Odwiedź nas w Ameryce - Matthew Baker - ebook + książka

Odwiedź nas w Ameryce ebook

Baker Matthew

4,3

Opis

Obywatele Plainfield w Teksasie zniechęceni tym, w którą stronę zmierza ich kraj, decydują się na secesję. Nie mogło się wydarzyć? Cóż, może jednak tak. Młody mężczyzna oświadcza rodzinie, że zamierza przejść tranzycję… z analogowego ciała do cyfrowego życia. Pewna kobieta porywa własne dziecko z rządowej placówki opiekuńczej, gdzie zgodnie z prawem zmuszona była je oddać. Inny bohater wraca do domu po dokonaniu poważnego przestępstwa, a w ramach kary jego pamięć zostaje całkowicie usunięta.
Pozornie abstrakcyjne problemy i satyryczny sposób pokazania rzeczywistości tworzą niezwykle wnikliwe i poruszające wyjaśnienie obecnych politycznych i społecznych kłopotów Stanów Zjednoczonych.
Gdy książka przenosi się z uniwersum do uniwersum, zmieniają się także gatunki: od komedii romantycznej do horroru, od westernu do dystopii, od erotyki po detektywistyczny noir. Te historie o równoległych wszechświatach, czytane razem, tworzą złożony portret współczesnych Stanów Zjednoczonych i odbicie tego, z czym dziś mierzy się ten kraj.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 532

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (13 ocen)
6
6
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marlena-P

Dobrze spędzony czas

Ciekawe historie. Futurystyczna opowieść o tym co może kiedyś być możliwe.
10

Popularność




Matthew Baker

Odwiedź nas w Ameryce

Tytuł oryginału: Why Visit America. Stories

Przekład: Elżbieta Janota

Copyright © 2020 by Matthew Baker

By arrangement with the author

All rights reserved

Copyright for the Polish edition and translation © 2022 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Redakcja: Ewelina Sobol

Korekta: Kamila Wrzesińska

Layout i skład: Sylwia Budzyńska

ISBN 978-83-67216-25-8

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Łowicka 25 lok. P-3

02-502 Warszawa

www.relacja.net

WALCZĄC ZE SŁOWAMI

Nagły zwrot. W siódmej klasie ten cały „Nate Vanderveen” zasypywał naszą siostrzenicę kwitnącym zielskiem, biżuterią z automatu, czekoladkami ze spożywczaka, liścikami miłosnymi pisanymi na odwrocie nieodrobionych prac domowych, ale teraz, w dziewiątej klasie, ten cały „Nate” postanowił zasypać ją przekleństwami („Idź wyruchać psa, dziwolągu!”), kpinami („Nawet ja mam większe cycki niż ta suka”) i pomówieniami („Mnie też Emma kiedyś obciągnęła”). Był kimś, kogo w osiemnastym wieku nazwano by prostakiem, okrutnikiem, łotrem, kimś, kogo dziś, w dwudziestym pierwszym wieku, określa się mianem bandziora. Stewart uważa, że chłopak jest antyspołeczny i ma psychopatyczne skłonności, raz widział go przycupniętego na dachu rodzinnego domu, jak szykował się, by cisnąć bezdomnego kota na podjazd dwa piętra niżej. Mieszkamy w miasteczku na wybrzeżu Wielkich Jezior. Pracuję jako leksykograf, a mój brat jest profesorem wymarłych języków. Specjalizuje się w pochodzących z nich słowach, które nie mają w angielskim odpowiedników. Używa ich, gdy tylko może, choć nieczęsto znajduje ku temu okazję. „Nate” jest taką właśnie okazją. Stewart nazywa chłopaka kimlee, co najtrafniej tłumaczy się jako „wróg, który cię wybrał”; to czyni ze Stewarta kimloo chłopca, czyli „wroga, którego ty wybrałeś”. Mieszkamy w stanie, który był niegdyś bogaty dzięki swojemu przemysłowi, ręcznie robionym meblom i samochodom na benzynę; w stanie, który zubożał teraz, gdy plastik i poliester zastąpiły drewno i skórę, a pompy w innych stanach wysysają resztki kurczących się zasobów ropy z naszych narodowych złóż. To stan, w którym rzadko się zdarza, by czterdziestokilkuletni mężczyzna określał czternastoletniego chłopca mianem swojego wroga, nieważne w jakim języku. W osiemnastym stuleciu moglibyśmy wyzwać chłopaka na pojedynek na pistolety, ale mamy dwudziesty pierwszy wiek i w Michigan, podobnie jak w większości stanów w tym kraju, pojedynki są nielegalne – pojedynki i wszystkie inne „starcia za obopólną zgodą”.

Jednak chłopak w stołówce pluje Emmie w twarz, zastrasza jej przyjaciół, by ją opuszczali, bazgroli skomplikowane rysunki przedstawiające Emmę jako bezdzietną, samotnie mieszkającą staruszkę („jak kiedyś twoi gejowscy wujkowie”), opisuje symbole samotności, które postanowił uwzględnić („koty”, „hejterskie listy od sąsiadów”, „kocia karma, którą musisz jeść, bo jesteś taka biedna”, „więcej kotów”, „dildo, które rżniesz, myśląc o pomarszczonych, dziadkowych fiutkach”, „więcej kotów”), po czym wsuwa te obrazki przez szparę w drzwiach jej szafki i odchodzi, pogwizdując, jakby był starym, sympatycznym listonoszem, a nie okrutnym, szczerbatym chłopcem, który cuchnie potem i właśnie wymyślił kolejny sposób na straumatyzowanie dziewczynki, która tylko w tym tygodniu już kilkakrotnie szlochała przez niego w różnych klasach i korytarzach.

Dyrektor szkoły do niczego się nie przydaje, nie może albo nie chce zrobić nic poza okazjonalnym zawieszeniem tego „Nate’a” na kilka dni, co chłopak jego pokroju traktuje raczej jako wakacje niż wygnanie, zyskuje bowiem dni bez szkoły, kiedy nie musi robić nic prócz włóczenia się po plaży, rzucania kamieniami w nie swoje łodzie i knucia, jak sprawić, by Emma jeszcze bardziej się znienawidziła. Chłopak ma dar transformacji: w ciągu kilku tygodni zmienił ją z dziewczynki, która kochała czytać książki ze smokami na okładkach, niewstydzącej się swojego aparatu ortodontycznego ani swojego brata, w dziewczynkę, która odmawia wejścia do publicznej biblioteki, która nie usiądzie obok brata w autobusie, która przestała się uśmiechać z obawy przed pokazaniem zębów. Stewart i ja też ulegliśmy transformacji. Byliśmy nieśmiałymi mężczyznami bez skłonności do ponurych rozmyślań, bez skłonności do fantazjowania o przetrąceniu czternastolatkowi kolana łopatą, o wyrywaniu obcęgami zębów z czternastoletnich dziąseł. Byliśmy mężczyznami, którzy pijali zieloną herbatę, sadzili w oknach petunie, hodowali w ogródku rabarbar, zostawiali na balustradzie ganku ogryzki jabłek, by wiewiórki mogły je zjeść, jeśli przyjdzie im ochota. Byliśmy mężczyznami, którzy – gdy nasza siostra uciekła do stolicy kraju, by być ze swoim nowym kochankiem, i spytała, czy przeniesiemy się do niej i zajmiemy jej dziećmi – odpowiedzieli „tak”, mimo świadomości, że ona nieprędko wróci, mimo świadomości, że może nie wrócić wcale. Nie powiedzieliśmy „tak”, bo tak czuliśmy; powiedzieliśmy „tak”, bo byliśmy zbyt nieśmiali, by powiedzieć „nie”, które czuliśmy w rzeczywistości. Teraz jednak ten chłopak przemienił nas w coś innego niż dwie nieśmiałe osoby. Postanowiliśmy, że zrobimy mu krzywdę. Skrzywdzimy go w sposób, który odczuje, który będzie czuł długo, którego nigdy nie przestanie czuć; okaleczymy jego psychikę, tak że będzie bał się nas i tego, do czego jesteśmy zdolni, nawet po naszej śmierci. Chcemy skrzywdzić go w ten sposób, bo boimy się, że on zdążył już tak samo skrzywdzić Emmę – przemienił ją, a my nie jesteśmy pewni, jak przywrócić ją do poprzedniego stanu ani czy w ogóle da się to jeszcze odkręcić.

***

Prawie od dwóch dekad pracuję jako leksykograf. W przeciwieństwie do większości leksykografów nie zajmuję się pisaniem definicji istniejących słów ani korektą cudzych definicji. Moje zadanie polega na tworzeniu wyrazów nazywanych w branży „mirażami”.

