Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wilkołaki wyszły z cienia, ale czy świat jest na to gotowy?
W świecie wilkołaków dominacja to prawo, a kara – konieczność. Charles Cornick zna to aż za dobrze. Jako syn Alfy wszystkich północnoamerykańskich wilkołaków i jego bezlitosny egzekutor, niesie na barkach ciężar cudzych grzechów.
Anna Latham jest Omegą – spokojem wśród burzy, balsamem na rozszalałe instynkty. Nie walczy o władzę. Nie musi. Jej siła tkwi w tym, że potrafi uciszyć nawet najbardziej dzikie serca.
Po ujawnieniu się wilkołaków światu, każde potknięcie może oznaczać katastrofę. Dlatego, gdy FBI natrafia na trop seryjnego mordercy – i jego ofiarami okazują się być wyłącznie wilkołaki – Anna i Charles ruszają do Bostonu.
Miasto skrywa sekrety. Ktoś poluje z precyzją i okrucieństwem, Anna i Charles właśnie znaleźli się w samym centrum tej gry.
Bo są stworzenia, które nie tylko nie boją się wilkołaków. One się nimi żywią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim, którzy żyją w ciemności, walcząc z potworami, aby reszta z nas mogła czuć się bezpieczna.
Baśń
Pewnego razu żyła sobie dziewczynka imieniem Leslie.
Tego roku, gdy ukończyła osiem lat, wydarzyły się dwie rzeczy: jej matka odeszła z maklerem giełdowym i przeprowadziła się do Kalifornii, a w trakcie sensacyjnego procesu oskarżonego o morderstwo wyszło na jaw, że istoty z legend i baśni istnieją naprawdę. O matce dziewczynka już nigdy więcej nie słyszała, całkiem inaczej natomiast miała się sprawa z istotami z baśni i podań.
Kiedy Leslie miała dziewięć lat, ojciec dostał pracę w innym, obcym mieście. Przenieśli się więc wkrótce do Bostonu i zamieszkali jako jedyna czarna rodzina w białym sąsiedztwie, w mieszkaniu na piętrze wąskiego domu. Pomieszczenia na dole zajmowała jego właścicielka. Pani Cullinan miała oko na Leslie, gdy jej tata był w pracy, a także ułatwiła dziewczynce zapoznanie się z okolicznymi dzieciakami, które wpadały do miłej starszej pani na ciasteczka czy lemoniadę. Pani Cullinan uczyła Leslie robić na drutach, szydełkować i gotować, a w zamian tata wykonywał drobne naprawy w domu i dbał o trawnik. Nawet już jako dorosła kobieta Leslie nie wiedziała, czy tata płacił staruszce za pieczę nad nią, czy może pani Cullinan robiła to z własnej woli, nie pytając go o zdanie. To ostatnie było do niej podobne.
Leslie była w trzeciej klasie, kiedy zniknął pewien przedszkolak. W czwartej, gdy zaginęła Mandy, jej koleżanka z klasy. W tym samym okresie nastąpiła fala zaginięć domowych pupili, głównie szczeniąt i kociaków. Leslie nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby nie pani Cullinan. Podczas codziennych spacerów – zwanych przez staruszkę „ciekawskimi przechadzkami”, bo miały na celu dowiedzenie się, co porabiają sąsiedzi – przystawały przy przyklejonych ogłoszeniach o zaginionych zwierzakach, a pani Cullinan spisywała wszystkie informacje do małego notesu.
– Szukamy ich? – zapytała kiedyś Leslie. Zwykle wolała obserwować, niż zadawać pytania, ponieważ z doświadczenia wiedziała, że czyny są prawdziwsze niż słowa. Kiedy jednak nie udało się jej samej znaleźć wyjaśnień dla tworzenia listy zwierzaków, musiała w końcu uciec się do słów.
– Dobrze mieć oko na to, co się dzieje w pobliżu. – Nie była to w zasadzie odpowiedź, ale w głosie pani Cullinan pobrzmiewała troska, więc Leslie nie drążyła tematu.
Kiedy zaginął szczeniak, którego Leslie dostała na urodziny – kundelek o brązowych oczach i grubych łapach – pani Cullinan na wieść o tym zacisnęła usta w wąską kreskę.
– Czas położyć temu kres – mruknęła pod nosem, a Leslie była przekonana, że właścicielka domu nie zdawała sobie sprawy, iż ktoś ją słyszy.
Kilka dni później dziewczynka, jej tata i pani Cullinan jedli obiad, gdy pod dom sąsiadki zajechała elegancka limuzyna. Z przepastnych czeluści lśniącego wozu wyłoniło się dwóch mężczyzn w czarnych garniturach oraz kobieta w zwiewnej kwiecistej sukience. Trójka nieznajomych robiła dziwaczne wrażenie, jakby mężczyźni wybierali się na pogrzeb, a towarzysząca im kobieta na piknik.
Ojciec Leslie i pani Cullinan wstali od stołu i bez skrępowania stanęli w oknie, obserwując, jak przybysze bez pukania wchodzą do domu panny Nellie.
– Kim oni są...? – Zaciekawienie na twarzy ojca Leslie, usprawiedliwione tym, że panny Nellie nikt nigdy nie odwiedzał, szybko zmieniło się w ponurą podejrzliwość. Chwycił służbową broń i odznakę, ale pani Cullinan zatrzymała go, gdy wychodził już na ganek.
– Nie, Wes – zaprotestowała dziwnym, żarliwym tonem. – Nie. To pradawni i przyszli tu załatwić swoje sprawy. Muszą posprzątać swój bałagan, a ty się do tego nie mieszaj.
Leslie wyjrzała zza dorosłych i zobaczyła to, co wprawiło ich w takie poruszenie. Czarno odziani mężczyźni wyprowadzali z domu Nellie, która miotała się z ustami otwartymi jak do krzyku, choć nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.
Leslie zawsze uważała, że Nellie – kobieta o smutnych błękitnych oczach i miękkich ustach z opadającymi kącikami – jest pięknością godną wybiegu modelek lub planu filmowego, w tamtej chwili jednak nie wyglądała ładnie. Nie robiła również wrażenia wystraszonej – prędzej rozwścieczonej. Doskonała twarz wykrzywiona w paskudnym grymasie była brzydka i jednocześnie tak przerażająca, że mogła prześladować w koszmarach nawet dorosłą Leslie.
Kobieta w zwiewnej elfiej sukience wyłoniła się z domu w chwili, gdy mężczyźni zapakowali Nellie na tylne siedzenie limuzyny. Zatrzasnęła za nimi drzwiczki, a kiedy podniosła głowę, jej wzrok padł na stojących na ganku sąsiadów. Po chwili namysłu kobieta ruszyła w ich stronę. Zdawało się, że nie idzie szybko, a jednak otworzyła furtkę, zanim Leslie zdążyła zarejestrować, że w ogóle ku nim zmierza.
– A wy na co tak patrzycie? – zapytała łagodnym tonem, który sprawił, że ojciec Leslie odpiął kciukiem napę w kaburze na broń.
