Żniwa dusz - Patricia Briggs - ebook
NOWOŚĆ

Żniwa dusz ebook

Patricia Briggs

4,6

49 osób interesuje się tą książką

Opis

Ani chwili spokoju!

Ledwie wataha z Tri-Cities uporała się z zagrożeniem ze strony Czarnych Wiedźm, już pojawiają się nowe kłopoty. Znikają wampiry, białe wiedźmy a nawet niezbyt potężni pradawni. Po mieście grasuje szalony Żniwiarz ze swoim nie mniej szalonym sierpem. Magiczne pająki tkają sieci zaklęć w rodowych siedzibach magicznych istot. Jednym słowem - chaos. Czyli coś, co może i męczy, ale jednak jest prawdziwym żywiołem Mercy. Jeśli ktoś ma sobie z tym wszystkim poradzić, to właśnie ona. Zmiennokształtna kojocica, mając za sobą całą watahę wilkołaków, wyjątkowo wrednego Pradawnego i całkiem grzecznego ducha rusza na poszukiwania przyjaciół. I wrogów. I wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko nie ten koszmarny ból głowy po znokautowaniu dynią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (108 ocen)
76
25
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaSzyszW

Dobrze spędzony czas

Mniej wciągająca niż niż poprzednie.
00
jarboj

Całkiem niezła

Słaba trója. Bardzo słaba.
00
IMoroniek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, uwielbiam Patricie Briggs, każda książka to wspaniała przygoda, aż trudno uwierzyć, że autorka ma tyle pomysłów, ciągle zaskakuje, nie mogę się doczekać kolejnych części.
00
mater0pocztaonetpl

Nie oderwiesz się od lektury

Wyobraźnia tej autorki jest niesamowita.... kocham 💙💙💙
00
Walindor

Dobrze spędzony czas

⭐️4/5
00

Popularność




Seria z Mercedes Thompson:

Zew księżycaWięzy krwiPocałunek żelazaZnak kościZrodzony ze SrebraPiętno rzekiŻar mrozuZamęt nocyDotyk ogniaCzas ciszyKlątwa burzyŚlad dymuŻniwa dusz

Ann Peters vel Sparky, mojej Zaufanej Asystentce, dzięki której wszystko w moim życiu działa lepiej.

Prolog

Stał w sypialni Mercy, w sercu domu swojego wroga.

Lekko zmarszczył brwi w zamyśleniu. Nie, przecież ona nie jest już jego wrogiem. A zatem sojuszniczki. Poprosiła go o pomoc – a nawet Pani robiła to rzadko, mając go za niegodnego zaufania.

Pomógł Mercy – chyba – a potem ona... zrobiła coś dziwnego. Nawet nie wiedział, jak to określić, ponieważ najpierw wydawało mu się, że go uratowała, przynajmniej dopóki nie ustąpiły efekty, bo wtedy zrozumiał, że w zasadzie go zniszczyła. Nadzieja była bowiem najgroźniejszą emocją.

Nie, nie była jego wrogiem. Ale z pewnością nie przyjacielem.

Ostrożnie trzymał w dłoniach pas jedwabiu, swój skarb. Tkanina była stara, bardzo stara, choć nie aż tak jak on. Wyciągał ją ze szkatuły sporadycznie, nie chcąc przypadkiem zniszczyć. Uniósł jedwab do nosa, udając, że nadal wyczuwa ciężką woń jaśminowych perfum, którymi właścicielka spryskiwała się, żeby zamaskować zapach, który wydzielało zdrowe ludzkie ciało przed czasami codziennych, a niechby nawet cotygodniowych kąpieli. Tęsknił za ówczesnymi wyrazistymi woniami. Teraz wszystko pachniało dla niego słabo i nikle.

Ta delikatna tkanina – dar dla kogoś, kim był w przeszłości, stanowił pamiątkę, przypomnienie, że niegdyś był całością. Był zdolny do radości. Ryzykował, zostawiając tutaj ten ostatni strzęp duszy. Mercy była nieprzewidywalna i zawsze towarzyszył jej chaos.

Na samą myśl o powierzeniu jedwabnego pasa chaosowi przytulił go do siebie. Ale tylko na moment. Ponieważ Mercy, w przeciwieństwie do niego, nie krzywdziła niewinnych. Przechowa bezpiecznie ten jasny, piękny skrawek przeszłości, pomyślał, czując niewzruszoną pewność, że tak właśnie się stanie. Nareszcie zrozumiał, dlaczego, wiedziony impulsem, przyniósł pas właśnie tutaj. Wraz ze zrozumieniem przyszła ulga.

Położył się na łóżku po stronie towarzysza Mercy i przytulił jedwabny zwój do policzka. Zamknął oczy.

Nie był chrześcijaninem ani teraz, ani nigdy wcześniej, ale przyszły mu na myśl ironiczne słowa dziecięcego pacierza.

Podaruj mi, Panie, spokojny sen, strzeż mnie od złego i w noc, i w dzień. A jeśli umrę zgodnie z wolą Twoją, zabierz, proszę, do siebie duszę moją.

Roześmiał się pod nosem, czując wzbierające łzy. Jego wargi muskały wiekową jedwabną szarfę, kiedy wypowiadał bezgłośnie słowa:

– Ardeo. Ardeo. Ardeo.

Płonę.

Rozdział 1

Mercy?

Z góry patrzył na mnie Adam. W dzikich złotych oczach pozostało jedynie kilka ciemnych plamek. Przypominały kawałki czekolady rozpuszczające się w maśle. Z jego czoła skapnął lodowaty deszcz, prosto na moją twarz. Zamrugałam.

Niepokojąca ta złotość, pomyślałam mętnie i niezbornie otarłam policzek dłonią. Lepiej czujnie obserwować ten niebezpieczny poblask w jego oczach.

– Jakie ładne – wymamrotałam.

Ktoś zdusił śmiech, ale nie Adam. Jego mars tylko się pogłębił.

Właśnie... Hm, w zasadzie nie mogłam sobie przypomnieć, co przed chwilą robiłam, ale z pewnością nie leżałam na mokrej ziemi i nie padał na mnie lodowaty deszcz – albo może mokry śnieg? – i nie gapiłam się w dziczejące oczy Adama. Pokonując opór ciała, dźwignęłam rękę i zacisnęłam palce na kołnierzyku jego koszuli.

Choć mój mózg nadal nie działał prawidłowo, udało mi się połączyć koszmarny ból głowy, którego źródło znajdowało się gdzieś w okolicy skroni, z obecną pozycją horyzontalną. Musiałam czymś oberwać. I to mocno. Uznałam, że za moment – kolejna zimna kropla wylądowała na moim policzku – dojdę do siebie, ale oceniając po minie Adama, ten moment mógł trwać zbyt długo, by powstrzymać wybuch.