Wydawcy słowników obawiają się plagiatu; byłoby niepożądane, gdyby ktoś skopiował definicje z naszych publikacji, po czym sam zaczął drukować słowniki. Jednak w przypadku słowników kradzieże trudno monitorować. Gdy leksykografowie piszą definicję autentycznego słowa, nie tworzą jej – formułują tylko pewną abstrakcyjną ideę istniejącą już w zbiorowej świadomości użytkowników języka angielskiego. Kiedy więc leksykografowie konstruują definicję niechcianego, wszyscy definiujemy to samo niechciane – podobni do tłumu artystów malujących portret tej samej twarzy, artystów, którym płaci się za odtworzenie jej w sposób możliwie najbardziej realistyczny. Podobieństw nie da się uniknąć, kradzież jest więc trudna do udowodnienia.

Dlatego też moim zadaniem jest tworzenie miraży: fikcyjnych słów z fikcyjnymi definicjami. Niedawno opisałem cudzolę, rzeczownik, który zdefiniowałem jako „cierpienie doświadczane na skutek cudzego cierpienia, bardziej dotkliwe niż cierpienie pierwotne”. Włączenie wyrazów takich jak cudzola do naszych słowników nie nadweręża ich wiarygodności. Słowników się nie czyta; używa się ich wyłącznie po to, by wyszukiwać konkretne słowa w celu sprawdzenia ich znaczenia lub pisowni. Użytkownicy słownika nie będą szukać cudzoli, ponieważ cudzola nie istnieje. Ale jeśli cudzola pojawi się w innym słowniku, wtedy będziemy wiedzieć, że jego wydawcy ukradli naszą pracę – cudzola bowiem może pochodzić wyłącznie z naszej publikacji.

Cudzolę stworzyć mogłem dopiero po przeprowadzce do Emmy i Christophera. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tego rodzaju cierpienia. Kiedy żyłem sam, nie znałem tego bólu. Podejrzewam, że nawet gdy nasza siostra wciąż tu mieszkała, nie czuła cudzoli względem swoich dzieci – w przeciwnym razie wątpię, czy potrafiłaby wyjechać.

Moje rozumienie świata kształtowane jest przez wyrazy, które napisałem. Gdyby nie cudzola, nigdy nie zgodziłbym się na plan Stewarta, by zrobić chłopakowi krzywdę. Próbuję w ten sposób zakończyć nie tyle ból Emmy, ile swój własny. Podobnie jak Stewart noszę w sobie prywatny język, słowa, które tylko ja w naszym miasteczku jestem w stanie powiedzieć czy pomyśleć. Jednak podczas gdy jego słowa zostały napisane przez umarłych, moje są wyłącznie mojego autorstwa.

***

Zaczynamy od śledzenia tego całego „Nate’a” po szkole, w czasie, gdy Emma jest na próbach do jesiennego przedstawienia, a Christopher ćwiczy z orkiestrą na boisku za liceum. Orkiestra przyjmuje wyłącznie licealistów, ale Christopher przejawia tak rzadki talent do klarnetu, że kapelmistrz awansował go na „honorowego licealistę”. Dla nas jest to sytuacja idealna – gdyby Christopher nie należał do orkiestry, po szkole musielibyśmy tkwić w domu, pilnując siostrzeńca, jak przystało na odpowiedzialnych tianów, nie moglibyśmy więc studiować posunięć tego „Nate’a Vanderveena”.

Tianowie to określenie, które – gdyby czytano moje prace – przydałoby się wielu ludziom w naszym miasteczku. Tianowie to liczba mnoga od rzeczownika tian, który wymyśliłem na potrzeby słownika studenckiego i zdefiniowałem jako „krewnego odpowiedzialnego za wychowanie dziecka”. W naszym miasteczku wychowaniem dzieci zajmują się nie matki lub ojcowie, ale ciotki, kuzyni, babcie, przyrodni bracia. Takie słowa są obraźliwe, ponieważ w rzeczywistości oznaczają, że ciotka, kuzyn, babcia, przyrodni brat to „nie-matka”, „nie-ojciec”, a zatem „nie-rodzic”. Dla kogoś, kto zapewnia dziecku opiekę rodzicielską, ten implikowany „nie-rodzic” może być bolesny.

Stewart parkuje pick-upa przy szkole, obok minivanów, sedanów i kombi innych tianów. Wiele z tych minivanów, sedanów i kombi zbudował nasz tian, wychowujący nas dziadek, który przeszedł na emeryturę i przeniósł się z fabryki samochodów nad jezioro zaledwie kilka miesięcy przed tym, zanim posypały się bankructwa, zanim fabryki zamknięto na cztery spusty i opuszczono, zanim przejęli je squattersi, zanim przerobiono je na laboratoria wytwarzające psychoaktywne substancje, których w naszym kraju nie wolno legalnie produkować ani sprzedawać, a które bez wątpienia stanowią obecnie najważniejsze źródło dochodów naszego stanu. Nasz tian karmił nas i kupował nam książki, choć czasem nie miał nawet pieniędzy na papierosy dla siebie, ale poza tym nas ignorował; odkrył, że jesteśmy chłopcami pozbawionymi umiejętności niezbędnych do pracy z nasadkami filtrów oleju, kluczami płaskimi i sworzniami naprowadzającymi, chłopcami, którzy zamiast tego kochają słowa. Dopiero gdy nasza siostra podrosła, zyskał dziecko uwielbiające narzędzia.

– Książki was nie wykarmią – mawiał nasz tian, dzierżąc jakieś wiertło lub palnik, po czym ramieniem otwierał drzwi, by wyjść na podjazd i wraz z naszą siostrą popracować nad swoim motocyklem. – Chodźcie, chłopcy. Równie dobrze możecie się teraz czegoś nauczyć.

My jednak nadal leżeliśmy na podłodze wśród stert naszych książek i nie śmieliśmy podnieść wzroku znad słów na stronach, dopóki siatkowe drzwi na sprężynie znów się nie zatrzasnęły, ponieważ wtedy mieliśmy pewność, że nasz tian zniknął i nie może nas już zmusić do wyjścia na zewnątrz, na słońce, i podawania mu w nieskończoność narzędzi ze skrzynki.

Jednak teraz chłopcy, którzy mieli talent do dłubania przy samochodach, pracują w sadach jabłoniowych, sklepach monopolowych, spożywczakach i na stacjach benzynowych, pompując resztki naszej krajowej ropy do aut wykonanych przez swoich ojców – to mężczyźni wprawieni w wymarłym fachu. A mimo wszystko to właśnie ta bezużyteczna umiejętność odróżnia ich od nas: są męscy w sposób, w jaki my nigdy nie byliśmy. Dlatego tak przeraża nas chęć wyrządzenia krzywdy temu „Nate’owi Vanderveenowi”, roztrzaskania jego głowy o ceglaną ścianę, przyciśnięcia jego twarzy do tlącego się żaru, zepchnięcia go z krawędzi pirsu i patrzenia, jak tonie wśród skał. To bardzo męskie pragnienie; nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiej męskości. Nie ufamy mu, dlatego postanowiliśmy je zbadać, zanim podejmiemy działania. Zamierzamy śledzić „Nate’a” i poznać jego wzorce zachowań, dzięki czemu – gdy już będziemy gotowi zaskoczyć go i zaatakować – będziemy wiedzieć, gdzie i kiedy można go spotkać samego. Cokolwiek zrobimy, nie chcemy, by nas złapano.

Chłopak wychodzi z liceum przygarbiony, bez plecaka, bez zadania domowego, pewnie zostawił je w szkolnej szafce, gwiżdżąc na konieczność odrobienia go. Wykonuje brzydki gest w stronę kogoś widocznego w oknie autobusu, wskakuje na kamienny murek odgradzający szkołę od ulicy i idzie po nim, jakby spacerował po linie, w stronę centrum. Robię wpis w notatniku: „Piątek 26 września wychodzi ze szkoły o 14.37, idzie do miasta po murku”. Zaznaczam „x” na mapie miasteczka i rejestruję dzień i porę, gdy chłopak został zauważony w tej lokalizacji. Karawana autobusów wyjeżdża z parkingu, a chłopak przystaje na murku, by każdy z pojazdów pożegnać tym samym brzydkim gestem, po czym, gdy autobusy znikają, rusza w dalszą drogę.

– Kimlee kroczy dumnie przed siebie – mówi Stewart, przekręcając kluczyk w stacyjce – nieświadomy, że jego kimloo przemierza te same ulice.

Wrzuca biega. Pick-up z warkotem odkleja się od krawężnika. Jedziemy.