Pani Cullinan wystąpiła naprzód, zaciskając szczęki w taki sam sposób, jak wtedy, gdy stawiła czoło parze młodocianych zbirów, którzy uznali ją za łatwą ofiarę.
– Na sprawiedliwość – odrzekła z tą samą podskórną groźbą, która skłoniła bandytów do poszukania sobie łatwiejszego celu. – I nie wywyższaj się tak. Wiem dobrze, kim jesteś, i nie boję się ciebie.
Obca kobieta zniżyła głowę i napięła mięśnie barków. Leslie schowała się za tatą. Riposta pani Cullinan przyciągnęła jednak uwagę dwóch mężczyzn stojących przy limuzynie.
– Eve – zawołał łagodnie ten z ręką na klamce. Mówił miękkim barytonem z irlandzkim akcentem, jak pani Cullinan, a jego głos niósł się po ulicy, docierając wszędzie, nietłumiony przez odgłosy miasta. – Wsiądź, proszę, do wozu i dotrzymaj towarzystwa Gordiemu.
Nawet Leslie wiedziała, że tak naprawdę nie była to prośba.
Kobieta usztywniła się i przymrużyła oczy, ale odwróciła się i odeszła. Kiedy wsiadła do samochodu, ruszył ku nim mężczyzna.
– Pani Cullinan, jak mniemam? – powiedział, podchodząc. Miał jedną z tych miłych, przeciętnych twarzy, które niczym się nie wyróżniały. Niczym poza oczami. Leslie nigdy nie mogła sobie przypomnieć, jaki miały kolor, za to doskonale pamiętała, że były dziwne, nieludzkie i piękne.
– Dobrze wiesz, że tak – odrzekła zagadnięta sucho.
– Doceniamy zgłoszenie problemu, a ja ze swojej strony chciałbym nagrodzić pani zaangażowanie. – Podał jej wizytówkę. – Będziemy pani winni przysługę.
– Jak dla mnie wystarczającą nagrodą jest to, że dzieci na tej ulicy będą mogły się bezpiecznie bawić. – Pani Cullinan oparła dłonie o biodra, ale nie uczyniła gestu, żeby przyjąć wizytówkę.
Mężczyzna uśmiechnął się, nie opuszczając ręki.
– Nie odejdę, mając u pani dług – stwierdził.
– A ja nie jestem na tyle głupia, żeby przyjmować dary od pradawnych – odwarknęła.
– Jednorazowa nagroda – nie ustępował. – Jakiś drobiazg. Obiecuję, że dopóki żyję, ani pani, ani bliskich nie spotka z naszej strony żadna zamierzona krzywda. No dalej, przecież wie pani, że nie mogę kłamać – dodał tonem łagodnej perswazji. – Nastały czasy, kiedy tacy jak pani i tacy jak my muszą nauczyć się koegzystować. Mogła pani powiadomić policję o swoich podejrzeniach, które okazały się słuszne, a wtedy liczba ofiar byłaby znacznie większa. – Westchnął i zerknął na samochód z przyciemnionymi szybami. – Kiedy żyje się tak długo, trudno jest zmienić nawyki, a nasza Nellie zawsze folgowała swemu apetytowi na młode istoty.
– I dlatego wezwałam was – podkreśliła pani Cullinan dobitnie. – Nie wiedziałam, kto stoi za zniknięciami dzieci i zwierząt, dopóki dwie noce temu nie zobaczyłam Nellie na naszym podwórku, a rankiem okazało się, że zaginął szczeniak dziewczynki.
Pradawny spojrzał po raz pierwszy na Leslie, ale ona była zbyt zdenerwowana, by wyczytać coś z jego oblicza. „Apetyt na młode istoty” – powiedział mężczyzna. Szczeniaki to młode istoty.
– Jeśli cię to pocieszy, dziecko – zwrócił się do niej mężczyzna – wiedz, że śmierć twojego psa przyczyniła się do położenia kresu uczynkom tej osoby i że nic tu już nie umrze z jej ręki. Wiem, że to nie zrekompensuje ci straty, ale zawsze to coś.
– Daj ją dziecku – powiedziała nieoczekiwanie pani Cullinan. – Straciła szczeniaka. Daj swoją nagrodę dziewczynce. Ja jestem stara, mam raka i nie dożyję przyszłego roku. Daj ją jej.
Pradawny popatrzył na staruszkę z namysłem i ukląkł na jedno kolano przed Leslie, która kurczowo trzymała się ręki taty. Dziewczynka sama nie wiedziała, czy płacze z żalu za szczeniakiem, ze smutku z powodu starej kobiety, która była jej matką bardziej niż ta prawdziwa, czy może nad sobą.
– To dar, rekompensata za stratę – rzekł mężczyzna. – Weź go i wykorzystaj w chwili potrzeby.
Leslie schowała szybko rękę za plecy. Mężczyzna próbował dać jej coś za to, że straciła pieska. Przypomniała sobie, jak dostawała od wszystkich prezenty, kiedy odeszła mama. Wtedy nie poczuła się dzięki temu lepiej, wręcz przeciwnie. Ogromny miś, którego mama zostawiła jej tej nocy, gdy odeszła, tkwił schowany głęboko w szafie. Leslie nie potrafiła zdobyć się na wyrzucenie go, ale nie mogła patrzeć na pluszaka bez bólu serca.
– Dzięki temu możesz mieć samochód albo dom – ciągnął nieznajomy – albo pieniądze na studia. – Uśmiechnął się i przez ten uśmiech całkiem się zmienił, stał się jakby bardziej rzeczywisty. – Albo uratować innego szczeniaczka przed potworami. Wystarczy, że bardzo mocno tego zapragniesz i przedrzesz wizytówkę.
– Mogę wymyślić każde życzenie? Jakie tylko zechcę? – zapytała Leslie, ostrożnie biorąc od niego karteluszek, bardziej dlatego, że chciała, aby mężczyzna już przestał się na niej skupiać, niż że pragnęła tego, co jej oferował. – To chcę z powrotem mojego pieska.
– Nie mogę przywrócić nikogo ani niczego martwego do życia – przyznał mężczyzna ze smutkiem. – Gdybym mógł, zwróciłbym ci pieska. Ale poza tym możesz prosić prawie o wszystko.
Leslie wpatrywała się w trzymaną w dłoni karteczkę. Widniał na niej jeden wyraz: „Dar”.
Mężczyzna podniósł się i uśmiechnął promiennie, wesoło. Leslie nie wiedziała, że dorośli w ogóle tak potrafią się uśmiechać.
– I jeszcze jedno, panienko Leslie – zaznaczył, nazywając ją po imieniu, którego przecież nie powinien był znać – żadnych życzeń o więcej życzeń. To tak nie działa.
A właśnie to przemknęło jej przez głowę...
Nieznajomy odwrócił się do pani Cullinan, ujął szarmancko jej dłoń i ucałował.
– Jest pani damą rzadkiej urody, bystrości i odwagi ducha.
