecznie:

– A ty skąd możesz to wiedzieć? Przecież nawet jej nie znałaś.

– Ależ, kochanie – broniła się lady Cecilia. – Opowiadałeś mi, jak w czasie wojny sprzedała pierścionek z brylantem za pudełeczko miętowych czekoladek. Nie pamiętasz?

Znaczące chrząknięcie komisarza przerwało tę małżeńską wymianę zdań.

– A państwo? – spytał detektyw. – Chciałbym wiedzieć, czy państwo często jadają takie przysmaki?

Lady Cecilia odruchowo poprawiła fryzurę i w mgnieniu oka powróciła do roli uprzejmej gospodyni.

– Nie – uśmiechnęła się miło. – Mąż i ja w ogóle wystrzegamy się słodyczy.

Drugie znalezisko okazało się o wiele większe. Był nim Fred. Właściwie to wcale go nie znaleziono, tylko znalazł się sam. Podszedł do policjantów, żeby im opowiedzieć, co przytrafiło mu się w nocy. Otóż kiedy niezwykle sumiennie, jak to ma w zwyczaju, obchodził z latarką teren, którego zawsze z poświęceniem strzeże, został zaatakowany z tyłu i ogłuszony silnym ciosem w głowę. Kiedy się ocknął, zaczynało już świtać. Ledwie dowlókł się do swojej stróżówki i tam ponownie stracił przytomność. Gdy znów doszedł do siebie, zobaczył kręcących się policjantów i zrozumiał, że stało się coś złego. Poszedł natychmiast złożyć zeznania, żeby ktoś przypadkiem nie pomyślał, że zaniedbał swoje obowiązki albo, co gorsza, miał coś wspólnego z nocnymi zdarzeniami, podczas gdy on po prostu został ranny na posterunku i na pewno nie pił ani kropelki.

– A gdzie pana uderzono? – spytał komisarz Miller, kiedy Fred powtórzył mu swoje zeznania.

– O, tu! – żałośnie jęknął stróż, czule gładząc pokaźny guz na czubku głowy.

Kiedy wyjaśniło się, że biedny Fred został zaatakowany tuż pod oknem gabinetu lorda Mortimera, komisarz Miller zapisał coś w notesie i przestał zadawać pytania. Zgarbił się, znieruchomiał, przymrużył oczy i wpatrzył się w przestrzeń. W gościnnym saloniku lady Cecilii zapanowała cisza, jakby wszyscy obecni wstrzymali oddech, bojąc się choćby drgnieniem powietrza zakłócić idealną harmonię, której każdy wielki umysł potrzebuje do pracy. Czuli, że losy śledztwa właśnie się ważą.

W końcu ciałem detektywa wstrząsnął ledwie zauważalny dreszcz, a jego zmętniały wzrok wyostrzył się i zapłonął. Miller wyprostował się na krześle, jakieś słowo w notesie zakreślił zamaszystym kółkiem, wyrył w papierze potrójne podkreślenie, wydźgał głębokie kropy pod trzema wykrzyknikami i z hukiem zatrzasnął notatnik.

Znowu zapadła cisza i wszyscy wbili wzrok w usta komisarza, a on zanurzył je w filiżance i tajemniczo uśmiechnął się do herbaty.

Pierwszy nie wytrzymał lord Mortimer.

– I co? – spytał jak ciekawski dziesięciolatek.

– Ach, to państwo jeszcze się nie domyślili? – niezbyt przekonująco zdziwił się komisarz. – Przecież to wszystko jest zupełnie oczywiste.

– Oczywiste? – parsknął lord Mortimer. – W takim razie proszę nas łaskawie oświecić. Słucham. Kto porwał prababcię?

Komisarz Miller uśmiechnął się z pobłażaniem.

– Nikt – powiedział łagodnie.

– Nikt?

– Nikt. Sama odeszła.

– Ale przecież prababcia już od wielu lat nie żyje – wtrąciła się lady Cecilia. – Rozumiem, że wziął to pan pod uwagę.

– Naturalnie – obruszył się komisarz Miller. – Ani przez moment o tym nie zapomniałem. Lady Rebecca rzeczywiście miała kilka lat przerwy w życiu, ale teraz znowu ożyła. – Wszyscy zebrani patrzyli na niego w osłupieniu, a on ciągnął niezrażony: – Osoby z jej temperamentem nie znoszą rutyny. Potrzebują nieustannych zmian. Kilka lat w urnie w gabinecie szanownego pana to, bez urazy, niezbyt porywający sposób na życie. Na nieżycie również.

