Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
20 osób interesuje się tą książką
Mercedes Thompson znowu ma ręce pełne roboty. I jak zwykle - to nie jej wina. Przynajmniej nie do końca.
Kojot z natury nie przepada za śniegiem, a Mercy - mechanik samochodowy, pół-kojot i specjalistka od Końca Świata - tym bardziej. Ale kiedy brat potrzebuje pomocy, nie ma mowy o siedzeniu w domu pod kocykiem. To miała być krótka wyprawa do Montany. Samotna. Szybka. Bezproblemowa.
Taaa... Jak zwykle.
Zamiast tego trafia z ukochanym wilkołakiem - Adamem, Alfą całego stada - do odciętej od świata górskiej chaty. Zamieć, obcy ludzie, pradawna magia i katastrofa, która tylko czeka, żeby rozwalić pół planety. Brzmi znajomo? A to dopiero początek.
Bo Mercy, choć uparta jak sto diabłów, nie jest nieśmiertelna. A zło, które budzi się wśród śnieżnych pustkowi, nie zna litości. By przetrwać, będzie musiała wykorzystać nie tylko spryt i magię, ale i całą siłę tych, którzy gotowi są stanąć u jej boku.
Zima nadchodzi - a z nią coś znacznie gorszego niż mróz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Mojemu partnerowi w zbrodni – Danowi dos Santosowi, który rozumie, że obraz tworzy tysiąc słów. Dziękuję Ci, przyjacielu.
Mercy
Artefakt to przedmiot, który jest magiczny sam w sobie bądź wywołuje magiczny efekt. Przeważnie to drobiazgi typu szczęśliwy grosik czy kostur, który pomaga zagubionemu odnaleźć drogę do domu. Ale magia jest nieprzewidywalna i czasami działanie lub moc artefaktu ulega zmianie.
Większość przedmiotów magicznych została stworzona celowo, głównie przez pradawnych, ale potężne wiedźmy, czarnoksiężnicy oraz magowie również mają w tym swój udział. Niektóre artefakty powstają samoistnie. Samochód mojego przyjaciela Warrena, prezent od partnera, został podarowany z intencją, by ukochany był bezpieczny. Wóz sam z siebie nabrał mocy magicznej i usiłuje się o niego troszczyć. Czasem to wkurzające, ale przecież słodkie.
Ze Zbieraczem Dusz było podobnie – w każdym razie, jeśli chodzi o samorzutne pozyskanie mocy, bo do uroczości mu było daleko. Sierpa za dawnych czasów używano przy składaniu krwawych ofiar jakiemuś nieznanemu, zapomnianemu bogu. Gdy się na niego natknęłam, posiadał już świadomość oraz cel – sprowadzenie swego boga na most umarłych.
Zbieracz podziałał na mnie w jakiś sposób, wywarł wpływ na moją magię, na moją duszę. Sądziłam, że ten efekt przeminie wraz ze zniszczeniem artefaktu.
Jakże się myliłam.
CzerwiecMontana
Lato nie było jego ulubioną porą roku, ale stworzenie, znane miejscowym jako John Hunter, burze lubiło zawsze. Ta nadciągnęła w pełnej krasie, z grzmotami i błyskawicami, zmieniając jego chatę w przytulny azyl i dodając elementów perkusyjnych do wypełniającej ją muzyki.
Pochłodniało, rozpalił więc w kominku, a zapach płonącego drewna rozgrzewał na równi z ogniem. Choć akurat jemu zimno nie przeszkadzało.
Wyciągnął przed siebie nogi i przymknął oczy. Pies przysuwał się, pomrukując, aż jego wielki łeb znowu spoczął na prawej stopie Johna.
Obaj wsłuchiwali się w melodię, ale pies nie krzywił się, gdy muzyk zagrał sekwencję fałszywych nut.
– Mówiłem ci, że z harfą czy gitarą dają radę. A to jest całkiem do nich niepodobne. – Moment milczenia. – Może byłoby łatwiej, gdyby konstruktor tego czegoś potrafił grać na swoim wynalazku.
Rozbawiony John uniósł powieki i spojrzał na swego towarzysza.
Zwinne, zgrabne, choć brudne od pracy palce gościa poruszały się z gracją po strunach liry. Mężczyzna, ubrany w znoszone dżinsy i podarty T-shirt, wtapiał się we wnętrze w przeciwieństwie do instrumentu. Drewniane ramiona liry, pokryte srebrem i inkrustowane jasnobłękitnym turkusem, miały na końcach misterne rzeźbienia w kształcie wilczych albo psich łbów. Pudłu rezonansowemu nadano formę twarzy pięknej kobiety. Artefakt pasował bardziej do muzeum niż górskiej chaty.
– Magia nie ułatwia? – zapytał John.
Gość podniósł oczy, w których tańczyły szelmowskie iskry.
– Jeszcze tego nie wiesz? Magia nigdy niczego nie ułatwia.
GrudzieńMercy
Przed moim warsztatem stał garbus z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego. Spojrzałam na niego podejrzliwie, wchodząc do biura. W sumie nic nadzwyczajnego, ostatecznie specjalizowałam się w restauracji chłodzonych powietrzem volkswagenów, i to do tego stopnia, że ludzie przywozili je do mnie z innych stanów. Po prostu ten konkretny egzemplarz widziałam po raz pierwszy.
Inaczej bym go zapamiętała.
Schowałam torebkę do szuflady, zawiesiłam płaszcz na oparciu krzesła za kontuarem i weszłam do hali warsztatowej. Światło się paliło, a Zee gorliwie pracował. Musiał przyjść już jakiś czas temu, bo wielki piec zdążył nagrzać pomieszczenie do temperatury przyjaznej ludziom.
Zanurzony po łokcie w komorze silnika Zee przeklinał po niemiecku. Wyglądał jak żylasty staruszek, siwy, łysiejący i z małym brzuszkiem. Dzięki mocy iluzji pradawnych w niczym nie przypominał Mrocznego Kowala z Drontheim, twórcy wielu śmiercionośnych broni, który swego czasu wykorzystywał je do szlachtowania władców, świętych oraz każdego, kto nadepnął mu na odcisk. Obecnie pracował na nieco ponad etat w warsztacie, którego był niegdyś właścicielem, pomagając mi reperować samochody.
– Właściciel tego garbusa na placu ma niezłą fantazję – powiedziałam, zakładając kombinezon roboczy.
Zee mruknął i postukał w błotnik porsche 930, nad którym pracował od trzech dni. Klasyk, czerwony metalik, z doskonałym pinstripingiem ze srebrzystym odręcznym napisem „Widowmaker” po stronie kierowcy. Na drzwiach pasażera, tuż pod lusterkiem bocznym, namalowano czarną wdowę mniej więcej wielkości pięści, zaś nitki srebrnej pajęczyny, na której siedziała, zostały przedłużone na cały prawy bok.
– No tak, ale ten porsche to dzieło sztuki i każdy wie, że dziewięćsettrzydziestkę nazywa się wdoworobem. Ale po co, na niebiosa, na masce jaskrawofioletowego garbusa malować wielkie oko?
Zee, który wrócił już do grzebania w silniku, wydał z siebie kolejny pomruk.
– Nie żeby fiolet sam w sobie nie pasował do garbusa, bo pasuje – ciągnęłam. – Dwoje oczu mogłoby wyglądać ciekawie, nawet uroczo, jeśli byłyby bajkowe i radosne. Ale nie jedno obłąkańcze oczysko na środku. To makabryczne.
– To wstyd tak traktować stare, porządne autko – przytaknął Zee. – Spojrzałaś na rejestrację?
Coś w jego tonie poruszyło mnie na tyle, że aż wyszłam na to zimno, żeby zobaczyć personalizowane tablice garbusa: STF00R.
Musiałam pomyśleć, zanim połączyłam napis, kolor i oko, co w sumie kojarzyło się z piosenką o pożeraczu fioletowych ludzi.
Wróciłam do warsztatu i pracy.
– Myślisz, że pożera latających fioletowych ludzi? Czy fioletowych ludzi? A może po prostu ludzi? – zapytałam jakieś dwadzieścia minut później.
– No to narobiłaś – burknął pradawny. – Lepiej milcz, jeśli nie masz nic mądrego do powiedzenia.