***

Masa napisanych przeze mnie słów – nostalgiofil, niemyślny, płewka, przesłupienie – jest wytworem fantazji, nie wiąże się z moimi doświadczeniami. Ponieważ inni leksykografowie w wydawnictwie proszą czasem o wgląd w moją pracę, zazwyczaj unikam tworzenia wyrazów mających charakter osobisty. Najbardziej godnym uwagi wyjątkiem od tej reguły był termin maraseksualny, który napisałem po wielu latach prób zdefiniowania własnej seksualności. Żadne z istniejących słów odnoszących się do orientacji nie opisywało mojej: w liceum nie czułem heteroseksualnego pociągu do dziewczęcych piersi i bioder ani homoseksualnego pociągu do chłopięcych ramion i tyłków, wobec czego nie byłem też bi, pan czy poli. Chyba najbliżej mi było do aseksualności, choć i to zdawało się nieprecyzyjne, bo mimo że nie pożądałem dziewczyn, chłopców ani w ogóle żadnej płci, to przecież odczuwałem pożądanie. Jednak żądza, którą czułem i którą nadal czuję, skierowana była w stronę czegoś nienazwanego, nieopisanego, czegoś, czego nigdy nie widziałem i co, o czym jestem dziś przekonany, może w ogóle nie istnieć. Nie była to zoofilia – nie pociągały mnie psy, owce, pasące się konie ani parafilia – nie pociągały mnie pluszowe misie, buty, drzewa. Mój popęd dotyczył czegoś ludzkiego – jakiegoś rodzaju istoty ludzkiej, która być może kiedyś istniała, a może któregoś dnia wyewoluuje, lecz w dwudziestym pierwszym wieku po prostu nie występuje.

Nie zauważyłem, że cokolwiek jest nie w porządku, dopóki Stewart, cztery lata ode mnie młodszy, nie zaczął zakochiwać się w różnych koleżankach ze szkoły, co dokumentował w księdze pamiątkowej swojego rocznika. Odkryłem ją pewnego wieczoru, kiedy brał kąpiel. Wpatrując się w kreskówkowe serduszka i wykrzykniki, które rysował wokół kolejnych twarzy, zdałem sobie sprawę, że uczucia, które żywi mój brat – jakiejkolwiek były natury – u mnie powinny były pojawić się lata temu, jeśli w ogóle miały się pojawić. Album leżał ukryty wraz ze stosem katalogów z damską bielizną, co w pewnym sensie jeszcze bardziej wytrąciło mnie z równowagi, odkryłem bowiem, że – podobnie jak ja – musiał się czasem masturbować, ale – inaczej niż ja – kiedy to robił, naprawdę potrafił wyobrazić sobie to, czego pragnie. Nigdy wcześniej nie czułem się tak dogłębnie zawstydzony. Gdy usłyszałem wodę bulgoczącą w odpływie wanny, szybko ukryłem księgę i katalogi z powrotem pod naszym wspólnym piętrowym łóżkiem, a potem siedziałem samotnie na dywanie, skąpany w księżycowej poświacie, w ciszy i rozpaczy.

Opublikowałem maraseksualnego w naszym słowniku medycznym, nadając mu formę rzeczownika, który zdefiniowałem jako „osobę odczuwającą pociąg seksualny do bytu nieistniejącego (lub bytów nieistniejących)”. W moim zamyśle mara miała sugerować widzenie senne, konotować niemożliwą do spełnienia żądzę. Dopiero gdy słowo pojawiło się w druku, uświadomiłem sobie, że mara sugeruje raczej ducha, widziadło, a więc konotuje pociąg do istot nadprzyrodzonych.

Kiedy Stewart chodził do liceum, otwarcie mówił o odrazie, jaką budzi w nim nasz dyrektor, o którym krążyły plotki, że jest aseksualny. Nie powiedziałem mu więc o swojej orientacji z obawy, że wzbudziłaby w nim jeszcze większe obrzydzenie. Kiedy w końcu mu się zwierzyłem – po tym, jak obaj zdążyliśmy wyprowadzić się z miasteczka i do niego wrócić, Stewart dwukrotnie ożenił się i rozwiódł, a ja opublikowałem maraseksualnego i otrzymałem za niego wynagrodzenie – Stewart oznajmił, że pewien język martwy, który kiedyś studiował, język, który wyewoluował i umarł wśród wyspiarskiego ludu na drugim krańcu globu, miał na to słowo.

– Kawa-mashka. Oznaczało pożądanie względem czegoś, co nie istnieje. Widzisz, wcale nie jesteś taki oryginalny – skwitował.

Wtedy zrozumiałem, że choć od zawsze żyję w pojedynkę i nigdy nie kochałem innej istoty ludzkiej, nigdy nie byłem całkiem sam. Byli inni, którzy czuli tę samą co ja żądzę, to samo niespełnione pragnienie, żyli z nim i umierali setki lat temu albo jeszcze się nie narodzili.

***

W każdy dzień roboczy poza popołudniami, gdy Stewart ma spotkania wydziałowe, siedzimy chłopakowi na ogonie do 18.17. Wtedy pędzimy do domu, by czekać na autobus odwożący uczniów z zajęć dodatkowych, wśród których są Emma i Christopher wracający z prób. Nasza metoda opiera się na cierpliwości. Stewart parkuje pick-upa w pobliżu miejsca, gdzie krąży akurat „Nate”; ja robię notatki na temat rozmaitych podejmowanych przez niego działań. Z zasady nie wysiadamy z wozu. Gdy chłopak znika w sklepie albo salonie gier, nie idziemy za nim. Dopóki pozostajemy w pick-upie, jesteśmy po prostu braćmi przesiadującymi w samochodzie – nie robimy nic złego. Stewart ocenia prace za pomocą pióra kulkowego. Ja poprawiam definicje przed zbliżającym się deadlinem. Siedzimy w pick-upie i czekamy. Chłopak zna nasze twarze, wie, czyimi tianami jesteśmy. Nie chcemy, by domyślił się, co knujemy.

Wyjątek od reguły następuje kilka tygodni po rozpoczęciu obserwacji. Pick-up stoi zaparkowany w centrum, przy jedynej ulicy w miasteczku, wzdłuż której ciągną się osobliwe sklepy o ścianach krytych drewnianymi panelami montowanymi na zakładkę. „Nate” grzebie w śmietniku za księgarnią, co stanowi nowe, choć niezupełnie nieoczekiwane zachowanie. Po wykładach Stewart ma na sobie beżowe spodnie na szelkach i pogniecioną koszulę; drzemie odchylony w tył z dłońmi spoczywającymi na brzuchu. Ja mam na sobie kamizelkę, którą włożyłem do biura; właśnie zanotowałem w kajecie: „Poniedziałek 13 października, grzebie w śmietniku za księgarnią o 16.27”. Zanim oficjalnie zarejestrowałem czas, zerknąłem na zegarek kieszonkowy.

Gdy spostrzegam, co się dzieje, próbuję obudzić Stewarta, bo nie wiem, co robić.

– Stewart – szepczę. – Stewart, Stewart, Stewart. – Stewart mruga, na chwilę wraca do rzeczywistości, drapie się po zaroście, znowu zasypia. Trącam go łokciem. – Stewart, jeden z nas musi wysiąść z wozu.

Stewart budzi się ponownie i oznajmia:

– Nie możemy… – Ale wtedy też zauważa widok za przednią szybą: nasz siostrzeniec skrada się wzdłuż księgarni w stronę kontenera na odpady, mamrocząc coś do siebie, dzierży złożony klarnet niczym miecz. „Nate” nadal ma głowę w śmietniku, wierzga nogami, jakby spadał i szukał miejsca do wylądowania. Stewart rzuca: „Czy to…?”, „Owszem” – odpowiadam, a wtedy on wypada z pick-upa i biegnie za siostrzeńcem, sycząc: „Christopher! Niech to szlag, Christopher!”. Christopher przykuca w rynsztoku na tyłach księgarni i popatruje na tkwiącego w koszu „Nate’a”, ale gdy słyszy swoje imię, odwraca się, otwiera oczy – szeroko, a potem jeszcze szerzej – i wygląda, jakby zaraz miał albo się rozpłakać, albo zamachnąć się na Stewarta klarnetem.

Stewart gestem nakazuje mu, by poszedł z nim do pick-upa. Christopher zerka na mnie w aucie, potem na „Nate’a” w śmietniku. Kręci głową. Nigdzie nie pójdzie. Stewart ukradkiem podchodzi bliżej. Christopher się waha. Stewart podkrada się jeszcze bliżej, potem wyrywa mu klarnet, przerzuca go sobie przez ramię i chwiejnie rusza z powrotem w stronę pick-upa.

Wpycha Christophera do szoferki, na miejsce między nami, zatrzaskuje drzwi, blokuje zamek.

– Nie powinieneś być na próbie orkiestry? – pyta.

Christopher, wpatrzony w deskę rozdzielczą, krzywi twarz w grymasie.

– Dziś w przerwie na lunch Nate Vanderveen znów opluł Emmę – oznajmia. – Więc zrobiłem sobie wolne od orkiestry, żeby go pobić.