A nadciągał chyba kataklizm. Straszniejszy niż w przypadku, gdyby Adam po prostu stracił panowanie na rzecz swojego wilka. Tego normalnego wilka. Wspomnienie zdeformowanej, cronenbergowej wersji wilkołaka, zamykającej paszczę o zakrwawionych kłach na mojej szyi, ocuciło mnie skuteczniej niż spadające z nieba mroźne krople.

Gwałtownie wciągnęłam powietrze, a nagły przypływ adrenaliny zdawał się gasić resztki człowieczeństwa w oczach Adama, nawet jeśli mnie pozwolił odzyskać jasność umysłu. Żadne z nas nie wiedziało, czy zabójczy potwór, w którego zaklęła go umierająca Elizawieta, zniknął na dobre, czy tylko przyczaił się, czekając na swoją chwilę.

Adam ostrzegł watahę o możliwości przemienienia się w coś znacznie groźniejszego niż potwór zazwyczaj pozostający pod jego kontrolą. Jednakże wilki, w iście wilczym stylu, zdawały się odbierać to raczej w kategoriach nowej supermocy swojego przywódcy niż zagrożenia. Żaden z nich nie widział tej istoty na własne oczy.

Adamowi ulżyło, kiedy podczas pełni na zew księżyca odpowiedział tylko jego dawny wilk. Adam zawsze był porywczy, ale teraz miał jeszcze krótszy lont, jednak ja łączyłam to z wydarzeniami ostatnich miesięcy, które nam wszystkim dały się we znaki. Mimo to...

Bacznie przyjrzałam się obliczu Adama, szukając śladów potwora Elizawiety, ale zobaczyłam jedynie Adama. Ostatnie przeżycia odcisnęły na nim wyraźne piętno. Pomimo wilkołaczego daru wiecznej młodości jego oczy się postarzały. Klątwa Elizawiety i dramaty, które nas spotkały ostatnio, wyostrzyły mu rysy. Nadal roztaczał tę charakterystyczną aurę pewności siebie, lecz teraz była to pewność siebie zmęczonego wojną żołnierza.

Pociągnęłam lekko za kołnierz koszuli Adama.

Zamrugał, a krąg wokół źrenic pociemniał. Uspokojona, zacisnęłam palce mocniej, niemal go dusząc. Musiałam przy tym zignorować ból w ledwie zagojonej ręce, w którą zdążyła mnie postrzelić zabójczyni tuż przed tym, jak pożarł ją potwór Adama.

Jednak bez względu na wysiłki nie zdołałabym przyciągnąć do siebie Adama, gdyby tego nie chciał. W końcu był wilkołakiem – w przeciwieństwie do mnie. Ostatecznie mogłabym się podnieść, ale na szczęście nie musiałam się wysilać, bo pochylił się i musnął wargami moje usta, unosząc jedną brew, co wskazywało, że wie, co kombinuję, ale gotów jest zagrać w moją grę.

Nie zważając na błoto, usiadł na ziemi i podciągnął mnie sobie na kolana. Poczułam, jakbym usiadła na piecu. Wtuliłam się w niego, chłonąc to ciepło i zapach Adama, zapach domu. Przez moment wyczuwałam też ślad innej woni, bardziej surowej, ale możliwe, że tylko ją sobie wyobraziłam, bo kiedy znów pociągnęłam nosem, już jej nie było.

Oparłam głowę na ramieniu Adama. Było twarde jak kamień. Nie tylko z powodu napięcia wywołanego gniewem, po prostu Adam był tak zbudowany. Resztki miękkości zostały wyrugowane, pozostawiając tylko kości i mięśnie. Żadnej elastyczności, podatności. No ale gdybym chciała miękkości, nie związałabym się z Alfą wilkołaczego stada. Nie związałabym się z Adamem.

Syknęłam, kiedy otarłam się skronią o jego obojczyk, a on zesztywniał. Prawie zapomniałam. Wszystko zaczęło się, kiedy coś uderzyło mnie w głowę i rzuciło na ziemię.

– Czy to był Bonarata? – zapytałam, choć nie bardzo mi do tego pasował. Władca Nocy, przywódca wampirów, mieszkał we Włoszech. Ale przecież zabiliśmy wszystkie czarownice, prawda? Nawet Elizawietę. A niby-pradawny dymny smok odszedł tam, gdzie odchodziły niby-pradawne smoki z dymu.

I znów stłumione chichoty. Gdyby coś nam groziło, nikt by się nie śmiał. A Adam nie nurzałby się w błotku.

– Kurczę, znów będzie miała limo – powiedział ktoś niewystarczająco cichym szeptem. Chyba Honey. Hm, zazwyczaj zachowywała się rozsądniej.

Adam objął mnie mocniej i warknął. Pomruk ten zdawał się wydobywać z nie do końca ludzkiego gardła. Adam mocno przeżywał każdy uraz, jakiego doznawałam. Zazwyczaj partnerką Alfy była ludzka kobieta, którą trzymało się z dala od wszelkich kłopotów, bądź wilkołaczyca, która potrafiła o siebie zadbać. Ja nie byłam ani jednym, ani drugim. Jako zmiennokształtna kojocica byłam pełnoprawnym członkiem watahy ze wszelkimi tego przywilejami i obowiązkami. Nie pozwalałam ani innym, ani Adamowi trząść się nade mną. Stanowiło to ogromne wyzwanie dla Adama, ale tak było lepiej dla nas wszystkich.

– Szefie... – zaczął Warren tonem, którego używał, przemawiając do kogoś, jego zdaniem, w odmiennym stanie racjonalności.

Odwróciłam lekko głowę, żeby go zobaczyć. Wysoki, szczupły kowboj stał parę kroków od nas. Celowo przybrał swobodną postawę, choć byłaby bardziej przekonująca, gdyby w jego oczach nie migotał złoty poblask. Jeszcze dalej tkwiła zbita w ubłoconą grupkę milcząca wataha.

Adam również spojrzał w tę stronę.

Grupka cofnęła się pod naporem jego ciężkiego spojrzenia. Warren popatrzył w bok, ale głos miał nadal opanowany.

– Nie wiem, czy ruszanie Mercy to dobry pomysł – ciągnął. – Może Mary Jo powinna sprawdzić, czy nie ma wstrząśnienia mózgu?

Mary Jo, strażaczka, miała za sobą szkolenie z medycyny ratunkowej.

Adam nie odpowiedział, a napięcie wzrosło. Czyli osiągnęliśmy dokładnie odwrotny skutek do tego, jaki miała przynieść wycieczka na farmę z dyniowo-kukurydzianymi atrakcjami.

Nasza wataha, wataha dorzecza Kolumbii, nie była związana z innymi wilkołakami. Resztę wilków żyjących w Ameryce Północnej skupiał pod swoją władzą Bran Cornick, Marrok. Marrok miał tylko jeden cel – zapewnienie wilkołakom przetrwania. Dążył do tego celu bezwzględnie – w efekcie czego skończyliśmy zdani sami na siebie.