– A więc twierdzi pan, że ożyła? – spytał lord Mortimer, sam również mocno ożywiony.

– Oczywiście. Skoro w czasie zniknięcia w gabinecie nikogo nie było, nikt nie mógł jej pomóc, a żeby zniknąć bez niczyjej pomocy, musiała najpierw ożyć, prawda?

– A pranie? – spytała lady Cecilia.

– Zwaliła. Komuś, kto po tylu latach ożywa, można chyba wybaczyć drobną nieuwagę.

– A urna?

– Wzięła ze sobą. Trochę się z nią, przepraszam za niezbyt fortunne słowo, zżyła. Wyszła oczywiście przez okno. Nie pierwszy raz zresztą, jak wiadomo. Biedny Fred miał to nieszczęście, że wszedł jej w paradę. Wszyscy wiemy, jaka to energiczna niewiasta. Przy okazji upuściła miętową czekoladkę. Swoją drogą ciekawe, że tam, w zaświatach, też takie produkują. Muszę przyznać, że to nawet dość pocieszające.

Kiedy już wszystkie wątpliwości zostały rozwiane, komisarz Miller zaczął się zbierać do wyjścia. Uprzejmie, ale stanowczo wymówił się od zostania na obiedzie. Spieszył się bardzo, bo jego mały synek połknął rano monetę jednofuntową i trzeba ją było jak najszybciej odzyskać.

Sprawa zaginionej prababci ze skromnego wiejskiego policjanta uczyniła słynnego detektywa. Od tamtej pory o komisarzu Millerze napisano setki artykułów, przeprowadzono z nim niezliczone wywiady, zaproszono go do dziesiątek audycji telewizyjnych. Herkules Poirot mógłby mu buty wiązać, mówiono, Sherlock Holmes – herbatę parzyć i podawać na tacy. Popularność ta, przyznajmy, była całkowicie uzasadniona – naprawdę mało kto wpadłby na takie rozwiązanie. Było eleganckie, spójne, zaskakujące, a o tym, że nie całkiem prawdziwe, wiedziała tylko jedna osoba.

Osoba ta bynajmniej nie zamierzała prostować tych drobnych nieścisłości. Bo czy ktokolwiek za wszelką cenę dążyłby do prawdy, gdyby którejś nocy obudzony dziwnym hałasem przybiegł do gabinetu i pod przewróconą suszarką odkrył rozbitą urnę, w której w tajemnicy przed żoną przechowywał swoje ulubione miętowe czekoladki, sprytnie zabezpieczone historią o prochach prababci, a następnie, pozostawiony sam w pokoju, wyrzucił przez okno kłopotliwe dowody, raniąc przy tym stróża marmurową podstawką, i gdyby na dodatek, sprzątając nad ranem skorupy ze ścieżki, haniebnie przeoczył jednego after eighta?

Żeby lektura tego utworu nie była tylko stratą czasu, zakończę radą natury praktycznej. Wieszając pranie na rozkładanej dwuskrzydłowej suszarce, należy na głównej części umieścić spodnie i swetry, po bokach zaś – jako lżejsze – skarpetki i majtki. W ten sposób środek ciężkości wypada centralnie i suszarka jest bardziej stabilna. Jeżeli jednak z jakichś powodów decydujemy się umieścić skarpetki i majtki w środku, a swetry i spodnie po bokach, musimy pamiętać, żeby jedno ze skrzydeł suszarki nie było blisko kominka. W przeciwnym razie pranie po jednej stronie wyschnie szybciej niż po drugiej, a to może doprowadzić do zachwiania równowagi i w konsekwencji do prawdziwej katastrofy.

Katarzyna Ryrych Pod trzynastką

Odwracałem się właśnie na drugi bok, kiedy do pokoju weszła mama i delikatnie mną potrząsnęła. Niemożliwe, aby to był poniedziałek – pomyślałem. – Przecież wczoraj byłem na koncercie Waltorni, a te odbywają się w piątki!

Waltornia, o czym zapewne nie wiecie, jest moją sąsiadką i gdyby nie ona, byłbym jedynym dzieckiem mieszkającym w ponurej, starej kamienicy ledwie widocznej zza rozłożystych kasztanów. Waltornia jest duża i gruba i gra na skrzypcach, a przynajmniej tak mówią jej rodzice. Według mnie biedaczka męczy instrument, ale kiedy zaproponowałem jej coś bardziej odpowiedniego, obraziła się na mnie i przez kilka dni udawała, że mnie nie widzi.