Gapimy się na siostrzeńca, jakby był słowem z nową definicją. Oto chłopiec lubiący bawić się lalkami, które jego siostra trzyma w pudełku w piwnicy, chłopiec, którego raz znaleźliśmy przycupniętego na pniaku w lesie, gdzie śpiewał napisaną przez siebie piosenkę o „przystojnych elfach” i „błyszczących, baśniowych eliksirach, które trzymają na półkach”. Jest nawet chudszy niż my w jego wieku, a na nosie ma trzy piegi, które – o ile nam wiadomo – przewyższają liczebnie jego przyjaciół.

– Klarnetem? – pytam.

– Jest od ciebie dwa lata starszy, idioto – wyrzuca mu Stewart. – To dzieciak z rodzaju tych, które bawią się nożami, a nie baletkami swojej siostry.

– Stewart – upominam, czując cudzolę względem Christophera. Stewart ma w zwyczaju mówić rzeczy, których potem żałuje, przez co ma też w zwyczaju się rozwodzić.

Stewart ciągnie:

– Wylądowałbyś w szpitalu. Coś ty sobie myślał, chciałeś naskoczyć na takiego zbira?

W osiemnastym stuleciu dziecko równie mikrych rozmiarów co Christopher pewnie już dawno zmarłoby na jakąś pośledniejszą chorobę – odrę, krztusiec, grypę – ale mamy dwudziesty pierwszy wiek, a my zapłaciliśmy za szczepionki niezbędne, by ochronić jego delikatne ciało. W osiemnastym stuleciu Christopher byłby też ślepy, więc nawet gdyby przetrwał rozmaite choroby, pewnie straciłby palce albo całe ramię, wraziwszy je w tryby jakiejś maszyny w fabryce, gdzie by pracował, a wtedy zostałby żebrakiem, aż w końcu umarłby z głodu w śniegu i brudzie jakiegoś rynsztoka, ale że mamy dwudziesty pierwszy wiek, kupiliśmy mu okulary, dzięki którym widzi. Jeśli Stewart jest na niego zły, to dlatego, że właśnie przyłapaliśmy go, jak prosi się o przedwczesną śmierć, podczas gdy my tak sumiennie staramy się jej zapobiec.

– Mam gdzieś, co by mi zrobił. Przezwał Emmę „Śmierdzielką” i teraz nikt z nią nie rozmawia ani nie chce z nią siedzieć, ani nie nazywa jej prawdziwym imieniem – informuje Christopher.

Stewart zapala silnik w chwili, gdy „Nate” gramoli się z kontenera na odpady, trzymając za ogon mysz. Unosi ją wyżej i mruży oczy, a gryzoń huśta się w przód i w tył, przebierając łapkami w powietrzu. Odjeżdżamy i z warkotem suniemy w stronę jeziora. Drzewa w naszym stanie zmieniły już barwę z zielonej na złotą i ze złotej na czerwoną, liście głodują, doprowadzając jesień do kresu. Wiatr szumi wśród gałęzi, strącając liście i niosąc je swoim podmuchem.

– I co to w ogóle znaczy, czy nie powinienem być na próbie? – ciągnie Christopher. – A co wy tam robiliście? Nie powinniście pracować?

– To, dlaczego my tam byliśmy, jest nieistotne – ucina Stewart.

Christopher, wpatrzony w deskę rozdzielczą, krzywi twarz w grymasie. Ja wbijam wzrok w stojące wzdłuż wybrzeża domki, z których łuszczy się farba. W wysmagane żywiołami doki. W podskakujące na wodzie żaglówki. W trawy kołyszące się na wydmach. Christopher mamrocze:

– I wcale nie bawię się jej baletkami. – Choć wie, że my wiemy, że to nieprawda.

***

Jeden z martwych języków Stewarta ma serię określeń na ludzkie zachowania. Zdaniem Stewarta mój osobisty sposób bycia najlepiej opisuje słowo weyrey. Najtrafniej tłumaczy się je jako „postawa niewidzialności”; Stewart twierdzi, że powodem, dla którego w młodości byłem ignorowany, a nie dręczony, jest fakt, że otacza mnie aura nieistotności. Często myślę o nas w kategoriach „my”, lecz Stewart woli skupiać się na różnicach, które czynią z nas „ciebie i mnie”.

– Jesteś przeciwieństwem osoby, która, gdy wchodzi do pokoju, wszyscy natychmiast rzucają to, co robili, żeby na nią popatrzeć i pomarzyć, że mogliby ją znać – mówi Stewart. – Kiedy ty wchodzisz do pokoju, nawet ludzie, którzy nie robili nic, nie zadają sobie trudu, by na ciebie spojrzeć. Bardziej interesuje ich nicnierobienie.

To jedna z wypowiedzi, których następnie żałuje. Później przyznał mi się do tego, choć nadal uważał, że weyrey świetnie mnie opisuje.

– Nie chodzi o to, że jesteś cichy. Gadatliwi ludzie też mogą być weyrey. Ludzie, którzy mają się za towarzyskich – tłumaczył Stewart.

Sądzi też, że jego styl bycia to nipfay, co najtrafniej tłumaczy się jako „postawa irytująca”. W młodości był równie cichy jak ja i ubierał się w takie same używane swetry i dżinsy, których ktoś inny się pozbył, lecz podczas gdy mnie ignorowano, jego dręczyli wszyscy mieszkańcy miasteczka z zamiłowaniem do dręczenia, a nawet niektórzy bez tej tendencji.

– Wchodzisz do pokoju i nikt cię nie zauważa – powiedział Stewart. – Ja wchodzę do pokoju i nawet jeśli słowem się nie odzywam, a nawet na nikogo nie patrzę, wzbudzam we wszystkich poczucie, że gdyby mnie znali, natychmiast by mnie znienawidzili. Irytuje ich samo moje istnienie.

Jako starszy brat powinienem był bronić go przed chłopakami, którzy wyrzucali zawartość jego plecaka przez okna szkolnego autobusu – powieści science fiction odbijały się od barierek mostu i wpadały do strumyka – chłopakami, którzy włamywali się do jego szafki i sikali mu do butów na WF, chłopakami, którzy pięściami rozkwaszali mu nos. Tyle że bałem się ich jeszcze bardziej niż on. Kiedy chłopaki popychali go na przystanku, udawałem, że nie widzę, stojąc z książką przysuniętą tak blisko do twarzy, że czułem zapach kartek. Zwrócił się więc do naszego tiana, błagając o pomoc.

– No to im oddaj – poradził tian, przygryzając stalowy gwóźdź, a kciukami przyciskając metrówkę do parapetu. Nasza siostra stała w pobliżu i trzymała młotek. – Nie wygram tych bójek za ciebie.

Tydzień później chłopak w wieku Stewarta rzucał w niego szyszkami, gdy nagle nasza siostra – dwa lata młodsza od niego i sześć ode mnie – podstawiła łobuzowi nogę i walnęła go kolanem w usta. Chłopak pojechał do szkoły z rozciętym językiem i buzią pełną krwi i przez wiele miesięcy nie odzywał się do Stewarta ani słowem. Stewart także przez wiele miesięcy nie odzywał się do naszej siostry, wściekły, że zaatakowała chłopaka, z którym on bał się bić. W stanie, gdzie mieszkamy, chłopiec może wyrosnąć na mężczyznę tylko wtedy, gdy nie obawia się skrzywdzić innego chłopca gołymi rękami. Chłopiec, który boi się krzywdzić innych chłopców, nie może wyrosnąć na mężczyznę; staje się czymś innym – ani chłopcem, ani mężczyzną – czymś, na co nie mamy słowa.

Właśnie dlatego Stewart ma takie poczucie winy w związku z tym, co „Nate” robi Emmie; wierzy, że gdyby była tu nasza siostra, nigdy nie pozwoliłaby, aby do tego doszło.

Uraz, tak samo jak może poskutkować fizyczną ułomnością – utykaniem, niewidzącym okiem, kikutem ramienia – może też spowodować ułomność emocjonalną. Uważam, że Stewart dorobił się kilku takich ran. Jednym z pierwszych opublikowanych przeze mnie słów był rzeczownik brzewda, który zdefiniowałem jako „permanentne emocjonalne upośledzenie”. Gdy nasz tian miał czterdzieści parę lat, z taśmy produkcyjnej spadł silnik i połamał mu kości w stopie; nawet po przejściu na emeryturę w jego chodzie dało się zauważyć kuśtykanie. Utykanie Stewarta nie jest fizyczne – nie ma związku ze stopami – a mimo to został nim naznaczony. Dawniej miał tę czy inną żonę, która toczyła za niego walki, tak jak wcześniej nasza siostra – to one groziły hydraulikom, mechanikom i kasjerom, którzy próbowali go oszukać, zastraszały współpracowników, którzy lekceważyli go lub umniejszali. Ale teraz Stewart jest samotnym Stewartem. Chce wierzyć, że potrafi bronić Emmy w sposób, w jaki sam nigdy nie był w stanie się bronić. Ale brzewdy nie da się cofnąć – brzewda z definicji jest czymś nieodwracalnym.

