Ojciec Goriot - Honoriusz Balzac - ebook + audiobook + książka

Ojciec Goriot ebook i audiobook

Honoriusz Balzac

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść „Ojciec Goriot” jest powszechnie uznawana za najważniejsze dokonanie Balzaka. Jej akcja rozgrywa się w Paryżu w 1819 r. Ukazuje losy trzech bohaterów: zaślepionego miłością do swoich córek starca Goriot, tajemniczego kryminalisty ukrywającego się jako Vautrin i naiwnego studenta prawa, Eugeniusza Rastignaka. W pensjonacie mieszczącym się przy paryskiej ulicy Neuve-Sainte-Genevieve mieszkają student prawa Eugeniusz de Rastignac, tajemniczy propagandzista Vautrin i emerytowany producent makaronu Jan Joachim Goriot. Ten ostatni często pada ofiarą żartów ze strony innych mieszkańców pensjonatu, którzy szybko odkrywają, że zbankrutował on, by wesprzeć swoje dwie dobrze wydane za mąż córki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 24 min

Lektor: Antoni Rot

Oceny
3,7 (13 ocen)
4
1
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weroneczka

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniały lektor!
00

Popularność




Ojciec Goriot

Pani Vau­quer, z domu de Con­flans, jest to star­sza dama, która od czter­dzie­stu lat pro­wa­dzi w Paryżu gospodę przy ulicy Neuve-Sainte-Gene­vieve, mię­dzy Dziel­nicą Łaciń­ską2 a przed­mie­ściem St. Mar­cel. Dom ten znany jest pod mia­nem pen­sjo­natu Vau­quer; mimo iż przyj­muje zarówno męż­czyzn, jak kobiety, mło­dych ludzi, jak star­ców, ni­gdy obmowa nie dotknęła oby­cza­jów tego czci­god­nego zakładu. Ale też od trzy­dzie­stu lat nikt nie widział tu mło­dej kobiety; aby zaś młody czło­wiek tam zamiesz­kał, musi go snadź rodzina trzy­mać na bar­dzo chu­dej pen­syjce. W 1819 r. wszakże, epoce, w któ­rej roz­po­czyna się ten dra­mat, zamiesz­ki­wała tam pewna biedna panienka. Mimo iż słowo dra­mat mocno stra­ciło na wyra­zi­sto­ści wsku­tek nacią­ga­nego i nie­wła­ści­wego użytku, jaki zeń czyni nasza cier­pliwa lite­ra­tura, konieczne jest użyć go tutaj; nie iżby ta histo­ria była dra­matyczna w ści­słym zna­cze­nie słowa, ale skoro dobie­gnie do końca, może czy­tel­nik uroni parę łez intra i extra muros3. Czy zro­zu­mie ją kto poza Pary­żem? Można wąt­pić. Szcze­góły tej sceny, peł­nej obser­wa­cji i kolo­rytu lokal­nego, da się oce­nić jedy­nie mię­dzy wzgó­rzami Mon­tr­mar­tre a wyżem Mon­tro­uge, w tej zna­mie­ni­tej doli­nie wciąż osy­pu­ją­cego się tynku i ście­ków czar­nych od błota; doli­nie wypeł­nio­nej rze­czy­wi­stym cier­pie­niem, fał­szywą czę­sto rado­ścią i tak strasz­li­wie ora­nej wzru­sze­niami, iż trzeba doprawdy cze­goś nad­zwy­czaj­nego, aby osią­gnąć trwal­sze nieco wra­że­nie. Mimo to zda­rzają się tam od czasu do czasu cier­pie­nia, które przez nagro­ma­dze­nie występku i cnoty nabie­rają jakiejś wiel­ko­ści i dosto­jeń­stwa: na ich widok ego­izmy, inte­resy przy­stają wzru­szone; ale wra­że­nie to jest niby soczy­sty, szybko pochło­nięty owoc. Wóz cywi­li­za­cji, podobny do wozu bóstwa z Dża­ger­nat4, led­wie wstrzy­muje się chwilę w dro­dze, skoro serce mniej łatwe do zmiaż­dże­nia od innych zatrzyma jego koła; skru­szyw­szy je nie­ba­wem, wie­dzie dalej pochód zwy­cię­ski. Tak i wy: ty, która trzy­masz tę książkę w bia­łej dłoni, ty, który zanu­rzasz się w miękki fotel, powia­da­jąc sobie: „Może mnie to roze­rwie”. Odczy­taw­szy dzieje tajem­nych nie­doli ojca Goriot, zje­cie ze sma­kiem obiad, skła­da­jąc swą nie­czu­łość na karb autora, poma­wia­jąc go o prze­sadę, o poezję. Ach, wiedz­cie: dra­mat ten nie jest ani wymy­słem, ani roman­sem. All is true5, jest on tak praw­dziwy, że każdy odnaj­dzie jego skład­niki w sobie, może we wła­snym sercu.

Dom, w któ­rym ulo­ko­wał się pen­sjo­nat, należy do pani Vau­quer. Leży na skraju ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, w miej­scu, gdzie poziom obniża się ku ulicy Arba­lete tak nagłym i bystrym spad­kiem, że pojazdy rzadko zapusz­czają się w tę oko­licę. Przy­czy­nia się to do ciszy ulic stło­czo­nych mię­dzy Val-de-Grâce a tumem Pan­te­onu6, dwiema budow­lami, które nadają swo­isty cha­rak­ter atmos­fe­rze, bar­wiąc ją żół­tymi tonami, gasząc wszystko suro­wym cie­niem pada­ją­cym do kopuł. Bruk suchy, w ście­kach nie ma błota ani wody, trawa pora­sta pod murem. Naj­obo­jęt­niej­szy czło­wiek ulega smut­kowi ogar­nia­ją­cemu tu każ­dego; tur­kot pojazdu staje się ist­nym wyda­rze­niem, domy są mar­twe, mury trącą kaź­nią. Zbłą­kany pary­ża­nin ujrzy tam jedy­nie tanie pen­sjo­naty lub zakłady publiczne, nędzę i nudę, sta­rość chy­lącą się ku śmierci, rado­sną mło­dość znie­wo­loną do pracy. Nie ma w Paryżu okrop­niej­szej i, powiedzmy, mniej zna­nej dziel­nicy. Ulica Neuve-Sainte-Geneviève zwłasz­cza jest niby brą­zowa rama, har­mo­ni­zu­jąca z tym opo­wia­da­niem, do któ­rego trzeba, o ile moż­no­ści, nastroić ducha ciem­nym kolo­rem, poważ­nymi myślami: tak w miarę jak podróż­nik zstę­puje do kata­kumb, z każ­dym stop­niem świa­tło słab­nie i śpiew prze­wod­nika głuch­nie. Jakież praw­dziwe porów­na­nie! Któż roz­strzy­gnie, który widok jest strasz­liw­szy, wyschłych serc czy pustych cza­szek?

Front wycho­dzi na ogró­dek w ten spo­sób, że budy­nek przy­lega bokiem do ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, z któ­rej widzimy go w pio­no­wym prze­kroju. Wzdłuż fasady, mię­dzy domem a ogród­kiem, znaj­duje się bru­ko­wany ściek, sze­roki na sążeń, dalej ścieżka wysy­pana pia­skiem, oto­czona krze­wami gera­nium, ole­an­drów i gra­na­tów, posa­dzo­nych w nie­bie­skich fajan­so­wych wazo­nach. Wcho­dzi się furtką, nad którą wid­nieje tabliczka z napi­sem:

PANI VAU­QUER

pod spodem zaś:

PEN­SJO­NAT DOMOWY DLA OBOJGA PŁCI I INNYCH

Za dnia przez ażu­rową furtkę, uzbro­joną hała­śli­wym dzwon­kiem, widać na końcu dróżki, na murze na wprost ulicy, niszę poma­lo­waną na zie­lony mar­mur przez miej­sco­wego arty­stę. W tej imi­ta­cji niszy wznosi się posąg przed­sta­wia­jący Amora. Patrząc na obłu­pany pokost, który go pokrywa, miło­śnicy sym­bo­lów odkry­liby w nim może godło miło­ści pary­skiej, którą leczy się o kilka kro­ków dalej. Na pod­sta­wie wpół­za­tarty napis przy­wo­dzi na pamięć czas, któ­rego sięga ten orna­ment, a to przez entu­zjazm dla Wol­tera7, w epoce jego powrotu do Paryża w r. 1777:

Jakie bądź imię twe, ród i stan,oto twój władca, oto twój pan.

Z zapad­nię­ciem nocy furtka ustę­puje miej­sca litej bra­mie. Ogró­dek, tak sze­roki jak front domu, zamknięty jest od ulicy murem, a z dru­giej strony ścianą sąsied­niego domu, z któ­rej zwisa opona z blusz­czu, ścią­ga­jąca oczy prze­chod­niów nie­zwy­kle malow­ni­czym jak na Paryż wido­kiem. Mur oka­la­jący ogró­dek obra­miony jest szpa­le­rami i winem, któ­rego nikłe i zaku­rzone pędy sta­no­wią przed­miot corocz­nej tro­ski pani Vau­quer i roz­mów sto­łow­ni­ków. Po obu stro­nach wąska dróżka pro­wa­dzi do natu­ral­nej lipo­wej altany. Mię­dzy bocz­nymi ale­jami grzędy kar­czo­chów, oto­czone strzy­żo­nymi drze­wami owo­co­wymi i obsa­dzone szcza­wiem, sałatą i pie­truszką. Pod lipami okrą­gły sto­lik, poma­lo­wany na zie­lono, oto­czony ław­kami. Tam w upalne dni bie­siad­nicy dość zamożni, aby sobie pozwo­lić na kawę, przy­cho­dzą się napa­wać tym nek­ta­rem w skwa­rze god­nym wylę­garni.