– Jestem wścibską staruszką, która wsadza nos w różne sprawy – odpowiedziała, ale pokraśniała z zadowolenia.
Dorosła już Leslie nosiła zawsze wizytówkę od pradawnego wsuniętą w okładkę prawa jazdy. Karteczka nawet po tylu latach wyglądała jak nowa, dokładnie jak tego dnia, kiedy przyjęła ją jako mała dziewczynka.
Ku zdumieniu lekarzy okazało się, że nowotwór pani Cullinan zniknął, a staruszka zmarła we śnie dwadzieścia lat później w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat. Leslie nadal za nią tęskniła.
Tamtego dnia Leslie dowiedziała się o pradawnych dwóch ważnych rzeczy – że są potężni i czarujący oraz że pożerają szczeniaki i dzieci.
Aspen Creek, Montana
Wracaj do domu – warknął Bran Cornick do Anny.
Nikt, kto ujrzałby go w takim stanie, już nigdy by nie zapomniał, co kryje się za codzienną fasadą uprzejmości Marroka, a tylko głupcy – bądź desperaci – odważyliby się rozgniewać go, ryzykując wywołanie potwora przyczajonego za maską sympatycznego faceta. Anna była zdesperowana.
– Tylko jeśli obiecasz, że przestaniesz wysyłać mojego męża, żeby zabijał – powiedziała z uporem. Nie zamierzała krzyczeć i tupać, ale nie zamierzała też łatwo ustąpić.
Najwyraźniej udało jej się doprowadzić Marroka do granicy, za którą znikały pozory cywilizowanego zachowania. Zamknął oczy, odwrócił głowę i powiedział bardzo, bardzo łagodnie:
– Wracaj do domu, Anno. Ochłoń.
„Odejdź i daj mi ochłonąć” – to miał na myśli. Bran, teść Anny, jej Alfa i Marrok, miał władzę nad wszystkimi watahami w tej części świata dzięki sile swej żelaznej woli.
– Bran...
Pękła tama jego cierpliwości, uwalniając moc, a pięć wilków – nie licząc Anny – które znajdowało się w salonie, padło na ziemię, łącznie z towarzyszką Marroka, Leah. Wszystkie spuściły głowy, przechylając je lekko w bok i odsłaniając gardła.
Choć Marrok nie uczynił żadnego widocznego gestu, gwałtowność ich reakcji świadczyła o sile jego gniewu i nieprzemożnej dominacji. Jedynie Anna, nieco zaskoczona własną zuchwałością, nadal stała.
Na początku, kiedy Anna przyjechała do Aspen Creek, posiniaczona, straumatyzowana, po doświadczeniach przemocy, wystarczyło, że ktoś podniósł na nią głos, a chowała się w najciemniejszym kącie i nie wychodziła z niego przez tydzień.
Teraz gdy fala mocy Alfy musnęła ją jak powiew wiosennego wiatru, podniosła na niego oczy i odsłoniła zęby. Owszem, czuła ogromny lęk, ale samego Brana się nie bała. Na przekór temu, co podpowiadał jej instynkt, trzymała się myśli, że Bran nie skrzywdziłby jej świadomie. Dużo bardziej bała się o swojego towarzysza.
– Postępujesz niewłaściwie – rzuciła w twarz teściowi. – To, co robisz, jest złe. Złe. Uparcie to wypierasz, nie chcesz widzieć, co się z nim dzieje, aż w końcu zniszczy go to tak, że nigdy do siebie nie dojdzie.
– Dorośnij, smarkulo – warknął Marrok i teraz jego oczy, w których płynne złoto zalało zwykłą piwną barwę tęczówek, były wpatrzone już nie w kominek, ale w nią. – Życie nie jest usłane różami i ludzie muszą wykonywać brudną robotę, która do nich należy. Wiedziałaś, kim jest Charles, kiedy za niego wychodziłaś i kiedy związałaś się z nim więzią partnerską.
Odwracał kota ogonem, nie chciał słuchać. Nie był ślepy, tylko strasznie uparty. Dlatego jego próba przerzucenia tematu kłótni na jej osobę, podczas gdy w ogóle nie powinni się spierać, jedynie ją rozwścieczyła.
– Ktoś tu się zachowuje jak dziecko, ale na pewno nie jestem to ja – odwarknęła.
Odpowiedział pozbawionym słów gardłowym charkotem.
– Zamknij się, Anno – syknął Tag z podłogi. Leżał bezwładnie na dywanie, a jego płomieniste dredy niknęły pomiędzy rdzawoczerwonymi wzorami perskiego dzieła sztuki. Anna przyjaźniła się z Tagiem i generalnie ufała ocenie berserka. I pewnie w innej sytuacji posłuchałaby go, ale teraz miała przed sobą Brana, którego aż zatkało z wściekłości, więc mogła wykorzystać tę chwilową niemotę i spróbować przemycić parę słów do zabetonowanego uporem umysłu teścia.
– Znam mojego towarzysza. Znam Charlesa lepiej niż ty. Prędzej się załamie, niż cię rozczaruje albo nie wykona swojego obowiązku. To ty musisz położyć temu kres, bo on nie jest w stanie tego zrobić.
– Mój syn nie ugnie się ani nie złamie. – Z ust Brana wydobyły się przytłumione do szeptu słowa. – Wykonywał swoje obowiązki przez sto lat, zanim się urodziłaś, i będzie je wykonywał przez kolejne sto lat.
– Jego zadanie polegało na wymierzaniu sprawiedliwości i robił to, nawet jeśli oznaczało to zabijanie. Ale teraz jest zwykłym mordercą na twoje zlecenie. Ofiary Charlesa padają mu do stóp ze szczerą skruchą, chcąc odkupić swoje winy. Płaczą i błagają o litość, której nie może im okazać. To go niszczy – rzekła stanowczo. – I tylko ja to widzę.
Bran drgnął i po raz pierwszy Anna zdała sobie sprawę, że nie tylko Charles cierpi z powodu tych nowych, srogich reguł, według których przyszło żyć wilkołakom.
– Trudne czasy – stwierdził posępnie, a w Annie zatliła się nadzieja, że udało się jej przebić. Szybko jednak zgasła, gdy Bran otrząsnął się z chwilowej miękkości. – Charles jest twardszy, niż ci się wydaje – oświadczył. – A ty jesteś głupią, małą dziewczynką, która sobie imaginuje, że pozjadała wszystkie rozumy świata. Idź do domu, zanim zrobię coś, czego później pożałuję. Proszę.
Jednak to dzięki temu mgnieniu zawahania Anna zrozumiała, że jej nalegania są bezcelowe. Bran wiedział. Rozumiał, co się dzieje, i łudził się, że Charles to przetrwa. Jej gniew się wypalił, pozostawiając tylko rozpacz.
Przez chwilę jeszcze patrzyła w oczy Alfie, a potem ustąpiła, uznając swoją porażkę.