Rozsądna wataha, pragnąca przetrwać bez ochrony Marroka, nie wychylała się, żeby nie ściągać na siebie uwagi ewentualnych wrogów. Niestety, w naszym wypadku taka taktyka nie wchodziła w grę.

Nie zgrzeszyłabym próżnością, mówiąc, że nie ma drugiej tak znanej watahy jak nasza. Adama, naszego Alfę i mojego partnera, ludzie rozpoznawali na ulicy w każdym zakątku Stanów Zjednoczonych. Stało się za sprawą splotu przypadków wynikających z jego kontaktów w wojsku, gotowości prowadzenia rozmów z nowymi agencjami oraz ujmującej aparycji – atrakcyjna powierzchowność była zmorą życia Adama, jeszcze zanim został wilkołakiem.

Jednak to ja miałam główny udział w niedoli Adama i zarazem naszej watahy, która cierpiała wraz z nim.

Jeszcze parę lat wcześniej największym strachem mieszkańców Tri-Cities napełniała możliwość wycieku z jednego ze zbiorników odpadów promieniotwórczych w Hanford i zanieczyszczenia rzeki Kolumbii. Pojemniki wypełnione toksyczną mazią, pozostałością po wczesnych eksperymentach nuklearnych, mogły też oczywiście wybuchnąć.

Na terenie obiektu rządowego znajdowało się niemal dwieście korodujących zbiorników, niektóre o pojemności prawie pół miliona litrów, pełnych wyjątkowej mieszanki radioaktywnej zupy, której składu nikt dokładnie nie znał ze względu na tajność badań nad bronią nuklearną.

Naprawdę istnieją rzeczy straszniejsze od potworów.

Tri-Cities, poza tym, że zlokalizowane w sąsiedztwie terenu zagrożonego skażeniem promieniotwórczym, leżało również nieopodal Rezerwatu Magicznych Istot imienia Ronalda Wilsona Reagana, który to obszar stał się siedzibą władz pradawnych i fortem w trakcie ich (głównie) zimnej wojny z rządem Stanów Zjednoczonych.

Po tym, jak obwieściłam – pod wpływem chwili – że Tri-Cities znajduje się pod ochroną naszej watahy, pradawni dali do zrozumienia, że uznają i szanują prawo watahy dorzecza Kolumbii do ochrony terytorium oraz zamieszkujących je istot śmiertelnych i magicznych. Uczynili to, ponieważ było im to na rękę. Zawarliśmy z nimi umowę, że bierzemy na siebie tę odpowiedzialność, zaś oni nie będą nastawali na nikogo znajdującego się pod naszą opieką.

Nie mieliśmy wyboru, ale podejrzewałam, że pradawni również go nie mieli. Ponieważ jednak układy z magicznymi istotami zazwyczaj kończą się źle, nawet jeśli obie strony zawierają je w dobrej woli, Marrok odciął nas od reszty wilkołaków znajdujących się pod jego pieczą.

Nikt nie życzył sobie wojny pomiędzy wilkołakami i pradawnymi, a w ten sposób, jeśli coś wydarzyłoby się pomiędzy nami i magicznymi – jak również wampirami, innymi wilkołakami, starożytnymi bogami czy demonami – wilkołacza społeczność nie musiała się w ten konflikt angażować. Dopóki byliśmy odrębną watahą, niepowiązaną ze strukturą stworzoną przez Marroka, nasza porażka nie mogła stać się zarzewiem walki pomiędzy światem ludzi a światem nadprzyrodzonych.

W każdym razie w założeniu.

W wyniku układu z pradawnymi obszar Tri-Cities stał się strefą neutralną, gdzie ludzie i istoty magiczne żyli w spokoju i zgodzie, ponieważ jedni i drudzy mieli zapewnioną taką samą ochronę. W efekcie tego wszystkiego staliśmy się przedmiotem zainteresowania polityki krajowej, międzynarodowej i międzygatunkowej, a to z kolei miało liczne konsekwencje.

Do miast postrzeganych jako bezpieczne miejsca do życia zaczął się napływ słabszych istot nadnaturalnych, który między innymi spowodował braki mieszkaniowe. Hotele miały pełne obłożenie, rynek wynajmu krótkoterminowego przeżywał pełny rozkwit, a wszystko to dlatego, że Tri-Cities stało się tym „bezpiecznym” miejscem, gdzie można było zobaczyć, jak pradawni żyją pomiędzy ludźmi.

Przybywały tu też, ale chyłkiem, drapieżniki, istoty potężne, przeświadczone, że jakaś tam wataha nie przeszkodzi im w łowach na terenie tak obfitującym w zwierzynę. W minionym tygodniu zabiliśmy dwóch takich amatorów łatwej zdobyczy.

Nasza wataha jest zaciekła, a Adam inspiruje nas swoją niesamowitością. Mamy również wsparcie ze strony pradawnych – choć trzeba przyznać, że jest ono równie niebezpieczne, jak przydatne. Wspiera nas też miejscowa chmara – z własnych egoistycznych pobudek. Nasze stado, liczące dwadzieścia pięć wilków i jednego kojota, przejęło na siebie cały ciężar odpowiedzialności za bezpieczeństwo Tri-Cities, a nie jest nam łatwo zdobyć kolejnych członków.

Adam zareagował na sytuację, zmieniając nas w doskonale zgraną jednostkę bojową. Wiązały się z tym treningi w sztukach walki, ale też praca nad pogłębianiem więzi pomiędzy członkami watahy oraz nad lepszym zgraniem.

Właśnie w celu integracji Adam wynajął na ten październikowy wtorek wielkie pole dyniowe i labirynt w kukurydzy.

Kto mógł przypuszczać, że dyniowisko może być tak niebezpiecznym miejscem?

Październik to dziwny miesiąc we wschodnim Waszyngtonie. Czasami świeci słońce i temperatura sięga powyżej dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, ale bywają też dni ponure, deszczowe, a nawet lekko mroźne. Nasza impreza odbywała się właśnie przy takiej nieprzyjemnej, zimnej aurze, zaprawionej na dodatek porywistym wiatrem.

Rozgrzana w ramionach Adama, choć nadal przemoczona, uniosłam głowę i spojrzałam na coraz większe i coraz bardziej marznące błotko wokół nas. Właściciele farmy z jesiennymi atrakcjami ubili dzięki nam interes życia, bo nawet najbardziej zdesperowani rodzice nie zapłaciliby za zabawę dzieci w takich warunkach.

Ponad ramieniem Adama widziałam płachtę przyczepioną pierwotnie do tablicy u wyjścia do labiryntu. Jedna część oderwała się od pinesek i, zmoknięta, niekiedy zwisała smętnie, a niekiedy łopotała na wietrze, ukazując drewnianą powierzchnię, która zdecydowanie wymagała odnowienia. Na drugiej części wisiał przykryty pleksiglasem plakat filmowy, przedstawiający zarys postaci z sierpem, podpisany czcionką w stylu dawnych horrorów: „Żniwiarz”. Biała kartka przyklejona taśmą poniżej obrazka informowała, że w sobotę odbędzie się projekcja specjalna owego dzieła oraz impreza towarzysząca, w której weźmie udział scenarzysta pochodzący z Pasco.