Dom, wysoki na trzy pię­tra z pod­da­szem, zbu­do­wano z pia­skowca i poma­lo­wano na ów żółty kolor, który daje tak nie­szla­chetny wygląd więk­szo­ści domów w Paryżu. Okna, po pięć na każ­dym pię­trze, o drob­nych szyb­kach, strojne są żalu­zjami, z któ­rych każda ster­czy pod innym kątem, tak że linie ich kłócą się z sobą. Boczna ściana ma po dwa okna, opa­trzone na par­te­rze żela­zną kratą. Za domem dzie­dzi­niec sze­roki na dwa­dzie­ścia stóp, gdzie żyją w dobrej komi­ty­wie świ­nie, kury i kró­liki; w głębi szopa na drzewo. Mię­dzy szopą a oknem od kuchni usta­wiono rodzaj spi­żarni, pod którą znaj­duje się ściek. Z dzie­dzińca otwie­rają się na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève drzwiczki, któ­rymi kucharka wymiata z domu nie­czy­sto­ści, spłu­ku­jąc następ­nie to bajoro wielką obfi­to­ścią wody, pod grozą moro­wej zarazy.

Par­ter, z natury rze­czy sta­no­wiący rdzeń pen­sjo­natu, składa się naj­pierw z pokoju o szkla­nych drzwiach i dwóch oknach wycho­dzą­cych na ulicę. Salon ten sąsia­duje z jadal­nią; tę oddziela od kuchni sień, w któ­rej wzno­szą się drew­niane wosko­wane schody. Trudno o smut­niej­szy widok niż ten salon, któ­rego całe ume­blo­wa­nie sta­no­wią fotele i krze­sła obite wło­siem w matowe na prze­mian i błysz­czące pasy. W środku okrą­gły stół z płytą imi­tu­jącą mar­mur, na nim ów ser­wis z bia­łej por­ce­lany, o zło­tych, wpół­za­tar­tych już prąż­kach, jaki spo­tyka się dziś wszę­dzie. Pokój ten, o dość lichej pod­ło­dze, wyło­żony jest do wyso­ko­ści klamki drze­wem. Powy­żej błysz­czące obi­cie przed­sta­wia sceny z Tele­maka. Prze­strzeń mię­dzy dwoma zakra­to­wa­nymi oknami bawi oczy pen­sjo­na­rzy ucztą wydaną przez Kalipso dla syna Ody­so­wego. Od czter­dzie­stu lat malo­wi­dło to jest przed­mio­tem żar­tów młod­szych sto­łow­ni­ków, któ­rzy sta­rają się wznieść ponad swój los, dwo­ru­jąc sobie z obiadu, na jaki ska­zuje ich nędza. Komi­nek, któ­rego pale­ni­sko zawsze czy­ste świad­czy, że ogień zja­wia się tu tylko w waż­nych uro­czy­sto­ściach, zdobny jest dwoma wazo­nami sztucz­nych kwia­tów, sta­rych i tkwią­cych pod klo­szami, które oka­lają szka­radny zegar z nie­bie­skiego mar­muru. Pierw­szy ten pokój wydziela zapach, na który język nie posiada okre­śle­nia, a który trzeba by nazwać odo­rem pen­sjo­natu. Odór ten trąci stę­chli­zną, butwielą, jeł­ko­ścią; przej­muje chło­dem, wil­go­cią, prze­nika ubra­nie; ma smak sali, w któ­rej nie­dawno sprząt­nięto resztki obiadu, cuch­nie kre­den­sem, spi­żar­nią, szpi­ta­lem. Może zdo­łałby go opi­sać ktoś, kto by wyna­lazł pro­ce­der okre­śle­nia mdlą­cych opa­rów, jakie wydają kata­ralne i swo­iste wyziewy każ­dego pen­sjo­na­rza bez względu na wiek i płeć. Otóż mimo tych smut­nych okrop­no­ści, gdy­by­ście porów­nali salon ten z jadal­nią, która z nim gra­ni­czy, wydałby się wam wytworny i pach­nący niby wykwintny budu­arek. Ta sala, cała wykła­dana drze­wem, była nie­gdyś poma­lo­wana na kolor nie­po­dobny dziś do okre­śle­nia, two­rzący niby tło, na któ­rym brud roz­ło­żył się war­stwami, rysu­jąc dzi­waczne figury. Dokoła cią­gną się wiecz­nie lep­kie półki, na któ­rych stoją poszczer­bione i pożół­kłe karafki, meta­lowe krążki, stosy fajan­so­wych tale­rzy o nie­bie­skich obwód­kach, jakie wyra­bia się w Tour­nai. W rogu skrzynka z prze­gród­kami na ser­wety, zawsze popla­mione i skro­pione winem. Pokój ów mie­ści wie­ku­iste sprzęty, wygnane zewsząd, ale zacho­wane tam jak nie­do­bitki cywi­li­za­cji w zakła­dzie nie­ule­czal­nych. Baro­metr z kapu­cy­nem, który wycho­dzi na słotę; ohydne, odbie­ra­jące ape­tyt ryciny, oprawne w czarne lakie­ro­wane listewki ze zło­tym prąż­kiem; szyl­kre­towy zegar wykła­dany mie­dzią, zie­lony piec, kin­kiety, na któ­rych kurz mie­sza się z oliwą, długi stół pokryty ceratą, dość tłu­stą, aby face­cjo­ni­sta mógł wypi­sać na niej pal­cem swe imię, kulawe krze­sła, nędzne maty z mor­skiej trawy, która roz­plata się wiecz­nie, ale i jest wiecz­no­tr­wała, zruj­no­wane, prze­pa­lone pie­cyki do grza­nia pół­mi­sków. Aby wyra­zić, do jakiego stop­nia sprzęty te są stare, spróch­niałe, prze­gniłe, zżarte, kulawe, ślepe, chrome, dycha­wiczne, trzeba by tu dać opis, który by nadto odwlókł bieg histo­rii i któ­rego nie­cier­pliwi ludzie nie daro­wa­liby auto­rowi. Czer­wona pod­łoga pełna wybo­jów spo­wo­do­wa­nych fro­terką lub malo­wa­niem. Sło­wem, panuje tam nędza bez poezji; nędza oszczędna, zacie­kła, wytarta. Nie ma jesz­cze śla­dów błota, ale ma plamy, nie ma dziur ani łach­ma­nów, ale roz­pada się i butwieje.

Pokój ten znaj­duje się w peł­nym bla­sku, gdy koło siód­mej rano kot pani Vau­quer kro­czy przed swą panią, ska­cze po pół­kach, węszy mleko w przy­kry­tych tale­rzami gar­nusz­kach i napeł­nia pokój ran­nym pomru­kiem. Nie­ba­wem uka­zuje się wdowa, strojna w tiu­lowy cze­pek, spod któ­rego zwisa źle wło­żony fał­szywy war­kocz; stąpa wlo­kąc wykrzy­wione pan­to­fle. Twarz pomarsz­czona, pulchna, z nosem w kształ­cie papu­ziego dzioba, małe tłu­ste ręce, cała osoba nabita niby szczur kościelny, nazbyt pełny i trzę­sący się biust – har­mo­ni­zuje z tą salą, gdzie mury ocie­kają nie­szczę­ściem, gdzie z kątów zieje chci­wość i gdzie pani Vau­quer oddy­cha cuch­ną­cym i cie­płym powie­trzem, nie doświad­cza­jąc mdło­ści. Twarz jej świeża jak przy­mro­zek jesienny, oko­lone sie­cią zmarsz­czek oczy, któ­rych wyraz prze­cho­dzi od wymu­szo­nego uśmie­chu tan­cerki do cierp­kiego chłodu lichwia­rza, sło­wem, cała jej osoba tłu­ma­czy ten pen­sjo­nat, jak pen­sjo­nat wyraża jej osobę. Kaźń nie może ist­nieć bez dozorcy. Wybla­kła oty­łość tej nie­du­żej osóbki jest wytwo­rem spo­sobu życia, jak tyfus następ­stwem szpi­tal­nych wyzie­wów. Weł­niana, robiona na dru­tach halka wygląda spod spód­nicy spo­rzą­dzo­nej ze sta­rej sukni, która przez siatkę poprze­cie­ra­nej mate­rii uka­zuje strzępy waty; strój ten stresz­cza salon, jadal­nię, ogró­dek, zwia­stuje kuch­nię i pozwala się domy­ślać sto­łow­ni­ków. Widząc tę ramę oraz osobę wła­ści­cielki, mamy zupełny obraz. Pani Vau­quer, licząca lat około pięć­dzie­się­ciu, podobna jest do wszyst­kich kobiet, które dużo prze­szły. Ma szkli­ste oko, nie­winną minę strę­czy­cielki, zbro­ją­cej się w suro­wość, aby wyci­snąć wyż­szą cenę, ale goto­wej do wszyst­kiego, aby popra­wić swój los; goto­wej wydać Geo­r­ges’a albo Piche­gru8, gdyby to było jesz­cze moż­liwe. Mimo to wszystko w grun­cie dobra kobieta, powia­dają pen­sjo­na­rze, któ­rzy uwa­żają ją za biedną sły­sząc, jak stęka i kaszle jak oni. Kim był Vau­quer? Ni­gdy wdowa nie wyra­ziła się jasno o pozy­cji nie­bosz­czyka. W jaki spo­sób stra­cił mają­tek? „Nie­szczę­ścia” – odpo­wia­dała. Postą­pił sobie z nią nie­go­dzi­wie, zosta­wił jej tylko oczy do łez, ten domek, aby żyć, i prawo do obo­jęt­no­ści na każdą nie­dolę, ponie­waż (powia­dała) wycier­piała sama wszystko, co można wycier­pieć.