Wyszczerzyłam się i zabrałam do roboty.
Zee pękł pierwszy, ale do południa już oboje nuciliśmy tę głupią piosenkę. Godzinę później postanowiłam zmienić nasz repertuar i zaintonowałam pierwszą linijkę „Itsy Bitsy Teenie Weenie Yellow Polka Dot Bikini”. No i nasza wewnętrzna zacięta płyta zyskała drugą piosenkę.
Telefon zadzwonił, gdy Zee próbował walczyć za pomocą „It’s a Small World”, co było oszukiwaniem.
– Warsztat samochodowy Mercy – wyrecytowałam.
– To ja. Mary Jo. – I po chwili: – Muszę z kimś o czymś porozmawiać i myślę, że to ty jesteś tym właściwym kimś.
Świat się kończył. Mary Jo chciała ze mną porozmawiać. Może pożeracz fioletowych ludzi zmienił orbitę Ziemi? Albo to, albo zamarzło piekło.
O osiemnastej w grudniu było ciemno nawet mimo zapalonych latarni. Byłam już trochę spóźniona, bo wstąpiłam do domu, żeby się przebrać. Chmury zasnuły gwiazdy, pozostawiając zamgloną plamę księżyca, który niedawno był w pełni. Śnieg padał z nieba wielkimi płatami, co zdarzało się tylko przy temperaturze idealnej. Z takiego lepiło się najlepsze bałwany. Osiadał też mokrymi plackami na przedniej szybie i czepiał się wycieraczek, przez co skrzypiały.
Mary Jo poprosiła, żebym się z nią spotkała. Na umówione miejsce jechałam z tym przyjemnym uczuciem satysfakcji w brzuchu, jakie miewałam po trudnym, ale udanym polowaniu.
Z Mary Jo może się nie przyjaźniłyśmy, ale pozostawałyśmy w życzliwych stosunkach, przynajmniej dopóki jej Alfa nie włączył mnie do watahy w roli swojej towarzyszki. Nie ona jedna miała mu za złe, że przyjął kogoś, kto zmienia się w kojota, lecz z całą pewnością była główną rozgrywającą w antykojociej drużynie stada.
Z początku starałam się ignorować jej niechęć. Sprawami watahy zajmował się wyłącznie Adam, a wszystko zdawało się działać lepiej, kiedy się nie wychylałam. Ukrócił wszelkie czynne przejawy wrogości wobec mnie, a to, co niektóre wilki sobie o mnie myślały, nie miało znaczenia.
Jednak teraz sprawy miały się inaczej. W wyniku moich działań stado wzięło na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo każdej istoty przebywającej na naszym terytorium. Do tego wszystkiego musieliśmy to robić jako wataha niezależna.
Marrok, który stał na czele wszystkich wilkołaków w tej części świata, obawiał się, że nasze poczynania mogą wciągnąć resztę w prawdziwą wojnę. Dlatego nas odciął. Jako wataha autonomiczna, niezrzeszona (cóż za okropnie przyziemne słowo na opisanie głębokich więzi fizycznych i mentalnych, które spajały wilkołaki tworzące stado) w najgorszym wypadku ucierpielibyśmy tylko my. Na przykład gdyby pradawni starli nas z powierzchni ziemi. Albo gdyby ludzie wybili nas co do jednego. Albo wiedźmy. Czy też wampiry. Albo jakieś inne paskudztwo, na które się dotąd nie natknęliśmy. W każdym razie zasięg szkód byłby ograniczony i ewentualny konflikt nie przerodziłby się w wojnę międzygatunkową.
Teraz byliśmy zdani sami na siebie i zdecydowanie przytłoczeni. W związku z tym nie mieliśmy czasu na wewnętrzne spory i głupie rozgrywki – zanadto zajmowało nas gaszenie jednego pożaru za drugim. Dlatego tak mi zależało, żeby naprawić szkodę wywołaną włączeniem mnie do watahy.
Jako towarzyszka Adama wzięłam na siebie część obowiązków wynikających z obrony naszego terytorium. Celowo brałam najgorsze zadania z tym związane i za każdym razem starałam się, żeby pomagała mi Mary Jo. Ona z kolei z każdą wspólną akcją traciła nieco niechęci do mnie. Dwa dni wcześniej walczyłyśmy z rybopodobnym, zębatym stworem, który postanowił się zagnieździć na jednej z wysepek rzecznych.
Gdy Mary Jo go w końcu zabiła, niezidentyfikowany potwór wodny eksplodował, zmieniając się w chmarę miniaturowych kopii swojej gigantycznej wersji. Do tej pory miałam na nogach ślady ukąszeń. Ale po zlikwidowaniu wszystkich istotek Mary Jo przybiła mi piątkę.
Nie tylko ją spomiędzy niechętnych mi wilków wybierałam do paskudnych misji. Nic nie łączy lepiej niż wspólnota niedoli. Adam twierdził, że odkąd zaczęłam wprowadzać swój plan w życie, więzi stadne zdecydowanie się zacieśniły.
Po drodze na spotkanie pomyślałam nawet, że może mogłabym delegować część tych uciążliwych zadań również na innych. Byłoby miło.
Gdy droga, którą jechałam, skręciła na zachód w kierunku Blue Bridge, zadzwonił telefon. Wiszący most znacznie skracał trasę, ale najpierw został uszkodzony podczas potyczki z trollem, a następnie pewien pradawny dokończył dzieła zniszczenia. Odbudowa, o ile nie wystąpią nieprzewidziane opóźnienia, miała zakończyć się na wiosnę, a tymczasem i tak już zakorkowany Blue Bridge stał się głównym połączeniem między Kennewick i Pasco.
Tego wieczoru postanowiłam jechać vanagonem. Wyprodukowany w zeszłym stuleciu, został wyposażony w odtwarzacz CD, ale nie w bluetootha. Jako właścicielka małego biznesu oraz towarzyszka Alfy wilkołaczej watahy musiałam odbierać telefony. Problem rozwiązałam za pomocą klasycznego zestawu słuchawkowego.
Gdy po raz pierwszy założyłam opaskę z mikrofonem na drucie, Jesse, moja pasierbica, wywróciła oczami.
– Dzwonili z call center, że brakuje im jednego z zestawów. Weź, kup sobie słuchawki dokanałowe, Mercy, później mi podziękujesz.
Jednak maleńkie wkładeczki i praca mechanika to nie było dobre połączenie – w każdym razie nie sprawdzało się w moim przypadku. Straciłam trzy komplety i doszłam do wniosku, że zestaw za dwadzieścia dolarów, który działa nawet po praniu, to jednak lepsze rozwiązanie.
Dzwonek zabrzmiał dwa razy, zanim udało mi się założyć ustrojstwo i je włączyć.
– Mercy, słucham.
Odpowiedziało mi milczenie.
Znałam tę ciszę. Oddech uwiązł mi w gardle, ponieważ moja przepona uznała, że najlepszą opcją jest ucieczka od tego, co nas tak straszy.
Co mnie straszy.
Zmieniłam operatora i numer. Aktualny mieli tylko członkowie stada i rodzina. Nie było mnie w żadnej bazie, a na umowie widniały dane Kyle’a, chłopaka Warrena.
Oczywiście to mogła być pomyłka czy nieudane połączenie automatyczne. Liczyłam, że zaraz usłyszę jakąś „Susan”, która z silnym akcentem zaproponuje mi rozmowę o mojej karcie kredytowej. Ale tak naprawdę wiedziałam, kto to.
Sekundy upływały, a moje serce z każdą przyspieszało. Powinnam się rozłączyć, bo znajomy odezwałby się już do tej pory. Ale się nie rozłączyłam. I tak zaraz zadzwoniłby ponownie.
Wycieraczki znów zapiszczały, więc je wyłączyłam. Ktoś na mnie zatrąbił. Żeby nie tamować ruchu, skręciłam gwałtownie w prawo, na moment zjeżdżając na niewłaściwy pas. Postanowiłam się zatrzymać. Zaparkowałam przy placu komisu samochodowego.
– Jak miło, że do nas dołączyłaś – wyszemrał Bonarata, Władca Nocy.