Na moich oczach silniejszy poryw wiatru oderwał kartkę, która po chwili wylądowała na czymś niewielkim, wielkości piłki do siatkówki, i podejrzanie pomarańczowym. Wykręciłam szyję, żeby lepiej przyjrzeć się przedmiotowi.

O Boże drogi, pomyślałam, wpatrując się z niepokojem w pomarańczowego sprawcę mojej obecnej i z pewnością przyszłej niedoli. Będzie mnie to prześladowało aż do śmierci.

Członkowie watahy, którzy nie buszowali właśnie w labiryncie, skupili się u jego wylotu, byle jak najdalej od Adama. Zauważywszy, na co patrzę, kilkoro z nich wzdrygnęło się i pospuszczało głowy.

– Proszę, tylko nie mówcie, że właśnie oberwałam dynią w dynię... – stęknęłam, starając się, by nie wyszło to nazbyt jękliwie.

– Możliwe, że niekoniecznie dynią w dynię – stwierdziła Honey ze słodyczą w głosie. Dobrze wiedziała, że wpadłam właśnie jak śliwka w kompot. – Owoc był pomarańczowy, ale niewielki i twardy, więc to raczej rodzaj ozdobnej tykwy niż gatunek dyni. Właśnie omawialiśmy tę kwestię tuż przed tym...

– Czekając na ostatnią drużynę, graliśmy nią w baseball – przyznał Carlos przepraszającym tonem. – Normalna piłka nie poleciałaby w twoją stronę, ale ta dyńka nie jest całkiem okrągła i nie latała prosto.

– Dzięki czemu było ciekawiej – zaznaczyła Mary Jo z łobuzerskim błyskiem w oku.

Mary Jo była prawie tak samo ubłocona jak ja, a jej krótkie jasne włosy przykleiły się do czerepu. Choć była najdrobniejsza w grupce wilkołaków, niewielu dałoby jej radę, co właśnie udowodniła.

W ręce trzymała metrowy kawał kantówki, który przypuszczalnie służył jej jako kij do gry. Przelotnie zastanowiłam się, czy to właśnie ta decha posłała w moim kierunku dynię... tykwę. Jeśli tak, raczej nie stało się to celowo. Choć nie przyjaźniłyśmy się, Mary Jo już nie pałała do mnie nienawiścią.

Raczej nie celowo...

– Większość tych tykw rozpadała się po uderzeniu – wyjaśnił George stanowczo i z przekonaniem. W przeszłości w różnych czasach i miejscach był policjantem. Obecnie pracował w komendzie policji w Pasco. Należał do watahy od początku jej istnienia w Tri-Cities. Przeniósł się tutaj razem z Adamem z Nowego Meksyku. – Ale te twardsze są prawie tak samo dobre jak prawdziwe piłki. – W głosie George’a pobrzmiewał jedynie cień przepraszającego śmiechu, kiedy mężczyzna schylił się, żeby podnieść zbrodniczy pocisk, a potem rzucił nim, jakby dyńka była naprawdę piłką do baseballu.

Z westchnieniem poklepałam pokrzepiająco Adama. Oberwałam w łepetynę tykwą, straciłam przytomność i skąpałam się w błocku. Niezbyt budujące dla mojego ego, ale dla morale drużyny być może najlepsze, co mogło się zdarzyć. O ile Adam nie stanie stanowczo w mojej obronie.

Gruda błota kapnęła mi z włosów i spłynęła po policzku. Opowieść o moim przypadkowym nokaucie będzie powtarzana i przetwarzana, aż przerodzi się w legendę watahy. Tyle dobrze, że to nie była prawdziwa dynia.

Niestety, mogłam się założyć, że w połowie drogi do ostatecznej wersji legendy tykwa stanie się dynią. Tego rodzaju anegdoty z każdym kolejnym przekazem puchły i nabierały rumieńców, stając się coraz barwniejsze i coraz mniej przystające do prawdy. Oczyma wyobraźni ujrzałam scenę w odległej przyszłości, kiedy to wataha skupiona przy ognisku opowiada sobie historię zmiennokształtnej kojocicy, której wydawało się, że jest wilkołaczycą, dopóki jej dynia nie miała bliskiego spotkania z dynią. Czy jakoś podobnie.

Pewnie nurzałabym się w upokorzeniu jeszcze przez chwilę, gdyby mięśnie Adama nie napięły się, przypominając mi, że jego wcale nie rozbawiła ta „dyniowa główka”. Wiedziałam, że w momencie gdy się podniosę, Adam spadnie jak grom na drużynę dynioballową i cały sens imprezy legnie w gruzach. Z drugiej strony, jeśli nie wstanę, pomyśli, że obrażenia są poważne, i to też nie skończy się dobrze.

Ale Adam był taki ciepły... A ja, muszę przyznać, jestem trochę perwersyjna...

Adam jest oszałamiająco przystojny. Choć to nie wygląd pociąga mnie w nim najbardziej, ba, to właśnie Adamowa aparycja powstrzymywała mnie tak długo przed zbliżeniem się do niego, ponieważ uznałam, że tak atrakcyjny facet jest poza moim zasięgiem. To oczywiście nie znaczy, że nie lubię na niego patrzeć – która kobieta nie doceniałaby takich widoków?

Ale kiedy Adam się wścieka... hm, jest absolutnie boski.

A teraz był wściekły. I to mocno mnie rozpraszało.

Wtuliłam twarz w jego szyję i zbliżyłam usta do ucha, aż muskałam je wargami.

– Liczę na wspólny gorący prysznic – wyszeptałam. – Mam nadzieję, że w bardzo niedalekiej przyszłości. Będzie fajnie, obiecuję...

Poczułam, że nieruchomieje, i uświadomiłam sobie, że wcale niecelowo zrobiłam najlepsze, co mogłam, żeby przekierować jego uwagę.

Cichy śmiech od strony widowni przypomniał mi, że nie jesteśmy sami. Siedzieliśmy w błocie – a w każdym razie Adam w nim siedział – a ja fantazjowałam o gorącym prysznicu. Postanowiłam zadziałać energicznie w obu kwestiach.

Wobec powyższego wyprostowałam się i głośno, tym razem umyślnie marudnym tonem, wymiauczałam:

– Musieliście mnie skąpać w tym błocie?

– Wybierasz sobie miejscówkę przy największym bajorku na całej farmie, a potem narzekasz na bliski kontakt z naturą? – wytknął mi łagodnie Warren, choć musnął uważnym spojrzeniem Adama, zanim popatrzył na mnie. – Nie zrobiliśmy tego celowo... – No proszę, jak unikali nazywania rzeczy po imieniu. A nie jedna Mary Jo dzierżyła w dłoniach prowizoryczną pałkę. – Choć w sumie twoja wizja jest mocno kusząca.