Sły­sząc drep­ta­nie pani, gruba Syl­wia, kucharka, spie­szy podać śnia­da­nie dla pen­sjo­na­riu­szy. Przy­chodni jadają zazwy­czaj tylko obiad, za który płacą trzy­dzie­ści fran­ków mie­sięcz­nie. W dobie, gdy zaczyna się ta histo­ria, „sta­łych” było tylko sied­miu. Pierw­sze pię­tro zawie­rało dwa naj­ład­niej­sze miesz­ka­nia w całym domu. Pani Vau­quer zaj­mo­wała skrom­niej­sze; dru­gie nale­żało do pani Couture, wdowy po komi­sa­rzu wojen­nym Rze­czy­po­spo­li­tej. Pani Couture miała przy sobie bar­dzo młodą osobę, Wik­to­rynę Tail­le­fer, któ­rej zastę­po­wała matkę. Obie pła­ciły razem do tysiąca ośmiu­set fran­ków rocz­nej pen­sji. Na dru­gim pię­trze jedno miesz­ka­nie zaj­mo­wał sta­ru­szek nazwi­skiem Poiret, dru­gie męż­czy­zna około czter­dzie­sto­letni, który nosił czarną perukę, malo­wał boko­brody i mie­nił się eks­kup­cem; nazy­wał się Vau­trin. Trze­cie pię­tro skła­dało się z czte­rech pokoi, z któ­rych dwa były wyna­jęte: w jed­nym miesz­kała stara panna, nazwi­skiem Michon­neau; w dru­gim były fabry­kant maka­ronu i kroch­malu, który pozwa­lał się zwać ojcem Goriot. Dwa pozo­stałe pokoje prze­zna­czone były dla prze­lot­nych pta­ków, dla nie­szczę­śli­wych stu­den­tów, któ­rzy, jak ojciec Goriot i panna Michon­neau, mogli obró­cić jedy­nie czter­dzie­ści pięć fran­ków mie­sięcz­nie na życie i miesz­ka­nie; ale pani Vau­quer nie lubiła tego typu pen­sjo­na­rzy, przyj­mo­wała ich jedy­nie w braku czego lep­szego: jedli za dużo chleba. W tej chwili jeden pokój zaj­mo­wał młody stu­dent prawa przy­były spod Ango­uleme, liczna jego rodzina doka­zy­wała cudów, aby mu zapew­nić tysiąc dwie­ście fran­ków rocz­nie. Euge­niusz de Rasti­gnac – takie było jego miano – był jed­nym z owych mło­dych ludzi pra­co­wi­tych z musu, któ­rzy już w mło­dym wieku poj­mują, że są nadzieją rodziny; któ­rzy sta­rają się zdo­być pod­wa­liny świet­nej przy­szło­ści, ukła­da­jąc celowo plan stu­diów i dostra­ja­jąc je z góry do przy­szłej ewo­lu­cji spo­łe­czeń­stwa, iżby pierwsi mogli wyci­snąć z niej korzy­ści. Bez inte­re­su­ją­cych obser­wa­cji tego mło­dego czło­wieka oraz zręcz­no­ści, z jaką umiał się wci­snąć w pary­skie salony, opo­wieść ta nie posia­da­łaby owego kolo­rytu prawdy, jaki jej da z pew­no­ścią jego bystrość oraz chęć zgłę­bie­nia tajem­nic strasz­li­wego poło­że­nia, rów­nie sta­ran­nie ukry­wa­nych przez tych, co je stwo­rzyli, jak przez tego, co je cier­piał.

Nad trze­cim pię­trem był strych do bie­li­zny oraz dwie klitki, gdzie sypiali posłu­gacz Krzysz­tof i gruba Syl­wia, kucharka. Oprócz sied­miu domo­wych pani Vau­quer miała zawsze jakich ośmiu stu­den­tów prawa lub medy­cyny i dwóch lub trzech sta­łych gości miesz­ka­ją­cych w sąsiedz­twie i abo­nu­ją­cych tylko obiady. Do obiadu sia­dało w jadali osiem­na­ście osób, mogłoby się zaś pomie­ścić dwa­dzie­ścia; rano nato­miast znaj­do­wało się tam tylko sied­mioro domo­wych, któ­rych śnia­da­nie miało cha­rak­ter rodzinny. Każdy scho­dził w pan­to­flach, pozwa­lał sobie na uwagi tyczące stroju i zacho­wa­nia się przy­chod­nich lub też wyda­rzeń poprzed­niego wie­czoru, a wyra­żał się przy tym z poufałą zaży­ło­ścią. Ci pen­sjo­na­rze to były piesz­czo­chy pani Vau­quer, która ze ści­sło­ścią astro­noma odmie­rzała im sta­ra­nia i wygody wedle opła­ca­nej sumy. Jeden i ten sam wzgląd powo­do­wał tymi sku­pio­nymi przez traf isto­tami. Dwaj loka­to­rzy z dru­giego pię­tra pła­cili tylko sie­dem­dzie­siąt dwa franki na mie­siąc. Taniość ta, którą spo­tyka się jedy­nie w dziel­nicy St. Mar­cel mię­dzy szpi­ta­lem la Bourbe a szpi­ta­lem Sal­pe­triere i w któ­rej jedna pani Couture sta­no­wiła wyją­tek, świad­czy, iż wszy­scy ci pen­sjo­na­rze musieli się znaj­do­wać pod zna­kiem mniej lub bar­dziej widocz­nych nie­szczęść. Toteż żało­sny obraz tego domu powta­rzał się w stroju domow­ni­ków, tak samo zanie­dba­nym. Sur­duty, któ­rych kolor stał się zagadką; trze­wiki, jakie w wytwor­nych dziel­ni­cach porzuca się przy bra­mie; wystrzę­piona bie­li­zna, odzież, która miała już tylko duszę; suk­nie nie­modne, far­bo­wane; zbla­kłe i stare, cero­wane koronki, ręka­wiczki wyświe­cone od uży­cia, zru­działe koł­nie­rzyki i obszar­pane chustki. O ile stroje przed­sta­wiały się w ten spo­sób, w zamian pra­wie wszy­scy pen­sjo­na­rze posia­dali ciała o moc­nej budo­wie, orga­ni­zmy, które oparły się burzom, twa­rze zimne, twarde, wytarte na kształt wyszłych z obiegu tala­rów. Zwię­dłe usta zbrojne były chci­wymi zębami. Wygląd tych pen­sjo­na­rzy pozwa­lał się domy­ślać minio­nych lub obec­nych dra­ma­tów; nie owych dra­ma­tów roz­gry­wa­ją­cych się przy bla­sku rampy, w malo­wa­nych kuli­sach, ale dra­ma­tów żywych i nie­mych, dra­ma­tów mroź­nych, które wsze­lako palą serce żarem, dra­ma­tów nie­usta­ją­cych.

Zmę­czone oczy sta­rej panny Michon­neau przy­sła­niał brudny daszek z zie­lo­nej kitajki oko­lo­nej mosięż­nym dru­tem, zdolny wystra­szyć anioła lito­ści. Szal jej, o chu­dych i żało­snych frędz­lach, zda­wał się odzie­wać szkie­let, tak kształty, które ukry­wał, były kan­cia­ste. Jaki kwas odarł tę istotę z kobie­cej formy? Musiała nie­gdyś być ładna i zgrabna: był-li to wystę­pek, zgry­zota czy chci­wość? Czy nadto kochała? Czy była dwu­znaczną modystką, czy tylko kur­ty­zaną? Czy za try­umfy wyuz­da­nej mło­do­ści, przed którą słały się roz­ko­sze, poku­to­wała sta­ro­ścią stra­szącą prze­chod­niów? Bez­barwny jej wzrok przej­mo­wał dresz­czem, zwię­dła twarz kryła coś groź­nego. Miała prze­ni­kliwy głos konika polnego krzy­czą­cego w zaro­ślach z nadej­ściem zimy. Powia­dała, że zajęła się star­szym panem cier­pią­cym na katar pęche­rza i opusz­czo­nym przez wła­sne dzieci, które sądziły, że jest bez gro­sza. Sta­rzec ten zosta­wił jej tysiąc fran­ków doży­wo­cia, perio­dycz­nie wydzie­ra­nego przez spad­ko­bier­ców, któ­rych potwa­rzy stała się pastwą. Mimo iż gra namięt­no­ści prze­żarła jej twarz, można było w niej odna­leźć ślad bia­łej nie­gdyś cery i deli­kat­nych rysów, które pozwa­lały przy­pusz­czać, że ciało zacho­wało resztki pięk­no­ści.