Sam nie wiem, dlaczego się zaprzyjaźniliśmy… Może dlatego, że jestem długi i chudy i noszę podobnie niewdzięczne przezwisko – Patyczak. Razem wyglądamy naprawdę komicznie, ale Waltornia potrafi być o wiele lepszym kumplem niż niejeden chłopak. Chyba że próbuje zerwać mnie z łóżka wcześnie rano w sobotę. Bo, jak się okazało, to właśnie z jej powodu mama usiłowała ściągnąć ze mnie kołdrę.

– Patryk, wstawaj.

Walczyłem dzielnie, ale oczywiście mama wygrała.

– Wstawaj, Ola czeka na ciebie.

Westchnąłem i powlokłem się do łazienki. Przez uchylone drzwi kuchni dostrzegłem jadowicie różowy T-shirt Waltorni, która siedziała przy stole. Najwyraźniej była czymś poruszona, bo aż w korytarzu było słychać, jak chrupie solone orzeszki. Półśpiąc, założyłem dżinsy i koszulkę. Kiedy wkładałem skarpetki, zauważyłem, że znowu urosłem.

Powinienem mniej spać – pomyślałem, wychodząc z łazienki. Tego odkrycia dokonałem dzięki babci, która zawsze powtarza, że dzieci rosną w czasie snu.

– Nie zmrużyłam dzisiaj oka – poinformowała mnie Waltornia.

W odpowiedzi szeroko ziewnąłem.

– Nie masz pojęcia, co się dzieje!

– Gadaj – powiedziałem. Byłem tak śpiący, że krojąc bułkę, omal nie uciąłem sobie palca.

Waltornia ruchem głowy wskazała moją mamę, która próbowała znaleźć puszkę z kakao pomiędzy innymi podobnymi do siebie puszkami.

– No i nie ma – stwierdziła, otwierając puszkę z napisem „SÓL”.

– To pójdziemy i kupimy – zaproponowała Waltornia, mrugając do mnie porozumiewawczo.

– Nie masz pojęcia, co się tutaj dzieje! – powtórzyła, ledwie znaleźliśmy się za drzwiami.

– Co? – zapytałem nieco bezmyślnie, bo dopiero zacząłem się naprawdę budzić.

– Wprowadził się pod trzynastkę – szepnęła Waltornia, spoglądając w górę. – Pod trzynastkę, rozumiesz?

Mieszkanie numer trzynaście, znajdujące się na samej górze kamienicy, stało puste od niepamiętnych czasów. Ostatni lokator wyprowadził się, zanim się urodziłem, i z niewiadomego powodu nie pojawił się nikt na jego miejsce.

Poczułem, że przechodzi mnie dreszcz.

– Nikt nie wie, kto to? – zapytałem.

Waltornia pokręciła głową.

– Babcia Strąkowa też nie wie – dodała.

To było już co najmniej dziwne. Babcia Strąkowa wiedziała o wszystkich wszystko, nawet to, czego sami o sobie nie wiedzieli, jak mawia moja mama.

Waltornia rozejrzała się dokoła i kiwnęła ręką.

– Idziemy – szepnęła i na palcach zaczęła wchodzić na górę. Idąc za nią, nie mogłem wyjść z podziwu, że taka wielka, gruba dziewczyna potrafi poruszać się tak cicho. Ale Waltornia ma wiele zaskakujących umiejętności…

Zatrzymaliśmy się na ostatnim piętrze, na którym oprócz mieszkania numer trzynaście znajdowały się drzwi na strych.

– Czujesz ten zapach? – Waltornia poruszyła nosem. W powietrzu unosił się aromat fajkowego tytoniu, znany mi z dzieciństwa.

– Amfora – szepnąłem. Ten właśnie tytoń palił mój dziadek, którego pamiętałem jak przez mgłę, za to zapach rozpoznałbym na końcu świata.

– Czyli on, nie ona – stwierdziła mało odkrywczo Waltornia, bo ani ja, ani zapewne ona nie spotkaliśmy nigdy kobiety, która paliłaby fajkę.

Podłoga w mieszkaniu numer trzynaście zaskrzypiała niebezpiecznie blisko drzwi. Jednym susem dopadliśmy tych drugich.

Na strychu panował miły półmrok. Pachniało kurzem, którego złote drobinki wirowały w smugach słońca wpadających przez okienka w dachu. Kichnąłem.