Nie było go tutaj. Ale przywołałam jego wizerunek, przydając mu cech charakterystycznych bardziej dla Osiłka Numer Trzy ze starego filmu o mafii niż wampira, który rządził w Europie i z tego, co udało mi się ustalić, wszędzie, gdzie miał ochotę przejąć władzę. Niecałe dwa miesiące wcześniej walczył z Adamem i go pokonał. Mnie również, ale ja jestem zawodnikiem wagi piórkowej, natomiast przez dziesięć lat, odkąd znałam Adama, nie widziałam, żeby ktoś zwyciężył go w walce. Bonarata nawet się przy tym nie spocił.
Jeśliby tego chciał, z łatwością zabiłby nas oboje. Ale nie, uznał, że woli się zabawić naszym kosztem, urządzając sobie okrutną grę. Postanowił uczynić ze mnie przykład, ponieważ mu uciekłam, a tym samym go skompromitowałam. Liczyłam, że będzie to fatalny błąd Bonaraty, ale to miało się okazać dopiero, gdy rozgrywka się skończy. W ten czy inny sposób.
Te telefony miały mi przypominać, że nie zapomniał o swojej obietnicy.
Ręce mi się trzęsły i oddychałam zdecydowanie za szybko. Bonarata przerażał mnie bardziej, niż sądziłam, że to możliwe. Przysiągł zabić każdego, kogo kocham, i wierzyłam, że jest do tego zdolny. Ale to nie stanie się dzisiaj, napomniałam się w duchu. Dzisiaj, w tej chwili, musiałam się opanować, bo inaczej Adam zauważy, że coś jest nie tak.
Wyszłam z domu, gdy przygotowywał się do zdalnego zebrania firmowego ze wspólnikami z Nowego Meksyku, podczas którego mieli omówić jakieś prawne kwestie wojskowe. Z tego, co wiedziałam, sprawa wyglądała groźnie, w grę wchodziła śmierć ludzi. Wymagała poruszania się po bardzo cienkiej linie i powściągania emocji. Adam świetnie sobie radził z lawirowaniem po niebezpiecznych wodach, nieco gorzej szło mu z emocjami. Nie musiał akurat teraz dowiadywać się o tej rozmowie.
W razie telefonu od Bonaraty miałam to zgłosić, żebyśmy mogli namierzyć, skąd dzwoni, a ponieważ nie udało się to podczas ostatnich dwudziestu razy, wątpiłam, że teraz będzie inaczej.
Słyszałam w słuchawce oddech, drżący, płytki, jak u królika osaczonego przez lisa. Taki królik wie, że zbliża się śmierć, ale nie ma pojęcia, kiedy nastąpi. Jednak Bonarata, jak każdy wampir, nie musiał oddychać. A nawet jeśli to robił, to z pewnością nie w ten sposób. To oznaczało, że Władca Nocy kimś się posłużył.
To miał być jeden z tych gorszych telefonów.
Za pierwszym takim rozłączyłam się, a kilka godzin później dostałam płytę CD z nagraniem tego, co zrobił po tym, jak przerwałam połączenie. Na końcu stwierdził, że jeśli będę słuchała, on będzie bardziej skłonny do okazania miłosierdzia, a jeśli nie, urządzi sobie prawdziwą zabawę. Ode mnie zależało, jak długo potrwają cierpienia jego ofiary.
Jeśli to miała być jedna z tych sesji, to musiałam zrobić coś więcej, niż tylko zachować spokój, inaczej Adam rzuci w diabły sprawy zawodowe i przypędzi mnie ratować, choć nie groziło mi bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Z towarzyszem łączyły mnie dwie więzi: ta czyniąca mnie częścią watahy dorzecza Kolumbii, której przewodził, oraz partnerska, bardziej prywatna. Potrafiłam je zamknąć, tak by ograniczyć do minimum przepływ informacji. Adam pokazał mi, jak to zrobić.
Rozumiał, że przynależność do watahy mogła czasami przytłaczać kogoś, kto wcześniej prowadził życie samotnika. Niekiedy rozpaczliwie potrzebowałam pobyć sama. Adam o tym wiedział i nauczył mnie, jak zapewnić sobie tę przestrzeń pomimo nierozerwalnego połączenia z nim i z watahą. Oraz ze Stefanem, wampirem.
Ponieważ w mojej duszy istniało jeszcze jedno połączenie. Stefan był bardzo subtelny. Podobnie jak Adam zdawał sobie sprawę, że jeśli będzie trzymał mnie zbyt mocno, odgryzę sobie mentalną łapę, żeby się wyzwolić. Ale nie martwiłam się, że Stefan dowie się o tym telefonie, bo połączenie z nim zwykle trzymałam szczelnie zamknięte, a on do tego przywykł.
Tyle że kiedy po wyciszeniu więzi stadnej i partnerskiej zostałam porwana do Europy, Adam nie znosił już z takim spokojem chwil mojej separacji, choć nadal mnie wyczuwał. Musieliśmy rozwiązać to inaczej.
Adam miał wcześniej żonę, ale to ja byłam jego pierwszą towarzyszką. To dla obojga z nas powinno oznaczać zmaganie się z pewnymi wyzwaniami, lecz Adam stał na czele watahy, jeszcze zanim się w ogóle urodziłam, a to dawało mu ogromną przewagę. Więź partnerska różni się od tej stadnej, jednak mówiąc w przenośni, zasady obu zostały spisane w tym samym języku. Lepiej ode mnie rozumiał magię rządzącą tego rodzaju połączeniami i znalazł taki sposób na zapewnienie potrzebnej mi przestrzeni, który nie wywoływał w nim lęku.
Nazywał to zacienianiem więzi.
– Nałóż na kanał warstwy zasłon, dopóki nie uzyskasz żądanej przezierności – powiedział, a ja odkryłam, że instrukcja obsługi jest pełna metafor. Ta dawała mi skuteczne narzędzie. Zamiast zakręcać kurek, ucinając przepływ, odgradzałam się cienkimi, elastycznymi welonami. Metoda działała, dopóki nie zastanawiałam się zbyt dociekliwie, z czego zrobione są te zasłony.
Siedziałam w starym samochodzie wystraszona, zziębnięta i zacieniałam więź, aż pozostałam sam na sam z wampirem. Za pośrednictwem telefonu, napomniałam się. Tylko za pośrednictwem telefonu.
Nagły, ostry dźwięk sprawił, że drgnęłam. Potrzebowałam chwili, żeby pojąć, że rozległ się w słuchawce.
Możliwe, że był to policzek, bo zaraz po nim nastąpił bolesny jęk. A potem płacz. Nie taki, jakim dziecko domaga się uwagi, bo tego rodzaju płacz jest pełen nadziei. Ktoś wykaże troskę. Pomoże w trudnej sytuacji. Ten był jej całkiem pozbawiony.
Większość telefonów Bonaraty przebiegała bez słów. Dobiegały mnie tylko odgłosy miejsca – ulicy czy lasu, czy też budynku. A potem się rozłączał.
Ostatnim razem jego ofiarą był mężczyzna. Tydzień po tym dostaliśmy paczkę z Rumunii. Zawierała części ciała. Adam prześledził jej drogę aż do placówki, z której ją nadano, lecz tam nikt nie pamiętał ani nadawcy, ani samej przesyłki.
Wtedy zmieniłam numer i telefony się urwały. Potrzebował ośmiu dni, żeby zdobyć namiar na mnie.
Powinnam się rozłączyć. Doskonale to wiedziałam. Nie mógł mnie zmusić, żebym odebrała kolejne połączenie. Nie mogłam jednak zostawić tego człowieka, może nawet dziecka, sądząc po głosie, samego z wampirem.
– No już, już – zagruchał znajomy, głęboki głos. Moje tanie słuchawki nie oddawały tej głębi, którą miał na żywo. Ale to nie ujmowało mu straszności. Czułam, że muszę pilnie nasłuchiwać, żeby przewidzieć, skąd nadejdzie cios.
Przycisnęłam słuchawkę mocniej do ucha i przekaz stał się odrobinę wyraźniejszy.
– Boisz się? – zapytał z lekkim rozbawieniem, które nie zniknęło, gdy powtórzył pytanie po francusku. – Tu as peur, ma petite?
– Oui – padła odpowiedź. Dziewczynka. Starsza, niż myślałam w pierwszej chwili. Choć ta wiedza w niczym mi nie pomogła.