Anna wiedziała dokładnie, kiedy Charles wrócił z podróży do Minnesoty, gdzie zajmował się problemem, któremu nie podołał Alfa tamtejszej watahy. Nawet gdyby nie słyszała silnika samochodu ani trzaśnięcia drzwiami, magia, która ich wiązała, dałaby znać, że jej towarzysz jest w domu. Ale dowiedziała się dzięki niej tylko tyle – jego koniec połączenia był tak wytłumiony, jak tylko się dało, a to powiedziało Annie znacznie więcej o stanie psychicznym ukochanego, niż sam chciałby jej zdradzić.
Z tego, jak starannie się odciął, wywnioskowała, że miał za sobą kolejny fatalny wypad, z rodzaju tych, kiedy zostawiał za sobą zbyt wiele trupów ludzi, którym prawdopodobnie nie chciał odbierać życia.
Ostatnio każda podróż Charlesa należała do tych fatalnych w skutkach.
Na początku potrafiła mu pomóc, ale gdy nastąpiła zmiana zasad, kiedy wilkołaki wyjawiły swe istnienie reszcie świata i znalazły się pod lupą opinii publicznej, wilki, które złamały prawo narzucone przez Brana, drugą szansę dostawały tylko w wyjątkowych okolicznościach. Jeździła z Charlesem, bo nie chciała zostawiać go z tym cierpieniem samego, ale kiedy zaczęły prześladować ją koszmary, w których skazańcy padali przed nią na kolana, błagając o oszczędzenie, zabronił jej sobie towarzyszyć.
Miała silną wolę i lubiła myśleć, że jest twarda. Mogłaby skłonić towarzysza do zmiany zdania albo jeździć z nim wbrew zakazom, ale nie sprzeciwiła się, ponieważ uświadomiła sobie, że jej obecność tylko utrudnia mu wykonywanie obowiązków. Postrzegał siebie jako potwora i nie mógł uwierzyć, że i ona go takim nie zobaczy, będąc świadkiem egzekucji, jakich dokonywał.
A więc Charles polował sam, jak robił to przez sto lub więcej lat, zanim ją poznał, jak nakazał mu ojciec. Zawsze wypełniał powierzone mu zadania, zawsze odnosił sukces – a zarazem ponosił porażkę. Charles był bardzo dominującym wilkiem i jego natura nakazywała mu chronić słabsze osobniki, włącznie z tymi, które musiał zabić. Za każdym razem, gdy umierał wilk, któremu odebrał życie, wraz z nim umierała cząstka duszy Charlesa. Zanim Bran ogłosił publicznie istnienie wilkołaków, młode wilki, z doświadczeniem krótszym niż dziesięć lat, w razie gdy ich przewina wynikała z utraty kontroli nad przemianą, dostawały szansę na naukę i poprawę. Wtedy brano pod uwagę okoliczności, które mogły zmniejszyć wymiar kary. Odkąd jednak ludzie o nich wiedzieli, Bran nie mógł dopuścić, aby zorientowali się, jak groźnymi bestiami są wilkołaki.
Wymierzanie sprawiedliwości na co dzień należało do Alf poszczególnych watah i Charles musiał interweniować tylko w wyjątkowych sprawach, góra kilka razy w roku. Jednakże wśród wielu przywódców rosła niechęć do coraz surowszego prawa i egzekwowanie go częściej spadało na barki Brana, który cedował ten obowiązek na Charlesa. Ostatnio mąż i towarzysz Anny musiał wyjeżdżać dwa, trzy razy w miesiącu i coraz bardziej go to przygnębiało.
Kiedy poczuła, że Charles stanął niepewnie po wejściu do domu, Anna włożyła więcej pasji w pociągnięcia smyczkiem, przywołując go do siebie jeszcze słodszymi dźwiękami wydobywanymi z wiolonczeli, którą dostała od niego w prezencie na pierwszą wspólną gwiazdkę.
Gdyby poszła na górę, przywitałby się z nią posępnie i szybko wyszedł, wymawiając się koniecznością spotkania z ojcem. Wróciłby za dzień czy dwa, po długich, samotnych gonitwach w górach. Ale od jakiegoś czasu nie wracał już tak naprawdę, tak w pełni.
Minął ponad miesiąc, odkąd jej dotknął. Ostatni raz kochali się dokładnie sześć tygodni i cztery dni temu. Nie byli ze sobą od ostatniej podróży, w której mu towarzyszyła. Wyznałaby to Branowi, gdyby nie warknął jej tego swojego „dorośnij, smarkulo”. Pewnie mimo to powinna mu o tym powiedzieć, ale poddała się, widząc bezowocność prób przekonania go do swojego stanowiska.
Dlatego postanowiła spróbować czegoś innego.
Pozostała w pokoju muzycznym, który Charles urządził dla niej w piwnicy. Zamiast używać słów, oddała głos swojej wiolonczeli. Głębokie, szczere dźwięki spływały ze smyczka i wiły się w górę po schodach. Po chwili usłyszała skrzypienie stopni pod jego stopami. Odetchnęła z ulgą. Łączyła ich miłość do muzyki.
Poruszała smyczkiem po strunach, wabiąc Charlesa do siebie, lecz zatrzymał się w progu. Czuła na sobie jego wzrok, ale milczał.
Anna wiedziała, że kiedy gra, na jej twarzy maluje się spokój i zaduma. Było to pokłosie uwag jednego z nauczycieli, który powtarzał, że przygryzanie wargi i robienie min sugeruje sędziom, które momenty utworu są dla niej trudne. Zdawała sobie sprawę, że nie ma klasycznie pięknej twarzy, ale nie była brzydka, a tego dnia przypudrowała odrobinę piegi i podkreśliła oczy makijażem.
Zerknęła na ukochanego przelotnie. Dzięki saliskim przodkom ze strony matki miał smagłą cerę i egzotyczne z jej punktu widzenia rysy twarzy. Walijskie geny ojca przejawiały się znacznie subtelniej, w wykroju ust i kształcie podbródka. To praca, a nie dziedzictwo sprawiła, że oblicze Charlesa zastygło w pozbawioną emocji maskę, a oczy stwardniały i zlodowaciały. Obowiązki przeżerały go, dopóki nie stał się kością, mięśniem i napięciem.
Palce Anny przycisnęły struny i drgały, wzbogacając długie dźwięki miękkim vibrato. Zaczęła od „Kanonu D-dur” Pachelbela, który zazwyczaj wybierała jako rozgrzewkę lub gdy nie potrafiła od razu zdecydować, co chce zagrać. Rozważała przejście do czegoś trudniejszego, lecz Charles zbyt ją rozpraszał. Poza tym nie zależało jej na tym, żeby mu zaimponować, chciała go uwieść, nakłonić do otwarcia się i przyjęcia wsparcia. Potrzebowała więc melodii, którą mogłaby grać, myśląc o ukochanym.
Skoro nie udało jej się przekonać Brana, żeby przestał zmuszać Charlesa do zabijania, chciała nakłonić towarzysza, by pozwolił jej pomóc sobie w usuwaniu skutków tego, co robił. Może zyskałaby dzięki temu trochę czasu na znalezienie odpowiedniego kija, czy raczej wałka, którym mogłaby wtłuc do zakutej głowy teścia trochę rozsądku.