Pan Poiret był to istny auto­mat. Widząc go snu­ją­cego się niby szary cień ale­jami Ogrodu Bota­nicz­nego w sta­rym mięk­kim kasz­kie­cie, z laską o gałce z pożół­kłej kości sło­nio­wej, którą ledwo trzy­mał w dłoni, widząc buja­jące na wie­trze poły sur­duta, który nie­do­sta­tecz­nie okry­wał spodnie nie­mal próżne i nogi w nie­bie­skich poń­czo­chach chwie­jące się jak u pija­nego, brudną białą kami­zelkę, pokur­czony żabot z gru­bego muślinu i halsz­tuk okrę­cony dokoła indy­czej szyi, wielu ludzi zada­wało sobie pyta­nie, czy ten chiń­ski cień należy do śmia­łej rasy synów Jafeta9, od któ­rych roi się na bul­wa­rach. Jaka praca mogła go tak pokur­czyć, jaka namięt­ność pocęt­ko­wała gąb­cza­stą twarz, która nary­so­wana przez kary­ka­tu­rzy­stę wyda­wa­łaby się nie­praw­do­po­dobna? Czym był daw­niej? Może urzęd­ni­kiem w mini­ste­rium spra­wie­dli­wo­ści, w biu­rze, gdzie urząd katow­ski prze­syła rachunki kosz­tów, rachunki za dostawę czar­nych welo­nów dla ojco­bój­ców, tro­cin do śmier­tel­nego koszyka, sznu­rów do gilo­tyny? Może kon­tro­le­rem przy szlach­tu­zie lub pod­in­spek­to­rem urzędu zdro­wia? Sło­wem, czło­wiek ten zda­wał się jed­nym z mułów wiel­kiego młyna spo­łecz­nego; jed­nym z owych Rato­nów pary­skich, któ­rzy nie znają nawet swo­ich Ber­tran­dów10, jedną z osi, na któ­rych kręcą się publiczne nie­dole lub publiczne plu­ga­stwa, sło­wem, jed­nym z tych ludzi, na któ­rych widok mówimy: „Hm, osta­tecz­nie trzeba, aby tacy byli”. Świetny Paryż nie zna tych twa­rzy wybla­kłych od moral­nych lub fizycz­nych cier­pień. Ale Paryż to praw­dziwy ocean. Może­cie rzu­cić weń sondę, ni­gdy nie pozna­cie praw­dzi­wej jego głę­bo­ko­ści. Prze­bież­cie go, opi­suj­cie; choć­by­ście nie wiem jak go prze­bie­gali i opi­sy­wali, choćby nie wiem jak liczni i gor­liwi byli bada­cze tego morza, zawsze znaj­dzie się jakaś dzie­wi­cza ustroń, nie­zna­joma cze­luść, kwiaty, perły, potwory, coś nie­sły­cha­nego, zapo­mnia­nego przez lite­rac­kich nur­ków. Pen­sjo­nat Vau­quer jest jedną z tych cie­ka­wych potwor­no­ści.

Dwie posta­cie two­rzyły ude­rza­jący kon­trast z ogó­łem pen­sjo­na­rzy i przy­chod­nich. Mimo iż Wik­to­ryna Tail­le­fer blada była ową cho­ro­bliwą bla­do­ścią mło­dych dziew­cząt dotknię­tych chlo­rozą11, a jej smu­tek, jej nie­śmia­łość, uboga i skromna postać miały coś zbli­żo­nego z powszech­nym cier­pie­niem sta­no­wią­cym tło tego obrazu – twarz jej nie była stara, ruchy i głos były świeże. Ta smutna mło­dość przy­po­mi­nała roślinę o pożół­kłych liściach, świeżo zasa­dzoną w nie­życz­li­wym grun­cie. Rudawa płeć, płowe włosy, zbyt szczu­pła kibić tchnęły wdzię­kiem, jaki dzi­siej­szy poeci znaj­dują w posąż­kach śre­dnio­wie­cza. Szare pod­krą­żone oczy wyra­żały chrze­ści­jań­ską sło­dycz i rezy­gna­cję. Nie­kosz­towny strój zdra­dzał młode kształty. Była ładna przez kon­trast. W szczę­ściu byłaby uro­cza: szczę­ście jest poezją kobiet, jak strój ich bar­wiczką. Gdyby balowe upo­je­nie rzu­ciło swe różowe bla­ski na tę bladą twa­rzyczkę; gdyby sło­dycze wykwint­nego życia wypeł­niły i ubar­wiły te z lekka zapa­dłe policzki; gdyby miłość oży­wiła te smutne oczy, Wik­to­ryna mogłaby iść o lep­sze z naj­ład­niej­szymi. Bra­ko­wało jej tego, co stwa­rza drugi raz kobietę: stroju i czu­łych słó­wek. Histo­ria jej mogłaby wypeł­nić całą książkę. Ojciec Wik­to­ryny, podej­rze­wa­jąc, że to dziecko nie jest jego, nie chciał jej przy sobie, wyzna­czył córce jedy­nie sześć­set fran­ków rocz­nie i obszedł prawo, aby prze­ka­zać cały mają­tek synowi. Pani Couture, daleka krewna matki, która nie­gdyś schro­niła się u niej, aby umrzeć z roz­pa­czy, zaopie­ko­wała się sie­rotą jak wła­snym dziec­kiem. Nieszczę­ściem, wdowa po komi­sa­rzu nie posia­dała nic poza rentą wdo­wią i eme­ry­turą; mogła pew­nego dnia zosta­wić biedną dziew­czynę, bez doświad­cze­nia i środ­ków, na pastę losu. Poczciwa kobieta pro­wa­dziła Wik­to­rynę na mszę co nie­dzielę, do spo­wie­dzi co dwa tygo­dnie, aby z niej zro­bić na wszelki wypa­dek nabożną dziew­czynę. Miała słusz­ność. Uczu­cia reli­gijne otwie­rały przy­szłość odtrą­co­nemu dziecku, które kochało ojca, które co roku, chcąc zanieść mu prze­ba­cze­nie matki, pukało do ojcow­skich drzwi, nie­ubła­ga­nie zamknię­tych. Brat, jedyny natu­ralny pośred­nik, nie odwie­dził jej ani razu w ciągu czte­rech lat i nie posy­łał żad­nej pomocy. Bła­gała Boga, aby otwo­rzył oczy ojca, aby zmięk­czył serce brata: nie oskar­ża­jąc ich, modliła się za obu. Pani Couture i pani Vau­quer nie znaj­do­wały w słow­niku dość obe­lży­wych słów, aby napięt­no­wać to postę­po­wa­nie. Gdy prze­kli­nały bezec­nego milio­nera, Wik­to­ryna łago­dziła je słod­kimi słowy, podob­nymi do śpiewu ranio­nego gołę­bia, któ­rego bole­sny krzyk jesz­cze wyraża miłość.

Euge­niusz de Rasti­gnac miał typową twarz połu­dniowca, białą cerę, czarne włosy, nie­bie­skie oczy. Postać jego, obej­ście, formy zdra­dzały pań­skie dziecko, które z domu wynio­sło nie­za­wodne tra­dy­cje dobrego smaku. Oszczędny w stroju dona­szał na co dzień zeszło­roczne suk­nie; mimo to wycho­dził nie­kiedy na mia­sto odziany tak, jak ubie­rają się pani­cze. Zwy­kle nosił stary sur­dut, lichą kami­zelkę, tani czarny kra­wat, znisz­czony, źle zawią­zany, spodnie odpo­wia­da­jące cało­ści i zelo­wane buty.

Przej­ście mię­dzy tymi dwiema oso­bami sta­no­wił Vau­trin, czter­dzie­sto­la­tek o far­bo­wa­nych boko­bro­dach. Był to jeden z tych ludzi, o któ­rych się mówi: „Tęgi chwat!”. Miał sze­ro­kie ramiona, roz­wi­nięty tors, wybit­nie zary­so­wane mię­śnie, grube, kwa­dra­towe ręce poro­słe pęcz­kami rudej szczeci. Twarz, poorana przed­wcze­snymi zmarszcz­kami, miała wyraz twardy, któ­remu prze­czyło łatwe i ser­deczne wzię­cie. Niski, basowy głos, w har­mo­nii z grubą weso­ło­ścią nie był nie­miły. Vau­trin był uczynny i jowialny. Jeśli, dajmy na to, nie­do­ma­gał jakiś zamek w miesz­ka­niu, zaraz go roz­ło­żył, napra­wił, naoli­wił, przy­pi­ło­wał, zło­żył z powro­tem, mówiąc: „Znamy się na tym inte­re­sie”. Znał zresztą wszystko, okręty, morze, Fran­cję, zagra­nicę, inte­resy, ludzi, wypadki, prawa, hotele i wię­zie­nia. Jeśli ktoś nadto się uża­lał, natych­miast ofia­ro­wy­wał mu usługi. Poży­czył nie­je­den raz pie­nię­dzy pani Vau­quer i wielu pen­sjo­na­rzom; ale ci, któ­rym wygo­dził, raczej by umarli, niżby go mieli zarwać12, tyle, mimo dobro­dusz­nej miny, budziło obawy jego głę­bo­kie i sta­now­cze spoj­rze­nie. Miał zwy­czaj plu­cia na parę kro­ków, zwia­stu­jący nie­zmą­coną zimną krew, która nie cof­nę­łaby się przed zbrod­nią, gdyby zbrod­nia miała wyba­wić go z kło­po­tli­wej sytu­acji. Oko jego, jak surowy sędzia, wni­kało w głąb każ­dej kwe­stii, każ­dego sumie­nia, uczu­cia. Zwykł był wycho­dzić po śnia­da­niu, zja­wiał się na obiad, zni­kał na cały wie­czór i wra­cał koło pół­nocy z pomocą klu­cza, który mu pani Vau­quer powie­rzyła. On jeden cie­szył się tym przy­wi­le­jem. Ale też był on na naj­lep­szej sto­pie z wdową, którą nazy­wał mamu­sią, obej­mu­jąc ją wpół: pochleb­stwo nie dość oce­nione! Dobra kobieta uwa­żała to za rzecz jesz­cze łatwą, pod­czas gdy jeden Vau­trin miał ramię dość dłu­gie, aby objąć tę poważną cyr­kum­fe­ren­cję13. Sze­roki jego gest obja­wiał się w tym, iż pła­cił szczo­drze pięt­na­ście fran­ków na mie­siąc za kawę z wódką, którą zwykł był pijać przy dese­rze. Ludzie mniej powierz­chowni niż owa mło­dzież porwana wirem pary­skiego życia lub starcy obo­jętni na wszystko, co ich bez­po­śred­nio nie tyczy, nie byliby poprze­stali na dwu­znacz­nym wra­że­niu, jakie w nich budził Vau­trin. On znał lub odga­dy­wał sprawy tych, co go ota­czali, gdy nikt nie mógł prze­nik­nąć jego myśli ani zajęć. Jego pozorna dobro­dusz­ność, jego stała uprzej­mość i weso­łość sta­no­wiły niby zaporę, którą odgro­dził się od innych; mimo to czę­sto zda­rzało się mu odsło­nić strasz­liwą głę­bię swego cha­rak­teru. Czę­sto wybuch, godny Juwe­nala14, jak gdyby roz­ko­szu­jący się tym, aby zohy­dzać prawa, aby sma­gać spo­łe­czeń­stwo, dowo­dzić jego nie­kon­se­kwen­cji, budził przy­pusz­cze­nie, że ten czło­wiek ma urazę do świata i że na dnie jego życia znaj­duje się sta­ran­nie zagrze­bana tajem­nica.