Szybki, urywany oddech wskazywał, że dziewczynka dawno już przekroczyła granicę strachu. Podobnie jak ja. Tak bardzo się o nią bałam, a w żaden sposób nie mogłam jej pomóc.
Zakryłam usta dłonią, żeby nie wydarł się z nich żaden dźwięk. Nie chciałam dać Bonaracie tej satysfakcji.
– Bon. – To powiedział szeptem.
Pisk przypominał bardziej miauczenie kociątka, a zaraz po nim nastąpił wysoki jęk. Siedziałam jak skamieniała, wsłuchując się w mlaskot, który towarzyszył wampirzemu żerowaniu.
Trudno powiedzieć, na jak długo tak zamarłam, zanim usłyszałam cichy chrzęst, a potem głuche uderzenie ciała o twardą powierzchnię. Bonarata zabronił wampirom zabijania ludzi, na których żerowały. Ale to nie znaczyło, że nie zdarzały się przypadkowe zgony. Ofiary śmiertelne wsadzali do rozbitych samochodów albo topili. Czasami grzebali w nieoczywistych czy trudno dostępnych miejscach.
Bonarata jednak nie trzymał się ustalonych przez siebie reguł. No niesamowite.
Czasami cisza bywa bardzo głośna.
Kilka sekund później się rozłączył.
Wciągnęłam drżący oddech i zapewniłam siebie, że to, co się stało, to nie moja wina. Problem w tym, że wcale nie byłam o tym przekonana. Może gdyby Bonarata nie postanowił uczynić z mojego życia piekła, ta dziewczyna żyłaby długo i szczęśliwie. A może od zawsze była skazana na los pokarmu dla wampirów.
A może to była tylko scena odegrana na mój użytek i nikt nie zginął?
Ale nawet jeśli to wszystko było moją winą, i tak nie mogłam temu zaradzić. To prawda, choć niosła ze sobą nikłe pocieszenie. Oddychałam powoli, dopóki nie poczułam się w miarę normalnie.
Potem wydobyłam nawilżane chusteczki, które trzymam w każdym z samochodów, bo nigdy nie wiadomo, kiedy upaćkam się jakimś smarem. Chusteczki dla niemowląt są zaskakująco skuteczne w usuwaniu brudu. Teraz użyłam ich do otarcia łez i smarków.
Upewniwszy się, że mam czystą twarz – nie chciałam sprawdzać wcześniej, wolałam nie wiedzieć, jak wyglądam po tym telefonie – opuściłam osłonę słoneczną i odsunęłam klapkę lusterka. Byłam trochę zaczerwieniona, ale nie na tyle, żeby ślady nie zbladły po drodze do lokalu Wujka Mike’a. Na opuchnięte oczy niewiele mogłam poradzić. Liczyłam, że przejazd przez Blue Bridge potrwa na tyle długo, że powieki sklęsną.
Czułam, że powinnam zadzwonić do Adama, jednak nie zamierzałam tego robić. Miałam dzisiaj jeszcze sprawy do załatwienia.
Schyliłam się po torebkę, wyciągnęłam z niej telefon, który położyłam na fotelu pasażera ekranem do góry. Po namyśle sięgnęłam do niego, wyciszyłam i odłożyłam odwrotnie niż wcześniej.
Włączyłam radio na pełny regulator i skręciłam w nawrotkę, dzięki której znów znalazłam się na Columbia Drive. Gdy przejeżdżałam przez rzekę, czarną i głęboką w tym miejscu, Freddie Mercury zapytał mnie, czy chcę żyć wiecznie.
Zaraz po otwarciu drzwi do gospody u Mike’a, jeszcze zanim postawiłam stopę za progiem, zderzyłam się ze ścianą magii, która wygnała mnie z powrotem na parking.
Przez moment oddychałam rytmicznie, obserwując sfruwające śnieżynki. Kilka miesięcy wcześniej miałam do czynienia z pewnym artefaktem, co pozostawiło po sobie nietypowe, pojawiające się i przemijające skutki uboczne – jednym z nich była nadwrażliwość na magię. Zwykle po odczekaniu paru minut wszystko wracało do normy. Normopodobności.
Kiedy zmarzłam, ponowiłam próbę wejścia. Tym razem gęsta mgła magii nie była aż tak przytłaczająca. Jej obecność w lokalu Wujka Mike’a, jednego z pradawnych, była czymś zwyczajnym. Miejsce to obłożono barierami, które uniemożliwiały wstęp przypadkowym ludziom. Byłam prawie pewna, że były też inne, chroniące budynek i jego bywalców. A w środku roiło się od istot, które zawsze otaczał nimb magii.
Aromat sezonowej zieleniny bez trudu wybijał się ponad smrodek alkoholu i zbyt wielu ciał stłoczonych w jednym miejscu. Z ukrytych głośników sączyła się muzyka, na tyle głośna, by w razie potrzeby dało się ignorować toczące się wokół rozmowy, ale nie tak, by drażniła uszy. Zarówno zapach, jak i poziom dźwięku zostały dobrane optymalnie, podobnie jak inne rzeczy. Właściciel przywiązywał do tego ogromną wagę. Pradawni traktują kwestie gościnności z najwyższą powagą, a w wypadku Wujka Mike’a można mówić wręcz o pietyzmie.
Zwykle ta część pubu miała klimat tandetnego baru, a nie wystrój szklarni w szacie zimowej, jednak dzisiaj odnosiło się wrażenie, jakby w każdej chwili mógł tu wkroczyć Święty Mikołaj w towarzystwie renifera czy dwóch i zaproponować wszystkim niegrzecznym dziewczynkom i chłopcom seteczkę wysokoprocentowej miętówki.
Rozmach w dekoracjach zdradzał wykorzystanie magii z większą oczywistością, niż Wujek Mike zwykle dopuszczał. Choć może to moja niedawno nabyta nadwrażliwość na magię wciąż dawała o sobie znać.
Przyjrzałam się podejrzliwie winoroślom na ścianach. Czy przed chwilą nie było ich mniej?
Ciemnozielone pnącza mogły być rodzajem bluszczu albo jakiejś innej płożącej rośliny, ale na moje oko przypominały ostrokrzew. Nie znałam się na ogrodnictwie, lecz miałam prawie pewność, że ten gatunek zwykle rośnie w formie krzewu. Jednak tutaj długie, cienkie pędy pokrywały charakterystyczne kolczaste liście oraz czerwone jagody, tworząc świąteczny, choć dość dziwny klimat.
W rogu pomieszczenia znajdował się sękaty pień starego dębu, którego jeszcze dwa tygodnie temu tu nie było. Nagie konary drzewa sięgały do sufitu, który, jak już nań spojrzałam, wydał mi się znacznie wyższy niż zwykle. Od miejsca, gdzie stykały się z powałą, ciągnęły się namalowane gałęzie, tworząc nierealny baldachim ciemnoszarej kory, rozciągający się nad całą salą. Zarówno prawdziwe, jak i namalowane gałęzie uginały się od kłębów jemioły zwisających nad morzem klientów.
Dąb wyglądał tak naturalnie, że zaczęłam się zastanawiać, czy to element dekoracji, czy może drzewo zawsze tam było, jednak zaszczyt oglądania go mieliśmy tylko w okresie, gdy zbliżał się najkrótszy dzień w roku.
Nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegłam Mary Jo, zaczęłam więc przepychać się między stolikami i kręcącymi się ludźmi. Fragment podłogi na tyłach, służący za miejsce do tańców, był zgodnie z tradycją wolny od ludzi, którzy nie tańczyli, co rozrzedzało tłok. Po dotarciu tam mogłabym przedostać się do tylnych salek.
Wreszcie udało mi się przecisnąć. Popchnięta przez kogoś zachwiałam się i podparłam stopą na wydeptanym parkiecie tanecznym, tego wieczoru niewykorzystywanym. Wtedy, mimo podeszwy, poczułam przeszywający impuls magii, jak porażenie prądem. Wrażenie było intensywne, ale nie do końca nieprzyjemne. Na moment zapomniałam o telefonie, o spóźnieniu (bardzo zależało mi, żeby na to spotkanie dotrzeć na czas) i o wadze więzi, jaką pragnęłam tego wieczoru zadzierzgnąć.