Porzuciła więc Pachelbela, zaimprowizowała płynne przejście z tonacji D-dur do G-dur, a następnie pozwoliła się rozwinąć nutom w preludium „Suity wiolonczelowej numer 1” Bacha. Nie był to łatwy kawałek, ale wchodził w skład jej koncertu w liceum muzycznym, więc potrafiła go zagrać przez sen.
Przebiegała smyczkiem po strunach, nie pozwalając sobie ponownie spojrzeć na ukochanego, mimo że bardzo tego pragnęła. Czując na sobie wzrok stojącego w drzwiach Charlesa, skupiała spojrzenie na olejnym malowidle przedstawiającym śpiącego rysia. Gdyby tylko Charles zbliżył się do niej, gdyby przestał ją chronić przed tym, co robił...
A potem wszystko popsuła.
Była Omegą. To oznaczało nie tylko, że jest jedynym na kontynencie wilkołakiem, którego wilk pozwalał na sprzeciwienie się rozwścieczonemu Marrokowi, ale również że posiada magiczną moc kojenia wilczych emocji, bez względu na to, czy rozwścieczony sobie tego życzy, czy też nie. Uważała, że działanie wbrew czyjejś woli jest niewłaściwe, dlatego starała się tego nie robić, chyba że w ostateczności. W ciągu dwóch minionych lat Anna nauczyła się, kiedy i jak najlepiej wykorzystywać swoją moc, jednak jej pragnienie, by ujrzeć Charlesa szczęśliwego, było tak silne, że skruszyło ciężko wypracowaną barierę, a magia wymknęła się z niej, jakby Anna nie miała nad nią żadnej kontroli.
W jednej chwili grała dla niego całą sobą, skupiona na nim bez reszty, a w następnej jej wilczyca sięgnęła ku wilkowi Charlesa, wyciszając go, uspokajając i ostatecznie usypiając. Człowiecza część Charlesa została sama. Ukochany odwrócił się gwałtownie i bez słowa wymaszerował po schodach na górę. Człowiek, który nie uciekał przed nikim i niczym, wymknął się z domu przez tylne drzwi.
Anna oderwała smyczek od strun i odłożyła instrument na stojak. Wiedziała, że Charles nie wróci przez kilka godzin, może nawet dni. Muzyka nie była dobrym wyjściem, skoro działała tylko na wilczą część Charlesa.
Anna również wyszła. Potrzeba działania gnała ją naprzód pomimo braku określonego celu. Musiała być w ruchu, inaczej zalałaby się łzami, a nie chciała płakać. Pomyślała, żeby jeszcze raz porozmawiać z Branem, ale kiedy pojawił się zjazd prowadzący do jego domostwa, przejechała dalej.
Charles prawdopodobnie udał się do ojca, żeby zdać mu relację z tego, co zrobił w imię dobra wilków tego świata, a znalezienie się w jednym pomieszczeniu z nim byłoby krępujące dla nich obojga. Wyglądałoby to tak, jakby za nim chodziła. Poza tym rozmawiała już z Branem. Marrok wiedział, co dzieje się z jego synem. Anna zrozumiała, że wie. Ale, podobnie jak Charles, przedkładał przetrwanie całego wilkołaczego rodzaju ponad ryzyko, że Charles może się załamać pod brzemieniem wykonywania koniecznych egzekucji, i akceptował taką ewentualność.
Dlatego Anna przejechała przez miasto, kierując się ku wielkiej szklarni. Zaparkowała obok poobijanego jeepa i poszła szukać pomocy.
Wiele wilków zwało go Maurem, czego nie lubił, twierdząc, że to wampirzą domeną jest wyodrębnianie części z tego, kim jest człowiek, i opisywanie jej kilkoma literami. Rzeczywiście, rysy i odcień skóry wilkołaka wskazywały na arabskie, mauretańskie pochodzenie, stanowiło to jednak tylko ułamek złożonego jestestwa gospodarza cieplarni. Pięknego, bardzo starego i śmiertelnie niebezpiecznego wilkołaka, który aktualnie przesadzał anginki.
– Dzień dobry, Asilu – przywitała się. – Chciałam...
– Ciii. Nie obarczaj moich roślin swoimi problemami, zanim nie znajdą się bezpiecznie w swoich nowych domkach. Lepiej się na coś przydaj i ogłów róże, te rosnące pod ścianą.
Anna wzięła koszyk i zaczęła usuwać zwiędłe i przekwitłe pąki na krzewach różanych. Wiedziała, że rozmowy nie będzie, dopóki Asil nie zrobi tego, co zaplanował, choć zastanawiała się, czy kazał jej to robić, żeby się wyciszyła, czy może po prostu wykorzystywał darmową pomoc, jaka nawinęła mu się pod rękę, czy może pragnął skupienia podczas pielęgnacji roślin. Znając Asila, niewykluczone, że wszystko naraz.
Pracowała w milczeniu przez parę minut, aż straciwszy cierpliwość, wyciągnęła rękę w stronę kwitnącego pąka, doskonale wiedząc, że Asil jak jastrząb obserwuje każdego, kto kręci się obok jego ukochanych kwiatów.
– Pamiętasz baśń o Pięknej i Bestii? – zapytał łagodnie. – No to dalej, zerwij ten pączek. Przekonasz się, co się stanie.
– „Piękna i Bestia” to francuska baśń, a ty jesteś Hiszpanem – odpowiedziała Anna, ale cofnęła palce. Ojciec Pięknej skradł różę z ogrodu Bestii i srogo za to zapłacił. – I z całą pewnością nie jesteś żadnym zaklętym księciem.
Odwrócił się do niej z uśmiechem, otrzepując ręce.
– Właściwie to księciem, owszem, jestem. W pewnym sensie.
– Aha. Biedna Bella całuje twoją urodziwą twarz i nagle puff! Ty zmieniasz się w ropuchę.
– Chyba pomieszały ci się bajki – zasugerował Asil. – Zresztą zaskoczyłbym ją pozytywnie nawet jako ropucha. Ale czy przyszłaś tu rozmawiać o bajkach, querida?
– Nie – westchnęła Anna i podciągnęła się, siadając na blacie roboczym obok malutkich doniczek z pojedynczymi listkami wielkości ziarnka groszku. – Przyszłam poradzić się w sprawie bestii. Szczególnie tej, która trzęsie innymi. Do kogo miałam z tym przyjść, jak nie do ciebie? Bran musi przestać nakazywać Charlesowi zabijanie. To go wyniszcza.
Asil oparł się o stół naprzeciwko i popatrzył na Annę badawczo poprzez dzielące ich wąskie przejście.
– Chyba pamiętasz, że Charles żył przez ostatnie dwieście lat, radząc sobie bez twojej pomocy, tak? To nie kruchy kwiatek, który potrzebuje delikatnego traktowania, żeby przetrwać.
– Ale też nie urodzony morderca – odcięła się Anna.