Wilkołaki w labiryncie od jakiegoś czasu coraz głośniej hałasowały. Czasami ich głosy brzmiały, jakby znajdowały się tuż za ścianą kukurydzy, a czasami dochodziły z oddali, co wpisywało się we wzorzec odgłosów ludzi bawiących się berka. Grupa graczy w dynioball patrzyła na mnie i Adama, Adam skupiał się na mnie, więc tylko ja zobaczyłam Zacka, który wypadł spośród kukurydzy. Gnał na złamanie karku z uniesioną pięścią, w której ściskał przemoczone wstążki na znak, że odnalazł punkty orientacyjne rozmieszczone w labiryncie. Oglądał się za siebie, a jego mina wyrażała coś w rodzaju radosnego przerażenia, z czego wywnioskowałam, że Sherwood (wybrany na labiryntowego potwora) jest tuż za nim.

Nie zdążyłam nawet otworzyć ust, żeby ich ostrzec.

Rozpędzony Zack zahaczył ramieniem George’a, popychając wielkiego mężczyznę na resztę i jednocześnie sam tracąc równowagę, przewrócił się na Mary Jo, która runęła na ziemię, bardziej z powodu zaskoczenia niż siły uderzenia.

Mary Jo jeszcze nie zdążyła grzmotnąć w błoto, a nad ścianą labiryntu przefrunął wielki wilk – czego nie każde z nas zdołałoby dokonać, bo przegrody, choć wysokie na niecałe trzy metry, były na pełne trzy metry szerokie – któremu brakowało jednej kończyny. Ze swojego miejsca na kolanach Adama widziałam dobrze moment, w którym trzynogi wilk, Sherwood, objął spojrzeniem rozgrywającą się przed nim scenę.

Nie miałam żadnych wątpliwości, że mógł wylądować zgrabnie, ale po błysku satysfakcji w ślepiach poznałam, że rozmyślnie gruchnął na bombę w sam środek mojego bajorka. Poczułam ledwie zauważalne muśnięcie magii i po chwili wszyscy, łącznie ze mną i Adamem, ociekaliśmy zimnym błotem.

Zack wyczołgał się spod sterty powywracanych ludzi, otarł rękawem twarz i pokazał nam pęk mokrych i utytłanych wstążek.

– Zdobyłem wszystkie piętnaście. Czy moja drużyna idzie w takim razie na steki do Wujka Mike’a?

Reszta drużyny Zacka, na czele z Joelem, wynurzyła się z labiryntu znacznie dostojniejszym krokiem. Byli jeszcze bardziej – o ile to w ogóle możliwe – mokrzy od nas i śmiali się jak wariaci. Grupa Zacka wykonywała zadanie jako ostatnia i jako jedyna zdobyła wszystkie wstążki.

Sherwood wstał i nadal niezwykle zadowolony, otrząsnął się, ochlapując wszystkich wokół.

Adam przytulił mnie, starając się osłonić przed dodatkowym prysznicem, więc dokładnie wyczułam chwilę, w której się rozluźnił i zaczął śmiać.

Adam postanowił zabrać mnie wcześniej, zostawiając resztę, by uporządkowała pobojowisko.

– Przywilej szefa – powiedział, kiedy protestowałam, przekonując, że powinniśmy im pomóc w sprzątaniu. Wiedziałam jednak, że główną przyczyną naszego wcześniejszego powrotu jest moje limo.

Wiedziałam, że nic poważnego mi się nie stało. Miewałam już wcześniej wstrząśnienie mózgu i tym razem z pewnością mnie to ominęło. Mimo to nie zamierzałam się sprzeczać z Adamem, tylko zerknęłam na stojącą za nim Mary Jo i wywróciłam oczami.

W odpowiedzi pokazała mi język i zrobiła zeza. Ostatnio naprawdę się lepiej dogadywałyśmy. Częściowo z powodu pewnego niezwykle uroczego zastępcy szeryfa, z którym się umawiała, dzięki czemu przestała mieć chrapkę na Adama. Po chwili uznałam, że w sumie całą zasługę polepszenia naszych stosunków można przypisać jej chłopakowi. Cieszyłam się z jej szczęścia.

Adam zauważył grymasy Mary Jo – wcale nie starała się ich ukryć – i łypnął na mnie, ale za późno. Patrzyłam już przed siebie z całkowicie niewinną miną.

– I tak słyszałem, jak wywracasz tymi oczyskami – powiedział. Mówił tak do swojej córki, Jesse, która już jako trzynastolatka została mistrzynią wywracania oczyma.

Zaśmiałam się, rozbawiona.

– Widzimy się za godzinę u Mike’a – rzucił Adam do swoich wilków.

– Mówisz i masz, szefie – odpowiedział Warren.

W domu zostałam złapana przez Jesse w krzyżowy ogień pytań na temat mojej śliwy, a kiedy wreszcie dotarłam do sypialni, Adam był już pod prysznicem. Od razu od progu zaczęłam zrzucać ubłocone ubrania, więc do łazienki weszłam naga. W tej samej chwili Adam zakręcił wodę i wyciągnął rękę po ręcznik.

– O nie, nie, mój drogi – zaprotestowałam i świsnęłam ręcznik, który rzuciłam na podłogę.

Zmarszczył brwi – tak sądzę, bo akurat nie w rejony czoła patrzyłam.

– Oberwałaś w głowę – przypomniał surowo.

– Srutututu majtki z drutu – odpowiedziałam tekstem Bena. Większość powiedzonek naszego brytyjskiego wilka była mocno niecenzuralna, ale „srutututu majtki z drutu” przypadło mi do gustu. – To tylko siniak. Zejdzie. A obiecałeś mi seks pod prysznicem.

– Nie, ty obiecałaś mi seks pod prysznicem – sprostował.

– Ja, ty, co za różnica? – Chwyciłam Adama za rękę i wciągnęłam z powrotem pod deszczownicę. – Bara-bara?

To był duży prysznic. Wystarczająco duży dla dwojga.

– Wytaczasz ciężkie działa? To nie fair – sarkał teatralnie. „Bara-bara” było naszym tajnym hasłem, któremu nie można się było oprzeć, choć nie należało go nadużywać. Jednak bez względu na to, co mówił, widziałam wyraźnie, że podoba mu się mój pomysł.

– Gdy ma się do czynienia z wielkim, złym wilkiem, należy sięgać po każdą dostępną broń – wyjaśniłam, odkręcając wodę.

Nie skrzywiłam się, kiedy strumienie wody spadły na obolałą kość jarzmową, ale i tak wyczuł mój dyskomfort i wyciągnął rękę, żeby osłonić mój policzek.

– Nie spodziewałem się takiej zabawy, radości – powiedział, całując wrażliwe miejsce za uchem.