Stałam przez moment oszołomiona i dopiero po chwili odkryłam źródło tej mocy – była nim stojąca na środku pustej przestrzeni ustrojona choinka. Dąb, owszem, robił wrażenie, ale to drzewko emanowało prawdziwą mocą. Z wolna zapachy ludzi, bluszczu i innych roślin zaczęły słabnąć, a na pierwszy plan wysunął ten leśny, sosnowy.
Magia, która mnie dotknęła, słabła, ale nadal bulgotała we mnie, niwelując zmęczenie całego dnia i tę czarną plamę lęku, jaką pozostawił we mnie telefon od Bonaraty. Euforia nie była prawdziwa, nie do końca, lecz i tak poczułam, jak usta rozciągają mi się w mimowolnym uśmiechu.
Podobnie jak dąb, choinka również zdawała się stanowić stały element lokalu. Wyrastała wprost z desek, unosząc fragmenty przy pniu rozległym systemem korzeniowym. Ruszyłam ku niej jak zahipnotyzowana, jakby mnie wołała, aż znalazłam się tak blisko, że mogłam jej dotknąć. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że choć reszta gospody jest zatłoczona po brzegi, nikt inny do niej nie podchodził. Parkiet rzadko bywał pusty.
Iglaste gałązki osnuwały srebrne i złote pajęczyny. Prądy powietrza rozrywały delikatne nitki, które osiadały na ciemnozielonych szpilkach, tworząc migotliwe wzory. Dostrzegłam ruch w gęstwinie i zaraz wyłowiłam wzrokiem dziesiątki pajączków, które snuły cieniusieńkie złote nici.
Srebrne były grubsze. Jedna z gałęzi zakołysała się i zobaczyłam srebrzystego pająka wielkości żołędzia. Czułam, że odwzajemnił moje spojrzenie. Odwzajemniła. Wiedziałam, że tak naprawdę to nie pająk. Albo może nie tylko pająk. Kiedyś przenosiła góry i polowała na niebezpieczną zwierzynę, teraz zadowalała się snuciem pięknych ozdób. Albo pożeraniem zmiennokształtnych kojotów, takich jak ja.
Moje palce poruszyły się nerwowo w butach sportowych. Nie cierpiałam na arachnofobię, ale te same wydarzenia, które pozwoliły mi wyczuć w pajęczycy inną istotę, sprawiły, że pająki napawały mnie niepokojem.
Coś między mną a pająkiem błysnęło i zdałam sobie sprawę, że strzępy jasnego blasku oświetlające choinkę to nie sznur lampek. Między gałązkami przemykały maleńkie... stworzonka, które krzątały się z zapamiętaniem gospodyni domowej i zjadały złote nici, choć srebrnych nie tykały. Gdy już je dostrzegłam, zobaczyłam, że są ich dziesiątki w kiściach jagód ostrokrzewu, jemiole i innych roślinach zdobiących cały pub.
Skupiona bez reszty na choince, przestałam zwracać uwagę na tłum. Właściwie odkąd wataha zawarła pakt z pradawnymi, czułam się w gospodzie Mike’a całkiem swobodnie. Przekonanie, że znajduję się wśród sojuszników, stępiło moją czujność. A nie wszyscy goście gospody darzyli mnie sympatią. Naraz, stojąc na parkiecie tanecznym, poczułam się jak na scenie w świetle reflektora.
– Podoba się? – zapytał szorstko ktoś obok. – Podoba się nasza bożonarodzeniowa choinka, mała kojocico?
Podświadomie zarejestrowałam, że w pubie ucichło, kiedy podeszłam do drzewka. Teraz wszystkie dźwięki poza sączącą się muzyką wygasły, zastąpione przez gęstniejącą atmosferę groźby. Zerknęłam wokół, ale nigdzie nie widziałam Mike’a. Nie wszyscy na sali wpatrywali się we mnie, ale nawet ci, którzy tego nie robili, i tak skupiali na mnie uwagę.
Nazwanie mnie kojocicą nie było obraźliwe samo w sobie, bo rzeczywiście zmieniałam się w to zwierzę, ale ton, jakim zostało wypowiedziane słowo „bożonarodzeniowa”, mogłoby jadem zabić na miejscu byka, gdyby jad ów był prawdziwy, nie metaforyczny.
Pradawni łączyli kres swej złotej epoki z rozprzestrzenieniem się chrześcijaństwa w Europie. Dla nich „Boże Narodzenie” było przekleństwem równie wulgarnym, co najgorsze obsceny padające z ust naszego mistrza łaciny kuchennej, Bena. Naraz uznałam za dziwne, że z podłogi na środku miejsca spotkań pradawnych wyrasta świąteczna choinka.
– Przesileniowa raczej – odparłam, starając zachować spokój, i prawie mi się to udało. – Tu, przy stole zielonego luda celebruje się stare zwyczaje.
Wujek Mike był zielonym ludem, cokolwiek to oznaczało, gdyż nie był ani zielony, ani ludzki. Jednak tak naprawdę nie miało znaczenia, czym jest nasz gospodarz. Użyłam tego określenia, by przypomnieć zgromadzonym, na czyim terytorium się znajdujemy. A Wujek Mike nie lubił w swoim pubie burd między klientami.
– Ukradliście nam ten zwyczaj i przerobiliście na bożonarodzeniowy – warknął ten sam głos, należący do kobiety w garsonce siedzącej samotnie przy stoliku. Mimo tłoku trzy krzesła obok niej pozostawały wolne, co oznaczało, że jest albo upierdliwa, albo niebezpieczna. Najpewniej jedno i drugie. Sądząc po resztce płynu w dzbanie, musiała tu siedzieć już od dłuższego czasu. Świetnie. Nie ma to jak słowna przepychanka z podpitą, agresywną pradawną, bo przecież to zawsze kończy się dobrze.
To, że siedziała sama, nie oznaczało, że nie pociągnie za sobą innych, którzy chętnie dadzą mi łupnia. Wychowywały mnie wilkołaki, a mając za jedyną supermoc przemianę w szesnastokilogramowego kojota, przetrwałam pomiędzy nimi dzięki umiejętności obserwacji. Teraz zaobserwowałam, że atmosfera zaczyna niebezpiecznie fermentować. Rozejrzałam się i zauważyłam kilkoro znajomych osób. Skrzyżowałam spojrzenie z kobietą, która pracowała w moim banku.
Była trollicą, innego rodzaju niż ten, który zrujnował most wiszący, znacznie inteligentniejszą, o mniej niszczycielskich zapędach. Uśmiechnęła się z nutką antycypacji, jakby widziała przyszłość, a w niej moją krew na podłodze.
Moją uwagę przykuł mężczyzna siedzący w kącie. Wyróżniał się pozornym brakiem zainteresowania rozgrywającą się akcją. Był odwrócony do mnie tyłem, ale miałam prawie pewność, że to ludzkie wcielenie lodowego olbrzyma, Ymira. Był mi winien przysługę – w każdym razie coś w tym stylu. Tyle że należał do tych istot, które raczej pogarszają tego rodzaju sytuacje, zamiast je rozładować, liczyłam więc, że nadal będzie udawał ślepego na narastającą falę przemocy.
Postanowiłam zyskać na czasie, dopóki ktoś nie ostrzeże Wujka Mike’a, że szykują się kłopoty. Rozluźniłam się i stanęłam na całych stopach.
– Fakt, został ukradziony – przytaknęłam kobiecie, która się do mnie zwracała. Nie wchodziłam w szczegóły, kto od kogo odgapił tradycję dekorowania drzewka.
Zee powiedział mi kiedyś, że ścinanie drzew na święta, stawianie ich w domu i obwieszanie ozdobami to ludzki zwyczaj. Dodał też: „Ustalenie daty Bożego Narodzenia na termin bliski przesilenia zimowego było sprytną psychologische Politik ze strony Kościoła chrześcijańskiego”.
– Oczywiście, że został skradziony – odezwał się Wujek Mike za moimi plecami, a jego głos opadł na salę niczym ciężki, mokry koc rzucony na płomienie. – Jak to często bywa ze wszystkim, co piękne.