– Po prawdzie to tak. – Asil uniósł ręce w pojednawczym geście, kiedy Anna skrzywiła się wściekle. – Czyny mówią same za siebie. Wątpię, czy poza obecnym tu wilkiem istnieją jeszcze inne, które mają na sumieniu tyle wilkołaków. – Wskazał na siebie ze skromnością, udawaną, gdyż nie było w nim ani krzty skromności.
Anna spojrzała na niego gniewnie, zaciskając pięści.
– To nieprawda. Za każdym razem cierpi, zadając śmierć. Ale uważa, że to konieczne...
– Słusznie zresztą – wtrącił Asil protekcjonalnie.
– Niech ci będzie – przystała ostrym tonem. Słyszała w swoim głosie warkot, lecz nie potrafiła się opanować. Spektakularna porażka w panowaniu nad sobą w obecności Brana nauczyła ją, że jeśli chce przekonać do czegoś starego, dominującego wilka, musi trzymać nerwy na wodzy. – Wiem, że to konieczność. Oczywiście, że to konieczność. Charles nie zabiłby nikogo, gdyby nie był o tym całkowicie przekonany. I oczywiście jest jedynym wystarczająco dominującym osobnikiem, żeby wykonywać to zadanie, niebędącym jednocześnie Alfą, co naturalnie wywołałoby jeszcze więcej problemów z powodu wkraczania na teren innych Alf. Niech ci będzie. Ale to nie znaczy, że może to robić bez końca. „Konieczne” nie równa się „możliwe”.
– Ech, te kobiety – westchnął Asil teatralnie. – Spokojnie, dziecko. Rozumiem. Jesteś Omegą, a Omegi mają jeszcze większą potrzebę chronienia swojego partnera niż najsilniejsze Alfy. Tyle że twój towarzysz jest bardzo, bardzo silny. – Skrzywił się, jakby przełknął coś gorzkiego. Anna pamiętała, że nie zawsze układało mu się z Charlesem, co było normalne w relacjach dominantów. – Musisz mieć w niego więcej wiary.
Anna podchwyciła jego spojrzenie.
– Nie zabiera mnie już ze sobą, kiedy wyjeżdża – powiedziała, patrząc Asilowi w oczy. – Dzisiaj, kiedy wrócił, uśpiłam magią jego wilka, a kiedy usnął, Charles wyszedł bez słowa.
– Chyba nie myślałaś, że życie z wilkołakiem będzie łatwe? Musisz zaakceptować, że nie dasz rady uleczyć każdego. Uprzedzałem cię. Jesteś Omegą, nie Allahem. – Dawno już nieżyjąca ukochana Asila była Omegą i to Asil nauczył Annę wszystkiego, co wiedziała teraz o swojej naturze. Najwyraźniej uznał, że zyskał dzięki temu uprawnienia swego rodzaju zastępczego rodzica. Aczkolwiek niewykluczone, że każdego traktował protekcjonalnie. – Omega nie jest wszechmocna. Charles jest mordercą, zabija z zimną krwią, zapytaj go, sam ci powie. A ty wiedziałaś o tym, zanim za niego wyszłaś. Przestań się martwić o niego i zacznij myśleć, jak zaakceptować sytuację, w której się znalazłaś.
Anna patrzyła na niego z niedowierzaniem. Owszem, Asil i Charles nie byli bliskimi kumplami ani nic w tym rodzaju, ale zdała sobie sprawę, że Maur w ogóle nie zna jej męża, widzi tylko maskę, którą Charles przybiera na użytek innych.
A ona łudziła się, że Asil jej pomoże. Był jej ostatnią deską ratunku. Zsunęła się ze stołu, odwróciła plecami do wilkołaka i ruszyła do wyjścia, czując na barkach ciężkie brzemię rozpaczy. Nie miała pomysłu, w jaki sposób uświadomić mu, jak uzmysłowić Branowi powagę sytuacji. To Bran był najważniejszy. Bo tylko od niego zależało, czy Charles nadal będzie wyjeżdżał wypełniać obowiązki egzekutora. Gdy nie udało jej się przekonać Marroka, liczyła na pomoc Asila.
Na zewnątrz nadal było jasno, do zachodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin, lecz w powietrzu czuło się gęstniejące napięcie budowane przez nadchodzącą pełnię. Przytrzymując drzwi, Anna odwróciła się ku Asilowi.
– Mylisz się co do Charlesa. Ty, Bran i cała reszta. Jest silny, ale nikt nie jest aż tak silny. Od miesięcy nie dotknął instrumentu, od miesięcy nie zaśpiewał ani jednej nuty.
Asil spojrzał na nią baczniej, dowodząc tym, że jednak wiedział co nieco o jej mężu.
– Może... – zaczął powoli, odpychając się od blatu. – Może masz rację. Powinienem chyba porozmawiać z jego ojcem.
Asil wszedł do domu Marroka bez pukania. Bran nigdy nie protestował przeciw tej zuchwałości, ba, inny wilk mógłby uznać, że po prostu tego nie zauważa. Jednak Asil nie miał cienia wątpliwości, że Bran widzi wszystko i że z jakichś powodów pozwala na ten subtelny przejaw buntu. To nieomal wystarczyło, żeby Asil zaczął pukać do drzwi i czekać na słowne zaproszenie. Nieomal.
Leah siedziała na kanapie w salonie, oglądając coś na wielkim telewizorze. Z odpowiednio rozstawionych głośników dobiegał przestrzenny, świdrujący wrzask aktorki. Zerknęła na przechodzącego gościa, ale nawet nie zadała sobie trudu, żeby wykrzywić wargi w uśmiechu. Gdy Asil przybył do Montany, Leah, towarzyszka jego Alfy, wbrew rozsądkowi próbowała z nim flirtować. Za pierwszym razem pozwolił jej na to, za drugim dobitnie pokazał, że nie pozwoli jej igrać ze sobą w ten sposób.
Dlatego teraz tylko spojrzała przelotnie i odwróciła wzrok, udając znudzenie. Oboje jednak wiedzieli, że porządnie ją wtedy wystraszył. Asil trochę się tego wstydził, ale wyłącznie ze względu na swoją towarzyszkę, nieżyjącą od dawna, mimo to nadal ukochaną. Byłaby rozczarowana jego zachowaniem. Wzbudzenie lęku w Leah było łatwiejsze i sprawiło mu więcej satysfakcji niż zwykłe danie do zrozumienia, że nie życzy sobie kokietowania i że nie przyniesie to rezultatu, jaki chciała uzyskać.
Może gdyby nie zakładał, że Marrok szybko go zgładzi, a to było powodem przybycia Asila do watahy w Montanie, nie zrobiłby tego w tak drastyczny sposób. Jednak nie przeszkadzało mu, że Leah tak gorliwie go ignoruje. Nie przeszkadzało mu także, co bardziej go zaskoczyło, że Marrok nie spełnił oczekiwań Maura i go nie zabił. Okazało się, że życie wciąż potrafi zaskakiwać, uznał więc, że jeszcze przez jakiś czas pozostanie w tym stanie.