Przy­cią­gana może bez­wied­nie siłą czter­dzie­sto­latka lub urodą stu­denta panna Tail­le­fer dzie­liła ukrad­kowe spoj­rze­nia, swoje tajemne myśli mię­dzy nich obu; ale żaden z nich, na pozór, nie myślał o niej, mimo iż przy­pa­dek mógł z dnia na dzień zmie­nić jej poło­że­nie i uczy­nić z niej posażną par­tię. Zresztą nikomu tam nie przy­szło do głowy spraw­dzać, czy nie­szczę­ścia przy­ta­czane przez któ­re­goś z współ­lo­ka­to­rów są praw­dziwe czy udane. Wszy­scy żywili wzglę­dem sie­bie wza­jemną obo­jęt­ność z domieszką zro­zu­mia­łej nie­uf­no­ści. Każdy wie­dział, że nikt nie ma spo­sobu ulże­nia jego nie­szczę­ściom; wza­jemne zaś zwie­rze­nia wyczer­pały czarę współ­czu­cia. Podobni sta­remu mał­żeń­stwu, nie mieli już sobie nic do powie­dze­nia. Pozo­stały sto­sunki jedy­nie mecha­niczne, tar­cie nie naoli­wio­nych kółek. Każda z tych osób zdolna był minąć obo­jęt­nie na ulicy śle­pego, wysłu­chać bez wzru­sze­nia opo­wie­ści o czy­jejś nie­doli i patrzyć na śmierć jako na roz­wią­za­nie pro­blemu nędzy, która pozwala chłodno oglą­dać naj­strasz­liw­sze ago­nie. Naj­szczę­śliw­szą z tych znę­ka­nych dusz była pani Vau­quer, kró­lu­jąca w tym przy­tu­li­sku. Dla niej jed­nej mały ogró­dek, który cisza i chłód, susza i zimno czy­niły roz­le­głym na kształt stepu, był powab­nym gaikiem. Dla niej jed­nej ów żółty i ponury dom, cuch­nący grynsz­pa­nem szyn­ko­wej lady, miał swoje uroki. Te celki były jej wła­sno­ścią. Żywiła tych galer­ni­ków, ska­za­nych na wie­ku­iste katu­sze, spra­wu­jąc nad nimi for­malną wła­dzę. Gdzież w całym Paryżu zna­la­złyby biedne istoty za tę cenę zdrowy i obfity pokarm oraz miesz­ka­nie, w któ­rym mogły sobie stwo­rzyć jeśli nie wykwint i wygodę, to w każ­dym razie schlud­ność i zdro­wie? Gdyby nawet pozwo­liła sobie na krzy­czącą nie­spra­wie­dli­wość, ofiara znio­słaby to bez skargi.

Takie zgro­ma­dze­nie musiało się stać w minia­tu­rze odbi­ciem spo­łe­czeń­stwa. Wśród osiem­na­stu sto­łow­ni­ków spo­ty­kało się, jak w szko­łach, jak w świe­cie, biedną upo­śle­dzoną istotę, kozła ofiar­nego, na któ­rego spa­dały wszyst­kie żar­ciki. Z począt­kiem dru­giego roku postać ta stała się dla Euge­niu­sza de Rasti­gnac naj­bar­dziej godną uwagi ze wszyst­kich tych osób, mię­dzy któ­rymi trzeba mu było żyć jesz­cze dwa lata. Owym popy­cha­dłem był eks-han­dlarz mąki, ojciec Goriot, na któ­rego gło­wie zarówno malarz, jak i histo­ryk sku­piałby całe świa­tło. Mocą jakiego przy­padku ta zaprawna nie­na­wi­ścią wzgarda, to pomie­szane z lito­ścią prze­śla­do­wa­nie, ta znie­waga nie­szczę­ścia ugo­dziły naj­daw­niej­szego z pen­sjo­na­rzy? Czy dał do nich powód przez śmiesz­nostki lub dzi­wac­twa, które ludzie prze­ba­czają trud­niej niż występki? Pyta­nia te potrą­cają o wiele spo­łecz­nych nie­spra­wie­dli­wo­ści. Może jest w natu­rze ludz­kiej kazać wszystko znieść komuś, kto wszystko cierpi przez istotną pokorę, sła­bość lub obo­jęt­ność. Czyż nie lubimy dowo­dzić naszej siły kosz­tem kogoś albo cze­goś? Naj­wą­tlej­sza istota, wyro­stek uliczny, dzwoni do wszyst­kich bram w mroźną noc lub wspina się na palce, aby wypi­sać swoje nazwi­sko na nie­tknię­tym pomniku.

Ojciec Goriot, sta­rzec sześć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­letni, osie­dlił się u pani Vau­quer w 1813 roku, wyco­faw­szy się z inte­re­sów. Zrazu wziął miesz­ka­nie zaj­mo­wane obec­nie przez panią Couture i pła­cił tysiąc dwie­ście fran­ków, jak czło­wiek, dla któ­rego róż­nica paru ludwi­ków była drob­nostką. Pani Vau­quer odświe­żyła trzy pokoje w zamian za kwotę, która pokryła podobno war­tość lichego urzą­dze­nia, per­ka­lo­wych fira­nek, poli­tu­ro­wa­nych i obi­tych plu­szem foteli, kilku malo­wi­deł i papie­ro­wego obi­cia, jakim wzgar­dziłby lada szynk pod­miej­ski. Może nie­dbała hoj­ność, z jaką ojciec Goriot (wów­czas nazy­wano go panem Goriot) pozwo­lił się obdzie­rać, zjed­nała mu opi­nię głupca nie mają­cego poję­cia o inte­re­sach. Goriot przy­był z zasobną gar­de­robą, wyekwi­po­wany jak kupiec, który, doro­biw­szy się, niczego sobie nie odma­wia. Pani Vau­quer podzi­wiała osiem­na­ście koszul z holen­der­skiego płótna, któ­rych cien­kość biła w oczy tym bar­dziej, iż fabry­kant maka­ronu wpi­nał w żabot duże dia­men­towe szpilki połą­czone zło­tym łań­cusz­kiem. Ubrany zazwy­czaj w błę­kitny gar­ni­tur, wdzie­wał co dzień świeżą białą pikową kami­zelkę, pod którą falo­wał wydatny brzu­szek, pod­no­szący swym obwo­dem ciężki złoty łań­cuch z mnó­stwem bre­lo­ków. Taba­kierka, rów­nież złota, zawie­rała meda­lion pełen wło­sów, które na pozór świad­czyły o miło­snych pod­bo­jach. Kiedy gospo­dyni żar­to­bli­wie wymy­ślała mu od lam­par­tów, na ustach sta­rego błą­dził wesoły uśmiech zado­wo­lo­nego miesz­czu­cha. Szafy jego pełne były sre­ber z daw­nego gospo­dar­stwa. Oczy wdowy pło­nęły, kiedy poma­gała usłuż­nie roz­pa­ko­wy­wać i ukła­dać łyżki, cho­chle, widelce, ser­wis na oliwę, sosjerki, pół­mi­ski, srebrne nakry­cia do śnia­da­nia, kawałki nie zawsze gustowne, ale mające pełną wagę. Goriot nie chciał się roz­stać z tym sprzę­tem, podarki te przy­po­mi­nały mu domowe uro­czy­sto­ści.

– To – obja­śniał panią Vau­quer, cho­wa­jąc spodek i czarkę, któ­rej pokrywkę zdo­biły cału­jące się tur­kawki – to pierw­szy poda­rek żony w rocz­nicę ślubu. Bidu­sia droga! Poświę­ciła na to swoje panień­skie oszczęd­no­ści. Poj­muje pani, wolał­bym raczej dra­pać paznok­ciami zie­mię, niż roz­stać się z tą pamiątką. Chwała Bogu, będę mógł w tym pijać kawkę co rano aż do końca życia. Nie­zgo­rzej wysze­dłem z inte­re­sów, mam zapew­niony do śmierci chleb, i to z oma­stą.

Wresz­cie pani Vau­quer spo­strze­gła, okiem cie­ka­wej sroki, listy zastawne, które zsu­mo­wane z grub­sza mogły dawać poczci­wemu Goriot jakichś osiem do dzie­się­ciu tysięcy fran­ków rocz­nie.