Kobieta ze słyszalnym kłapnięciem zawarła usta i wbiła wzrok w swojego drinka, jakby naraz zyskał cechy najbardziej interesującego przedmiotu na świecie. Odwróciwszy się, zobaczyłam nadchodzącego w moją stronę Wujka Mike’a, wyszczerzonego w uśmiechu i toczącego wokół twardym wzrokiem. Wzbierająca fala groźby zaczęła niechętnie opadać, a goście udali, że w ogóle nie wiedzą o moim istnieniu.
– Twoja znajoma, Mercy, czeka na ciebie w srebrnej salce. Wiesz, jak tam trafić?
Mimowolnie uniosłam brwi. Srebrna salka znajdowała się na zapleczu, w labiryncie prywatnych pomieszczeń, zarezerwowana na kosztowne randki i sekretne spotkania. Nie przypuszczałam, że ja czy Mary Jo, która mnie tu zaprosiła, posiadamy odpowiedni status czy też że potrzebujemy aż tak zaawansowanej prywatności.
– Ma odrębny system wentylacyjny – uzupełnił z enigmatycznym uśmiechem i wziąwszy mnie pod łokieć, delikatnie odciągnął od choinki.
Maleńkie światełka podążały za nami przez moment, zbierając się w chmurę wokół twarzy Wujka Mike’a. Gospodarz pubu wydął usta i odesłał je na drzewko jednym dmuchnięciem, znacznie bardziej skutecznym niż zwykły ruch powietrza. Podążyłam za zielonym ludem do jego królestwa, w plątaninę korytarzy i pomieszczeń.
Gdy zbliżaliśmy się do srebrnej salki, dość niefortunnie wciśniętej pomiędzy toalety damską i męską, gospodarz gwizdnął cicho.
Zza rogu wyłoniła się kelnerka z tacą, na której stały szklanka wody, jakiś liliowy płyn w wysokim kieliszku do szampana i silnie aromatyzowana świeca – o zapachu jabłka. Wujek Mike przejął zastawę, odesłał kelnerkę skinieniem głowy, a potem, balansując tacą na jednej ręce, otworzył mi drzwi.
Wystrój salki przenosił w czasie do epoki pełnej klasy i elegancji. Mimo niewielkich rozmiarów, może trzy na cztery metry, robiła wrażenie przestronnej dzięki bardzo wysokiemu sufitowi. Subtelna różowa, jedwabna tapeta była tłoczona w srebrzyste fleur-de-lis. Wystroju dopełniała marmurowa posadzka i dębowy, rzeźbiony stolik, przy którym siedziała Mary Jo.
Jasne włosy wilkołaczycy były mokre i przylegały do czaszki. Niebieski strój lekarski, który miała na sobie, dopasowany w ramionach i biodrach, w innych miejscach zwisał workowato, a podwinięte nogawki przytrzymywały agrafki. Sądząc z grubości wałka, musiały być za długie o jakieś piętnaście centymetrów. Od przytłumionego błękitu fartucha odcinały się ostro lśniące, pomalowane na fioletowo paznokcie u stóp.
Nie widziałam nigdzie butów, więc musiała przyjść na bosaka.
W srebrnej salce miewały miejsce takie wydarzenia jak zaręczyny czy jubileusze małżeństwa, okazje wymagające wykwintnej, kosztownej i romantycznej oprawy. Trudno było się spodziewać tego rodzaju pomieszczenia w pubie, w dżinsach i T-shircie do niego nie pasowałam. Ale na pewno nie tak bardzo, jak Mary Jo.
Wilczyca robiła wrażenie wykończonej, a złote przebłyski w jej oczach prawie odciągnęły moją uwagę od zapachu, który ją otaczał. Mimo umytych włosów unosił się wokół niej ostry odór środków dezynfekcyjnych i jakichś dziwnych chemikaliów. Natychmiast przypomniałam sobie uwagę Mike’a o wentylacji.
Sam gospodarz oddychał płytko przez nos. Odsunął dla mnie krzesło i jednym płynnym ruchem położył tacę na blacie. Podał mi szklankę wody, zaś przed Mary Jo postawił, obok jej wody, kieliszek z liliowym płynem. Potem umieścił na stole świeczkę, płomyk rozniecił zapalniczką. Możliwe, że wyciągnął ją niepostrzeżenie z kieszeni. Ale możliwe, że nie. Tego wieczoru Mike’a otaczała tak silna aura magii, że nie wyłowiłam z tego morza odrębnych działań.
– Świeca pomoże. – Uśmiechnął się do Mary Jo samymi wargami. – Za minutę, dwie pochłonie zapach.
Zatrzymał się przed wyjściem, spoglądając na mnie z czymś, co mogło być troską. Na troskę wyglądało, ponieważ jednak był wcieleniem gościnności, nie ufałam okazywanym przez niego uczuciom, jeśli należały do tych, dzięki którym goście mogli czuć się lepiej zaopiekowani.
– Wszystko w porządku, Mercy?
Ciekawe, czy czuł ten rwący strumień magii, jaki dudnił mi pod stopami. Na mgnienie nasze oczy się spotkały i w jego wzroku zobaczyłam...
Gęsty, stary bór skrywa sekrety...
Szybko odwrócił spojrzenie i wizja zniknęła, zostawiając po sobie nasilony ból głowy. Od czasu, gdy Zbieracz Dusz igrał z moim umysłem czy co tam robił, cierpiałam na nieustający ból głowy. Zirytowana, pomasowałam skronie.
– Przyniosę ci coś na to – powiedział w tym samym czasie, co ja:
– Nic mi nie jest.
Mówił nieco szybciej niż zwykle i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. Zostawił mnie uwięzioną w salce z Mary Jo. I tym dziwnym zapachem.
Chcąc ustalić rodzaj woni, wciągnęłam powietrze nosem nieco zbyt gwałtownie i jeden z chemicznych fetorów zadrapał mi gardło. Rozkaszlałam się, a Mary Jo spojrzała na mnie z wilczym błyskiem w oku, z wyzywającym wyczekiwaniem, czy coś powiem. Albo może zatkam nos.
– Dezynfekcja? – zapytałam, siadając naprzeciw niej na krześle, które odsunął dla mnie Wujek Mike. Normalnie zaczekałby na ten moment, żeby pomóc mi się przysunąć do stołu. Interesujące, że zapach bijący od mojej kompanki drażnił go bardziej niż mnie. A mam wyjątkowo czuły węch.
– Chciałabym – odparła kwaśno. Podniosła kieliszek przyniesiony przez gospodarza, zakręciła fioletowym płynem, a potem przechyliła szkło i jednym haustem pochłonęła dwie trzecie zawartości.
Pewnie zamierzała wypić do dna, ale musiała zrezygnować.
– Słyszałam, że Mike podaje tu coś, co może oszołomić nawet wilkołaka na godzinę czy dwie – rzekła, kiedy skończyła już wydawać z siebie dziwne odgłosy. – Ale George nie wspominał, że tak trudno to będzie wypić.
– Co się stało? – Z bliska zaczęłam wyczuwać inne wonie pod tymi chemicznymi. Jakby skunks, ale nie do końca.
– Nienawidzę głupich ludzi – oświadczyła. – Nienawidzę też tego, że okazałam się najdrobniejszym członkiem brygady strażackiej, która została wezwana do wydobycia piętnastolatka ze zbiornika pod wychodkiem.
Szambo. Tak. To ten zapach.
Mary Jo, obserwując mnie przenikliwie, znów uniosła kieliszek do ust. Tym razem się nie zakrztusiła. Nie zaśmiałam się. Ani nawet się nie uśmiechnęłam. Aczkolwiek wymagało to sporo wysiłku.
Jedyne toalety zewnętrzne w okolicy, o jakich wiedziałam, stały w parkach podmiejskich. O tej porze roku były rzadko uczęszczane.
– W zimie?
– Owszem, było cholernie zimno – przytaknęła, zezując na resztki drinka. – Dlatego musiałam tam wejść, nie czekając na sprzęt. Zresztą nie wiem, jaki sprzęt mógłby w tej sytuacji pomóc. Zbiornik był trudno dostępny, bo budynek stał bezpośrednio na nim. Gdy tam dotarliśmy, dzieciak od pół godziny tkwił w zimnym gównie.