– Cicho – syknęła Waltornia – bo nas zdekonspirujesz…

Zacisnąłem palcami nos. Tymczasem Waltornia rozglądała się po wnętrzu.

– Nietoperze – szepnęła, wskazując na linki do wieszania prania. To, co w pierwszej chwili wziąłem za wiszące na nich skarpetki, faktycznie okazało się być piątką śpiących stworzeń. – Nie rozumiem, czemu wszyscy się ich boją – na twarzy Waltorni pojawił się uśmiech.

– Bo się wkręcają we włosy – wyjaśniłem – ale tobie to nie grozi.

Włosy Waltorni były przycięte bardzo krótko, prawie jak u chłopaka.

– No i wampiry zamieniają się w nietoperze – dodałem.

Trudno jednak było przestraszyć kogokolwiek wampirami, bo wszystkie dziewczyny w szkole oszalały na punkcie Zmierzchu i co drugi kot albo szczur miał na imię Edward…

Waltornia uważnie przyjrzała się śpiącym nietoperzom i dotknęła jednego z nich palcem. Pogrążony we śnie nawet się nie poruszył. Za to poruszyła się klamka u drzwi.

Pociągnąłem Waltornię za ramię i wstrzymując oddech, schowaliśmy się za kominem.

Ktoś na chwilę wsunął głowę do środka, donośnie kichnął i zawrócił. Po chwili trzasnęły drzwi mieszkania numer trzynaście.

– Spadamy – powiedziałem i skradając się na palcach, wymknęliśmy się ze strychu.

– Kakao – przypomniała sobie Waltornia, kiedy znaleźliśmy się u mnie.

– Wyobraźcie sobie, że znalazłam.

Z kuchni wyszła mama. W uniesionej ręce triumfalnie trzymała puszkę z napisem „HERBATA”. No i po sprawie – pomyślałem.

– Ale nie myśl, że wywinąłeś się od zakupów – dodała, wręczając mi wiklinowy koszyk, z którym zwykła chodzić na rynek po owoce i warzywa.

– To mieszkanie musiał wynająć ktoś podejrzany – powiedziała Waltornia, wymachując koszykiem.

Truskawki, czereśnie, truskawki, czereśnie – powtarzałem w myślach.

– Nie widzę w tym niczego dziwnego – odparłem. – Jeżeli tyle czasu stało puste…

Waltornia zatrzymała się na środku chodnika.

– Wprowadził się w nocy. W NOCY – powtórzyła. – Kto normalny wprowadza się w nocy, hę?

– Niczego nie słyszałem – powiedziałem zgodnie z prawdą.

Waltornia pokiwała głową z politowaniem.

– Za to ja słyszałam. Tłukł się do drugiej. I wszystkie meble były czarne.

– To mają być dowody?! – parsknąłem śmiechem. – W nocy wszystko jest czarne!

Waltornia stropiła się nieco, ale postanowiła nie dawać za wygraną.

– Jeszcze wspomnisz moje słowa – powiedziała złowieszczo, zbliżając się do stoiska z owocami. – Po ile dzisiaj truskawki?

To właśnie za każdym razem wprawiało mnie w zdumienie. Przejść od tajemniczego lokatora (najprawdopodobniej przestępcy) do prozy życia… ale taka była Waltornia. Rzecz jasna, trudno było nie znać kogoś, z kim mieszkało się pod jednym dachem od zawsze, w dodatku w kamienicy, w której mieszkali sami starsi ludzie. Siłą rzeczy byliśmy skazani na swoje towarzystwo.

– Pycha – stwierdziła Waltornia, wpychając sobie do ust największą i najczerwieńszą truskawkę.

Na jedną chwilę widmo tajemniczego lokatora rozwiało się, żeby przypomnieć o sobie, gdy wchodziliśmy do bramy. Waltornia, pochłonięta jedzeniem truskawek, wpadła prosto na wychodzącego na ulicę osobnika.

Osobnik był wysoki, chudy i ciągnął się za nim zapach fajkowego tytoniu.

– A może tak jedno magiczne słowo? – rzucił w stronę Waltorni.

– Hokus-pokus – warknęła Waltornia i pognała na górę. Oczywiście zrobiłem to samo, nie chcąc pozostawać sam na sam z podejrzanym osobnikiem.

– To on! – wydyszała Waltornia, kiedy znaleźliśmy się w mieszkaniu. – Podejrzany typ, prawda?