Asil podążył za odgłosem przyciszonej rozmowy dobiegającej z gabinetu Brana, zatrzymał się jednak, zrozumiawszy, że Marrok rozmawia z synem. Gdyby to był ktokolwiek inny, wszedłby, nie certując się, pewny, że słabszy wilk – a wszystkie były słabsze – się wycofa.
Zmarszczył brwi, rozważając, czy to, co miał do powiedzenia, lepiej wyłożyć w obecności Charlesa, czy nie. Strategia w tym wypadku miała znaczenie. Dominującego wilka, takiego jak on albo Bran, nie dało się przymusić, można go było tylko przekonać.
Ostatecznie uznał, że lepiej porozmawiać z Branem sam na sam, i ruszył w stronę biblioteki. Zdjął z półki „Ivanhoe” i zatopił się w lekturze.
– Romantyczne brednie – powiedział Bran od progu. Z pewnością wyczuł zapach Asila natychmiast, gdy gość zawitał do jego domu. – Do tego fabuła pełna dziur historycznych.
– A co w tym złego? Romans to balsam dla duszy. Heroiczne czyny, poświęcenie i nadzieja. – Asil na moment zawiesił głos. – Potrzeba dwojga dalece odmiennych ludzi, aby stać się jednością. Scott nie dążył do akuratności historycznej.
– I dobrze – mruknął Bran, sadowiąc się w fotelu naprzeciwko sofy zajętej przez Asila. – Bo to i tak przekraczało jego możliwości.
Asil wrócił do czytania, wykorzystując ulubioną technikę przesłuchania Brana. Zakładał, że stary wilk zrozumie żart.
Bran parsknął rozbawiony i od razu ustąpił, sam rozpoczynając konwersację.
– A więc co cię tu sprowadza tego pogodnego popołudnia? Bo, jak mniemam, nie wpadłeś tu wiedziony pragnieniem poczytania rycerskiego romansidła sir Waltera?
Asil zamknął książkę i spojrzał na Brana spod rzęs.
– Nie. Ale w istocie chodzi o miłość, poświęcenie i nadzieję.
Bran jęknął, wznosząc oczy ku sufitowi.
– Rozmawiałeś z Anną. Gdybym wiedział, że posiadanie w stadzie tak nieustępliwej Omegi to taki ambaras, tobym...
– Wytłukł jej z głowy upór? – mruknął Asil przebiegle. – Głodził, molestował i traktował jak gówno, żeby nie pojęła, kim jest?
Zapadło ciężkie milczenie.
W końcu Asil uśmiechnął się złośliwie.
– Nie zarzekaj się tak, bo gdybyś mógł, sprowadziłbyś ją tu jeszcze szybciej. Służy ci obecność kogoś, kto się przed tobą nie płaszczy. Ach, ta frustrująca radość z posiadania w pobliżu Omegi. Dobrze to pamiętam. – Uśmiechnął się szerzej, uzmysławiając sobie własne niegdysiejsze przekonanie, że nigdy nie uśmiechnie się, wspominając ukochaną. – Jest piekielnie irytująca, ale dobrze ci robi. I tobie, i Charlesowi.
Rysy Marroka stwardniały.
– Owszem, Anna do mnie przyszła – podjął Asil, obserwując bacznie rozmówcę. – Powiedziałem jej, że musi dorosnąć. Pisała się na te dobre, ale też na te trudne chwile. Musi zrozumieć, że zadanie Charlesa jest trudne i że momentami chłopak potrzebuje więcej czasu, żeby uporać się z jego konsekwencjami. – No, nie do końca tak jej to przedstawił, ale mógł się założyć, że właśnie to usłyszała od Brana. Po kamiennej twarzy Marroka poznał, że trafił w sedno. – Zwróciłem jej uwagę, że nie patrzy na szerszą perspektywę – ciągnął z fałszywą gorliwością. – W końcu nikt poza Charlesem nie może podjąć się tego obowiązku, a jego praca nigdy nie była bardziej potrzebna niż teraz, gdy zwrócone są na nas oczy całego świata. Bezpowrotnie minęły już czasy, kiedy znalezienie rozszarpanego trupa łatwo dało się wyjaśnić atakiem dzikich zwierząt albo przypadkową śmiercią i działaniem padlinożerców. Policja wręcz szuka śladów, sprawdzając, czy zabójcą może być wilkołak, więc nie możemy sobie pozwolić na wpadkę. Poradziłem jej, żeby dorosła i zaakceptowała rzeczywistość, w której żyje.
Mięśnie na szczękach Brana zafalowały – Asil miał talent do naśladownictwa i wykorzystał go przy ostatnich zdaniach, imitując ton Marroka, we własnej opinii bardzo udatnie.
– Ostatecznie machnęła na mnie ręką – wrócił do własnego głosu – i wyszła, a ja osiadłem na laurach, dumny z siebie i zadowolony, psiocząc w duchu na słabe kobiety, które większą wagę przywiązują do samopoczucia swojego towarzysza niż do dobra ogółu. No, ale ostatecznie taka już natura kobiet. W sumie nie powinniśmy ich o to obwiniać, nawet jeśli czasem nam to zawadza.
Bran zmierzył go chłodnym spojrzeniem i Asil wiedział, że ostatnia uwaga trafiła w cel. Uśmiechnął się z żalem, gładząc trzymaną w ręce książkę.
– Jeszcze tylko na odchodnym rzuciła, że od miesięcy nie grał ani nie śpiewał. Przypomnij mi, viejito, kiedy to ostatnim razem choć przez jeden dzień nie nucił czegoś albo nie brzdąkał na tej swojej gitarze?
Na twarzy Brana odmalował się szok. A więc nie wiedział o tym. Wstał i zaczął nerwowo krążyć po bibliotece.
– To, co robi, jest niezbędne – wyrzucił z siebie. – Jeśli nie jego, to kogo mam wysłać? Zgłaszasz się na ochotnika?
Obaj wiedzieli, że to wykluczone. Wystarczyłoby zabić raz, może ostatecznie trzy, cztery, i Asil straciłby panowanie nad sobą. Był zbyt stary, zbyt kruchy, aby posyłać go na polowanie na wilkołaki. Za bardzo by mu się to podobało. Czuł, że dziki duch jego wilka natychmiast skorzystałby z szansy na takie polowanie, na prawdziwą walkę, na posmakowanie krwi silnego przeciwnika.
– Nie mogę posłać Alfy na terytorium innego przywódcy watahy – grzmiał swoje Bran. – To byłoby jawnym wyzwaniem i skończyłoby się jeszcze większą jatką. Nie mogę posłać też ciebie. Ani Samuela, bo w wypadku mojego najstarszego syna ryzyko byłoby nawet większe niż w twoim. Nie mogę, bo musiałbym zabijać każdego jednego Alfę, a nie mam ochoty przyjmować wszystkich wilków do mojej osobistej watahy! Jeśli nie Charles, to kto ma to robić?