Od tego dnia pani Vau­quer z domu Con­flans, która miała lat czter­dzie­ści osiem, ale przy­zna­wała się do trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu, powzięła myśl. Mimo iż powieki ojca Goriot były obrzę­kłe i obwi­słe, co zmu­szało go do czę­stego wycie­ra­nia oczu, cała powierz­chow­ność wydała się wdo­wie przy­jemna i dys­tyn­go­wana. Poza tym łydki jego, mię­si­ste i wydatne, zarówno jak długi gra­nia­sty nos, zwia­sto­wały przy­mioty moralne, do któ­rych wdowa zda­wała się przy­wią­zy­wać wagę, a które potwier­dzała sze­roka i naiwna twarz poczciwca. Wyglą­dał na solid­nie zbu­do­waną bestię, zdolną wło­żyć całą swoją inte­li­gen­cję w uczu­cie. Włosy zacze­sane w skrzy­dełka, które bal­wierz przy­cho­dził pudro­wać co rano, ryso­wały pięć cha­rak­te­ry­stycz­nych kosmy­ków na niskim czole i dobrze stro­iły jego fizys. Mimo iż z wej­rze­nia nieco pospo­lity, zdra­dzał taki dosta­tek w stroju, tak obfi­cie zaży­wał tabakę, sią­kał ją jak czło­wiek tak pewny, że zawsze będzie miał pełno makuby15 w taba­kierce!… W dniu, w któ­rym pan Goriot roz­go­ścił się u niej, pani Vau­quer poło­żyła się do łóżka, pie­kąc się, niby kuro­pa­twa w sło­ni­nie, w ogniu pra­gnie­nia, aby zrzu­cić żałobny welon wdowy i odro­dzić się jako pani Goriot. Wydać się, sprze­dać pen­sjo­nat, para­do­wać pod rękę z tym tuzem miesz­czań­stwa, stać się figurą w dziel­nicy, kwe­sto­wać, jeź­dzić w nie­dzielę na trawkę do Cho­isy, Soisy, Gen­tilly, cho­dzić do teatru do loży, nie cze­ka­jąc na gra­ti­sowe bilety, które jej przy­no­sili w lipcu nie­któ­rzy sto­łow­nicy: wyma­rzyła sobie całe Eldo­rado pary­skiego drobnomiesz­czań­stwa. Nie przy­znała się nikomu, że ma czter­dzie­ści tysięcy fran­ków, uciu­ła­nych grosz do gro­sza. To pewna, iż pod wzglę­dem mająt­ko­wym uwa­żała się za bar­dzo przy­zwo­itą par­tię.

– Co się tyczy reszty, warta jestem prze­cież tyle co on – powia­dała sobie, prze­wra­ca­jąc się po łóżku, jak gdyby chcąc prze­ko­nać samą sie­bie o wdzię­kach, któ­rych głę­boki odcisk gruba Syl­wia znaj­do­wała co rano w pościeli.

Od tego dnia bli­sko przez trzy mie­siące pani Vau­quer korzy­stała z bal­wie­rza pana Goriot i poczy­niła wkłady toa­le­towe, uspra­wie­dli­wione koniecz­no­ścią pew­nego deko­rum, w har­mo­nii z god­nymi oso­bami, które odwie­dzały jej dom. Roz­wi­nęła wiele intryg, aby zmie­nić per­so­nel pen­sjo­na­rzy, pod­kre­śla­jąc pre­ten­sję przyj­mo­wa­nia odtąd jedy­nie ludzi dys­tyn­go­wa­nych. Skoro zja­wił się ktoś obcy, szczy­ciła się pierw­szeń­stwem, jakie jej dał pan Goriot, jeden z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych prze­my­słow­ców pary­skich. Roz­da­wała pro­spekty, na któ­rych wid­niało:

PEN­SJO­NAT PANI VAU­QUER

Jest to, powia­dała, jeden z naj­star­szych i naj­bar­dziej cenio­nych pen­sjo­na­tów w Dziel­nicy Łaciń­skiej. Posiada uro­czy widok na ulicę Gobe­li­nów (widać ją było z trze­ciego pię­tra) i ładny ogród, na któ­rego krańcu roz­ciąga się aleja lipowa! Wspo­mniano tam o dobrym powie­trzu i o ustron­nym poło­że­niu. Pro­spekt ten ścią­gnął hra­binę de l’Amber­me­snil, kobietę trzy­dzie­sto­let­nią, cze­ka­jącą końca likwi­da­cji i ure­gu­lo­wa­nia eme­ry­tury, która jej się nale­żała jako wdo­wie po gene­rale pole­głym na polach bitwy. Pani Vau­quer wpro­wa­dziła pewien wykwint w kuchni, kazała palić w salo­nie bli­sko przez pół roku i wypeł­niała tak sumien­nie obiet­nicę pro­spektu, że dokła­dała ze swego. Toteż hra­bina zapew­niała panią Vau­quer, nazy­wa­jąc ją drogą przy­ja­ciółką, iż ścią­gnie jej baro­nową de Vau­mer­land i wdowę po puł­kow­niku hr. Picqu­oiseau, swoje dobre zna­jome, które muszą domiesz­kać ter­minu w dziel­nicy Marais, w pen­sjo­na­cie droż­szym niż zakład pani Vau­quer. Te damy będą się miały zresztą bar­dzo dobrze, skoro mini­ste­rium wojny zała­twi ich sprawę.

– Ale – doda­wała – te biura nie koń­czą ni­gdy nic!

Obie wdowy przy­cho­dziły po obie­dzie do pokoju pani Vau­quer i uci­nały tam poga­wędkę, popi­ja­jąc nalewkę i zaja­da­jąc sma­ko­łyki zro­bione spe­cjal­nie dla pani domu. Pani de l’Amber­me­snil pochwa­liła widoki gospo­dyni na pana Goriot: dosko­nały pomysł, który zresztą odga­dła od pierw­szego spoj­rze­nia; Goriot wydał się jej mężem ide­al­nym.

– Och! Moja droga pani, męż­czy­zna zdrów jak ryba – mówiła wdowa – czło­wiek dosko­nale zakon­ser­wo­wany, może jesz­cze dać kobie­cie wiele satys­fak­cji.

Hra­bina dała wiel­ko­dusz­nie pani Vau­quer parę wska­zó­wek co do stroju, nie będą­cego w har­mo­nii z jej pre­ten­sjami.

– Trzeba się posta­wić na sto­pie wojen­nej – rze­kła.

Po dłu­gich nara­dach wdowy udały się razem do Palais-Royal, gdzie w Gale­riach Drew­nia­nych16 kupiły kape­lusz z pió­rami i cze­pek. Hra­bina zacią­gnęła przy­ja­ciółkę do „Joasi”, gdzie wybrały suk­nię i szal. Skoro wystrze­lano tę amu­ni­cję i wdowa sta­nęła pod bro­nią, przy­po­mi­nała wier­nie szyld sklepu „Pod stroj­nym wołem”. Mimo to była tak zado­wo­lona ze swej postaci, iż czuła się wdzięczną hra­bi­nie i, jak­kol­wiek nie­skora do podar­ków, ofia­ro­wała jej kape­lusz za dwa­dzie­ścia fran­ków. Co prawda, miała zamiar pro­sić ją, po przy­jaźni, o wyson­do­wa­nie Goriota i popar­cie jej inte­re­sów. Pani de l’Amber­me­snil chęt­nie ofia­ro­wała się z przy­ja­ciel­ską pomocą i zaczęła oble­gać sta­rego maka­ro­nia­rza, któ­rego zdo­łała ścią­gnąć na kon­fe­ren­cję; ale zna­la­zł­szy go wsty­dli­wym, żeby nie powie­dzieć opor­nym, wobec usi­ło­wań, jakimi natchnęła ją oso­bi­sta chęć uwie­dze­nia go na wła­sny rachu­nek, wyszła obu­rzona jego gru­biań­stwem.

– Moja złota pani – rze­kła do naj­droż­szej przy­ja­ciółki – nic pani nie wyci­śnie z tego czło­wieka; podejrz­liwy do śmiesz­no­ści, kutwa, głu­piec, bał­wan, który przy­nie­sie ci same zgry­zoty.

Mię­dzy panem Goriot a panią de l’Amber­me­snil zaszły rze­czy tego rodzaju, że hra­bina nie chciała go widzieć na oczy. Naza­jutrz zni­kła, zapo­mi­na­jąc zapła­cić za pół roku i zosta­wia­jąc rupie­cie warte pięć fran­ków. Mimo zawzię­to­ści, z jaką pani Vau­quer pro­wa­dziła poszu­ki­wa­nia, nie mogła uzy­skać w Paryżu żad­nej wia­do­mo­ści o hra­bi­nie de l’Amber­me­snil. Mówiła czę­sto o tej żało­snej spra­wie, bole­jąc nad swą łatwo­wier­no­ścią, mimo iż była bar­dziej nie­ufna od kotki; ale była w tym podobna do wielu osób, które strzegą się swo­ich bli­skich, a dadzą się wystrych­nąć na dudka pierw­szemu z ulicy. Jest to zja­wi­sko dziwne, ale praw­dziwe, któ­rego korze­nie łatwo odna­leźć w sercu ludz­kim. Być może, nie­któ­rzy ludzie nie mają już nic do zyska­nia wobec osób, z któ­rymi żyją; odsło­niw­szy im pustkę wła­sną, czują, że ścią­gnęli na sie­bie sąd zasłu­żony a surowy; ale dozna­jąc nie­zwal­czo­nej potrzeby pochleb­stwa, na któ­rym im zbywa, lub żądne błysz­czeć pozo­rami przy­mio­tów, któ­rych im brak, silą się zyskać sza­cu­nek lub serce obcych z nara­że­niem się na to, iż prę­dzej lub póź­niej je stracą. Ist­nieją wresz­cie osoby z natury inte­re­sowne, które nie uczy­nią nic dobrego dla przy­ja­ciół lub bli­skich, bo to jest ich obo­wią­zek; pod­czas gdy odda­jąc usługę obcym, odci­nają kupony próż­no­ści. Im krąg przy­wią­zań jest bliż­szy, tym mniej mają serca; im bar­dziej się oddala, tym są usłuż­niejsi. Pani Vau­quer miała z pew­no­ścią coś z tych obu natur, małost­ko­wych, fał­szy­wych, wstręt­nych.

– Gdy­bym ja był tutaj – mawiał wów­czas Vau­trin – nie byłoby się pani zda­rzyło to nie­szczę­ście! Od pierw­szego spoj­rze­nia spe­ne­tro­wał­bym szel­meczkę. Znam się na tych cyfer­bla­tach.