– Hmm? – mruknęłam niezbyt przytomnie.

Odsunął się, żeby móc spojrzeć mi w oczy. Miał rozszerzone z podniecenia źrenice i tylko cienką obwódkę czekoladowych tęczówek.

– Dajesz mi tyle radości – powtórzył wyraźnie. – Nie spodziewałem się tego. Nie zasługuję na to... Ale skoro dajesz, biorę.

– No ja myślę. Wydawało mi się, że ustaliliśmy to, kiedy zostaliśmy towarzyszami, a potem wyszłam za ciebie za mąż. Masz mnie, ja mam ciebie, reklamacji i zwrotów nie przyjmuje się.

Roześmiał się i pocałował mnie.

Wtuliłam się w niego i wciągnęłam nosem jego zapach. On też przepełniał mnie radością. Ale dawał mi również poczucie, że mam kogoś, kto zawsze będzie mnie wspierał.

Kiedy miałam czternaście lat, mój dom rozpadł się z powodu śmierci rodziców zastępczych. Mama umarła, próbując zostać wilkołakiem. Nie chcąc żyć bez swojej towarzyszki, ojciec, Bryan, popełnił samobójstwo. Przez dwa lata żyłam sama na marginesie Marrokowej watahy, jeśli nawet nie pod pełną ochroną Brana, to w pewnego rodzaju pieczy. Jako szesnastolatka straciłam i ten okruch stabilizacji.

Mimo to stanęłam na własnych nogach, nauczyłam się samodzielności i przez kilka lat zadowalało mnie to samotnicze życie. A potem pojawił się Adam i wywrócił mój świat do góry nogami.

Objęłam go, napawając się jego fizyczną obecnością, bliskością człowieka silnego, obowiązkowego, który kochał właśnie mnie, mimo że miał tak ogromny wybór. Swojego uczucia do niego nie zdołałabym wyrazić żadnymi słowami. W każdym razie nie znałam takich. Ale potrafiłam mu te uczucia okazać.

I oboje mieliśmy z tego wiele radości.

Kiedy niósł mnie do łóżka, na wpół omdlałą, wykochaną do granic możliwości, wyszeptał warkliwie:

– Zwrotów nie ma.

Pub u Wujka Mike’a, prowadzony przez pradawnego, gościł magiczną klientelę z Tri-Cities. Zlokalizowany na terenie industrialnej dzielnicy w Pasco, z zewnątrz wyglądał jak dość obskurna mordownia. Z pewnością nikt nie spodziewał się, że za drzwiami znajduje się przytulny pub.

W Tri-Cities starannie wybrano kilka robiących odpowiednie wrażenie lokali, w których turyści mogli spotkać magiczne istoty. W jednym z nich nawet nagrywano niskobudżetowe reality show, pokazujące interakcje pomiędzy turystami i pradawnymi. Wujek Mike również udostępnił swoją knajpkę turystom, jednak na krótko, bowiem magiczna społeczność potrzebowała bardzo zaufanego miejsca, zapewniającego prywatność i swobodę. Namówiony przez stałych klientów, Mike ostatecznie zamknął lokal dla osób z zewnątrz.

Kiedy dotarliśmy z Adamem do pubu, członkowie watahy, którym zostawiliśmy sprzątanie placu zabaw, siedzieli już w zarezerwowanej sali.

Na nasze spóźnienie zareagowali znaczącą i niepohamowaną wesołością, bo wielu z nich słyszało, jak proponowałam Adamowi prysznic z bonusami. Ich rubaszność łagodził podskórny nurt radości, którą pulsowała wataha. Silna więź pomiędzy mną i Adamem wzmacniała ich poczucie bezpieczeństwa. Muszę przyznać, że ich żywe zainteresowanie naszym... cóż, raczej Adamowym życiem miłosnym czasami wprawiało mnie wręcz w zakłopotanie. Jednak rozumiałam, jak to działa. Wataha miała jedno miejsce, gdzie czuła się bezpiecznie, a w jego centrum znajdował się Alfa. Siła i stabilność Alfy były trzonem, dzięki któremu stado kwitło. Adam miał za sobą parę trudnych momentów, więc wszystko, co go radowało, wzmacniało watahę. Nasze pożycie fizyczne nigdy nie było, i zdawałam sobie sprawę, że nigdy nie będzie, prywatną sprawą, skoro zależało od niego przetrwanie całej grupy.

Wieczór mijał w wesołej atmosferze na wspominaniu zabawnych i dramatycznych momentów całodziennej imprezy, a niekwestionowaną gwiazdą anegdot został Sherwood. Nie ułatwiał nikomu zwycięstwa, dzięki czemu wiktoria Zacka zyskiwała na wyjątkowości. Najwyraźniej przegapiliśmy chwilę, gdy drużyna Zacka tryumfalnie wniosła go na ramionach do pubu.

Nasz jedyny uległy wilk zazwyczaj unikał znajdowania się w centrum uwagi, ale tym razem wyglądał na szczerze zadowolonego. Zauważyłam, że wielu członków watahy przechodziło obok niego, żeby przybić mu piątkę, poklepać po ramieniu czy czule zmierzwić włosy. Podobnie jak zadowolony Alfa, spokojny uległy wilk wpływał pozytywnie na dobrostan stada. Z Zacka promieniowało łagodne ukontentowanie, rozgrzewając obecnych niczym koc zimą. Wszystkich z wyjątkiem Warrena, w którym wyczuwałam jakąś troskę.

Warren zachowywał zazwyczaj stoicyzm typowy dla dominujących wilkołaków, jednak był widocznie bardziej napięty niż podczas zabaw w labiryncie kukurydzianym. I nie tylko ja to dostrzegłam. Wokół miejsca, gdzie siedział, przy Zacku, utworzyła się niewielka pusta przestrzeń.

Zack mieszkał z Warrenem i jego człowieczym partnerem, Kyle’em. Jako współlokator, nie WSPÓŁLOKATOR. Zack miał mieszkać z nimi tymczasowo, ale jak do tej pory nikt nie kwapił się zmieniać sytuacji. Ja również byłam zadowolona, że nasz najsłabszy członek stada – poza mną – mieszka z Warrenem i znajduje się pod jego opieką.

Mimo miłego przerywnika w postaci gorącego prysznica byłam nie w sosie, tak jak Warren. Kiedy ubieraliśmy się do wyjścia, Adam zdradził mi prawdziwy powód, dla którego zorganizował integracyjną kolację. I nie podobało mi się, że tyle przede mną ukrywał.

Smęciłam nad swoją lemoniadą, podczas gdy Adam krążył po sali, podsycając radosną atmosferę. Sprytne posunięcie, ponieważ choć go kochałam, chwilowo byłam na niego zła za to, że nie podzielił się ze mną wcześniej tak istotnymi informacjami.