Czułem się nieswojo, publikując słowo oparte na cierpieniu mojego brata. Ale to ważne, by moje słowa sprawiały wrażenie autentycznych. Plagiatorzy pominą wyraz będący czystym wymysłem. Moje słowa muszą wyglądać tak, jakby służyły w języku angielskim jakiemuś celowi, któremu nie może posłużyć żadne inne słowo. To właśnie je skopiują plagiatorzy. Kiedy miraż wydaje się rzeczywisty.

***

Chłopak nie postępuje według żadnego wzorca, kieruje się polityką zachcianek. Stewart nożyczkami tnie moje notatki i układa wpisy najpierw według dni tygodnia, później według pory dnia. Jednak niezależnie od ułożenia poczynania chłopca sprawiają wrażenie całkowicie arbitralnych.

Według dni tygodnia:

„Czwartek 16 października je karmelki o 16.37 na ławce przed stacją benzynową”.

„Czwartek 23 października o 17.02 bierze czasopismo ze skrzynki pocztowej sąsiada, wyrywa pojedynczą stronę, wrzuca wydartą stronę do skrzynki, odchodzi z czasopismem”.

„Czwartek 30 października o 14.53 wkrada się na żaglówkę przy nabrzeżu, macha na kolegę (tego samego co w zeszłym tygodniu, chłopca z salonu gier), żeby dołączył do niego na łodzi, kolega odmawia (chyba ze strachu), chłopak złazi z łódki i spycha kolegę z nabrzeża, kolega trzepocze się w wodzie, płynie ku płyciźnie, chłopak pomaga mu wyjść, ruszają razem do miasta”.

„Czwartek 6 listopada o 18.08 podpala ulicę za pomocą benzyny”.

Według pory dnia:

„Wtorek 21 października o 17:51 próbuje zwinąć rower zaparkowany przed księgarnią, przyłapany przez licealistów (starszych) wyrywa się i ucieka w zaułek z zakrwawioną wargą”.

„Piątek 24 października za szkołą o 17.50 bije małego psa kijem”.

„Środa 29 października o 17.53 pomaga tianowi przy naprawie auta na podjeździe, zwymyślany przez tiana za kopanie w opony”.

„Piątek 7 listopada 17.51 instruuje kolegę (tego samego co w zeszłym tygodniu, chłopca z nabrzeża), by stanął przed sklepem z antykami tyłem do wystawy, potem znika w uliczce prowadzącej na zaplecze sklepu, pojawia się na dachu sklepu (kolega nie zauważa, dalej zwrócony ku jezdni) i sika na kolegę z dachu; kolega przeklina chłopaka, chowa się w wejściu do sklepu, by uniknąć strumienia, chłopak śmieje się, zapina spodnie, znika z dachu, pojawia się w uliczce; właściciel sklepu z antykami łaje kolegę za wystawanie w drzwiach; chłopak i kolega przeklinają właściciela, plują na okna sklepu z antykami, ruszają razem w stronę salonu gier”.

Emeryci opuścili już swoje domy aż do następnego sezonu, gnani ze słodkowodnego półwyspu na półwysep słonowodny, do wysuniętego najdalej na południe stanu na kontynencie, jeśli tylko mogą sobie pozwolić, by utrzymywać tam apartament na zimę. Emeryci zbyt biedni, by migrować, zabunkrowali się w swoich chatkach z zapasem drewna opałowego, grzejnikami i elektrycznymi kocami, czekając na śnieżne zadymki, mroczne miesiące szadzi i lodu. Na naszej mapie roi się od iksów, które informują, gdzie i kiedy widziano chłopaka, a ponieważ minęło sporo czasu, widziano go niemal wszędzie. Christopher znów rezygnuje z próby orkiestry i śledzi nas, podczas gdy my śledzimy „Nate’a”. Parkujemy przed sklepem wielobranżowym, gdzie „Nate” dokonuje albo zakupu, albo kradzieży, gdy nagle przy moim oknie wyrasta Christopher odziany w płaszcz, jednopalczaste rękawiczki i jeden z różowych szalików swojej siostry. Puka w okno. Stewart mruga, mamrocze: „Hm?”. Napieram na korbkę, aż szron uwalnia szybę i mogę ją opuścić.

– Dlaczego nie jesteś na próbie orkiestry? – pyta Stewart.

– Bo was śledzę – odpowiada Christopher. – Śledzicie Nate’a Vanderveena?

– Nie – kłamie Stewart.

– Zamierzacie mu zrobić krzywdę czy coś? – drąży Christopher. – Wiecie chyba, że nie możecie pobić dziecka.

– On nie jest dzieckiem – prostuje Stewart. – Ma czternaście lat i jest klinicznym psychopatą.

– Czternastolatek to dziecko – stwierdza Christopher.

– Nie chcemy go skrzywdzić – wtrącam. – Tylko nastraszyć.

– Lepiej nie mówcie nic Emmie – zaznacza Christopher. – Pewnie myślicie, że jak stłuczecie go na kwaśne jabłko, to dacie jej dowód swojej miłości, ale ona tego nie zrozumie.

– Przyłapaliśmy cię, kiedy próbowałeś zrobić dokładnie to samo, idioto – przypomina Stewart.

– Mówię tylko, że jeśli to zrobicie, nie mówcie jej, bo was znienawidzi – ostrzega Christopher. – Mama wiedziała, jak wyrazić swoją miłość – wystarczą słowa. A poza tym, jeśli zamierzacie go stłuc, to ja chcę pomóc.

Stewart spogląda na mnie i rzuca: „Vivixixi”, słowo z jednego z martwych języków, które najtrafniej tłumaczysię jako „nierozsądna intryga”.

– Wiem, że w tym swoim dziwacznym języku mówisz, że nie chcesz, bym wam towarzyszył, ale masz pecha – oznajmia Christopher. Gramoli się do pick-upa i przepycha nade mną, by usiąść między nami. – Dziś zabrał Emmie naszyjnik z pierścionkiem mamy i spuścił w toalecie. Powiedzcie mi tylko, kiedy naprawdę będziecie mieli zamiar wysiąść z wozu, bo zamierzam iść z wami i go zabić. – Zapina pas. – Ale od chyba godziny chowam się za latarnią i was obserwuję, więc twarz zdrętwiała mi z zimna, ręce zdrętwiały mi z zimna, stopy zdrętwiały mi z zimna, a nie chcę pokonywać całej drogi powrotnej z zamarzniętymi stopami, więc czy na razie możemy po prostu jechać do domu?

– Nie – odpowiada Stewart. – Czekamy, aż kimlee wyjdzie ze sklepu.

– Jesteście najgorszymi rodzicami – mamrocze Christopher. Naciąga szalik siostry na usta i nos, po czym kuli się w sobie, krzyżuje ręce na piersiach i wsuwa dłonie pod pachy.

***

Christopher codziennie ucieka z próby orkiestry, zabiera się z nami, gdy śledzimy „Nate’a”, popija parujące kakao, podczas gdy my popijamy parującą herbatę. Wcześniej nasze popołudnia były bezdźwięczne, odgłosy z zewnątrz – wycie wiatru, gęganie gęsi, pisk zużytych hamulców w autobusach, pobrzękiwanie dzwoneczków pod zadaszeniami ganków, kakofonia spowodowana przez „Nate’a” zrzucającego narzędzia swojego tiana z dachu ich rodzinnego domu na podjazd – docierały do kabiny pick-upa przytłumione. Teraz nasze popołudnia pełne są niekończącej się paplaniny i to płynącej z ust siostrzeńca, który wcześniej zachowywał się, jakbyśmy porwali go od matki, a nie zaadoptowali na czas jej nieobecności, siostrzeńca, który uważał, że nie jesteśmy godni poznać nawet najbardziej trywialnych szczegółów z jego życia. Nareszcie mówi do nas jak do tianów, a nie do „nie-rodziców”; z każdym dniem coraz rzadziej wyrokuje, co zrobiłaby nasza siostra, i zamiast tego prosi nas o opinię.

Siedzimy naprzeciwko domu tego całego „Nate’a”, zsunięci nisko w fotelach, żeby kabina wyglądała na pustą, gdyby chłopak przypadkiem spojrzał w tę stronę. Na razie wczołgał się pod auto swojego tiana i majstruje przy podwoziu za pomocą sekatora. Stewart i ja lubimy, gdy niszczy własność tiana – pasjonujące jest oczekiwanie na moment, w którym tian się orientuje, co chłopak wyprawia, fascynujące jest obserwowanie jego reakcji. Czasem tian uznaje figle podopiecznego za zabawne. Innymi razy nie.

– Kiedy faktycznie będziemy się z nim bić? – pyta Christopher.

– Gdy zyskamy pewność, że jest sam, i nikt nas nie zobaczy – wyjaśnia Stewart.

– Teraz jest sam – stwierdza Christopher.

– Jego tian jest w domu. To pod jego autem siedzi chłopak – mówię.