Jak wszy­scy mali ludzie, pani Vau­quer miała zwy­czaj nie wycho­dzić z koła przy­pad­ków i nie sądzić ich przy­czyn. Lubiła cze­piać się dru­gich o wła­sne błędy. Od czasu tej kata­strofy uwa­żała zacnego maka­ro­nia­rza za źró­dło nie­szczę­ścia i, jak mówiła, od tego dnia zaczęła trzeź­wieć na jego punk­cie. Poznaw­szy bez­sku­tecz­ność swo­ich miz­drzeń i kosz­tów repre­zen­ta­cji, rychło odga­dła i przy­czynę. Spo­strze­gła, że pen­sjo­narz, wedle jej wyra­że­nia, gdzieś łazi. Sło­wem, nabrała prze­świad­cze­nia, że jej wypiesz­czona nadzieja jest chi­merą i że ni­gdy, wedle ener­gicz­nego wyra­że­nia hra­biny, która wyraź­nie znała się na tym, nie wyci­śnie nic z tego czło­wieka. Posu­nęła się, siłą rze­czy, dalej w nie­na­wi­ści, niż wprzód zaszła w sym­pa­tii. Nie­na­wiść była w pro­por­cji nie do jej miło­ści, ale do zawie­dzio­nych nadziei. O ile serce ludz­kie znaj­duje chwilę spo­czynku, wstę­pu­jąc na wyżyny przy­wią­za­nia, rzadko zatrzy­muje się na bystrym spadku nie­na­wi­ści. Ale Goriot był jej pen­sjo­narzem, wdowa musiała wtedy stłu­mić wybu­chy zra­nio­nej miło­ści wła­snej, pogrze­bać wes­tchnie­nia, które wydzie­rał jej ten zawód, i dła­wić pra­gnie­nie zemsty, jak mnich gnę­biony przez prze­ora. Małe dusze zaspo­ka­jają dobre czy złe uczu­cia za pomocą nie­ustan­nych mało­stek. Wdowa roz­wi­nęła całą kobiecą zło­śli­wość w prze­śla­do­wa­niu swo­jej ofiary. Zaczęła od tego, że obcięła wszyst­kie przy­prawy i dodatki wpro­wa­dzone ostat­nimi czasy przy stole.

– Żad­nych kor­ni­szo­nów, żad­nych piklów, to są bzdur­stwa! – rze­kła do Syl­wii w dniu, w któ­rym wró­ciła do daw­nego pro­gramu.

Goriot był to czło­wiek skromny, u któ­rego oszczęd­ność, nie­zbędna ludziom, co wła­sną pracą dora­biają się for­tuny, wyro­dziła się w przy­zwy­cza­je­nie. Zupa, sztuka mięsa, jarzyna zawsze miały zostać jego ulu­bio­nym obia­dem. Trudno było zatem pani Vau­quer doku­czyć sto­łow­ni­kowi, któ­rego gustów nie mogła w niczym zadra­snąć. Zroz­pa­czona, że tra­fiła na czło­wieka nie posia­da­ją­cego sła­bej strony, zaczęła pod­ko­py­wać jego sta­no­wi­sko; w ten spo­sób zara­ziła swą nie­chę­cią sto­łow­ni­ków, któ­rzy dla roz­rywki szli na rękę jej zemście. Pod koniec roku wdowa doszła do takiej nie­uf­no­ści, że pytała sama sie­bie, czemu ten były kupiec, liczący sie­dem do ośmiu tysięcy fran­ków renty, posia­da­jący wspa­niałe sre­bra i kosz­tow­no­ści niczym jaka utrzy­manka, mieszka u niej, pła­cąc pen­sję tak skromną w sto­sunku do swego majątku. W pierw­szym roku Goriot obia­do­wał zwy­kle raz lub dwa razy na tydzień poza domem; póź­niej, nie­znacz­nie, doszedł do tego, że jadał w mie­ście tylko dwa razy na mie­siąc. Wyprawy imć Goriota nadto były zgodne z inte­re­sami pani Vau­quer, aby mogła bez nie­chęci patrzeć na regu­lar­ność, z jaką sto­łow­nik jej spo­żywa obiad w domu. Zmiany przy­pi­sy­wała zarówno powol­nemu upad­kowi mająt­ko­wemu, jak chęci doku­cze­nia gospo­dyni. Naj­wstręt­niej­szym nawy­kiem tych lili­pu­cich dusz jest to, że pod­su­wają swoje małostki innym. Na nie­szczę­ście z koń­cem dru­giego roku pan Goriot uspra­wie­dli­wił gada­nia, któ­rych był przed­mio­tem, pro­sząc panią Vau­quer o prze­nie­sieni go na dru­gie pię­tro i o zni­że­nie pen­sji do dzie­wię­ciu­set fran­ków. Stary roz­wi­nął tak ści­słą oszczęd­ność, że ni­gdy nie paliło się u niego w zimie. Pani Vau­quer zażą­dała zapłaty z góry, w czym pan Goriot, któ­rego odtąd nazy­wała ojcem Goriot, nie sta­wiał trud­no­ści. Zaczęto na wyprzódki zga­dy­wać przy­czyny tego, ale docho­dze­nie było trudne! Jak orze­kła fał­szywa hra­bina, ojciec Goriot był to czło­wiek skryty, mruk. Wedle logiki ludzi o pustej gło­wie – z natury nie­dy­skret­nych, bo mają do zwie­rze­nia jedy­nie same bła­hostki – ktoś, kto nie mówi o swo­ich spra­wach, musi być podej­rzany. Ten sza­nowny kupiec stał się zatem hul­ta­jem, ten „bała­mut” został sta­rym ladaco. To (wedle Vau­trina, który wła­śnie zamiesz­kał w pen­sjo­na­cie) ojciec Goriot był czło­wiekiem, który cho­dzi na giełdę i który, zruj­no­waw­szy się na gru­bej grze, wege­tuje tam pokąt­nie. To znów był to jeden z tuzin­ko­wych szu­le­rów, któ­rzy ryzy­kują małe sumki i wygry­wają co dzień po dzie­sięć fran­ków w ruletkę. To znów robiono zeń szpicla, wącha­ją­cego się z tajną poli­cją; ale Vau­trin twier­dził, że stary nie jest dość szczwany na to. Wresz­cie w oczach innych loka­to­rów był kutwą poży­cza­ją­cym na lichwę, czło­wiekiem topią­cym całe mie­nie w lote­rii licz­bo­wej. Przy­pi­sy­wano mu wszystko, co tylko wystę­pek, hańba, nie­do­łę­stwo zdolne są wyho­do­wać naj­bar­dziej tajem­ni­czego. Tylko, mimo całej nik­czem­no­ści jego przy­war i postę­po­wa­nia, wstręt wdowy nie docho­dził do tego, aby mu wymó­wić dom: pła­cił regu­lar­nie. Przy tym był uży­teczny, każdy wywie­rał na nim swój zły czy dobry humor za pomocą żar­ci­ków lub opry­skli­wo­ści. Naj­praw­do­po­dob­niej­szym mnie­ma­niem, które też powszech­nie przy­jęto, było to, które gło­siła pani Vau­quer. Wedle niej ów czło­wiek „tak dobrze zakon­ser­wo­wany, zdrów jak rydz”, z któ­rym można było zaznać jesz­cze wiele przy­jem­no­ści, był to roz­pust­nik, hoł­du­jący oso­bli­wym gustom. Oto na jakich fak­tach wdowa Vau­quer opie­rała swoje oszczer­stwa. W kilka mie­sięcy po znik­nię­ciu nie­szczę­snej hra­biny, która zdo­łała żyć pół roku jej kosz­tem, pew­nego rana, leżąc jesz­cze w łóżku, pani Vau­quer usły­szała sze­lest jedwab­nej sukni i leciutki krok mło­dej i zwin­nej kobiety, pomy­ka­ją­cej ku drzwiom ojca Goriot, uchy­lo­nym zna­cząco.

W chwilę potem Syl­wia przy­szła opo­wie­dzieć pani, że jakaś panna, zbyt ładna, aby mogła być uczciwa, ubrana jak bóstwo, obuta w pru­ne­lowe pan­to­felki ani tro­chę nie zabło­cone, wśli­znęła się jak węgorz do kuchni i spy­tała o miesz­ka­nie pana Goriot. Pani Vau­quer i kucharka zasa­dziły się na cza­tach i pod­chwy­ciły kilka czu­łych wyra­zów pod­czas wizyty, która trwała jakiś czas. Kiedy pan Goriot prze­pro­wa­dzał swoją damulę, wzięła natych­miast koszyk i udała, że idzie na targ, aby śle­dzić czułą parę.

– Pro­szę pani – rze­kła, wra­ca­jąc – ten Goriot musi być dia­bel­nie bogaty, aby je utrzy­my­wać na tej sto­pie. Niech sobie pani wyobrazi, na rogu cze­kał wspa­niały powóz, do któ­rego ona wsia­dła.

Przy obie­dzie pani Vau­quer wstała, aby zacią­gnąć firankę, chro­niąc Goriota przed słoń­cem, któ­rego pro­myk padał mu w oczy.

– Pięk­nie kobiety pana kochają, panie Goriot, słońce pana szuka – rze­kła, robiąc przy­tyk do ran­nej wizyty. – Słowo daję, ma pan dobry gust, paluszki lizać.

– To moja córka – rzekł z odcie­niem dumy, w któ­rej sto­łow­nicy wyczy­tali pre­ten­sje starca chro­nią­cego pozory.

W mie­siąc póź­niej spa­dła na ojca Goriot nowa wizyta.

Córka jego, która za pierw­szym razem przy­szła w stroju poran­nym, teraz wpa­dła po obie­dzie, ubrana wie­czo­rowo. Sto­łow­nicy, zajęci roz­mową w salo­nie ujrzeli ładną blon­dynę, szczu­płą i zręczną i o wiele zbyt dys­tyn­go­waną na to, aby mogła być córką ojca Goriot.

– Masz tobie! Druga – rze­kła Syl­wia, która nie poznała jej.

W kilka dni póź­niej inna kobietka, rosła i kształtna bru­netka z żywymi oczami spy­tała o pana Goriot.

– Trze­cia! – rze­kła Syl­wia.