Opróżniła kieliszek, łypnęła na mnie załzawionym okiem, a potem położyła głowę na stole. Nie powiedziała nic więcej, a ja chciałam usłyszeć resztę tej historii.
– A więc jak doszło do tego, że ten młody człowiek utknął w gorszym końcu toalety?
Przekręciła głowę na bok, rzuciła na mnie okiem, po czym wróciła do poprzedniej pozycji.
– Wiesz, co to Big Flat? – zapytała przytłumionym głosem.
Big Flat, park rzeki Kolumbii, znajdował się jakieś dwadzieścia kilometrów od Pasco. Ludzie łowili tam ryby, polowali na ptaki, również biegali i jeździli konno. Wataha nie odwiedzała tego miejsca w czasie pełni, bo wilki nie polują zwykle na ryby czy ptaki. Skinęłam potwierdzająco, ale ponieważ Mary Jo mnie nie widziała, dodałam „tak”.
– Nastolatki! – Łupnęła dłonią w stół i się wyprostowała. Była zarumieniona, lecz wilczyca zniknęła z jej oczu, a ona sama tłumiła uśmiech. – Myślałam, że ja byłam nieznośna. Jednak po tym, co widziałam... A Renny...
Zamilkła i powiodła palcem po krawędzi kieliszka, jakby żałowała, że jest pusty. Zastanawiałam się, co takiego zaszło między wilkołaczycą a jej chłopakiem, że wywołało taki wyraz oczu. Czekałam, aż zacznie mówić, a z każdą chwilą jej milczenia mój niepokój narastał.
W końcu postanowiłam odłożyć na bok temat Renny’ego i przekierować uwagę Mary Jo na akcję ratunkową.
– Jakim cudem ktoś mógł wpaść do zbiornika pod wychodkiem? I w ogóle co on robił w Big Flat przy takiej pogodzie?
Otrząsnęła się z dręczących ją myśli.
– Trzeba było nie lada kreatywności. Grupa smarkaczy urwała się ze szkoły, żeby się powłóczyć i popić piwka w Big Flat, bo uznali, że tam nikt ich nie nakryje. Fakt, o tej porze roku w środku tygodnia to wyludnione miejsce. Wagarowałaś?
– Wychowywałam się pod okiem Marroka, przypominam. Był bardzo surowy. – Zawiesiłam na moment głos. – No jasne, że wagarowałam.
Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia osób, które łączy burzliwe dorastanie. Zawsze lubiłam Mary Jo. Miałyśmy ze sobą wiele wspólnego.
– Jedna z dziewcząt miała nowy telefon – podjęła. – Wpadł jej do muszli, kiedy korzystała z toalety. Wypili na tyle, żeby stracić tę odrobinę zdrowego rozsądku, która im się kołatała w głowach. – Znów przesunęła palcem po krawędzi kieliszka. – Byli ubzdryngoleni, mniej więcej jak ja teraz. No ale zaczęła rozpaczać, więc jej chłopak zebrał ekipę i poszli obczaić zbiornik. Telefon tam był, unosił się na powierzchni, jasny i lśniący.
– Jak wisienka na szczycie bitej śmietany w pucharku lodowym.
– Dzięki. – Skrzywiła się. – Teraz za każdym razem, kiedy będę jadła lody, będę myślała o tym telefonie. – Wróciła do opowiadania. – No więc uznali, że jeśli zdejmą muszlę klozetową, to do niego sięgną.
– Rozebrali wychodek? – prychnęłam śmiechem.
– Narzędziami, które mieli w samochodzie. Kiedy go zdjęli, byli zdecydowanie bliżej sukcesu, tyle że nadal nie mogli wyciągnąć telefonu. Przeanalizowali więc swoje zasoby.
– Żadnej czerwonej peleryny... – mruknęłam.
– Ani wyrzutni sieci pajęczej – przytaknęła. – Byli skazani na porażkę, tylko o tym nie wiedzieli. Mieli za to małego psa na smyczy.
– Nie mówiłaś, że wyławiałaś z szamba psa.
– To nie było szambo, tylko zbiornik toaletowy – zaprotestowała. – Nieważne – zreflektowała się, zanim wdała się w technikalia różnic między szambem a zbiornikiem toaletowym. – Nie, choć psiak był z tych wrednych małych szczekaczy, które wszystkich gryzą. Może złapałby też w zęby telefon, gdyby opuścili go na smyczy, ale nie, to nie przyszło im to do głowy. Wykorzystali samą smycz.
Zagryzłam wargi, żeby nie zachichotać. Nie udało się.
– Uhm. – Skinęła głową. – Wybrali najlżejszego... To był fatalny dzień dla filigranowych ludzi... i zaczepili smycz o dżinsy, a potem opuścili w dół, żeby dosięgnął telefonu.
– O matko moja i córko. – Zakryłam oczy. – Nie mów, że zapięli mu tę smycz o szlufkę na pasek?
Kiedy odjęłam ręce od twarzy, napotkałam rozbawione spojrzenie Mary Jo.
– O pasek. Tylko że smycz była przeznaczona dla pudla miniaturki. Chłopak był drobny, jednak ważył swoje pięćdziesiąt kilogramów. Próbowali trzymać smycz jak przy przeciąganiu liny. – Zademonstrowała, poruszając rękoma. – Ostatni miał założyć pętlę na dłoń, ale miał za duże ręce. No i jak to było do przewidzenia, w każdym razie dla każdego, kto dysponuje rozumem na poziomie przynajmniej awokado, linka wyśliznęła im się z rąk, kiedy niewyrośnięta ofiara losu zawisła, żeby sięgnąć po telefon.
– Głową w dół?
Przytaknęła, wyszczerzyła się i po chwili jej ramiona zaczęły drgać ze śmiechu.
– W do... w dodatku sam musiał po nas zadzwonić odzyskanym telefonem, bo nikt inny nie miał tam zasięgu.
Zaczęła się śmiać na głos, a ja pomyślałam, że może to efekt napoju Wujka Mike’a, bo pomiędzy wybuchami Mary Jo udawało się wyrzucić z siebie słowo lub dwa, a potem przerywała, bo brakowało jej tchu. To, co udało się jej wydukać, nie miało sensu.
– Róż...różowa smycz. Dwadzieścia minut szukali tego cholernego psa. Wabił się Kupido. KUP-ido, czaisz? KUP-ido! – Opanowała się w końcu i otarła oczy. – Na koniec akcji do parku przyjechali rodzice. Matka dziewczyny... – Rżała przez minutę. – Matka powiedziała: „Dobrze, że kupiliśmy wodoodporny”.
– W życiu nie użyłabym telefonu po takich przejściach – stwierdziłam zdecydowanie. – Nawet gdyby był wodoodporny.
– Moje buty trekkingowe też miały być wodoodporne – powiedziała Mary Jo po kolejnej przerwie na chichot. – Wywaliłam je. – Wystawiła stopę i poruszyła palcami. I to wyzwoliło w niej kolejne salwy śmiechu.
Znów leżała twarzą na blacie, podrygując z bezsilnego śmiechu, gdy wrócił do nas Wujek Mike, tym razem z dwiema miskami gulaszu i oszronionymi szklankami wypełnionymi bursztynowym płynem. Jedną miskę postawił przede mną, a drugą na środku stołu, gdzie była mniej narażona na nieskoordynowane ruchy kogoś, kto wypił o jednego fioletowego drinka za dużo. Po rozlokowaniu szklanek stuknął lekko w moją i kolor się zmienił.
– To na ból głowy, Mercy. Nie powinno mieć wpływu na smak.
Kiwnęłam głową. Nie było to do końca podziękowanie, uznałam więc, że nic nie powinno się stać. Odkiwnął mi, a potem zdmuchnął świecę. Salkę natychmiast wypełniły aromaty gulaszu i cydru, dużo intensywniejsze, niż można się było spodziewać. Zupełnie jakby wzmocniły się, aby wypełnić próżnię zapachową powstałą przez zgaszenie świeczki. Dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie, że chemiczny zapach zniknął.
– Skuteczne – skomentowałam.
Wujek Mike obdarzył mnie profesjonalnym uśmiechem, ciepłym, ale nie czułym.