– Boicie się jego ojca? – docieka Christopher.

– Nie – zaprzecza Stewart.

– Jego ojciec jest olbrzymi – ciągnie Christopher. – Nie będzie nas ścigał, jeśli pobijemy Nate’a?

– Widzieliśmy już, jak ścigał tego „Nate’a” z pasem, kluczem do kół, drewnianym wiosłem i czymś, co wyglądało jak noga od krzesła – relacjonuję. – Nie zrobimy chłopakowi nic, czego sam mujeszcze nie zrobił.

– To, że sam mu to robi, nie znaczy jeszcze, że spodoba mu się, gdy my to zrobimy – zauważa Christopher.

Później ten cały „Nate” jedzie rowerem na nabrzeże w wełnianej czapeczce na głowie. Śmiga po pirsie, wykonując brzydki gest w stronę każdego z żółtych znaków zakazujących jazdy rowerem po pirsie, po czym znika za latarnią morską. Stewart i ja mamy nadzieję, że zjawi się jego kolega – czasem chłopak i kolega spotykają się przy latarni. Lubimy, kiedy są razem – to intrygujące obserwować, jakim nowym okrucieństwom chłopak podda kolegę, wzruszające patrzeć, jak on i kolega godzą się, gdy okrucieństwa dobiegają końca. Parkujemy obok furgonetek z przyczepami, na których spoczywają pordzewiałe motorówki.

– Wolelibyście dźgnąć go w brzuch, czy nadepnąć mu na gardło tak mocno, że dosłownie zmiażdżyłoby mu tchawicę? – zagaduje Christopher.

– Nie zamierzam na to odpowiadać – oznajmiam. – Stewart, nie odpowiadaj.

– Nie umiem zdecydować, co byłoby lepsze – kontynuuje Christopher. – Dlaczego nie możemy się z nim bić? Teraz jest sam.

Stewart gestem wskazuje jachty i łodzie motorowe cumujące wzdłuż doków.

– Nie możemy rzucić się na niego tutaj. Ktoś mógłby nas zobaczyć – tłumaczy.

– Dobra – zgadza się Christopher. – Wolelibyście walić go po twarzy, aż oczy spuchną mu tak, że nie będzie w stanie ich otworzyć, czy przeciągnąć go po potłuczonym szkle?

Chłopak znów pędzi po nabrzeżu, pedałując wzdłuż promenady i kierując się z powrotem do centrum. Stewart czeka, aż zniknie nam z oczu, a potem uruchamia silnik. Znajdujemy rower porzucony na chodniku przed stacją benzynową, „Nate” przechadza się po alejkach wewnątrz budynku. Stewart i ja mamy nadzieję, że zdobędzie cukierki – nasze uczucia wprawiają nas w dezorientację, bo chętnie sprezentowalibyśmy mu zarówno słodycze, jak i siniaki. Może to dlatego, że nigdy nie widzieliśmy nikogo tak szczęśliwego jak ten chłopak, kiedy żuje cukierki.

Wychodzi jednak z pustymi rękami, w zaułku za salonem gier bierze garść kamieni i przywiera płasko do ściany. Wygląda zza rogu, ciska kamieniem w przejeżdżający samochód i znów kryje się w uliczce. Kamień odbija się od zderzaka kolejnego pojazdu, światła stopu błyskają czerwono.

Starszy kierowca zarzuca rękę na oparcie fotela, wykręca szyję i marszczy brwi, szuka źródła hałasu. Chłopak wyziera zza załomu, rzuca kolejny pocisk. Kamień uderza w tylną szybę. Kierowca przeklina, szarpie za drążek zmiany biegów i odjeżdża w pośpiechu. Chłopak znów się wychyla, chucha w złożone dłonie, ogrzewa palce wydychanym powietrzem.

– Nie rozumiem, dlaczego ktoś może czuć potrzebę krzywdzenia ludzi, tak jak to robi kimlee – mówi Stewart.

– Ty chcesz skrzywdzić jego – przypomina Christopher.

– Chodzi mi o ranienie osób takich jak Emma, które nic mu nie zrobiły – precyzuje Stewart.

– Ty też ranisz Emmę – wytyka Christopher.

– Wcale nie – protestuję, czując cudzolę względem Stewarta i wiedząc, że – podobnie jak mnie – nic nie unieszczęśliwia go bardziej niż widok zasmuconej Emmy.

– A właśnie, że tak. I ty też. Na przykład wtedy, gdy stwierdziłeś, że nasza mama musi kochać swojego chłopaka bardziej niż nas, skoro wyjechała – wyrzuca Christopher.

– Nigdy tak nie powiedziałem – zaprzeczam.

– Słyszeliśmy – upiera się Christopher.

Nie przypominam sobie, żebym coś takiego mówił, wobec czego mamy do czynienia z rozfikcją, rzeczownikiem, który zdefiniowałem jako „wspomnienie niezgodne ze zbiorową pamięcią innych ludzi; coś, co dla danego człowieka nie jest fikcją, pozostaje nią jednak dla jego otoczenia”. Rozfikcja odniosła największy sukces spośród wszystkich moich prac, ponieważ od czasu publikacji pojawiła się w słownikach sygnowanych przez trzech różnych wydawców – każde pojawienie się skutkowało pozwem, a wszystkie pozwy okazały się niezwykle opłacalne.

– Jeśli tak powiedział, to tylko dlatego, że naprawdę tak myślał – usprawiedliwia mnie Stewart.

– Co nie znaczy, że ona przez to nie płakała – kontruje Christopher.

– Okej, a więc raz powiedział coś, co zraniło jej uczucia – ustępuje Stewart.

– Powiedziałeś jej też, żeby nie obcinała się ani odrobinę krócej niż ostatnio, bo będzie wyglądać jak chłopak – wytyka mi Christopher, po czym zwraca się do Stewarta: – a ty zjadłeś czekoladę, którą kupiła za własne pieniądze, i jeszcze powiedziałeś jej, że gdyby była zwierzęciem, to byłby to kret.

– Śmiała się, kiedy to mówiłem – protestuje Stewart.

– Później w swoim pokoju wcale się nie śmiała – odpowiada Christopher.

***

Nasza słabość ma swoje źródło tam, gdzie zawsze – w książkach, które czytaliśmy w dzieciństwie, w książkach, które wciąż czytamy. Zbyt długo obserwujemy „Nate’a”: widzimy go, jak kroczy za tianem po podwórzu, naśladując jego ciężki chód; widzimy, jak robi uniki przed zgniecionymi w kulkę zadaniami domowymi ciskanymi z okien autobusów; widzimy, jak w centrum przedrzeźnia młodszego chłopca, który trzyma za rękę osobę dorosłą; widzimy, jak jego tian przypiera go do bramy garażowej za to, że uderzył swojego kolegę w twarz, patrzymy, jak próbuje się wyrwać, podczas gdy tian zachęca kolegę, by mu oddał, jak krzyczy, gdy tian gestem daje koledze do zrozumienia, że nie puści chłopca, dopóki kolega w odwecie również nie walnie go w twarz; widzimy, jak sika na śmietnik za księgarnią, ponieważ właściciele księgarni, sklepu z antykami, stacji benzynowej i salonu gier jednogłośnie zabronili mu skorzystania z łazienki; widzimy, jak w dni, w które kolega nie przychodzi, siedzi samotnie na skałach wzdłuż pirsu z kapturem naciągniętym na głowę i zgarbionymi ramionami, karmiąc mewy prosto z ręki. Stewart i ja czujemy względem „Nate’a” cudzolę, wciąż go nienawidzimy i próbujemy nie kochać, lecz mimo to kochamy, niezdolni do uśmiercenia tej naszej skłonności do cudzoli, umiejętności, którą nabyliśmy jako dzieci – umiejętności, której nigdy nie przyswoili ani nasz tian, ani nasza siostra, ani nawet ten cały „Nate”.

Stewart udaje, że wszystko jest w porządku, uparcie twierdzi, że gdy nadarzy się okazja, będzie z nim walczył, z moją pomocą lub bez niej. Ja uważam, że powinniśmy zapomnieć o chłopaku, a popołudnia poświęcić innym dążeniom, ale Stewart mówi, że nasze popołudnia są dla Emmy, wzbudzając we mnie poczucie winy, przez które ostatecznie jadę z nim.

Stewart udaje, że nic się nie dzieje, ja udaję, że nic się nie dzieje, a Christopher pozostaje kompletnie nieświadomy faktu, że coś nas odmieniło – aż do popołudnia, gdy „Nate” zadaje sobie trud, by spojrzeć na pick-upa i się zastanowić, kto siedzi w środku.

***

Pick-up stoi zaparkowany naprzeciw domu chłopaka, szyby pokrywa szron. Stewart drzemie pod kocem; ja popijam z kubka herbatę; Christopher siedzi między nami, dla rozgrzewki pociera dłonie w jednopalczastych rękawiczkach i rozprawia o tym, co zrobi temu „Nate’owi”, gdy w końcu zapędzimy go w kozi róg.