Osóbka ta, która za pierw­szym razem przy­szła rów­nież odwie­dzić ojca rano, przy­była w kilka dni póź­niej wie­czo­rem, w stroju balo­wym, w kare­cie.

– Czwarta! – wykrzyk­nęły pani Vau­quer i gruba Syl­wia, nie dopa­trzyw­szy się w tej wiel­kiej damie żad­nego podo­bień­stwa do mło­dej kobiety tak skrom­nie odzia­nej rano.

Goriot pła­cił jesz­cze tysiąc dwie­ście fran­ków. Pani Vau­quer uwa­żała za zupeł­nie natu­ralne, że czło­wiek bogaty ma kilka kocha­nek; wydało się jej nawet bar­dzo zręczne, że stary podaje je za córki. Nie gor­szyła się, że je spro­wa­dza do domu. Jedy­nie, ponie­waż te odwie­dziny tłu­ma­czyły obo­jęt­ność pen­sjo­na­rza na jej punk­cie, pozwo­liła sobie z począt­kiem dru­giego roku nazwać go sta­rym kocu­rem. Wresz­cie, kiedy pen­sjo­narz spadł do dzie­wię­ciu­set fran­ków, spy­tała go bar­dzo ostro – widząc, że jedna z tych pań opusz­cza jego pokój – czy zamie­rza zro­bić z jej domu dom publiczny. Ojciec Goriot odparł, że ta dama to jego star­sza córka.

– Ileż pan ma tych córek, trzy­dzie­ści sześć? – rze­kła cierpko pani Vau­quer.

– Tylko dwie – odparł stary z łagod­no­ścią zruj­no­wa­nego czło­wieka, któ­rego nędza ćwi­czy stop­niowo w poko­rze.

Pod koniec trze­ciego roku ojciec Goriot jesz­cze ogra­ni­czył wydatki, prze­no­sząc się na trze­cie pię­tro i obni­ża­jąc pen­sję do czter­dzie­stu pię­ciu fran­ków za mie­siąc. Ponie­chał tabaki, odda­lił fry­zjera i prze­stał uży­wać pudru. Kiedy ojciec Goriot uka­zał się pierw­szy raz nie upu­dro­wany, gospo­dyni wydała okrzyk zdu­mie­nia na widok wło­sów, któ­rych siwi­zna miała odcień brud­no­zie­lon­kawy. Fizjo­no­mia starca, którą ukryte zmar­twie­nia czy­niły z każ­dym dniem smut­niej­szą, była naj­bar­dziej roz­pacz­liwa ze wszyst­kich przy stole. Nie było wąt­pli­wo­ści: ojciec Goriot to był stary roz­pust­nik, któ­rego oczy jedy­nie dzięki zręcz­no­ści leka­rza oca­lały od zło­śli­wego dzia­ła­nia nie­odzow­nych leków. Ohydny kolor wło­sów był wyni­kiem nad­użyć i środ­ków aptecz­nych, któ­rymi silił się je pod­trzy­my­wać.

Fizyczny i moralny stan nie­bo­raka uspra­wie­dli­wiał te gada­nia. Skoro wyprawka jego się zużyła, kupił naj­tań­szego per­kalu, aby zastą­pić nim piękną bie­li­znę. Dia­menty, złota taba­kierka, łań­cuch, klej­noty kolejno zni­kały. Goriot porzu­cił swój błę­kitny frak, cały rynsz­tu­nek zamoż­nego miesz­cza­nina: nosił zimą i latem sur­dut z gru­bego brą­zo­wego sukna, kami­zelkę z koziej sier­ści i szare weł­niane spodnie. Stop­niowo chudł coraz bar­dziej; łydki opa­dły, twarz, daw­niej try­ska­jąca zado­wo­le­niem szczę­śli­wego miesz­czu­cha, pomarsz­czyła się; czoło pomięło się w fałdy, szczęka zary­so­wała się ostro. W czwar­tym roku pobytu przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève stary był nie do pozna­nia. Zacny han­dlarz mąki, sześć­dzie­się­cio­dwu­la­tek wyglą­da­jący na czter­dzie­ści wio­sen, pro­mie­nie­jący głu­potą, tęgi tłu­sty miesz­czuch, któ­rego zdo­byw­cza postawa roz­we­se­lała prze­chod­niów, który miał coś mło­dego w uśmie­chu, zda­wał się sie­dem­dzie­się­cio­let­nim star­cem, ogłu­pia­łym, chwie­ją­cym się na nogach, wypeł­złym. Oczy jego tak żywe przy­brały sta­lowy odcień; zbla­kły, nie łza­wiły się już, czer­wona obwódka zda­wała się pła­kać krwią. W jed­nych budził grozę, w dru­gich litość. Mło­dzi stu­denci medy­cyny, widząc jego obwi­słą dolną wargę i zmie­rzyw­szy kąt twa­rzowy, orze­kli po bez­sku­tecz­nych pró­bach wydo­by­cia zeń cze­goś, że to po pro­stu kre­tyn. Jed­nego wie­czora po obie­dzie pani Vau­quer rze­kła drwiąco, poda­jąc nie­jako w wąt­pli­wość rze­kome ojco­stwo: „I cóż, nie zacho­dzą już do pana te panny?”.

Ojciec Goriot zadrżał, jak gdyby gospo­dyni żgnęła go żela­zem.

– Zacho­dzą cza­sami – odparł wzru­szo­nym gło­sem.

– Ho, ho! Przyj­muje je pan jesz­cze cza­sem? – wykrzyk­nęli stu­denci. – Brawo, ojczulku Goriot!

Ale sta­rzec nie sły­szał żar­tów, które ścią­gnęła nań ta odpo­wiedź: popadł w zadumę, którą powierz­chowni obser­wa­to­rzy brali za star­cze odrę­twie­nie lub uwiąd inte­li­gen­cji. Gdyby go dobrze znali, może by ich zain­te­re­so­wał pro­blem, który przed­sta­wiało moralne i fizyczne poło­że­nie starca; ale rzecz była nader trudna. Mimo że łatwo było dowie­dzieć się, czy Goriot był w isto­cie fabry­kan­tem maka­ronu i jaka była cyfra jego majątku, sta­rzy ludzie, w któ­rych obu­dził zacie­ka­wie­nie swoją osobą, nie opusz­czali dziel­nicy i żyli w pen­sjo­na­cie niczym ostrygi na skale. Co do innych, ci, pochło­nięci wirem pary­skiego życia, zapo­mi­nali, opusz­cza­jąc ulicę Neuve-Sainte-Geneviève, o bied­nym starcu, z któ­rego sobie stro­ili żarty. Dla owych cia­snych umy­słów, jak dla tych obo­jęt­nych mło­dych ludzi, nędza ojca Goriot i jego tępota nie dały się pogo­dzić z mająt­kiem lub zdol­no­ściami. Co do kobiet, które stary poda­wał za córki, każdy podzie­lał sąd pani Vau­quer, która powia­dała z ową surową logiką, jaką nawyk zga­dy­wa­nia wszyst­kiego daje sta­rym kobie­tom wypeł­nia­ją­cym gawędą dłu­gie wie­czory:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. E. Geof­froy de Saint Hila­ire (1772-1844) – fran­cu­ski przy­rod­nik, pro­wa­dził bada­nia nad szkie­le­tami krę­gow­ców i pocho­dze­niem czaszki. [wróć]

2. Dziel­nica Łaciń­ska – dziel­nica stu­den­tów i arty­stów leżąca na lewym brzegu Sekwany. [wróć]

3.Intra i extra muros (łac.) – wewnątrz i na zewnątrz murów (mia­sta). [wróć]

4. Wóz bóstwa z Dża­ger­nat – Pod­czas uro­czy­sto­ści relig. w Dża­ger­nat, świę­tym mie­ście hin­du­sów, fana­tyczni wyznawcy boga Wisznu rzu­cali się pod koła wozu wio­zą­cego posąg. [wróć]

5.All is true (ang.) – wszystko to prawda. [wróć]

6. Pan­teon – monu­men­talna budowla w kla­sycz­nym stylu, uwień­czona kopułą (tumem); znaj­dują się tam groby i pomniki wybit­nych oby­wa­teli Fran­cji. [wróć]

7. Wol­ter (François-Marie Aro­uet, zwany Vol­ta­ire, 1694-1778) – pisarz fran­cu­ski epoki Oświe­ce­nia; z uwagi na anty­feu­dalną dzia­łal­ność witany z entu­zja­zmem przez lud pary­ski, gdy na krótko przed śmier­cią wró­cił do sto­licy. [wróć]

8. Geo­r­ges Cado­ual, Char­les Piche­gru – monar­chi­styczni spi­skowcy; zde­kon­spi­ro­wani, zgi­nęli w r. 1804. [wróć]

9. Jafet – wg Biblii: trzeci syn Noego, od któ­rego wywo­dzą się wszy­scy miesz­kańcy Europy i Azji Mniej­szej. [wróć]

10. Raton, Ber­trand – posta­cie z bajki La Fon­ta­ine’a; tu: Ratoni to ludzie bez skru­pu­łów wysłu­gu­jący się moż­nym Ber­trandom. [wróć]

11. Chlo­roza – ane­mia. [wróć]

12. …niżby go mieli zarwać – nie zapła­cić należ­nych pie­nię­dzy. [wróć]

13. Cyr­kum­fe­ren­cja (z łac.) – okrąg, obwód. [wróć]

14. Juwe­nal (Juve­na­lis) Deci­mus Junius (ok. 60–140) – poeta rzym­ski, twórca satyr ata­ku­ją­cych roz­kład moralny spo­łe­czeń­stwa. [wróć]

15. Makuba – wyso­ko­ga­tun­kowa tabaka. [wróć]

16. Gale­rie Drew­niane – tar­go­wi­sko w cen­trum Paryża. [wróć]