Asil przygiął głowę pod naporem gniewu Marroka.
– Cóż, to powód, dla którego ty jesteś Alfą, a ja zrobię wszystko, by już nigdy nim nie być. – Wstał, nie podnosząc wzroku. Pogładził jeszcze raz płócienną okładkę książki, po czym odłożył tom na stolik. – Chyba nie będę jej ponownie czytał. Zawsze uważałem, że Ivanhoe powinien ożenić się z Rebeccą, mądrą, silną kobietą, a nie Roweną, którą pojął za żonę, ponieważ uważał, że tak należy.
Potem zostawił Brana, żeby ten sam bił się ze swoimi myślami, bo inaczej wciągnąłby w tę bitwę i jego. A Asil wierzył, że Bran zwycięży.
Bran wpatrywał się w egzemplarz „Ivanhoe”. Niebieska tkaninowa okładka spłowiała i poszarzała, co wraz z wyraźnym splotem płótna świadczyło o wieku wydania. Przesunął palcami po wgłębieniach tłoczonych liter tytułu i zarysie sylwetki rycerza w szesnastowiecznej zbroi. Dawniej książka miała również papierową obwolutę z jeszcze mniej zresztą adekwatną ilustracją na froncie. Wiedział, że wewnątrz na wyklejce znajduje się dedykacja, ale nie otworzył okładki, żeby na nią spojrzeć. Asil musiał spędzić sporo czasu, żeby przegrzebać bibliotekę i znaleźć właśnie ten tom. Książkę jakieś siedemdziesiąt lat wcześniej podarował Branowi Charles.
„Wesołych Świąt” – brzmiała dedykacja. „Pewnie czytałeś to już niejednokrotnie. Ja pierwszy raz dopiero kilka tygodni temu, a skończywszy, pomyślałem, że może odnajdziesz pociechę w historii, która opowiada o tym, że dwoje ludzi mimo różnic może nauczyć się żyć razem. Do dobrej książki warto wracać”.
Rzeczywiście to była dobra opowieść, nawet jeśli na bakier z faktami historycznymi i trąciła melodramatyzmem.
Bran wziął książkę i z pietyzmem odłożył na półkę, zanim zdążyć ulec pokusie, żeby podrzeć ją na małe kawałeczki, bo wiedział, że nie zdoła przestać, dopóki nie zniszczy wszystkiego – a nikt nie byłby w stanie go uspokoić, gdyby tak się stało.
Charles zmienił się wedle jego potrzeb, ze wszystkich sił starał się spełnić jego oczekiwania, przeobrażając się w kogoś, kim nie był i kim nie chciał być.
Jak długo już się oszukiwał, że syn to znosi bez konsekwencji? Od jak dawna wiedział, że Anna ma prawo mu się sprzeciwić? Istniało wiele powodów, dobrych, racjonalnych, uzasadnionych powodów, dla których Bran nie mógł wykonywać egzekucji osobiście. Jeden z nich podał Asilowi, ale ten prawdziwy, najprawdziwszy, był taki, jak ten, który wykluczał Asila. Z tą różnicą, że Asil się z tym nie krył. Ile potrwałoby, zanim Bran rozsmakowałby się w błaganiach, w cierpieniu swych ofiar przed ich zabiciem? Sam niewiele pamiętał z czasów, gdy oddał kontrolę swemu wilkowi, ale choć minęło już ponad dziesięć wieków, świat tego nie zapomniał dzięki przekazom. W przebłyskach wspomnień Bran widział przerażenie swoich ofiar i czuł echo satysfakcji, jaką wywoływały w nim ich krzyki.
Charles nie poddałby się temu, nigdy nie zacząłby czerpać radości ze wzbudzania strachu. Nigdy nie zrobiłby niczego ponad to, co było konieczne. Co za paradoks. Bran potrzebował Charlesa dokładnie takiego, jaki był, a Charles, aby to przetrwać, musiał stać się potworem, jakim był jego ojciec.
Dzwonek telefonu wyrwał Brana z ponurych rozważań. Marrok odebrał ochoczo, licząc, że los zsyła mu inny problem, w którym będzie mógł zatopić swoje kły. Taki, który miał rozwiązanie.
– Mowy nie ma – oświadczył Adam Hauptman, wysłuchawszy Brana.
Marrok zaniemówił.
Był niemożebnie zaskoczony, kiedy okazało się, że to właśnie Adam ze wszystkich jego Alf najbardziej spisuje się w roli łącznika z federalnymi. Adam miał wybuchowy charakter i nie trzymał nerwów na tak krótkich wodzach, na jakich powinien. Z tego powodu Bran zawsze ukrywał go w cieniu, z dala od reflektorów, mimo że dzięki aparycji i charyzmie Hauptman był stworzony do roli na świeczniku. Z czasem jednak doświadczenie wojskowego i kontakty oraz nieoczekiwanie dobra orientacja w meandrach polityki, a także umiejętność stosowania politycznych nacisków wyniosły go stopniowo na szczyt listy użytecznych graczy Brana.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Żadnej historii nie tworzy się w pojedynkę. Chciałabym podziękować wszystkim stałym współpracownikom, a także nadzorującemu agentowi specjalnemu Randy’emu Jarvisowi, specjalistce ds. zarządzania komunikacją Katherine Gulotcie i agentowi specjalnemu Gregowi Comcowichowi z bostońskiego FBI za czas i wysiłek, dzięki którym mogłam właściwie oddać szczegóły tej opowieści. Podziękowania należą się także wspaniałym ludziom z Ghosts & Gravestones Tour of Boston. Jesteście niesamowici. Chociaż muszę przyznać, że jeśli nigdy więcej nie usłyszę określenia „Boston Molassacre”, to i tak będzie za wcześnie. Dziękuję też Brendzie Wahler, która w samą porę dostarczyła kluczowych informacji.
Jeśli ta książka przypadnie Wam do gustu, to ich zasługa. I jak zawsze, wszystkie błędy to moja wina.
COPYRIGHT © 2012 by Hurog, Inc. COPYRIGHT © 2025 by Fabryka Słów sp. z o.o.
Tytuł oryginału: Fair Game
WYDANIE I
ISBN 978-83-67949-93-4
Kod produktu: 4000612
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
REDAKTORKA PROWADZĄCA Joanna Orłowska
TŁUMACZENIE Dominika Schimscheiner
REDAKCJA Karolina Kacprzak
KOREKTA Agnieszka Pawlikowska
ILUSTRACJA NA OKŁADCE Dan dos Santos
PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak
ILUSTRACJA GŁOWA WILKA Leszek Woźniak
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
PRODUCENT Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki [email protected]
DANE DO KONTAKTU Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Chmielna 28B/4 00-020 Warszawa www.fabrykaslow.com.pl [email protected] www.facebook.com/fabryka instagram.com/fabrykaslow/
WYDAWCA Robert Łakuta
DYREKTORKA WYDAWNICZA Izabela Milanowska
MARKETING Luiza Kwiatkowska Urszula Słonecka
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91