Dla przyzwoitości pokiwałem głową. Prawdę powiedziawszy, nie zauważyłem niczego podejrzanego, ale nie miałem ochoty na sprzeczkę. Mieszkania – rozumowałem – od zawsze miały swoje numery. Jeżeli w budynku wypadało ich trzynaście, ktoś musiał na ten numer trafić. I nie było w tym nic niezwykłego, podobnie jak w tym, że ktoś palił fajkę.

Ale Waltornia kierowała się tym czymś, na co zawsze się powoływała: kobiecą intuicją.

Kobieca intuicja Waltorni sprawiła, że całe popołudnie przesiedzieliśmy na starej drewnianej skrzyni na strychu, nasłuchując, czy podejrzany sąsiad nie wraca do domu. Na schodach panowała jednak podejrzana cisza.

– Moi mili – powiedziała wieczorem moja mama – wiem, że wakacje to czas, kiedy można nareszcie robić to, co się chce, tylko czy przesiadywanie na strychu to jest właśnie to?

Wymieniliśmy z Waltornią głupkowate spojrzenia i każde z nas udało się do siebie.

Kładąc się do łóżka, zacząłem przeklinać chwilę, w której pomyślałem coś na temat snu. Przekręcałem się z boku na bok, ale sen nie nadchodził. Za ścianą w pokoju mamy zgasła lampka, pogasły też światła w kamienicy naprzeciwko, a ze strychu wyleciała cała eskadra nietoperzy. Obserwowałem, patrząc w otwarte okno, jak bezszelestnie krążą dokoła latarni, i myślałem o nowym lokatorze.

W końcu to wszystko zdenerwowało mnie do tego stopnia, że wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Powietrze pachniało akacjami, zza chmury wyglądał srebrny księżyc, a po ulicy, niby cienie, przemykały koty.

Kiedy zegar na wieży kościoła wybił głośno północ, oczy zaczęły mi się kleić i już miałem zamiar wrócić do łóżka, gdy na ulicy rozległy się czyjeś kroki. Spojrzałem w dół przez szparę w firance i znieruchomiałem.

Podejrzany lokator zmierzał środkiem ulicy w stronę domu, niosąc pod pachą coś dziwnego, co wyglądało…

Zamrugałem. Brama trzasnęła. Uszczypnąłem się w ramię, bo nagle zaczęło mi się wydawać, że śnię. Skoczyłem do judasza. Lokator z mieszkania numer trzynaście, szurając butami, przeszedł sobie przed moim nosem i powędrował na górę.

Wiedziałem, że piętro niżej czuwa Waltornia i że musiała zobaczyć to co ja, ale każda próba wyjścia z domu zakończyłaby się obudzeniem mamy. No i, rzecz jasna, wcale nie spieszyło mi się do spotkania z naprawdę niebezpiecznym osobnikiem…

– To było ludzkie ciało – powiedziała Waltornia, kiedy o siódmej rano otworzyłem jej drzwi.

Z jednej strony poczułem się lepiej, bo nabrałem pewności, że nie mam przywidzeń, z drugiej zaś zacząłem się naprawdę bać i gdy Waltornia zaproponowała, abyśmy ponownie ukryli się na strychu, nie zgodziłem się.

– Powinniśmy zawiadomić kogoś starszego albo policję – zaproponowałem, ale mój pomysł nie spodobał się Waltorni.

– To jest szansa dla nas – powiedziała. – Wyobraź sobie, co będzie, kiedy schwytamy groźnego przestępcę. Nikt nam nie podskoczy w szkole. Nie mówiąc o nagrodzie.

Oczyma wyobraźni zobaczyłem nasze zdjęcia w gazecie, setki internautów odwiedzających nasze profile na Facebooku… lajki… Wszystko to było bardzo kuszące, ale zdrowy rozsądek podpowiadał mi, aby mimo wszystko trzymać się wersji z udziałem policji.

– No dobra – powiedziała w końcu Waltornia. – Ale dopiero wtedy, kiedy będziemy mieli twarde dowody.

Pomyślałem sobie, że ciało, które widzieliśmy oboje na własne oczy, było aż nadto twardym dowodem, ale znałem też Waltornię. Wiedziałem, że nie ustąpi.

W kuchni zapanowało ponure milczenie i przerwała je dopiero mama. Ubrana w kwiecisty szlafrok wyjęła z lodówki dietetyczny jogurt i zaproponowała, abym udał się na strych powiesić koszulki, które wyprała poprzedniego dnia.