Nagle czuję, że paka auta się trzęsie.

Christopher odwraca się przez ramię, ja też się odwracam i razem patrzymy przez szczeliny w szronie. Dostrzegamy chłopaka, który skrada się po pace ku tylnej szybie kabiny, wydychając kłęby pary.

– Stewart – szepczę, trącając brata. – Odpalaj!

– Dorwijmy go, dorwijmy go! – woła Christopher i daje nura w stronę klamki.

Wciskam blokadę zamka i odpycham go.

– Siadaj – syczę na Christophera, po czym potrząsam Stewartem, szepcząc: – Stewart!

Chłopak kuca przy tylnym oknie i wyciera szron, aż na szybie tworzą się roztopione plamy przejrzystego szkła. Stewart mruga, przytomniejąc akurat w chwili, gdy chłopak zagląda do środka.

– To wy, pedały?! – wykrzykuje, patrząc na nas zmrużonymi oczami.

Christopher pełznie do drzwi, wrzeszcząc:

– Wypuśćcie mnie!

Łapię go za kostki i pociągam w tył, a tymczasem „Nate” wdrapuje się na dach kabiny – słyszymy, jak kręci nam się nad głowami – po czym zeskakuje z powrotem na pakę, tupiąc mocno buciorami, aż cały wóz się trzęsie. Chłopak skacze w kółko, krzycząc coś, ale jego głos jest zbyt stłumiony, byśmy mogli pojąć znaczenie słów.

– Jak nas znalazł?! – woła Stewart.

– Jak to jak nas znalazł?! – odkrzykuje Christopher, wierzgając w moją stronę i znów rzuca się do drzwi. – Zaparkowaliśmy przed jego domem! Wypuśćcie mnie w końcu!

Stewart zerka na Christophera, potem na mnie i nie może już dłużej udawać. Chwyta Christophera za kołnierz, tak niedelikatnie, że go przydusza, i popycha z powrotem na miejsce między nami. Christopher garbi się na siedzeniu, trzymając się za gardło, kaszląc, a Stewart grzebie w kieszeni w poszukiwaniu kluczyków.

Chłopak pojawia się przy moim oknie, dzierżąc gałąź rozmiarów kija bejsbolowego. Odchyla się i bierze zamach w kierunku drzwi, po czym gałąź uderza w okno ze zgrzytliwym łoskotem.

– Pieprzcie się wszyscy! – krzyczy chłopak, kropelki śliny pstrzą jego parkę. – Pedalscy psojebcy! Pierdolę was i pieprzoną Emmę, i wszystkich w waszej pieprzonej rodzinie! Wszystkich was zabiję, pojeby!

Gałąź łamie się w drzazgi na drzwiach auta, więc chłopak schyla się przy błotniku i kopie w śniegu w poszukiwaniu następnej. Stewart odpala silnik.

– Przejedź go! – krzyczy Christopher.

Jednak „Nate” znów zjawia się w polu widzenia, bierze zamach w stronę szyby.

– Wypierdalajcie z mojego domu! – wrzeszczy, kiedy gałąź pęka w zderzeniu ze szkłem. – Łachy cmentarne! Wróżkoluby! Dupogryzy!

Drzwi domu otwierają się z trzaskiem i ze środka wypada jego tian w sportowych szortach, bez butów, ale w tej samej chwili Stewart wrzuca bieg i wciska gaz do dechy. Opony buksują w śniegu, szyby drżą, pick-up wjeżdża z piskiem na drogę. Christopher i ja odwracamy się i przez tylne okno patrzymy, jak tian wyrywa chłopcu gałąź, podczas gdy ten wciąż obrzuca nas słowami, których z powodu odległości nie możemy usłyszeć, słowami, których i tak byśmy nie zrozumieli. Chłopak posługuje się własnym, prywatnym językiem; ma w nim słowa, których potrzebuje, by nas nienawidzić. Tian ucisza go gałęzią, a potem pick-up wraz z drogą daje nura do zagajnika. Christopher i ja nic już nie widzimy, więc siadamy prosto.

– Zawieźcie mnie z powrotem – prosi Christopher. Stewart odmawia. Christopher wyzywa nas od tchórzy. Aż do powrotu do domu nie odzywa się do nas ani słowem.

Gdy skręcamy na podjazd, spod garażu ucieka lis o śnieżnobiałym futrze. Stewart rzuca kurtkę na stołek przy drzwiach, ja wieszam swoją na kołku, ale Christopher nawet nie rozpina płaszcza, grudy śniegu topią mu się na ramionach.

– Nawet jeśli sami baliście się wysiąść, mogliście przynajmniej mnie wypuścić – mówi z płaczem, głos mu się łamie. – Rzuciłem orkiestrę, by mieć szansę mu się odpłacić. Rzuciłem orkiestrę, okłamuję Emmę, tłumacząc, czemu nie wracam już autobusem, każdego durnego dnia siedzimy w tej waszej durnej furgonetce, czekając na jakąś doskonałą, durną okazję, a potem, kiedy ta w końcu się nadarza, pozwalacie mu powiedzieć wszystko, co mu ślina na język przyniesie, po czym zwyczajnie odjeżdżacie, gdy już sobie ulży!

– Nie powinieneś się cieszyć, idioto? – odparowuje Stewart. – Nie biliśmy się z nim i nie zamierzamy już tego robić, więc teraz nie będzie musiała nas nienawidzić, jak przepowiadałeś.

– To, że ona nie zrozumiałaby znaczenia tego gestu, nie znaczy jeszcze, że byłby tego znaczenia pozbawiony – kwituje Christopher.

Potem wymyka się na zewnątrz i powłócząc nogami, włazi w śnieg. Patrzymy, jak znika w lesie. Nieważne, co zrobił ten cały „Nate”, nieważne, co jeszcze może zrobić. Nie potrafimy już myśleć o nim jako o wrogu, kimlee, a jedynie jako o kimś z własnymi brzewdami. W naszych oczach nie jest już tylko jakimś tam „Nate’em”, lecz prawdziwym chłopcem, który autentycznie poczułby wszystko, co byśmy mu zrobili. Jesteśmy mężczyznami, których w osiemnastym stuleciu określono by mianem nieudacznych, żałosnych i pozbawionych kręgosłupa, mężczyznami, których w dwudziestym pierwszym wieku wciąż nazywa się tak samo. Nie zdołaliśmy obronić siostrzenicy przed złem tego świata. I nawet tego zła nie zdołaliśmy obronić przed innym złem.

Stewart nie chce ze mną rozmawiać, zamiast tego wynosi z garażu na podjazd spłaszczone pudełko, zakleja rozbitą szybę kartonem, potem wymiata śnieg z wnętrza kabiny. Stoję przy kuchennym oknie, czekając, aż autobus dla dzieci z zajęć dodatkowych przywiezie Emmę do domu po ostatnim wystawieniu jej sztuki. Tymczasem wyjmuję z szafki pusty wazon i napełniam go wodą. Ktoś co wieczór się zjawia, by obejrzeć ją na scenie; jakiś chłopiec co wieczór przynosi jej kwiaty.

RYTUAŁ

Już wiele miesięcy przed rytuałem zaczęli spierać się o to, kto przywiezie prawuja, przyszywanego kuzyna, brata Orsona.

Spierali się na krytych trybunach stadionów futbolowych, siedząc na wybielonym słońcem drewnie wyrzuconym na brzeg jeziora, nad pordzewiałymi grillami pełnymi dymiącego mięsa. Podczas tych sporów nieuważnie bawili się przedmiotami, które mieli pod ręką. Poprawiali parasole, nabierali garście piasku, podważali nakrętki na butelkach z ketchupem. Przesuwali rzeczy w tę i we w tę. Ot, impuls ożywionych każący im manipulować tym, co nieożywione. Przestawiać, aranżować.

Byli dużą rodziną.

Byli wśród nich tacy, których cechowało sztywne milczenie polskich przodków, tacy, których cechowały pijane winem gesty przodków z Sycylii, tacy, których cechowała skwaszona mina przodków francuskich, i tacy, których cechowała wysmagana wiatrem postawa Mańczyków. Nosili belgijskie wargi pod irlandzkimi nosami, poniżej skandynawskich czół. Marszczyli się jak Luksemburczycy. Marszczyli się jak Turcy. Stanowili produkt trzynastu pokoleń imigrantów żeniących się między sobą. Byli wszystkim, przez co mieli dojmujące poczucie, że są niczym.

Mieszkali w Minnesocie.

Niektórzy zajmowali ogrodzone dworki na dużych, zielonych terenach. Inni zajmowali zagracone bungalowy położone wśród podmiejskich chodników. Niektórzy zajmowali mieszkania nad restauracjami w dużych miastach. Pearl mieszkała na farmie, na leżącej odłogiem ziemi, w wiejskiej okolicy, gdzie miał się odbyć rytuał.