– Spełniła swoje zadanie, a nie ma powodu psuć posiłku. – Spojrzał na moją owładniętą atakami śmiechu towarzyszkę. – Na wilkołaki eliksir działa dość krótko. Za chwilę wróci do siebie. Jedzenie też pomoże.
– Zamówiła wcześniej ten gulasz? – zapytałam, bo Mary Jo była typem hamburgerożercy, z ogromną podejrzliwością traktującego każde warzywo, które nie zostało usmażone w głębokim tłuszczu i posolone.
– To na koszt firmy – powiedział gospodarz i jego oczy pochłodniały. – Jako przeprosiny za incydent przy...
Nie dosłyszałam słowa, które wypowiedział.
– Gdzie?
Powtórzył, a kiedy pojął, że nie rozumiem, przewrócił oczami i zrzucił maskę jowialnego karczmarza.
– Przy sośnie. Zleciłem udekorowanie baru i osoba ta uznała, że choinka będzie zabawnym akcentem. Gdyby nie pająk, usunąłbym ją, ale...
– Lepiej nie drażnić srebrnego pająka – dokończyłam.
– Zaiste. – Zakołysał się na piętach i wydął usta w zamyśleniu. – Larry wpadł tu wcześniej. Zostawił dla ciebie wiadomość. Podobno dzwonił, ale nie odbierałaś.
Larry, król goblinów – nie wiem, czy wszystkich, czy tylko tych w Tri-Cities – miał dar przewidywania przyszłości. W każdym razie tej możliwej.
Sprawdziłam telefon.
– Był wyciszony. – Zmieniłam tryb. Rzeczywiście, Larry dzwonił, lecz się nie nagrał.
– Wspomniał, że na dzień, dwa wybywa z miasta w interesach, ale powiedział: „Zimowe szlaki są zdradliwe, jednak trzeba nimi podążyć, by dostać się do celu”.
Czekałam na ciąg dalszy.
– To tyle. – Mike wzruszył ramionami.
Zagryzłam wargę, czując nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu.
– Wydaje się, że zadał sobie sporo trudu, żeby przekazać mi ostrzeżenie, które jest...
– Oczywiste, zakładając, że dokądś się wybierasz – zgodził się Wujek Mike, przyglądając mi się ze wzmożonym zainteresowaniem. Jakbym była ciekawym obiektem. Albo miała się nim stać.
Miałam ochotę obejrzeć się przez ramię, ponieważ mój przyrodni brat twierdził, że za każdym razem, kiedy on lub wydarzenia wokół niego miały się stać interesujące, oznaczało to, że w pobliżu jest nasz ojciec.
Kojot nie wpisywał się w wyobrażenia o typowym ojcu. Raz wepchnął mnie do rzeki, żeby się przekonać, czy żyjący tam potwór mnie pożre. Rodzic raczej z gatunku tych, którzy wrzucają dziecko do wody nie po to, aby nauczyło się pływać, tylko żeby sprawdzić, czy pójdzie na dno.
– Nie wybieram się nigdzie – oświadczyłam i przypomniałam sobie o kłopotach Adama w Nowym Meksyku. Może mój mąż będzie musiał wyruszyć w podróż? – Ale będę pamiętała o słowach Larry’ego.
Wujek Mike życzył nam smacznego i wyszedł, po raz kolejny zamykając za sobą drzwi.
Gulasz był smaczny, a bezalkoholowy cydr doskonale do niego pasował. Poza tym zaskakująco skutecznie uśmierzył ból głowy. Byłam już w połowie szklanki, kiedy Mary Jo przestała zapluwać stół, wyprostowała się i przyjrzała się badawczo swojemu pustemu kieliszkowi.
– Nie czułam się jak pijana – stwierdziła. – Pod pewnymi względami było lepiej, lecz pod innymi gorzej.
– A pomogło?
– Trochę – westchnęła. – Może. – Spojrzała po swoim pożyczonym stroju chirurga. – Tylko że nie przyszłam się upić. Ani opowiadać historii o nastoletnich idiotach. – Przechyliła głowę w jedną i drugą stronę, rozciągając mięśnie karku. – Dziękuję, że przyjęłaś moje zaproszenie.
– Nie ma sprawy.
Popatrzyła na mnie spod oka.
– Nie zawsze byłam wobec ciebie miła.
– I vice versa. Miniaturowe kózki zombie?
– Cóż, ktoś musiał je wyłapać. Demoniczne rogate uciekinierki z piekła rodem. – Błysnęła uśmiechem. – Hej, podoba mi się, jak myślisz.
– Nie wściekaj się, tylko odpłacaj – wyrecytowałam ze śmiertelną powagą.
Uniosła pusty kieliszek, zawahała się, odstawiła go i zmieniła na cydr.
– Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy natknęłam się na problem natury osobistej, który, jak mi się wydaje, tylko ty możesz rozwiązać.
Czekałam.
– Gdybym miała się tu spotkać z kimś innym, odwołałabym to spotkanie po tym nurzaniu się w gównie. – Uniosła brwi, jakby właśnie doznała objawienia. – Bo nie jesteś typem, który z miejsca osądza innych.
– Hm. Dzięki? – Nie byłam pewna, czy to był komplement.
Wyszczerzyła zęby w przelotnym uśmiechu i wybębniła dłońmi na blacie szybki rytm.
– Okej, no to jazda. Dlaczego wyszłaś za Adama?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi nadać tej książce właściwą formę: Collinowi Briggsowi, Lindzie Campbell, Dave’owi Carsonowi, Katharinie Carson, Danowi dos Santosowi, Ann „Niezawodnej Asystentce” Peters, Kaye Roberson oraz Anne Sowards. Michael i Susann Bock zadbali, by niemiecki Zee był poprawny – za co on sam im gorąco dziękuje.
Dziękuję także Jolene i Bobowi Briggsom za pomoc w dopracowaniu pewnego zwrotu.
I wreszcie ogromne podziękowania dla mojego zespołu w Ace: dyrektorki artystycznej Judith Lagerman, sokolookiej redaktorki Michelle Kasper, zespołu marketingu i promocji, Jessiki Plummer, Danielle Keir i Stephanie Felty, oraz asystentek mojej redaktorki Anne, Gabbie Pachon i Annie Odders.
Naprawdę potrzeba całej wioski, żeby stworzyć książkę.
Urodzona w 1965 roku Patricia Briggs jest najlepiej znana czytelnikom jako autorka serii urban fantasy o przygodach niezwykłej mechanik, Mercedes Thompson. Zadebiutowała w 1990 roku powieścią „Masques”, która sprzedawała się tak fatalnie, że Briggs niemal zakończyła na niej swoją literacką karierę. Na szczęście nie poddała się.
Kolejne książki notowały coraz lepsze wyniki sprzedaży i coraz przychylniejsze opinie krytyków. Pierwszy tom przygód Mercedes Thompson dostał się na listę USA Today. Drugi przetarł powieściom Briggs drogę na listę bestsellerów New York Timesa. Szczyt tej list zdobył tom trzeci.
Obecnie autorka mieszka w stanie Waszyngton i niestrudzenie podąża za swoimi marzeniami – pisząc i wydając kolejne powieści.
COPYRIGHT © 2024 by Hurog, Inc.COPYRIGHT © 2025 by Fabryka Słów sp. z o.o.
WYDANIE I
ISBN 978-83-67949-75-0
Kod produktu: 4000605
Tytuł oryginału: Winter Lost
Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
REDAKTORKA PROWADZĄCAJoanna Orłowska
TŁUMACZENIEDominika Schimscheiner
REDAKCJAKarolina Kacprzak
KOREKTAAgnieszka Pawlikowska
ILUSTRACJA NA OKŁADCEDan dos Santos
PROJEKT OKŁADKIPaweł Zaręba
SKŁAD WERSJI [email protected]
PRODUCENTFabryka Słów sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów [email protected]
DANE DO KONTAKTUFabryka Słów sp. z o.o.ul. Chmielna 28B/400-020 Warszawawww.fabrykaslow.com.plbiuro@fabrykaslow.com.plwww.facebook.com/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/
WYDAWCARobert Łakuta
DYREKTORKA WYDAWNICZAIzabela Milanowska
MARKETINGLuiza Kwiatkowska Urszula Słonecka
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWEDressler Dublin sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32www.dressler.com.pl [email protected]