– A nie dałoby się na balkonie? – zapytałem.

– Wyblakną. – Mama zawsze miała gotową odpowiedź i była uparta podobnie jak Waltornia. – Przecież tam przez cały dzień świeci słońce.

– To wywrócę na lewą stronę – zaproponowałem.

Mama przyjrzała mi się tak, jakby zobaczyła mnie po raz pierwszy w życiu.

– Wydawało mi się, że lubicie przesiadywać tam, na górze – powiedziała.

– Czasami lubimy – Waltornia starała się załagodzić sytuację. – A właściwie dlaczego nie mielibyśmy tego zrobić? – dodała, patrząc na mnie.

W ten sposób powędrowaliśmy na strych. Starałem się wmówić sobie, że miska z praniem to wystarczające alibi na wypadek, gdybyśmy spotkali zwyrodnialca spod trzynastki, ale jakoś nie potrafiłem sam siebie przekonać, tym bardziej, że… rozmowa, jaką prowadził przez telefon nowy lokator, zmroziła nam krew w żyłach.

– Słuchaj no, Donat – z głosu nowego lokatora przebijało zdenerwowanie. – Musiałem zostawić tę rękę u ciebie. Nie mogłem jej zgubić.

Zapadła chwila ciszy, w której słyszałem bicie mojego serca tak głośne, jakby ktoś uderzał młotkiem w ścianę.

– Szef się wścieknie, zobaczysz – nowy lokator był coraz bardziej zdenerwowany.

Waltornia gwałtownie pociągnęła mnie za rękaw i prawie przewróciliśmy się, wpadając na strych.

– Poćwiartowali ofiarę – szepnęła – i zgubili jeden kawałek.

– Jest ich kilku – dorzuciłem. – Trzynastka, Donat i szef.

Waltornia przysiadła na zakurzonym kufrze.

– Wieszaj – szepnęła. – Ubezpieczam cię.

Powiesiłem koszulki, starannie omijając śpiące nietoperze, a Waltornia nie spuszczała oczu z drzwi.

– Szukaj! – wrzeszczał tymczasem nowy lokator. – Szukaj, bo cię zamorduję!

– Grozi mu… – szepnęła Waltornia. – Grozi denatowi.

– Donatowi – poprawiłem ją. – A to znaczy, że jeżeli Donat nie znajdzie ręki, to jest duże prawdopodobieństwo, że zostanie denatem.

Drzwi z naprzeciwka głośno trzasnęły, a na schodach załomotały nerwowe kroki.

– Spadamy…

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Marcin Szczygielski Tajemnica Świńca

Dostępne w wersji pełnej

Zuzanna Orlińska Głowa doktora Grimesby’ego Roylotta

Dostępne w wersji pełnej

Renata Piątkowska Dziurka od klucza

Dostępne w wersji pełnej

Anna Czerwińska-Rydel As pik

Dostępne w wersji pełnej

Tomasz Trojanowski Przestępca zawsze zostawia ślad

Dostępne w wersji pełnej

Dorota Combrzyńska-Nogala Cymbarka i stary pierścionek

Dostępne w wersji pełnej

Grażyna Bąkiewicz Pan Jaskóła i pan Ptak

Dostępne w wersji pełnej

Kazimierz Szymeczko Jeżozwierz

Dostępne w wersji pełnej

Małgorzata Strękowska-Zaremba Telefon do złodzieja

Dostępne w wersji pełnej

Grzegorz Gortat Co było do udowodnienia, czyli wzór Bilbordena

Dostępne w wersji pełnej

Beata Ostrowicka Skarb

Dostępne w wersji pełnej

Joanna Jagiełło Pocztówki

Dostępne w wersji pełnej

Kalina Jerzykowska Śledztwo przez sen

Dostępne w wersji pełnej

Barbara Kosmowska Romans w bordowe cętki

Dostępne w wersji pełnej

Paweł Wakuła Władca marionetek

Dostępne w wersji pełnej

Joanna Papuzińska Duch w sypialni

Dostępne w wersji pełnej

Opowiadania z kluczem

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka i ilustracje: Olga Reszelska

Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska, Aleksandra Różanek

Wydanie I ISBN 978-83-7672-373-0

Wydawnictwo Literatura, Łódź 2015 91-334 Łódź, ul. Srebrna [email protected] tel. (42) 630 23 81faks (42) 632 30 24www.wyd-literatura.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Marcin Kośka