Kłótnię rozstrzygnięto na tylnym siedzeniu taksówki, gdzie tłoczyli się synowie Pearl, ocierając z oczu krople deszczu. Wszyscy poza Zackiem zgodzili się, że to powinien być Zack.

– On nie przyjedzie – argumentował Zack.

– Będziesz musiał go nakłonić – odparł brodaty Morgan.

– Wciśnij mu jakiś kit, jeśli będzie trzeba – dodał brodaty Lauren.

– Pamiętaj, że raz, kiedy byliśmy młodsi, zabrał cię na ryby – przypomniał wąsaty Alexander. – Żadnego z nas nigdy nie zabrał na ryby.

Wszyscy zgodzili się, że to powinien być Zack, ponieważ pewnego razu Orson zabrał Zacka na ryby.

Potem zaczęli się kłócić, kto ma zapłacić za benzynę.

***

Internet twierdził, że rano w dzień rytuału będzie mgliście.

Rano w dzień rytuału było mgliście.

Zack prowadził, kierując się do mieszkania wujka Orsona. Żona Zacka kładła na twarz kolejne warstwy maski złożonej z kosmetyków. Córki Zacka kiwały głowami i śpiewały do wtóru z reklamą.

Zack zaparkował auto przy krawężniku.

Żona Zacka zdjęła nasadkę ze szminki i rzuciła:

– Pośpiesz się.

Córki Zacka śpiewały:

– Picie to moje życie!

Zack wcisnął dzwonek przy drzwiach wujka Orsona.

***

Wujek Orson był ubrany w bladofioletowy szlafrok i parę wyblakłych bokserek. Palce miał owinięte bandażem. Z nozdrzy i uszu, a także wokół sutków wyrastały mu białawe włosy.

– Nie lubię rytuałów – oznajmił wujek Orson.

– To będzie coś lepszego niż pigułki i szampan – zapewnił Zack.

– Nie obchodzi mnie, co to będzie – odparł wujek Orson.

Jego mieszkanie śmierdziało porami i kapustą. Sterty brudnych naczyń piętrzyły się chwiejnie, wsparte o stosy wypłowiałych magazynów. Koperta ze złotą pieczęcią i stemplem pocztowym (zaproszenie na rytuał podpisane przez matkę Zacka, a siostrę Orsona – Pearl) leżała zmięta na sofie, ubrudzona smugą smarków lub musztardy.

– To zaszczyt dla całej rodziny – przekonywał Zack.

– Lepiej by było, gdybym się nie zjawiał – upierał się wujek Orson.

– Ma tylko sześćdziesiąt siedem lat – mówił Zack.

– Jej wiek jest nieistotny – odparł wujek Orson.

– Nie kochasz jej? – spytał Zack.

– Właśnie o tym mówię – odpowiedział wujek Orson.

***

Orson siedział między córkami Zacka.

Córki Zacka już nie śpiewały.

To nie mieszkanie Orsona śmierdziało porami i kapustą.

To był Orson.

***

Jechali przez miasto. Jechali między budynkami wytatuowanymi graffiti i wśród budynków zwieńczonych billboardami, mijali plastikowe torby śpieszące stadem na most. Przejeżdżali pod światłami drogowymi huśtającymi się na wietrze i obok sterczących z balkonów oklapłych flag ze złotymi gwiazdami. Mijali migające tablice. Mijali rynsztoki szlochające parą. Wyjechali z miasta na otoczone lasem wiejskie drogi, pędzili przez mgłę w stronę jałowych, niezaoranych pól, gdzie na farmie z malowanymi okiennicami mieszkała Pearl. Inne auta już tam były i córki Zacka wbiegły do domu i przegalopowały przez nieoświetlone pokoje pełne pustych szafek i zapakowanego do kartonów dobytku, i zamkniętych na skobelki okien, i zasłoniętych luster, i znów wypadły na zewnątrz, drzwi z siatki trzasnęły, gdy córki Zacka z tarasu popędziły ku drzewom i potykając się, i dysząc, wyhamowały na brzegu moczarów, gdzie stali wszyscy, a rosa czerniła im buty. A wąsaty Alexander targał kanister z benzyną na przystań. A brodaty Lauren i brodaty Morgan rozmawiali ze współlokatorkami matki z uniwersytetu, tymi, które nie odprawiły jeszcze własnych rytuałów, dwiema kobietami o siwych, napuszonych włosach ubranymi w wymięte w pociągu garsonki, i Lauren, i Morgan kiwali głowami i tonęli w uśmiechach. A ich matka w niebieskiej sukience i złotych perłach śmiała się z dziećmi – dziećmi sąsiadów, dziećmi Laurena, dziećmi Morgana i córkami człowieka z bordowym znamieniem, który pracował kiedyś z ich matką w teatrze, i dziećmi jakichś kuzynów, a teraz także z córkami Zacka – kilkoro dzieci płakało, lecz córki Zacka je złajały. A Zack nalał po kieliszku szampana najpierw sobie, a potem pomarszczonemu staruszkowi, który był pierwszą miłością ich matki, stojąc z nim przy chybotliwych stołach opartych o brzozy. A obrusy powiewały na wietrze. A złote balony kołysały się na sznurkach. A półbuty mlaskały w błocie. A łódź skrzypiała na moczarach. A mgła dryfowała przez zarośla. A Orson stał wsparty o szorstką korę klonu, a drzewo miało na kończynie bliznę pozostawioną przez sznur na pranie, który wisiał w tym miejscu przez długie, długie lata, teraz jednak rozwiązano go i zwinięto, i wsadzono do pudełka. I wszyscy poza Orsonem trzymali po lampce szampana.

Zack wygłosił mowę o zmiennych nastrojach ich matki.

Alexander wygłosił mowę o drobnych dziwactwach ich matki: o filmach, które Pearl lubiła oglądać (a były to horrory, zwykle krwawe, często o zombie, które przyprawiały Alexandra o koszmary), o tym, jak Pearl ubierała swoich synów w dzieciństwie (w pasujące do siebie koszulki, zawsze), o tym, gdzie Pearl trzymała zapasową pościel (z niewyjaśnionych przyczyn w szafie Zacka).

Lauren i Morgan wygłosili mowę o różnych wspomnieniach: wspominali, jak zabrała ich na paradę; wspominali, jak zabrała ich nad wodospad; wspominali, jak wygłosiła mowę na rytuale własnej matki; wspominali, jak goniła Alexandra po domu z chochlą, kiedy ten rzucił w jej stronę wyzwiskiem; wspominali, jak pielęgnowała Zacka w gorączce i że Zack z gorączki miał wtedy halucynacje, i że w tamtym okresie nosił aparat na zęby; wspominali ubrania, które kiedyś nosiła, a które już dawno wyszły z mody.

A ich matka znowu się śmiała.

Inni także wygłosili mowy. A gdy ich matka zobaczyła Orsona, klasnęła w dłonie i wymówiła jego imię, i uściskała go. A zmarszczki tworzyły mapy na skórze jej twarzy. I podziękowała mu, że przyjechał. A on coś jej szepnął. A córki Zacka uczyły pozostałe dzieci słów reklamy. I dzieci śpiewały reklamy. A ich matka wzniosła toast i kieliszki z szampanem zadźwięczały, przechyliły się, opróżniły. A kiedy matka była już gotowa, brodaty Lauren i brodaty Morgan oblali łódź benzyną i oblali matkę benzyną, a ona, ociekając, zeszła z przystani na pokład. A łódka zakołysała się z boku na bok. A napuszona fryzura ich matki oklapła od benzyny. A sukienka ich matki poczerniała od benzyny. A Zack odwiązał łódkę i ich matka chwyciła wiosła, i wypłynęła na moczary. A łódź sunęła przez trzciny na ciemniejsze wody. A potem ich matka stanęła w łódce kołyszącej się na zasnutych mgłą moczarach i odwróciła się do rodziny. I zapaliła zapałkę. I upuściła ją. A łódź stała się płomieniem w kształcie łodzi. A ich matka stała się płomieniem w kształcie matki.

Ogień falował.

Wszyscy klaskali.

Alexander wiwatował.

Żony Laurena i Morgana wykrzykiwały pożegnania.

Ale Orson płakał, jakby był jednym z dzieci.

NAJWYŻSZY WYMIAR KARY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

TRANZYCJA

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ZŁY DZIEŃ W UTOPII

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ŚWIADECTWO WASZEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

SPONSOR

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

JEDNA, WIELKA, SZCZĘŚLIWA RODZINA

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ZJAWISKO

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ZAGUBIONE DUSZE

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

W TRASIE

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ODWIEDŹ NAS W AMERYCE

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

HISTORIA CZYTANA WSPAK

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

PODZIĘKOWANIA

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

O AUTORZE

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.