I podobnie jak Warrenowi, tak i mnie rzucano ukradkowe spojrzenia, lecz to Joel ze zwycięskiej drużyny Zacka wszedł w moją strefę naburmuszenia, którą tak intensywnie roztaczałam.

Joel przysunął sobie krzesło Adama i zasiadł na nim. Milcząc, uważnie spoglądał mi w twarz. Cóż, to on się przysiadł, więc nie zamierzałam inicjować rozmowy.

– Jesteś o coś zła – stwierdził po chwili.

– Nawet bardzo – przyznałam.

Nie przyszłoby mi do głowy, żeby okłamać wilkołaka, ale Joel był – poza mną – drugim niewilkołaczym członkiem stada. Jego zmysły działały nieco inaczej, poza tym dopiero zaczynał karierę istoty nadnaturalnej.

Joel (był Hiszpanem, więc „Hoel”, choć nie obrażał się, gdy wymawiano je swojsko, „Dżoel”) był najnowszym członkiem watahy, ja jednak znałam go dłużej niż większość zebranych na sali. Poznaliśmy się na gruncie zawodowym. Pracowałam jako mechanik samochodowy, a on naprawiał stare wozy, jeszcze zanim rozkręciłam swój biznes.

Za sprawą przodków stał się przypadkiem celem pewnego starożytnego bóstwa i w efekcie został obdarzony, czy też nawiedzony, duchem tibicena, wulkanicznej istoty psowatej (słowo „pies” nie do końca określało jej naturę). Od miesięcy nie był w stanie przyjąć swej ludzkiej postaci na wystarczająco długo, by wrócić do normalnego życia. Na szczęście dla wszystkich przez większość czasu udawało mu się trzymać na dystans rozżarzonego ducha tibicena i pozostawał w postaci czarno pręgowanego presa canario, bestii nie mniej przerażającej, co wilkołaki.

Ostatnio szło mu coraz lepiej. W minionym tygodniu przeprowadzili się z żoną z kwatery głównej watahy – czyli domu mojego i Adama – do swojego, świeżo odremontowanego, zabierając ze sobą Aidena, obdarzonego mocą ognia chłopca, uratowanego z Podgórza. Aiden pomagał Joelowi panować nad żywiołem.

– Hm, nie jesteś zła – stwierdził, przyglądając mi się z zafrasowaniem, jakbym była opornym łożem silnika, problemem, który należało rozwikłać. – Skłamałaś.

To byłoby tyle, jeśli chodzi o brak wilkołaczych zdolności Joela.

– Jestem... trochę – przyznałam.

Przyjrzał mi się uważniej.

– No dobra. Trochę, to prawda. A na kogo?

Milczałam, ponieważ nie istniała szczera odpowiedź, która nie zabrzmiałaby, jakby wyszła z ust nastolatki. Tylko one mogą wypowiadać górnolotne słowa typu „los” i „życie” bez skrępowania i nie czuć się później głupio. Osoba w moim statecznym wieku powinna już się nauczyć, że życie nie jest sprawiedliwe, oraz zaakceptować ten fakt. Gdybym zmierzyła się z prawdą, po dziesięciu minutach obserwowania Adama, jak stara się dla naszej watahy, straciłabym ten gniew, który tak pilnie w sobie pielęgnowałam.

Wiedziałam przecież, że zawsze będzie się upierał, żeby nieść na swych barkach cały ciężar tego świata, i skoro mi się to nie podobało, to nie powinnam się z nim wiązać.

Joel mówił dość cicho, a wokół panował gwar – muzyka, śmiechy, rozmowy – ale teraz obrócił twarz tylko do mnie.

– Wiem, kto w ciebie rzucił dynią – wyznał.

Potrzebowałam paru sekund, żeby pojąć, że za przyczynę mojego minorowego nastroju wziął „dyniową główkę”, o czym ja już zdążyłam zapomnieć.

– Nie o to chodzi – powiedziałam. – I jeśli nie było to celowe, a wtedy mielibyśmy do czynienia z całkiem czymś innym, to nie mów. W zasadzie – dodałam po namyśle – nie mów mi nawet, jeśli to było specjalnie. Prędzej czy później odkryję sprawcę i każę mu słono za to zapłacić. – I tak lepiej ja niż Adam, gdyby odkrył, że ktoś chciał zrobić mi krzywdę.

Joel wyszczerzył zęby, a w jego oczach błysnęła czerwona iskra.

– Tak, słyszałem o twoich zemstach doskonałych. Jesse mówiła o nich Aidenowi, który z kolei opowiedział mi o pewnym wypadku z czekoladowym zającem wielkanocnym. Nie pochwaliłaś się dokonaniami.

Zaniepokoił mnie ten czerwony rozbłysk. Tibicena potrafiły być złośliwe, a my znajdowaliśmy się w budynku głównie z drewna, a w dodatku bez Aidena, który w razie czego mógłby poskromić ogień. Nie miałam wątpliwości, że Wujek Mike potrafi zapanować nad normalnym żywiołem, ale wolałam nie przekonywać się, czy dotyczy to również tibicena.

– Nie mówimy o tym głośno – pouczyłam Joela. – Poza tym to były zające, nie zając. Nie moja wina, że środki przeczyszczające mają smak czekoladowy.

Szczerze mówiąc, nie czułam się do końca dumna z afery zajączków wielkanocnych. Rezultat rzeczywiście okazał się wielce satysfakcjonujący, ale moje dorosłe, rozsądne ja uznało, że skoro zające były w stanie powalić wilkołaki, kogoś innego mogły zabić, szczególnie jeśli któraś z moich ofiar podarowałaby przysmak jakiemuś śmiertelnikowi, nie daj Boże dziecku.

A moje dorosłe ja preferowało rozwagę i powściągliwość, w każdym razie na tyle, żeby nie zabijać przypadkowych ludzi. Jednak afera zajączkowa przekonała całą watahę Marroka, że nie warto ze mną zadzierać. Prawie całą – bo z wyjątkiem Leah, towarzyszki Brana.

Joel roześmiał się, co było moim celem, a iskra w jego oczach zgasła.

Super, pomyślałam. Jedna katastrofa z głowy. Zawsze to lepiej, jeśli nie chodzą parami.

– Żałuję, że mnie przy tym nie było – powiedział, ale zanim coś dodał, ktoś go zawołał. Uśmiechnął się przepraszająco i wstał.

Ucieszyłam się, że odszedł, bo nie zdążył wypytać mnie, co mi jest, jeśli nie chodzi o dynię. A nie chciałam mu mówić, że się boję. Najwyraźniej tego nie wyczuł, pewnie dlatego, że koncentrowałam się na gniewie, a raczej dziecinnej złości. Liczyłam, że uda mi się oszukać również zmysły bardziej wyczulone niż te Joela.

Niedługo jednak dane mi było cieszyć się spokojem. Ben, zwodniczo niewinny, jasnowłosy, błękitnooki, podszedł do stolika i przysunął sobie trzecie krzesło, żeby nie zajmować tego należącego do Adama. Był wilkiem na tyle długo, by nie wkraczać na terytorium Alfy, nawet jeśli stanowiło je tylko krzesło.

Ben był niegdyś jednym z najniebezpieczniejszych wilkołaków w watasze Adama. Nie ze względu na siłę, lecz brak kontroli, który mógł skończyć się dla kogoś śmiercią. Został do nas przysłany, bo nabroił w Wielkiej Brytanii, a tego rodzaju kroki oznaczały, że miał na sumieniu poważne grzechy. Nie na tyle, aby go wyeliminować ostatecznie, ale niewiele brakowało. Od dwóch lat, odkąd należał do naszej watahy, odzyskiwał równowagę i radość życia.

Jednak podobnie jak Adam miał za sobą kilka trudnych miesięcy. Przez jakiś czas mieszkał z nami, dochodząc do siebie po opętaniu przez dymnego smoka. Dopiero dwa tygodnie temu wrócił do swojego domu. Wydawało się, że całkiem wydobrzał, choć stracił z osiem kilogramów, na których mu nie zbywało, i jeszcze nie zaczął nabierać ciała.

– Przyszedłem się pokajać – oświadczył. Nawet nie zauważyłam, że jego arystokratyczny brytyjski akcent się zatarł, dopóki nie powrócił z pełną wyrazistością. – To ja.

– Co ty? – zdziwiłam się.

– To ja walnąłem cię tą dynią... w dynię.

Spojrzałam mu w oczy. Wpatrywaliśmy się w siebie tak ze dwadzieścia sekund, zanim pękliśmy. Drgnęły mu usta. Potem znowu. I koniec. Śmiałam się tak, że rozbolał mnie brzuch, a po policzkach płynęły łzy.

– To nie jest śmieszne – stwierdził, rżąc równo. Wcale nie wyglądał teraz groźnie.

– Dynią... w dynię – zapiałam, udając akcent Bena, bo z jakiegoś tajemniczego powodu dodawał on absurdu całej sytuacji.

Potrzebowałam tej dawki śmiechu, a jego mina skazańca w połączeniu z mężnym przyznaniem się do dyniowej zbrodni była bezcenna.

Honey przechodząca obok nas z piwem pokręciła głową z rezygnacją.

– Przyznał się, tak? – rzuciła.

Musiała przed przyjściem do pubu wstąpić do domu – albo innego przybytku z łazienką – bo wróciła do swej zwyczajowej eleganckiej prezencji, tym razem w postaci wyjściowych spodni i jedwabnej bluzki. Była jedyną znaną mi kobietą, której makijaż podkreślał rysy twarzy, a nie umiejętność nakładania kosmetyków.

– Dokładnie – przytaknęłam. – Mówi, że walnął mnie dynią w dynię. – Do mojej wersji Benowego akcentu dołożyłam okrągłe ze zdumienia oczy.

Ben, który tymczasem złożył czoło na blat, stuknął nim o deski.

– Dynią w dynię – wydusił.

Honey uśmiechnęła się na widok naszej scenki, a jej idealna twarz zyskała dzięki temu bardziej ludzki wyraz.

– Gdybym nie wiedziała, że to nie to, zapytałabym, coście pili – skomentowała, a potem zwróciła się do mnie. – Słyszałaś, że kadry poleciły Benowi zmienić sposób, w jaki zwraca się do dzwoniących?

– No co ty? – powiedziałam tonem „szczegóły proszę”.

– Stwierdzili, że fraza „jaki masz, kurwa, problem?” jest niestosowna – wyjaśnił Ben, nie podnosząc głowy.

– Słyszałam, że po dwóch tygodniach poprosili go, żeby się nie krępował i pozostał przy jednak przy tej wersji – dokończyła Honey.

– Tak, inne były znacznie gorsze – włączył się Carlos siedzący przy sąsiednim stoliku.

– To było sześć dni temu, nie czternaście – sprostował Ben chełpliwie.

Wkrótce po tym Bena zgarnęło dwóch innych członków watahy, a ja znów zostałam sama, dopóki Adam nie wrócił na swoje miejsce, zamieniając przy okazji moją pustą szklankę na pełną.

– Ben się przyznał – poinformowałam go od razu. – Czyli nie było żadnej intrygi mającej na celu uczynienie z ciebie wdowca w wyniku zamachu dyniowego. Wypadek przy pracy.

– Widziałem, że zaśmiewaliście się do rozpuku – zauważył Adam.

– Walnął mnie dynią w dynię – powiedziałam, naśladując akcent Bena. – I... „kajał się”.

Adam wybuchnął śmiechem.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Następujące osoby albo przeczytały tę książkę na różnych etapach jej powstawania i pomogły mi dopracować jej ostateczny kształt, albo dostarczyły mi potrzebnych informacji: sierżant Dave Allen (emerytowany policjant z wydziału policji w Pasco), Collin Briggs, Linda Campbell, Dave Carson, Katharine Carson, Michelle Kasper, Christine Masters, Ann Peters, Kaye Roberson i Anne Sowards. Jestem wdzięczna za ich wysiłki i każdy, kto przeczyta tę książkę, również powinien być im wdzięczny.

Poza tym Zee bardzo dziękuje swoim przyjaciołom, Michaelowi i Susann Bockom, którzy dbają o poprawność jego niemieckiego i dokładnie rozumieją, co myśli o klientach.

Na koniec chciałabym bardzo podziękować Gertrudzie, mojemu subaru, za zrobienie ze mnie, czy tego chciałam, czy nie, lepszego kierowcy.

Patricia Briggs

Urodzona w 1965 roku Patricia Briggs jest najlepiej znana czytelnikom jako autorka serii urban fantasy o przygodach niezwykłej mechanik, Mercedes Thompson. Zadebiutowała w 1990 roku powieścią „Masques”, która sprzedawała się tak fatalnie, że Briggs niemal zakończyła na niej swoją literacką karierę. Na szczęście nie poddała się.

Kolejne książki notowały coraz lepsze wyniki sprzedaży i coraz przychylniejsze opinie krytyków. Pierwszy tom przygód Mercedes Thompson dostał się na listę USA Today. Drugi przetarł powieściom Briggs drogę na listę bestsellerów New York Timesa. Szczyt tej list zdobył tom trzeci.

Obecnie autorka mieszka w stanie Waszyngton i niestrudzenie podąża za swoimi marzeniami – pisząc i wydając kolejne powieści.

Copyright © 2022 by Hurog, Inc. Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2024

Tytuł oryginału Soul Taken

Wydanie I

ISBN 978-83-67949-27-9

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta

Ilustracja na okładce Dan Dos Santos

Tłumaczenie Dominika Schimscheiner

Projekt okładki Paweł Zaręba, Szymon Wójciak

Redakcja Karolina Kacprzak

Korekta Agnieszka Pawlikowska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Sprzedaż internetowa

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowieckiwww.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka instagram.com/fabrykaslow